<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Świerszcz za kominem
Pochodzenie Karola Dickensa wybór dzieł
Wydawca Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1914
Miejsce wyd. Poznań – New York
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. The Cricket on the Hearth
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.
S

Samowarek pierwszy pieśń zanucił. — Niech sobie co chce mówi pani Piribingl, — ja wiem lepiej. Niech do końca świata utrzymuje, że nie pamięta, kto pierwszą podał nutę — samowarek czy świerszcz, ja twierdzę stanowczo, że samowarek, a mogę przecież to dobrze wiedzieć. Podług wskazówek na emaliowanym cyferblacie holenderskiego zegara, który stoi tam w kącie, samowarek o całych pięć minut wcześniej zaczął swą pieśń, zanim dało się słyszeć ćwierkanie świerszcza.
Czyż zegar nie przestał wybijać godzin, a mały kosiarz na jego wierzchołku, machając kosą w prawo i w lewo przed pałacem maurytańskim, czyż nie zdążył skosić pół akra malowanej trawy, zanim świerszcz przyłączył się do koncertu?
Z natury nie jestem uparty, to wiedzą wszyscy. Nie spierałbym się też i z panią Piribingl, gdybym nie był przekonany o swej słuszności. Nic nie zmusiłoby mnie do tego. Ale tu idzie o fakt, a fakt widoczny: samowarek zaszumiał o pięć minut wcześniej, nim świerszcz dał znak istnienia.
Trzeba zauważyć, że zaszło tu coś w rodzaju współzawodnictwa w sztuce między samowarem i świerszczem. A oto co było tego powodem i jak się to stało. Wyszedłszy z domu chłodnym wieczorem, stukając po mokrych kamieniach drewnianemi sabotami o żelaznem podkuciu i zostawiając na dworze niezliczone, grube ślady pierwszego zagadnienia Euklidesa, pani Piribingl napełniła samowarek wodą z beczki. Po powrocie do domu, już bez sabotów (a więc o wiele niższa, bo saboty były wysokie a pani Piribingl mała), postawiła samowarek przy ogniu. Czyniąc to, na chwilę zniecierpliwiła się, gdyż woda była bardzo zimna i przy wilgotnej temperaturze zdawała się wszystko przenikać, nawet saboty, przez które wilgoć dostała się do palców pani Piribingl, nawet obryzgała jej nogi. Ponieważ zaś ona chlubiła się swemi nogami (i całkiem słusznie), a wielce dbała o czystość swych pończoch, łatwo zrozumieć, że trudno jej było opanować niezadowolenie.
W dodatku samowar zachowywał się nieznośnie i przekornie. Nie chciał ustawić się na ruszcie komina i dobrodusznie przystosować do nierównych grudek kamiennego węgla; musiał koniecznie szturgać dzióbkiem jak pijany i rozlewać wodę w sposób nierozsądny. W napadzie swarliwości ponuro syczał na ogień. Na domiar złego pokrywka, nieposłuszna palcom pani Piribingl, najpierw się wykręciła a potem bokiem dała nura prosto na samo dno samowarka. I jeszcze samowarek dąsać się nie przestawał; to wyginając uszko w sposób wyzywający, to szydersko i hardo kierując swój dzióbek wprost na panią Piribingl, zupełnie jakby chciał powiedzieć: „otóż nie będę się gotował. Za nic nie będę!“
Ale pani Piribingl odzyskała już dobry humor; zatarła wesoło swoje pulchne rączki i siadła, śmiejąc się, naprost samowarka. Tymczasem wesoły płomień to podnosił się, to opuszczał, rzucając ruchliwy, jaskrawy odblask na maleńkiego kosiarza na wierzchu holenderskiego zegara. Przy jego bystrem migotaniu wydawało się, że drewniana figurka przed maurytańskim pałacykiem stoi bez ruchu, że wszystko zamarło prócz tego rzucającego się, nieokiełzanego ognia. Ale kosiarz się ruszał; z niezmienną punktualnością wstrząsały go dreszcze dwa razy na sekundę. Gdy zegar bić poczynał, dreszcze te stawały się przerażającymi, a gdy kukułka, wyjrzawszy z poza spuszczonych drzwiczek pałacyku, zakukała sześć razy, biedak wił się w kurczach, jakby usłyszał zagrobowy głos widma lub jakby niewidzialne druty szarpały go za nogi.
I dopiero gdy straszne uderzenia, chrypienie i syczenie wag i mechanizmu zegarowego całkowicie milkło, wystraszony kosiarz wracał do stanu normalnego. A lękał się nie bez powodu, bo te chrapliwe, krzywe szkielety, zwane zegarami, wydają nadzwyczaj niemiły hałas. Nie mogę wydziwić się, jak ludzie, a w szczególności holendrzy zdołali dojść do takiego wynalazku. Wiadomo powszechnie, że holendrzy lubią dostatnią odzież i szerokie spodnie, trudno zrozumieć w obec tego, dlaczego uważali za konieczne pozostawić swoje zegary bez przybrania i ochrony.
I oto — patrzcie — samowar zaczął się ożywiać. W szyjce dało się słyszeć klekotanie, potem zaczął wydawać urwane sapnięcia, dość nieśmiałe, jakby jeszcze nie był zdecydowany rozweselić się i rozhulać na dobre. Nareszcie po dwóch lub trzech próżnych wysiłkach owładnięcia żądzy wywnętrzenia się, pozbył się wszelkiej melancholii, wszelkiej wstrzemięźliwości i zaśpiewał tak wesoło, tak od duszy, że żaden płaczliwy słowik nie mógłby mu dorównać.
A jakie to było proste! Sądzę, że zrozumielibyście pieśń samowara nie gorzej niż książkę, a nawet lepiej niż niejedną książkę, dobrze nam i wam znaną. Wydając gorący oddech, który wesoło i kształtnie, jak lekki obłoczek podnosił się na parę stóp w górę i pod sufitem zgęszczał się w chmurki, samowar śpiewał swą pieśń z takim radosnym zapałem, że jego miedziany korpus drgał i dźwięczał przy ogniu; nawet pokrywka — taki jest wpływ dobrego przykładu — puściła się w pląsy i zabrzęczała na podobieństwo miedzianych talerzyków orkiestry. Nie było wątpliwości, że pieśń samowarka dźwięczy przyzwaniem i powitaniem dla kogoś dalekiego, kto spieszy w tej chwili do przytulnego domu i płonącego ogniska. Pani Piribingl wiedziała o tem, wiedziała doskonale, siedząc zamyślona przy ogniu. — Noc ciemna — śpiewał samowar — zżółkłe liście leżą przy drodze, w górze wszystko zachmurzone i we mgle, a pod nogami błoto i lepka glina. Jedno tylko raduje oko w tym smutnym zmierzchu a i to niewiele, bo jest to tylko odblask: zbita gniewna czerwoność w miejscu zetknięcia się słońca z wiatrem; piętno, leżące na chmurach — sprawczyniach burzy; cała okolica zewsząd okryta czarnym płaszczem; słup wiorstowy zapruszył szron, na drodze kałuże zlekka dotknięte mrozem, lecz nie zamarznięte; nie można nic dojrzeć w ciemności. Ale on nadjeżdża, nadjeżdża, nadjeżdża!...
Tu świerszcz przyłączył się do pieśni, zabrawszy się wtórować swem ćwierkaniem, nakształt chóru i to głosem wcale nie odpowiednim do wielkości w porównaniu ze samowarem. I gdyby tu zaraz na miejscu padł ofiarą swego zapału, gdyby jego ciałko rozpadło się w kawałki, jak oręż przepełniony prochem przy wystrzale, wydałoby się to naturalnem i nieuniknionem następstwem jego nadmiernych usiłowań. Solo, jakie rozpoczął samowar, zamieniło się w duet; samowar z niesłabnącym żarem ciągnął dalej swą nutę, ale świerszcz zawładnął pierwszemi skrzypcami i placu nie ustępował. Boże miłosierny, jak on zawodził! Jego cienki, ostry, przenikliwy głos dźwięczał w całym domu, migotliwie, jak gwiazdy w mroku nocnym za oknami.
