Żyd: obrazy współczesne/Tom I/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żyd |
Podtytuł | Obrazy współczesne |
Wydawca | Jan Konstanty Żupański |
Data wyd. | 1866 |
Druk | Czcionkami M. Zoerna |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Po wszystkich świata gościńcach pełno dziś błąkających się wędrowców... idą, lecą, spieszą, pędzą, a tak im pilno poza sobą zostawić kątek rodzinny, troskę domową, wspomnienia życia i groby jeszcze nieporosłe zielenią; — tak im pilno nie widzieć twarzy swoich a przyglądać się obcym, tak im potrzeba utonąć w tłumach nieznanych, ginąć we wrzawie bezimiennéj ciżby — jakby się siebie wstydzili, jakby o sobie samych zapomnieć chcieli.
Dawniéj, dom, strzechę ukochaną, opuszczano ze łzami, z niepokojem; dziś ją rzucamy z radością. Znikło owe ciche, spokojne, szczęśliwe życie rodzinne — stało się wyjątkowém zjawiskiem, prawie śmiesznością, zakopaniem... wszyscy uciekamy od ciszy, aby hałasem zagłuszyć wewnętrzny ból, znużenie, niepokoje i tęsknice.
I być nie może inaczéj; cała społeczność cierpi, rzuca się, miota; jest to chwila niepokoju poprzedzająca śmierć a raczéj nową życia formę.
Ale pośród tłumu wygnańców z dobréj woli — iluż wygnanych z musu! wlokących się choć ich tęsknica ciągnie nazad do zamkniętego, opustoszałego lub w gruzach leżącego domu, do rozwalonéj przeszłości. Ci, znękani, szukają napróżno kąta, przytułku, ręki przyjaznéj, wejrzenia braterskiego, słowa bratniego... wszyscy i wszystko ich od siebie odpycha.
Dla tych co biegną z uśmiechem drzwi każde stoją otworem, pokłon uniżony, służebny czeka ich w progu...
Od pierwszych odwracają się dłonie i twarze, świat się ich lęka; wydziedziczeni, wygnańcy, bezojczyzniacy, rzekłbyś że dotknięcie ich parzy, że oddech zakaża; pustkę sieją do koła — ludzie się rozstępują, bo obawia się każdy aby mu ten biédak odarty i nagi, potrzebujący wszystkiego, nie wydychał jego powietrza, nie zjadł jego chleba, nie wydarł zarobku.
I gnają ich rózgą pogardy, szyderstwa daléj a daléj... w stepy i pustynie...
Oddawna świat takiego niepokoju i zamętu nie doświadczał: narody podobne są do porozbijanych mrówisk, z których tysiące drobnych istotek rozlatują się przerażone. Tęsknota, chciwość, nieokreślone żądze, nienasycona ciekawość, pragnienie nauki, głód grosza, znudzenie sobą, rozpędzają na wsze strony.
Zyska zapewne na tém ostatecznie ludzkość, ale tymczasem jednostki zamiast zbliżać się do siebie, żyć się z sobą oduczają; pękają węzły co ich gromadkami trzymały powiązanych, nawykają wszyscy uważać się za gości jednodniowych, zastygają serca, obojętnieją stosunki. — Podróż życia i tak już krótką, jeszcze sobie tą włóczęgą skracamy.
Niema nic dziwnego że w takim stanie ducha — na głównych gościńcach Europy trafiają się nieraz najdziwniejsze, najniespodziewańsze spotkania. Tam gdzie tłumy przepływają bez ustanku, fala przynosić musi często rozbitków z różnych świata krańców, skorupy z głębin wyrzucone burzą, złomy koralów i strupieszale polypy i dyszące rybki i zielone alg gałęzie.