Wykonywał niemożliwe trele, rzucał wysokie tony w chwilach najwyższego naprężenia, a z pewnością wyciągał nóżki i poskakiwał w zapale zachwytu. Obaj artyści jednakże nie przeszkadzali sobie wzajemnie. Ich śpiew zlewał się harmonijnie w ciszy wieczornej, a starając się przewyższyć jeden drugiego, śpiewali coraz głośniej i głośniej.
Mała słuchaczka — naprawdę była ładna i młoda, choć trochę za pełna i przysadzista, ale podług mego zdania, niema w tem nic złego; zapaliła świecę, spojrzała na kosiarza na wierzchu zegara, który tymczasem zdążył skosić pokaźną liczbę minut i podeszła ku oknu, z którego w ciemności nic nie dostrzegła, prócz odbicia własnej twarzy w szybie okiennej. Według mego zdania (sądzę, że i wy na to zgodzilibyście się) mogłaby ta kobieta długo patrzeć w przestrzeń i nie ujrzeć nic, nawet o połowę tak miłego. Gdy powróciła i siadła na dawnem miejscu, świerszcz i samowar ciągnęli dalej swój koncert z wysiłkiem współzawodnictwa. Słabą stroną samowara widocznie było to, że nie uznawał swej porażki, gdy został pobitym. Były to prawdziwe wyścigi. Czirik, czirik, czirik... Świerszcz wyprzedził współzawodnika o milę. Hem, hem, hem, m-m-m! Samowar podśpiewywał za nim zdala, sił oszczędzając. Znowu czirik! Świerszcz okrążył kącik. Hem, hem, hem! Rwał się ku niemu samowar na swój sposób, nie myśląc ustąpić. Czirik, czirik! ciągnął świerszcz głosem czystszym niż kiedykolwiek. Hem, hem, hem, m-m-m! śpiewał samowar z uporem i nie śpiesząc się. Czirik!... Świerczek gotów ostatecznie pobić współzawodnika. Hem, hem, hem, m-m-m! Samowar nie ustępował. Skończyło się na tem, że z ich współzawodnictwa wytworzyła się taka mieszanina, że już nie można było rozróżnić czy szumi świerszcz, a samowar świergocze, czy też przeciwnie samowar szumi, a świerszcz świergocze, lub czy oboje razem szumią i świergoczą. Aby to określić, trzebaby znaleźć głowę sprytniejszą od mojej i waszej. Jedno tylko pewne, że samowar wraz ze świerszczem, ulegając sile zjednoczenia, im samym tylko znanej, śpiewali równocześnie swoją rozkoszną pieśń ogniska domowego, płynącą w jednym kierunku ze światłem świecy, które z okna padało na daleką równinę. A to światło, doszedłszy do człowieka, który się w ciemności ku niemu przybliżał, w jednej chwili opowiedziało mu wszystko, co się w domu działo, ten zaś zawołał z radością: „Witaj, stary! Witaj, serdeczny!“
W końcu samowar ostatecznie zwyciężony, zakipiał i zdjęto go z ognia, gdyż war przelewał się przez brzegi. Wtedy pani Piribringl pobiegła ku drzwiom, gdzie turkot kół furgonu, tętent koni, głos męski, szczekanie psa wywołało zamęt zwiększony zdumiewającem i tajemniczem pojawieniem się małego dziecka. Skąd się wzięło to dziecko i jakim sposobem pani Piribringl zdążyła w tak krótkiej chwili schwycić je na ręce, stanowczo tego zrozumieć nie mogę. W każdym razie żywe dziecko spoczywało na rękach pani Piribingl, która widocznie niem się chlubiła, podczas gdy tęgi mężczyzna, o wiele wyższy i starszy od pani Piribingl, delikatnie pociągnął ją ku kominkowi i aby ją pocałować, dobrze musiał się pochylić. Ale wartą była trudu. Olbrzym wysokości 6 stóp i 6 cali, chory na darcie w kościach nie leniłby się zrobić to samo.
— Boże mój, Janie, — rzekła gospodyni — do czegoś ty podobny!
— Rzeczywiście wyglądał straszliwie. Gęsta mgła osiadła na brwiach biedaka w postaci szronu, a przy świetle ognia zamarznięte faworyty mieniły się barwami tęczy.
— Widzisz, Dot — mówił wolno, odwiązując szalik ze szyi i grzejąc ręce przy ognisku; pogoda nie wiosenna naturalnie. Nic więc dziwnego, żem tak przeziąbł.
— Chciałabym, Janie, żebyś mnie nie nazywał „Dot.“ Nie lubię tego, przerwała pani Piribingl, w sposób, który widocznie przeczył jej słowom.
— A cóż ty jesteś, jeżeli nie Dot[1]? — odpowiedział Jan, z uśmiechem przyglądając się jej od stóp do głowy i obejmując ją wpół z taką delikatnością, na jaką tylko zdobyć się mogła jego ogromna muskularna ręka. Ty jesteś kropka, na rękach zaś ma ta kropka — tu spojrzał na dzieciątko — nie, nie powiem, aby nie powiedzieć w złą godzinę; a już, już chciałem zażartować. Zdaje się, że nigdy nie byłem tak blizkim żartu.
Według swego własnego mniemania często „ledwo — ledwo“ nie zrobił tego lub owego, ten ociężały, cichy, uczciwy Jan; taki ogromny, a tak delikatny sercem, taki gruby na pozór, a miękki duszą, taki nierozmowny przy obcych, a wesoły w domu, taki tępy głową, a dobry uczuciem. O matko przyrodo, obdarz twe dzieci tą szczerą poezyą serca, jaka kryła się w piersi tego woźnicy, (bo był to tylko prosty woźnica) — a wtedy pogodzimy się z prozą życia i ocenić potrafimy istotną wartość człowieka.
Miło było patrzeć na Dot, ładną, malutką z dzieckiem — podobnem do lalki na ręku. Z zalotnem zamyśleniem utkwiwszy oczy w ogień, przechyliła śliczną główkę na bok, opierając ją o szeroką pierś woźnicy, na poły z naturalną, na poły z przybraną naiwnością, pełną pociągającej pieszczoty. Miło było patrzeć na niego, jak czule choć niezręcznie starał się podtrzymywać swój lekki ciężar, aby jego dojrzała męskość służyła za odpowiednią podporę rozkwitającej młodości żony. Przyjemnie było przyglądać się, jak Tilly, która w głębi komnaty czekała, aby jej oddali dziecko, rozkoszowała się, choć jeszcze bardzo młoda, tą grupą i stała z otwartemi ustami i wytrzeszczonemi oczami, wyciągnąwszy naprzód szyję, jakby upojona tym widokiem. Również miło było widzieć, jak Jan, woźnica, przy wzmiance żony o dziecku, chciał z początku dotknąć się go, lecz odsunął rękę, zapewne bojąc się zgnieść maleństwa i nachyliwszy się ku niemu, przyglądał mu się z daleka z uczuciem zdziwienia i dumy, jaką zapewne okazałby dobroduszny pies podwórzowy, gdyby niespodzianie ujrzał się ojcem małego kanarka.
— No, czyż on nie ślicznotka, Janie? Czy nie milutki, kiedy śpi tak słodko?
— Ma się rozumieć, milutki — potwierdził mąż. — Nadzwyczaj miły. On, zdaje się, śpi zawsze, prawda?
— Cóż znowu, Janie? Rozumie się, że nie!
— Naprawdę? — wymówił Jan w zamyśleniu. — A ja myślałem, że oczka ma zawsze zamknięte. — Halo!
— Jak można, Janie! przecież przerazisz ludzi!
— Dziecku zaszkodzi, jeśli tak oczy zawracać będzie — rzekł woźnica — nieprawdaż? Patrz, jak mruga obu oczami naraz! A popatrzno także na jego usteczka. Toć otwiera je, jak złota i srebrna rybka.
— Nie zasługujesz na to, aby być ojcem, nie zasługujesz, zawstydziła go Dot z powagą doświadczonej matrony. Zresztą skądże możesz wiedzieć, na jakie drobne niedomagania narażone bywają dzieci. Janie! Ty nawet nazwaćbyś ich nie umiał, ty niemądry człowieku! Przełożyła dziecko na lewą rękę i klepiąc je po plecach, zapewne dla zdrowia, ze śmiechem pociągnęła męża za ucho.
— Skądże je mogę znać, mówi Jan, zdejmując płaszcz ze siebie — prawdę mówisz, Dot. Nie bardzo się znam na tem. Za to wiem, żem dziś wieczorem musiał całą siłą walczyć z wiatrem. Dął z północo wschodu wprost na furgon przez całą drogę powrotną.
— Biedny stary, to prawda! przerwała pani Piribingl, zaczynając się krzątać. — Bierz prędko drogą kruszynkę, Tilly, ja tymczasem zajmę się gospodarstwem — naprawdę, zadusiłabym je pocałunkami, gdyby mi żal nie było. Idź odemnie, puść, mój psie kochany. Precz, Bokser, precz! Daj mi najpierw przygotować herbatę, Janie, a potem pomogę ci rozdzielać pakunki, jak pracowita pszczoła. „Mała pszczółka przy pracy“ i tak dalej, jak wiesz, Janie. Czy uczyłeś się „Małej pszczółki“, gdyś chodził do szkoły?
— Nie pamiętam dobrze — odrzekł mąż. — Byłem zapewne blizki tego. Ale popsułbym tylko tę bajeczkę.
— Cha, cha! — zaśmiała się Dot. A śmiech miała tak dźwięczny, jak tylko wyobrazić sobie można. — Jaki z ciebie miły, stary głuptas, Janie.
Nie myśląc przeczyć temu, Jan wyszedł na podwórze popatrzeć, czy zaopiekował się koniem jak należy chłopiec, który jak błędny ognik, przesuwał się z latarnią w ręku to tu, to tam mimo drzwi i okien. Koń był tak tłusty, że nie uwierzylibyście mi, gdybym podał wam jego rozmiary, a tak stary, że dzień jego urodzin ginął w pomroce wieków. Bokser czując, że powinien sprawiedliwie okazywać swoje przywiązanie członkom rodziny, biegał z domu na podwórze i na powrót z zadziwiającą ruchliwością; skakał z przerywanem szczekaniem koło konia, gdy go czyścili przy stajni, to udawał, że chce się rzucić na swą gospodynią i nagle się wstrzymywał, to zmuszał do krzyku Tilly, siedzącą na nizkiem krześle blizko ognia, dotykając mokrą mordką jej twarzy, to z natrętną ciekawością zbliżał się do dziecka, potem zaczął się kręcić koło ogniska, wreszcie położył się, jakby zamyślając noc tu spędzić; w chwilę potem zerwał się i, podnosząc kusy ogon, wybiegł na podwórze; wyglądało to tak, jakby przypomniał sobie o naznaczonej komuś schadzce i pędził całą siłą, aby się nie opóźnić.
— Otóż i herbata gotowa! — oznajmiła Dot, kręcąc się jak dziecko, które się bawi w „gospodynią“.
— Oto szynka, masło, grzanki i wszystko inne. A tu masz koszyk na drobne pakunki, Janie, jeśli je masz. Gdzie się podziałeś, Janie! Tilly uważaj, abyś pod komin nie upuściła dziecka.
Trzeba zaznaczyć, że panna Tilly, mimo dość hardej odpowiedzi na uwagę gospodyni, posiadała rzadką i zadziwiającą zdolność wpadania co chwila w kłopot ze swoim wychowańcem. Już nieraz jego krótkie życie znajdowało się w niebezpieczeństwie z jej powodu. Tilly była chuda, kanciasta, odzież na niej groziła w każdej chwili opadnięciem z jej ostrych ramion, na których wisiała jak na wieszadle. Kostyum tej młodej damy odznaczał się jedną osobliwością; niańka lubiła stroić się we flanelowy gorset blado-zielonego koloru, który sznurowała na plecach. Wiecznie wytrzeszczając oczy na otaczające przedmioty, zachwycając się wszystkiem, a przedewszystkiem nieustannie zachwycona przymiotami swej gospodyni i jej dziecka, panna Tilly, chociaż czasami trochę myliła się w swych sądach, zachowywała należny szacunek dla głowy i serca pani Piribingl; na nieszczęście nie można tego powiedzieć o główce dziecka, którą usiłowała wszelkim sposobem doprowadzić do zbliżenia z kredensem, poręczami schodów, łóżek i innymi obcymi przedmiotami. Wszystko to było jednakże rezultatem nieustannego zachwytu Tilly, która nie mogła nacieszyć się uprzejmem obejściem swych gospodarstwa i swem przebywaniem w tym wygodnym domu. A zachwyt ten wypływał stąd, że Tilly, podrzutek, nie miała nigdy rodziny ani ze strony ojca, ani ze strony matki i wychowała się na koszt gminy w ochronie.
Widok malutkiej pani Piribingl, wracającej z podwórza wraz z mężem i niby pomagającej mu nieść kosz (który w rzeczywistości on sam dźwigał), zabawiłby was prawie tak samo, jak dobrodusznego Jana. Może ta scena wydała się zabawną i świerszczowi, bo znów zaczął ćwierkać z całej siły.
— Uważasz! — odezwał się gospodarz, według zwyczaju rozwlekając słowa. — On dzisiejszego wieczora zdaje się weselszy niż zwykle.
— To napewno szczęście nam zwiastuje, Janie!
Tak było zawsze. Gdy świerszcz zagospodaruje się przy ognisku, to błogosławieństwo dla domu! Mąż spojrzał na panią Piribingl: wzrok jego wyrażał myśl, że to ona sama jest głównem jego błogosławieństwem. Ale widocznie obawiał się powiedzieć za wiele, więc nic nie odrzekł.
— Pierwszy raz, Janie, usłyszałam jego wesoły głosik tego wieczora, kiedyś mię przywiózł do domu jako gosposię. Blizko rok temu. Pamiętasz, Janie?
O, tak! Jan pamiętał. Jakżeby mógł nie pamiętać!
— Ćwierkanie świerszcza wydało mi się takiem pełnem otuchy przywitaniem! Było dobrą przepowiednią, jak gdyby świerszcz chciał mi dodać odwagi. Ono wyraźnie mówiło mi, że będziesz dobrym i względnym dla mnie. I że nie będziesz się wzdrygał oprzeć swą poważną głowę o ramię swej roztrzepanej żonki. A ja bałam się wtedy tego domu tak bardzo, Janie.
Mąż w zamyśleniu pogładził ją po główce i ramionach, widocznie chcąc powiedzieć: nie, nie, jestem rad ze wszystkiego, co teraz posiadam. I w rzeczy samej Jan słusznie tak myślał: i główka i ramiona były bardzo miłe.
— Świerszcz prawdę wywróżył, Janie, kiedy zdawał mi się to mówić swojem ćwierkaniem, dla tego, że ty jesteś dla mnie najlepszym, najdelikatniejszym i najbardziej kochającym mężem. W domu naszym zamieszkało szczęście, Janie, i dlatego lubię świerszcza.
— I ja także — odrzekł Jan. — I ja także, Dot!

— Miły mi jest, bo jego łagodne ćwierkanie nasuwało mi różne myśli. Czasami, o zmroku, gdym się czuła trochę osamotnioną i smutną, Janie, — wpierw, niż się urodził nasz maleńki na to, aby być moim towarzyszem i ożywić naszą chatę — kiedy myślałam, jak będziesz cierpiał na wypadek mej śmierci, jak przykro byłoby mnie samej, gdybym mogła mieć świadomość tego, żeś ty mnie stracił, mój drogi, wtedy czirik, czirik rozlegające się od strony ogniska, przypominało mi inny głosik tak miły i drogi dla mnie, że samo jego przeczucie rozwiewało wszelkie trwogi, jak sen przykry. A kiedy bałam się, że nasze małżeństwo okaże się niedobranem, bom ja takie dziecko, a ty podobniejszy jesteś do opiekuna, niż męża; trwożyła mnie myśl, że przy całej usilności, nie pokochasz mnie, jak się tego spodziewałeś i pragnąłeś, wtedy ćwierkanie
...to z natrętną ciekawością zbliżał się do dziecka 
świerszcza znów mnie rozweselało, napełniając serce zaufaniem i odwagą.