Jednego skwarnego popołudnia poczynającéj się jesieni 1860 roku, najsławniejsze a raczéj jedyne: Albergo e trattoria della Grotta w Sestri Ponente pod Genuą na drodze wiodącej do Savony; oberża utrzymywana przez szanownego Gaëtano Firpo, który jest zarazem restauratorem klubu przy Teatro Carlo Felice w Genui; napełniła się liczbą gości w dnie powszednie nadzwyczajną.
W niedzielę nie byłoby to wcale dziwném, bo naówczas Trattoria della Grotta rachuje na zwykłych swych gości genueńskich, ale we Czwartek, niespodzianka ta, wcale miła, rozjaśniała rumiane i opalone oblicze gospodarza.
Sestri Ponente leży pod Genuą o niespełna godzinkę drogi, nad samém morzem (in vicinanza del mare, opiewają prospekta pana Firpo) na sławnym gościńcu wiodącym do Savony i Nizzy; w dosyć wdzięczném położeniu. Genova la Superba, któréj na niczém nie zbywa, nawet na zielonych drzewkach wśród przepysznych jéj murów, niema tylko jednéj rzeczy... Oblanéj morzem braknie jéj morskich kąpieli. Port ma doskonały, ale to co tu kąpielami zowią, szkaradne. Kto się chce koniecznie wykąpać w morzu, najmuje łódkę, wyjeżdża nieco z brudów portowych; tam przywiązują mu sznur do pasa, z łódki spuszczają wschodki i biedak siedząc na ślizkich ich stopniach, musi się w wodzie pluskać ostrożnie, ale z tą pociechą wewnętrzną, że jeźliby się wschodki lub nogi ośliznęły, poczciwy przewoźnik jak rybkę wędką za sznur by go z głębiny wyciągnął. Jeźli się ten sposób nie podoba, można się jeszcze kąpać w brudnéj wodzie portu siedząc na ślizkich skałach, lub naostatek w marmurowéj wannie na Piazza Sarzana.
Więc też ci co do drogiego, modnego Livorno lub do prześlicznéj Spezyi pojechać nie mogą, wyruszają do ubogiego Sestri, albo innéj małéj jakiéj mieściny pod Genuą i tam biorą kąpiele, na mniéj więcéj kamienistém wybrzeżu. — Rozumié się że bogatsi którym równie chodzi o wygodę jak o towarzystwo i o sławę miejsca przez nich zaszczyconego pobytem, szukają sobie innych, wymyślniejszych kąpieli, przyjaźniejszego piasku i arystokratyczniejszéj fali. Sestri służy oszczędnym, cichym, którzy więcéj morza niż ludzi potrzebują, więcéj spokoju niż rozrywki.
Oprócz tego Sestri ma znaczne bardzo warsztaty do budowy mniejszych statków kupieckich, i to podobno głównie żywi je i bogaci. Okolica smętna jest ale poważna i piękna; do koła wstają wzgórza linii surowych i klassycznych Poussinowskich profilów, strojne w winnice, gaje, ogrody, ville niegdyś wspaniałe a dziś puste jak większa ich część we Włoszech, klasztory i kościołki. Z pięknie wykrawanego brzegu widok sięga w jedną stronę ku Genui, w drugą daleko aż ku Savonie, wzgórza sine giną we mglistych morza wyziéwach... Na prost nic nie postrzegasz tylko niezmierzoną przestrzeń lazurowéj i zieleniejącéj fali.
Niedaleko od wybrzeża stoi, dosyć wykwintnie wyglądające zdala, Albergo della Grotta. Niema najmniejszéj wątpliwości że piękny ten pałacyk nie był na gospodę zbudowany; jest to villa jakiegoś możnego pana, późniéj sprzedana i przerobiona na dom zajezdny.