— Myślałam o tem wszystkiem dziś wieczorem, mój drogi, kiedy siedziałam tu, oczekując ciebie; i dlatego lubię świerszcza.
— Ja także, — powtórzył Jan. — Ale co ty znów mówisz, Dot? Ja spodziewałem się, pragnąłem tego, żeby cię pokochać? Co znów nowego wymyślisz? Przecież byłaś mi najdroższą o wiele wcześniej, nim cię tu przywiozłem, abyś została gosposią świerszcza.
Położyła na chwilę rękę na jego ramieniu i spojrzała nań ze wzruszeniem, jakby powiedzieć coś miała. Za chwilę młoda kobieta klęczała obok koszyka i mówiła wesoło, zabierając się do rozkładania paczek:
— Nie wiele ich dzisiaj, Janie, ale zauważyłam parę dużych pakunków na tyle wozu. Chociaż co prawda niemało z tem kłopotu, lecz rozwożenie posyłek to dobry zarobek; nie należy więc nam narzekać, nieprawdaż? A prócz tego, zapewne pooddawałeś po drodze niektóre towary.
— Naturalnie i niemało.
— A to co za okrągły koszyczek, Janie? Masz tobie! to przecież kołacz ślubny!
— Kobiety w tym razie mają wzrok bystry, — zauważył zachwycony Jan. — Mężczyzna nigdyby nie zgadł. Jestem pewien, że gdyby zapakować ślubny kołacz w pudło od herbaty, przewrócone do góry dnem łóżko lub oczyszczoną beczkę ze śledzi, kobieta niewątpliwie węchemby odgadła, co tam się znajduje. Tak, nie mylisz się. Jeździłem po niego do cukiernika.
— A waży to już nie wiem ile; chyba ze sto funtów — wołała Dot, robiąc zabawne usiłowania, aby go podnieść. — Czyj to, Janie? Gdzie go wyprawić?
— Przeczytaj
adres na drugiej stronie koszyka.
— Jakto Janie? Czy to możliwe?
— Tak, ktoby mógł to przypuścić?
— Czy chcesz przez to powiedzieć, — ciągnęła Dot, siedząc na podłodze i zadzierając głowę, — że to dla Greffa i Tekltona, fabrykanta zabawek?
Jan w odpowiedzi skinął głową.
Tymczasem Tilly, która bezmyślnie bez sensu powtarzała zasłyszane urywki rozmowy, byle zabawić dziecko, i przytem wszystkie rzeczowniki kładła w liczbie mnogiej, głośno zapytywała stworzonko, czy nie jest on Greffem i Tekltonem, fabrykantami zabawek, czy nie zajedzie do cukierników po weselne kołacze, czy jego mamusie poznają koszyczki, gdy jego ojcowie przywiozą je do domu i t. p.
— Więc to naprawdę nastąpi? Pomyśl, Janie, przecież jako małe dziewczątka biegałyśmy z nią razem do szkoły.
Zapewne myślał o żonie lub był blizki tego, aby ją sobie wyobrazić jako małą uczenicę. W każdym razie spoglądał na Dot w miłem zamyśleniu, ale nie odpowiedział ani słowa.
— A on taki stary! Taki dla niej nieodpowiedni! poczekaj, o ile lat starszy od ciebie Greff i Teklton?
— O ile więcej szklanek herbaty wypiję dziś na raz, niż Greff i Teklton wypiłby ich cztery razy, odgadnij to sama — wesoło podchwycił Jan, przysuwając krzesło do okrągłego stolika i zabierając się do zimnej wędliny.
— Co zaś do jedzenia, to jadam mało, ale za to ze smakiem, Dot.
Nawet ta zwykła wzmianka przy stole, jedna z jego niewinnych omyłek (bo dobry apetyt przeczył jego słowom), nie wywołała uśmiechu na usta młodej kobiety, która, stojąc wśród pakunków, powoli odsuwała nogą koszyk z kołaczem i nie spojrzała nawet na maleńki trzewiczek — przedmiot jej trosk nieustannych — choć oczy jej były ku ziemi spuszczone.
Zagłębiona w zamyśleniu pani Piribingl, nie ruszała się z miejsca, zapomniawszy o herbacie i Janie (choć ją tenże przyzywał i nożem uderzał w stół, aby ją zmusić do oprzytomnienia). Nakoniec wstał i wziął Dot za rękę, wtedy spojrzała na niego z roztargnieniem, ale zaraz otrząsła się z zadumy i zajęła swoje miejsce przy stole, śmiejąc się z roztargnienia. Lecz już nie po dawnemu. Jej dźwięczny śmiech brzmiał teraz zupełnie inaczej.
Świerszcz też zamilkł. Pokój, poprzednio wesoły, posmutniał.
— A więc, to już wszystkie pakunki, Janie, nieprawdaż? — odezwała się młoda kobieta po długiem milczeniu, z którego poczciwy woźnica skorzystał na praktyczną illustracyę przynajmniej drugiej części swego ulubionego twierdzenia, rozkoszując się jadłem, bo na to, że je mało, trudno byłoby się zgodzić.
— Tak, tu są wszystkie pakunki, prawda, Janie!
— Wszystkie — potwierdził Jan, — poczekaj... Nie... ja... — zamruczał, kładąc nóż i widelec na stole, z głębokiem westchnieniem. — To dopiero historya. Zupełnie zapomniałem o starym jegomościu.
— O starym jegomościu?
— We wozie, — dodał Jan. — On tam zasnął na słomie, kiedym go widział po raz ostatni. Dwa razy bardzo blizki byłem tego, aby ci o nim powiedzieć po powrocie do domu, ale wyślizgało mi się to z pamięci. Halo, hej, panie!
— Wstawaj pan, przyjechaliśmy!
Ostatnie słowa Jan krzyczał już na podwórzu, gdzie pospieszył ze świecą w ręku.
Tilly, zasłyszawszy tajemniczą wzmiankę o starym jegomościu i wyobraziwszy sobie, że tu mowa o jakimś osobniku duchownego charakteru, zmieszała się. Wyskoczywszy z nizkiego krzesła przy kominku, żeby schować się za spódnicę swej pani i niespodzianie zetknąwszy się we drzwiach z nieznajomym starcem, instynktownie puściła w ruch jedyną swą broń odporną, jaką znalazła pod ręką. A ponieważ bronią tą było dziecko, podniósł się więc straszny hałas i zamieszanie, do którego bardzo dopomagał pojętny Bokser. Ten dobry pies, bystrzejszy o wiele od swego pana, strzegł starego jegomościa, podczas jego snu, z obawy zapewne, aby nie uciekł, zabierając ze sobą kilka młodych topolek, przywiązanych z tyłu do woza; pies i teraz szedł tuż za nim, chwytając go za nogi i gryząc guziki przy kamaszach.
— Jednakże, panie, sen ma pan kamienny — zauważył Jan, kiedy spokojność wróciła; tymczasem starzec nieruchomo stał w pośrodku izby z odkrytą głową. — Jużem chciał zażartować z pana, ale bałem się, że żart okaże się niewłaściwym. A już byłem blizki tego — zamruczał woźnica, mlaskając językiem; — bardzo blizki!
Nieznajomy, który miał długie, siwe włosy, przyjemne rysy twarzy, niezwykle śmiało i ostro zarysowane, jak na starca i ciemne, błyszczące i bystre oczy, obejrzał się wokoło z uśmiechem, poczem powitał żonę woźnicy uprzejmem pochyleniem głowy.
Odzież jego wydawała się dziwaczną i niezwykłą; takie ubranie nosili wiele lat temu. Starzec cały przyodziany był w suknie cynamonowego koloru, w rękach trzymał takiejże barwy laskę, która mu służyła za podparcie. Gdy dziwaczny gość uderzył nią o podłogę, roztworzyła się i zmieniła w krzesło rozkładane, na którem usiadł sobie najspokojniej.
— Patrz! rzekł woźnica do żony. Tak znalazłem go siedzącego przy drodze. Siedział wyprostowany, jak słup wiorstowy. I głuchy też także, jak słup.
— Jakto, pod gołem niebem, Janie?
— Tak, pod gołem niebem, potwierdził Jan, — o zmierzchu. — „Opłata za przewóz“ — powiedział, podając mi ośmnaście pensów, poczem wdrapał się na wóz. I tak dojechaliśmy do domu.
— Więc chyba ma zamiar odejść, Janie?
Ale gdzież tam! Nieznajomy zamierzał tylko przemówić.
— Pozwólcie mi pozostać, dopokąd po mnie nie przyjdą, rzekł krótko. Nie zwracajcie na mnie uwagi. Z temi słowy zaczął szukać czegoś w swych głębokich kieszeniach. Z jednej wyciągnął okulary, z drugiej książkę i zajął się, jak gdyby nigdy nic, czytaniem, zupełnie nie obawiając się Boksera, jakby to było małe jagnię. Woźnica i jego żona z trwogą popatrzyli na siebie.
Nieznajomy podniósł głowę i z ciekawością spoglądał, wodząc oczami z jednego na drugie:
— Wasza córka, mój dobry przyjacielu?
— Żona, — odpowiedział Jan.
— Siostrzenica? — powtórzył pytanie głuchy.
— Żona, — wrzasnął gospodarz.
— Czyliż? — zauważył gość. — Czy to prawda? Bardzo młodziutka. Spokojnie odwrócił się i ciągnął dalej swoje czytanie, ale przeczytawszy dwa wiersze, znów zapytał:
— Dzieciątko to wasze?
Jan zrobił olbrzymi znak głową, który miał oznaczać twierdzącą odpowiedź.
— Dziewczynka?
— Chłopczyk! — huknął gospodarz.
— Nowonarodzony, hę? Ile ma?
— Dwa miesiące i trzy dni-i-i! — szybko wtrąciła pani Piribingl. — Ospa zaszczepiona akurat sześć tygodni te-e-e-mu! przyjęła się doskonale-e-e. Doktór uważa, że chłopczyk jest nadzwyczaj ładnem dzieckiem! Rozwinięty jak pięciomięsięczny-y-y! Rozumie już wszystko, poprostu do podziwu-uu! Może pan nie uwierzy — że chwyta się już za nóżki-i-i! Tu zadyszana mamusia, która te wszystkie odrywane zdania krzyczała prosto do ucha starcowi, aż jej ładna buzia zarumieniła się, wziąwszy dziecko, podniosła je do twarzy gościa, jak niezaprzeczony i tryumfalny okaz. Tymczasem Tilly z melodyjnym okrzykiem: „Ketczer! Ketczer!“ co brzmiało zupełnie jak naśladowanie kichania, skakała około dziecka, jak niezgrabna krowa koło cielątka.
— Słuchaj! Idą, zdaje się, po niego — powiedział Jan. — Ktoś tam kręci się koło drzwi. Otwórzże, Tilly.
Niańka nie zdążyła dojść do progu, gdy drzwi zzewnątrz się otworzyły; były one bardzo prostej konstrukcyi z zasuwą, którą każdy mógł podnieść, gdy zechciał. I bardzo wielu to czyniło, bo sąsiedzi wszelkiego rodzaju lubili zamienić wesołe słowo z woźnicą, choć tenże nie był zbyt rozmownym. Tak więc drzwi otworzyły się, aby wpuścić do izby małego, chudego, zamyślonego człowieka z chmurną twarzą, który, trzeba przypuścić własnoręcznie zmajstrował sobie płaszcz z rogoży, służącej za obszycie jakiegoś starego pudła; przynajmniej gdy się obrócił, aby zamknąć drzwi i nie wpuszczać zimna, na jego plecach widniały dwie czarne litery G. & T., a także słowo „szkło“ napisane śmiałem pociągnięciem.
— Dobry wieczór, Janie! rzekł gość. — Dobry wieczór, pani! Dobry wieczór, Tilly! Dobry wieczór, obcy — panie! Jak się ma mały pani! Spodziewam się, że Bokser zdrów i nieuszkodzony.
— Wszyscyśmy zdrowi, Kalebie — odrzekła Dot. — Jestem pewna, że dość spojrzeć na miłą kruszynę, żeby się upewnić co do jego zdrowia.
— Tak, patrząc na was nie można wątpić o waszem powodzeniu — przerwał Kaleb.
Jednakże nie spojrzał na gosposię; oczy jego w zamyśleniu błądziły po pokoju. Zdawało się, że ten człowiek bez względu na to, o czem mówi, myślą gdzie indziej przebywa. To samo wyrażał i głos jego.
— Oto i wygląd Jana nie pozostawia nic do życzenia — ciągnął dalej. — Tilly i Bokser też dobrze się prezentują.
— Wiele zapewne masz pracy, Kalebie? — zapytał woźnica.
— Tak, dużo — odpowiedział z roztargnieniem człowieka, co najmniej odkrywającego kamień filozoficzny; — bardzo dużo. Wielki teraz popyt na Arki Noego, ale nie wiem, jak to wykonać za tę samą cenę. Niechby każdy mógł rozróżnić, która figurka wyobraża Sema, która Chama, która ich żony. Ale, ale, czy przywiozłeś dziś dla mnie cokolwiek, Janie?
Woźnica wsunął rękę do kieszeni zdjętego przed chwilą płaszcza i wyciągnął stamtąd wazonik kwiatów, starannie owinięty mchem i papierem.
— Oto dla ciebie, bierz — powiedział, ostrożnie odwijając go.
— Ani jeden listek nie zwiędły. Roślinka cała osypana pączkami.
Smutne oczy Kaleba zajaśniały, gdy wziął kwiat i dziękował furmanowi.
— Drogo zapłacono, Kalebie, strasznie drogie kwiaty w tej porze roku.
— Cóż to szkodzi! Dla mnie tanim będzie bez względu na cenę — odrzekł człowieczek. — Cóż masz jeszcze, Janie?
— Koszyczek — oto jest!
„Dla Kaleba Plemmera“ — przeczytał, sylabizując fabrykant zabawek, — „z pieniędzmi“. Z pieniędzmi, Janie? Nie sądzę, żeby ta przesyłka była dla mnie.
— „Ostrożnie“ — poprawił woźnica, zaglądając przez ramię Kaleba. — Skądże wziąłeś, że tu napisano pieniądze?
— A — naturalnie! podchwycił Kaleb. — To prawda. „Ostrożnie.“ Tak, tak, to mój pakunek. Mógłby być istotnie z pieniędzmi, gdyby mój drogi syn żył jeszcze w bogatej południowej Ameryce. Kochałeś go, jak rodzonego syna, prawda? Nie masz potrzeby zapewniać mnie o tem. Wiem sam. „Kalebowi Plemmerowi. Ostrożnie.“ Tak, tak wybornie, to koszyczek ze szklannemi oczami lalek dla mej córki. Oj, chciałbym, żeby w tym pakunku był jej wzrok!
— I jabym chciał, żeby tak było lub być mogło! — zawołał woźnica.
— Bóg zapłać — rzekł mały człowiek. — Mówisz z serca. Okropnie pomyśleć, że ona nigdy nie zobaczy lalek, które całymi dniami tak natarczywie wytrzeszczają oczy. To boli. Ile za przewóz, Janie? Ile cię to kosztuje?
— Zaraz ci pokażę, ile mię kosztuje, jeśli nie przestaniesz tak mówić — przerwał Jan. — A co, Dot, o małom nie zażartował?