Podwórzec pełen laurów, granatów, pomarańcz... wschody wiodące na górne piętra przystojne; wszędzie ślady fantazyi pańskiéj i zbytku, na których gruzach usiadł dziś spekulujący restaurator nieposzanowawszy pańskiego dworca... Zmieniły się warunki życia wszędzie — z gmachami dawnemi tak się też dzieje nietylko we Włoszech: nie odpowiadają one wymaganiom i potrzebom dzisiejszéj społeczności, więc niejeden pałac przerobiono na browar, niejednę villę na gospodę, a roskoszny ogród na plantacyą burakową... Ocalały tylko te które nabyli ludzie nowego mienia i imienia... Gdzie w opuszczoną skorupkę zdechłego magnata wlazł pasożyt bankier... lśni się jeszcze i porusza stara muszla arystokratyczna, ożywiona istotą nową.
Główną ozdobą téj villi, jak jéj nazwanie samo zwiastuje, była naturalnie grota, która dziś dała imię gospodzie; jest w istocie osobliwą i bardzo kunsztownie zbudowaną; przypomina ona stare rzymskie czasy i zbytki, przepychy, uczy i dziwactwa wymyślne Rzymian za cesarstwa, którzy chowali ostrygi w sadzawkach na dachach, i kochali się w przezwyciężaniu natury... aż do szaleństwa... Grota jest na małą skalę takim snem wśród białego dnia... podziemiem na powierzchni ziemi, niespodzianką.
Jest to ogromny salon, całe téj villi skrzydło zajmujący, przerobiony z pomocą trochy gipsu, farby i konceptu na łudzącą w istocie i jakby naturalną pieczarę stalagmitami okrytą. Wchodząc do niéj na pierwszy rzut oka można się sądzić w podziemiu i wiele osób z początku bierze ją za igraszkę natury, wykończoną i przyozdobioną przez sztukę. Ściany, zasklepienie, wszystko się wydaje jakby z jednéj opoki, z kamienia. Głąb’ tajemniczą, ciemną, poprzerzynaną labiryntami oświeconemi z góry, zajmuje umyślnie wpuszczona sadzawka i cicho szemrzący wodotrysk. Jest to coś w istocie uroczo pięknego dziwnego, niezwyczajnego, w początkach czyniącego silne wrażenie, ale powoli, gdy się rozpatrzy gość, gdy oczy się oswoją, chłód owionie, ów urok pierwszy rozwiewa się i znika.
Dziś niestety... jest to starą dekoracyą pokryta prosta, prozaiczna izba restauratora... Stoją w niéj rzędami usłużne i potulne stoliczki i krzesełka dla gości; nawet w najciemniejszym, tajemniczym zakącie groty, nad skałami otoczoną sadzawką — postawiono stół, gwarzą, śmieją się, piją, porozbierawszy z sukni, odpoczywają Genueńczycy — przejezdni woźnice zażywający wczasu lub, naprzemiany, jaka rodzina angielska, która po chwili ustępuje miejsca prostym parobczakom od warsztatów; bo w sali téj najzupełniejsza równość stanów, w obliczu makaronu i wina. Gospodarz z równą zabiegliwością posługuje lordowi i furmanom; kto wie nawet czy dla drugich nie jest więcéj uprzedzającym, i słusznie, bo lordowie rzadko dwa razy jednym przejeżdżają gościńcem, a woźnice jak febra wracają jeźli nie codzień to przynąjmniéj przez dzień.
Kuchnia Trattoryi nie jest ani gorszą ani lepszą nad inne włoskie; wino dają znośne dla niezepsutych podniebień, chłód tu panuje miły, a gdyby jeszcze gazu nie było czuć przykro, który grotę wieczorami oświeca, możnaby ten kąt nazwać bardzo przyjemném schronieniem.
Przez okienko ukryte w skałach z jednéj strony zaglądają cisnąc się, gałęzie granatów i liście drzew pomarańczowych, w chwilach ciszy słychać szum niedalekiego morza, które z dachu płaskiego groty widać doskonale; a w powszednie dni, gdy tłumu niema i szkaradnéj muzyki, ani wrzawliwego balu, bardzo przyjemną chwilę spędzić tu można... Sestri jest zresztą cichą mieściną, którą tylko niekiedy ożywiają przejezdni, a koléj żelazna nieco godzinami gwarliwszą czyni. Mało się tu osób zatrzymuje, bo zdala widać już białą latarnię morską u portu genueńskiego; każdy spieszy do Superby. Najczęściéj goszczą w Sestri ci, co zwiedzają okolice, słynne ogrody villi Pallavicini, niedaleko miasteczka położone, lub pragnący spocząć na ustroni i nie obawiający się brodo pana Firpo...