— Ty tak zawsze! — zauważył fabrykant zabawek. Zawsześ dobry, pozwól zobaczyć. Zdaje się już wszystko.
— Nie sądzę. Spróbuj poszukać!
— Może co dla naszego pryncypała — wymówił Kaleb po namyśle. — No naturalnie! przecież po tom przyszedł. Ale głowę mam strasznie zajętą arkami Noego i różnemi różnościami. Przecież gospodarz nie był tu, nie był?
— Nie — upewnił woźnica. — Niema czasu, zajęty teraz konkurami.
— Z tem wszystkiem on tu zajdzie, bo kazał mi iść naszą stroną drogi, gdy będę wracał do domu. Lepiej pójdę wcześniej. Bądź pani tak dobrą, pozwól uszczypnąć Boksera w ogon, tylko przez chwilkę, czy pani zgadza się?
— Cóż to za pytanie, Kalebie?
— O, nie obawiaj się pani — wyjaśnił człowieczek — przypuszczam, że mu się to nie podoba. Dopiero co odebrałem zamówienie na psy szczekające i bardzobym chciał wykonać to jak można najnaturalniej, po sześć pensów sztuka. To wszystko. Niech się pani nie lęka.
Na szczęście zdarzyło się, że Bokser głośno zaszczekał, nie czekając na zamierzone uszczypnięcie. Ale ponieważ to szczekanie zapowiadało przybycie jakiegoś nowego gościa, Kaleb więc odłożył poglądową naukę przyrody na czas odpowiedniejszy, zarzucił na plecy okrągły koszyk i pospiesznie pożegnał obecnych. Niepotrzebnie jednak spieszył się, bo i tak we drzwiach natknął się na nowego gościa.
— A, toście to wy tu? Zaczekajcie chwilę, wezmę was ze sobą. Mój szacunek, Janie Piribingl. Jeszcze głębszy twojej ładniutkiej żonie. Z każdym dniem ładniejsza! I lepsza, jeśli to możliwe! I młodsza — pomyślał głośno mówiący. — Licho wie, co to znaczy!
— Zdziwiłyby mnie pańskie komplementa, panie Teklton — rzekła Dot wcale nie uprzejmym tonem — gdybyś pan nie był narzeczonym.
— To znaczy — pani wie, że ja się żenię.
— Jako tako oswoiłam się z tem — odrzekła młoda gosposia.
— Przypuszczam, że z wielkim trudem.
— Zgadłeś pan.
Teklton, handlarz zabawek, był dość znanym pod imieniem „Greff i Teklton“, bo taką była jego handlowa firma, chociaż Greff dawno już nie należał do spółki, pozostawiwszy tu tylko swe nazwisko. W swoim interesie Teklton, handlarz zabawek, był człowiekiem, któremu rodzice i opiekunowie źle wybrali powołanie. Gdyby w młodych latach zrobili z niego lichwiarza, krętacza, plenipotenta — policyanta lub maklera, toby całą swoją nienawiść wywarł na klientów i nasyciwszy się wszelkiego rodzaju niegodziwościami, możeby z czasem stał się bardziej ludzkim, poprostu dla odmiany i rozmaitości. Ale zmuszony do spokojnego zajęcia handlarza zabawek, stał się domowym ludożercą, który żył z tego, co na dzieciach zarobił a miał ku nim nieubłaganą nienawiść. Wszystkie zabawki były mu wstrętne, za nic na świecie nie kupiłby z nich żadnej; ze złośliwością nadawał zwierzęcy wygląd dzierżawcom z tektury, którzy wieźli świnie na jarmark, heroldom, którzy głosili stratę sędziowskiego sumienia, staruszkom na sprężynach, robiącym pończochy; sklep jego roił się odpychającymi potworami. Tu czerwieniły się w odrażających maskach wstrętne, włochate, czerwonookie straszydła, wyskakujące z pudełek, papierowe węże w postaci wampirów, szatańskie potwory, które nie dawały się ułożyć. Wszystkie te mechaniczne zabawki, wyskakując za pomocą sprężyn ze swoich pudełek, miały tę właściwość, że przerażały dzieci, co właścicielowi magazynu sprawiało ogromną uciechę. Była to dla niego jedyna ulga, jedyne ochronne ujście jego niechęci ku ludziom.
Teklton dosięgał genialności w podobnych wynalazkach. Każde ohydne widmo niewątpliwie mu się podobało. Raz nawet poniósł stratę, zakupiwszy wiele płytek do czarodziejskiej latarni, w której siły nieczyste wyobrażone były w postaci jakichś nadzwyczajnych potworów z ludzkiemi twarzami. Ta zabawka podobała się bardzo Tekltonowi. Stracił dużo pieniędzy na malowanie twarzy krwiożerczych olbrzymów, a choć sam nie był malarzem, potrafił za pomocą kawałka kredy dać malarzowi wzór takich rysów do tych obrazków, że wystarczały do odebrania spokoju duszy każdemu młodzieńcowi od sześciu do jedenastu lat na całe święta Bożego Narodzenia lub letnie wakacye.
Jakim w przedsiębiorstwie, takim był i w życiu. Dlatego łatwo możecie sobie wyobrazić, że człowiek, który stał przed Janem w długiem, zielonem palcie, sięgającem mu do łydek i podciągniętem w górę, w grubych butach z ciemnoczerwonymi wyłogami, był zaprawdę niezwykle przyjemnym młodzieńcem, mogącym szczycić się tak wytwornym umysłem, jak i pociągającem obejściem. Niemniej przecież Teklton, handlarz zabawek, zamierzał się żenić; bez względu na to, com o nim powiedział, chciał się żenić. I brał w dodatku młodą żonę, piękną młodą żonę.
Nieszczególnie wyglądał, jako narzeczony, gdy tak stał w kuchni woźnicy z grymasem na chudej twarzy, kurcząc się od chłodu, nacisnąwszy czapkę na oczy, ręce zasunąwszy w kieszenie i spoglądając ze złośliwą chytrością przymrużonem okiem, w którem zdawał się zlewać żrący spław obłudy. A mimo wszystkiego i on zapragnął być narzeczonym.
— Ślub mój ma się odbyć za trzy dni. W przyszły czwartek. W ostatni dzień pierwszego miesiąca w roku, — rzekł Teklton. Czym wspomniał o tem, że jedno oko miał wysadzone, a drugie prawie zakryte i że to prawie zakryte było u niego zawsze bardzo wymowne? Nie pamiętam, czym o tem mówił.
— Tak, to dzień mego wesela, — powtórzył Teklton, podzwaniając pieniędzmi.
— Czyż tak? Tego samego dnia i jam się żenił! — rzekł woźnica.
— Cha, cha! — zaśmiał się Teklton. — Dziwna rzecz! Ty z żoną właśnie taką samą stanowisz parę, kropla w kroplę taką samą.
Niezadowolenie Dot przy tych chełpliwych słowach nie znało granic.
Cóż jeszcze wymyśli ten człowiek? Czy on może przypuszcza, że możliwą jest rzeczą, żeby i im urodził się taki synek? Straszydło, poprostu rozum stracił!
— Proszę cię, Janie! Dwa słowa tylko, — zamruczał handlarz zabawek, trącając woźnicę łokciem i odprowadzając go trochę na bok. — Przyjdziecie do mnie na wesele? My przecież teraz na jednym wózku jechać będziemy, rozumiesz?
— Jakto, „na jednym wózku?“ — zadziwił się woźnica.
— Mała różnica lat, — burknął Teklton, znowu trącając go łokciem. — Przyjedźcie spędzić z nami wieczorek jeszcze przed weselem.
— Poco? — zapytał Jan, nie przygotowany na takie natrętne zaproszenie.
— Poco? — powtórzył pytanie gość. — Oto nowy sposób przyjmowania zaproszeń! Tak, poprostu dla przyjemności, — dla miłego towarzystwa, rozumiesz i dla tym podobnych rzeczy.
— Myślałem, że nigdy nie lubiłeś towarzystwa — ze zwykłą prostotą zauważył Jan.
— Och! widzę, że z tobą inaczej, jak zupełnie szczerze, mówić niesposób — rzekł Teklton. — Rzecz jest taka, że ty i twoja żona bardzo jesteście miłymi gośćmi i widzieć was razem jest istotną przyjemnością. Rozumiemy to lepiej, widzisz; jednakże.....
— Nic, my nic zupełnie nie rozumiemy, — przerwał Jan. — O czem mówisz?
— No dobrze! Więc nie rozumiemy, — ciągnął Teklton. — Niechże i tak będzie. Jak wolisz; nic na tem nie zależy. Chciałem ci powiedzieć: wyglądacie na tak szczęśliwych ludzi, że wasza obecność zrobi najlepsze wrażenie na przyszłej pani Teklton. I choć twoja żona niechętną jest dla mnie, mimowoli współdziałać będzie w moich planach, gdyż sam jej wygląd mówi za nią. Tak tedy zgadzasz się przyjechać?
— Umówiliśmy się rocznicę naszego ślubu spędzić, o ile się da, w domu, — odrzekł Jan. Daliśmy sobie na to słowo już pół roku temu. Myślę, pojmujesz to, że dom....
— Ba! A cóż tam takiego dom? — zawołał Teklton. — Cztery ściany i sufit! (Czemu nie zabijecie tego świerszcza? Jabym go bezwarunkowo zabił. Zawsze to robię. Nienawidzę ich ćwierkania.) Toć cztery ściany i sufit znajdą się i u mnie. Bądźcie łaskawi, przyjedźcie do mnie!
— Jakto, zabijasz swoje świerszcze? — przeraził się Jan.
— Gniotę je, mój panie, odpowiedział gość, stuknąwszy laską w podłogę. — Więc obiecujesz przyjechać? I dla ciebie i dla mnie jest to pożytecznem, jeśli kobiety przekonają jedna drugą, że im spokojnie, dobrze, jak nie można lepiej. Znam ich naturę. Cokolwiek będzie mówiła jedna kobieta, druga niewątpliwie zechce ją w tem naśladować. Taka tkwi w nich chęć naśladowania, że jeśli twoja żona powie mojej: jestem najszczęśliwszą żoną, a mąż mój najlepszy człowiek, jakiego znaleźć można i kocham go do szaleństwa, to moja powie to samo twojej jeszcze z dodatkiem i w połowie własnym słowom uwierzy.
— Czy chcesz powiedzieć, że w istocie tego niema?
— Niema?! — zawołał Teklton z przerywanym ostrym śmiechem. — Czego niema?
Janowi przyszła na myśl chętka dodania: „niema w niej szalonej miłości dla ciebie.“ Lecz spojrzawszy na pół zmrużone i jakby mrugające nań z ponad podniesionego kołnierza płaszcza oko, zmiarkował, że w tym człowieku niema nic pociągającego, nic, coby szaloną miłość obudzić mogło i dokończył całkiem inaczej:
— Więc ona nie wierzy temu, co mówi?
— Ach, niegodziwcze! Ty żartujesz, — rzekł Teklton.
Woźnica nie pojął całkowicie znaczenia tych słów, spojrzał jednak tak poważnie, że gość mimowoli musiał wytłómaczyć się.
— Patrzże, przemówił, podnosząc palce lewej ręki i uderzając o palec wskazujący dla lepszej jasności. — Oto — ja, Teklton, we własnej osobie. Mam zamiar ożenić się z młodą ładną kobietą, — tu dotknął się małego palca, wyobrażającego narzeczoną: dotknął nie delikatnie, lecz gburowato, z poczuciem siły. — Mam możność spełnienia mego zamiaru i spełnię go. To mój kaprys. Ale... popatrzno tam!
Wskazał na Dot, która w zamyśleniu siedziała przy ogniu, opierając pełny podbródek na ręku, nie odwracając oczu od jaskrawego płomienia. Woźnica popatrzył najpierw na nią, potem na swego towarzysza, potem znów na żonę i znów na niego.
— Ona niewątpliwie szanuje cię i słucha, — rzekł Teklton; a to mnie zupełnie wystarczy, nie należę bowiem do osób uczuciowych. Ale czy sądzisz, że posiadasz co więcej ponadto?
— Ja myślę, — odrzekł Jan, — że wyrzucę każdego za okno, kto o tem wątpić będzie.
— Oto właśnie, potwierdził Teklton z niezwykłą mu ustępliwością. — Rozumie się, ty byś to zrobił bezwarunkowo. Niewątpliwie, zupełnie jestem o tem przekonany. Dobrej nocy, przyjemnych snów!
Jan był zaniepokojony i mimowoli nieswój, czego nie potrafił ukryć przed otoczeniem.
— Dobrej nocy, mój drogi przyjacielu, — powtórzył Teklton tonem współczucia. — Odchodzę. Jest między nami w samej rzeczy dużo wspólnego. Więc nie darujecie nam jutrzejszego wieczoru? No, dobrze. Następnego dnia jedziecie z wizytą, wiem o tem. Spotkamy się tam. Przywiozę ze sobą swoją przyszłą żonę. To będzie dla niej z pożytkiem. Zgadzacie się? Dziękuję.
A tam co?
Był to głośny krzyk żony woźnicy: głośny, ostry, niespodziany jęk, od którego izba zadźwięczała, jak szklanne naczynie. Młoda kobieta podniosła się z miejsca i stała jak skamieniała z przerażenia i zdumienia. Nieznajomy przysunął się do ognia, aby się zagrzać i stał tuż obok krzesła. Ale nie odezwał się wcale.
— Dot! zawołał mąż. Mary! Droga! Co ci jest? W jednej chwili rzucili się ku niej wszyscy. Kaleb, który drzemał na pudle z kołaczem, schwycił senną Tilly za warkocz, ale zaraz ją przeprosił.
— Mary! wołał Jan, podtrzymując żonę. Tyś chora. Co ci jest? Powiedz, ukochana!
Odpowiedziała tylko dzikim śmiechem. Potem zsunąwszy się z objęć męża na ziemię, młoda kobieta zakryła twarz fartuszkiem i gorzko zapłakała. Napłakawszy się, znów zaczęła się śmiać, potem znów płakać. W końcu zaczęła żalić się na chłód, pozwoliła mężowi doprowadzić się do ognia i tam siadła na swojem miejscu. Starzec po dawnemu stał przy ognisku bez ruchu.
— Lepiej mi, Janie — cicho wyszeptała pani Piribingl. Zupełnie przyszłam już do siebie... ja... Janie!
Ale Jan stał po przeciwnej stronie. Dlaczego Dot zwróciła się twarzą ku nieznanemu staremu jegomości, jakby zwracając się do niego? Czy nie bredziła czasem w gorączce?
— Coś mnie zamroczyło, kochany Janie... Przeraziłam się... Coś przemknęło mi nagle przed oczyma... Nie mogłam dobrze rozpoznać. Ale to już przeszło, zupełnie przeszło.
— Bardzom rad, że przeszło — zamruczał Teklton, obrzucając izbę swem badawczem okiem. Radbym wiedział, gdzie to zniknęło i co to było?.. Hm... Chodźmy, Kalebie! Kto to tam z temi siwemi włosami.
— Nie wiem, panie — szeptem odpowiedział Kaleb. — Nigdy w życiu go nie widziałem. Doskonała figura na dziadka do orzechów, zupełnie nowy! Z rozcięciem przez głowę aż do kamizelki byłby przewyborny.
— Niedość brzydki — zauważył Teklton.
— Albo choćby na pudełko do zapałek, ciągnął Kaleb, pogrążony w spostrzeżeniach — co za model! Wypróżnić mu głowę, aby tam nakłaść zapałek; podnieść do góry pięty, do pocierania, jakaby to wspaniała była zapalniczka do upiększenia kominka w izbie szlachcica!
— Niedość potworny, ani w połowie nawet, odparł Teklton. — Zupełnie nic w nim niema interesującego! Chodźmy! Bierz to pudło! No, spodziewam się, że pani już się uspokoiła.
— O, wszystko już przeszło, przeszło zupełnie! — odrzekła młoda kobieta spiesznie, posyłając mu ręką pożegnanie, aby odszedł nareszcie. — Dobranoc.
— Dobranoc! — odpowiedział gość. — Bywaj zdrów, Janie Piribingl! Nieś ostrożnie pudełko, Kalebie. Śmierć cię czeka, jeśli je upuścisz. Ciemno, choć oko wykol, pogoda gorsza niż przedtem, bądźcie zadowoleni. Dobranoc! Raz jeszcze obrzuciwszy izbę bystrem spojrzeniem, wyszedł w towarzystwie Kaleba, dźwigającego na głowie kołacz weselny.
Woźnica tak był przerażony zachowaniem się żony, tak starał się ją uspokoić i natchnąć odwagą, że prawie aż do chwili odejścia obcych, zapomniał o obecności nieznajomego, gdy tenże został sam jeden.
— Czemu on tu siedzi? — powiedział Jan — wskazując go żonie.
— Trzeba mu napomknąć, aby sobie odszedł.
— Przebacz, mój przyjacielu — rzekł stary jegomość, przysuwając się do gospodarza — tem bardziej mi przykro, że twoja żona, zdaje się, nie zupełnie zdrowa; lecz mój przewodnik, bez którego z powodu kalectwa prawie obejść się nie mogę — tu wskazał na uszy i pokiwał głową — nie przyszedł dla jakiejś przyczyny; obawiam się, że zaszło nieporozumienie. Czas brzydki, który mnie zmusił szukać schronienia na twym wygodnym wozie, ani trochę się nie zmienił. Czy nie byłbyś tak dobry dać mi nocleg za opłatą?
— Niewątpliwie, niewątpliwie — podchwyciła Dot — z wielką chęcią.
— O! — przemówił gospodarz, zdziwiony jej pospiechem. — Przypuśćmy, że nie mam nic przeciw temu, tylko naprawdę nie wiem.
— Szsz! przerwała żona — mój drogi Janie.
— Ależ on przecież głuchy zupełnie — rzekł Jan.
— No, tak, ale zawsze... Tak, panie, to się rozumie. To się rozumie. Ja mu zaraz posłanie przyrządzę, Janie!
Kiedy wybiegła z izby, zwinność jej usposobienia i zmieszanie do tego stopnia zaniepokoiły męża, że stanął, patrząc za nią, zupełnie zbity z tropu.
— Oto mamusie poszły słać łóżeczka — zabawiała tymczasem małego Tilly — a włoski mu urosną ciemnoblond i kędzierzawe, a gdy zdejmą z niego czepeczki, wszystkie pieszczotki przelękną się, wszystkie, wszystkie, jakie będą siedzieć przy ognisku.
Z bezwiednem upodobaniem czepiania się drobnostek, jakie często opanowuje zgnębiony i rozstrojony umysł, woźnica machinalnie powtarzał te niedorzeczne słowa, chodząc wzdłuż i wszerz po izbie. Powtarzał je tyle razy, że nauczył się ich na pamięć, i nie przestał powtarzać, jak wyuczonej lekcyi, nawet wtedy, gdy Tilly zamilkła i dłońmi zaczęła nacierać gołą główkę dziecięcia (jak to niańki dla zdrowia czynią), poczem znów nałożyła mu czepeczek.
— „I wszystkie pieszczotki przelękną się“. Hm, dziwi mnie, co mogło przestraszyć Dot! — mruczał gospodarz, chodząc po izbie.
Odpędzał od siebie podszepty Tekltona, lecz one budziły w nim niejasną, nieokreśloną trwogę. Przecież ten Teklton był bystry i chytry, a Jan z goryczą uznawał swoje ograniczenie i jadowita wzmianka gościa toczyła mu serce. Niewątpliwie, nie próbował odszukać związku między gadaniną Tekltona i dziwnem postępowaniem żony, lecz jedno i drugie ściśle plątało się ze sobą i nie mógł rozdzielić tych dwóch szczegółów.
Wkrótce posłanie było przygotowane i nieznajomy odszedł, podziękowawszy za wszelki poczęstunek, prócz szklanki herbaty. Wtedy Dot — zupełnie już uspokojona, jak sama mówiła — przysunęła duże krzesło do kominka dla męża; nałożyła mu fajkę i podała, poczem siadła na niziutkiej ławeczce tuż obok niego.
Zawsze siadała na tej ławeczce, zapewne znajdując ją wygodną i miłą.
Z czasem Dot stała się najzręczniejszą w świecie nakładczynią fajek. Warto było widzieć, jak wsuwała swój cienki paluszek we fajkę, potem ją przedmuchiwała, aby przeczyścić; potem, udając obawę, że jest jeszcze zanieczyszczona, podnosiła do oczu, jak teleskop, robiąc równocześnie różne grymasy swoją ładną twarzyczką. W tych chwilach pani Piribingl była nieporównana. Co się zaś tyczy nakładania fajki, to czyniła to po mistrzowsku; a jej zręczne podawanie ognia za pomocą skręconego kawałka papieru pod sam nos mężowi w chwili, gdy cybuch brał w usta, było artyzmem, istnym artyzmem. Świerszcz i samowarek, wyciągając na nowo swą pieśń, to samo twierdzili. I ogień, który na nowo zapłonął, twierdził to samo. I malutki kosiarz na zegarze przy swej nieustannej pracy to samo twierdził. Najchętniej zaś godził się na to sam woźnica, którego czoło się rozmarszczyło, a twarz rozjaśniła.
I gdy powoli i w zamyśleniu pociągał swą starą fajeczkę, a zegar holenderski tykotał, purpurowy płomień gorzał i świerszcz ćwierkał, ten duch dobry domu i ogniska (świerszcz był nim rzeczywiście) pojawił się w postaci czarodziejskiego elfa i zaczął przed gospodarzem rozwijać jeden za drugim obrazy jego rodzinnego szczęścia. Niezliczone wizerunki Dot wszelkiego wieku i wielkości napełniały izbę. Malutkie Dot w postaci małych dziewczynek figlowały przed Janem, zbierając kwiaty po polach i łąkach; niezdecydowane Dot, które przyjmowały jego starania na poły życzliwie, na poły niechętnie; nowozaślubione Dot, wchodzące do domu i ze zdziwieniem odbierające klucze od gospodarstwa; Dot — młode matki w towarzystwie wymyślonych Tilly, niosących dzieci do chrztu; starsze Dot, wciąż jeszcze jednak młode i kwitnące — pyszniące się z córek na wiejskich zabawach; dojrzałe Dot, otoczone gromadką rumianych wnuków; staruszki Dot — oparte na laskach; chodząc, chwiały się ze słabości.
Byli tu także i starzy Janowie, z oślepłymi ze starości Bokserami u nóg, i nowsze wozy z młodszymi woźnicami („bracia Piribingl“, sądząc z napisów na wozach) i chorzy, starzy furmani, którym usługiwały delikatne rączki; i groby zmarłych, starych furmanów, zielenią pokryte na cmentarzu. A gdy świerszcz ukazał mu wszystkie te obrazy — Jan widział je jasno, choć oczy jego wpatrzone były w ogień, a serce przepełniła mu radość i wesele; z duszy złożył dzięki swym bogom domowym, a Greffa i Tekltona z myśli wyrzucił. Ale co to za postać młodego mężczyzny, którą tenże sam czarodziej świerszcz umieścił tak blizko krzesła jego żony, a która pozostała tam jedna jedyna? Dlaczego to widziadło wciąż jeszcze pozostaje na miejscu, tak jej blizko i, oparłszy się na gzymsie komina, nie przestaje powtarzać: „Zamężna! Niemoja!“
O, Dot! O, Dot zdrajczyni! Taki obraz nie zjawił się w widzeniach twego męża. Dlaczegoż cień twej zdrady padł na jego ognisko?








  1. „Kropka.“





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.