Jednego tedy popołudnia skwarnego, Albergo było nadzwyczaj przepełnione; z Genui nadjechała para niebiesko malowanych dyliżansów, kilka dorożek; jacyś podróżni przybyli od Nizzy — wszystko to odpoczywało w grocie. Zgłodnieli wędrowcy powysiadali do restauracyi, a gospodarz i słudzy naturalnie zaprowadzili ich zaraz do tego salonu, będącego chlubą ich i dumą, jakiemu równego przynajmniéj na kilkadziesiąt mil w około niema.
Większa część stoliczków była zajęta, obsadzona najróżnorodniejszemi przybylcami, dosyć rozpierzchniętemi i zdającemi się z nieufnością wzajemną na siebie poglądać.
Przy jednym siedział średniego wzrostu piękny mężczyzna w sile i pełni lat, z twarzą wyrazistą, jakby włoskiego charakteru, w któréj się przecież cudzoziemski, wschodni typ, baczniéj przypatrzywszy się, przypominał.
Czoło miał wyniosłe, pogodne, choć na niém wcześnie troska czy praca niejeden fałd narysowała; wejrzenie jasne, śmiałe, jakby o ukojeniu walk wewnętrznych świadczące, rysy w ogóle piękne, uderzające wyrazem i energią. Znawca fiziognomii ludzkich, człowiek z uczuciem wejrzawszy raz na to oblicze, musiał mu się baczniéj i z zajęciem przypatrywać, coś ku niemu pociągało. Ubranie jego podróżne bez wykwintności ale smakowne a wygodne, dawało się domyślać jeźli nie zamożności to przynajmniéj przyzwoitéj mierności i dostatku starczącego potrzebom. Skromny posiłek stał przed nim, resztki małéj przekąski, proste wino, owoców trochę i séra.
Przy tym zapomnianym nieco deserze, Gorgonzoli, figach, gruszkach i winie, dumał powoli zabierając się do zapalenia cygara, które oddawna już machinalnie w ręku obracał.
Przy drugim stoliku obok, liczniejsze skupiło się gronko, któremu królowała piękna pani, brunetka nie pierwszéj już młodości, ale świeża, żywa, z różowemi ustami — ponętna bardzo a nadzwyczaj śmiała. Po obu stronach téj królowéj siedziało dwóch mężczyzn. Jeden barczysty, słuszny, już szpakowaciejący brunet, który zdawał się być jéj mężem a mógł być tylko statecznym przyjacielem.... drugi wysmukły chłopak, blondynek, nieśmiały jak dzieweczka na pozór, rumieniący się co chwila, w którym krew grała jeszcze żywo, to go oblewając falą rumianą, to uciekając do serca za najmniejszém słówkiem głębiéj dotykającem, zostawując po sobie świeże przejrzyste lice, puszkiem ledwie wiosennym okryte.
Trójka ta jadła obiad, dosyć wesołą ożywiony rozmową, rozglądając się po cudownéj grocie, bawiąc tą niezwyczajną fiziognomją sali jadalnéj.
W przeciwnéj stronie nad butelką wina, podparty, zamyślony, z ręką w długich czarnych włosach, rozrzuconych w nieładzie, dumał mężczyzna palący cygaro z brwią nachmurzoną, nawisłą, niemłody już, złamany życiem jak się zdawało, zobojętniały, cały w sobie, choć widocznie szukał po za sobą rozrywki i łaknął roztargnienia. W jego twarzy i wejrzeniu było coś mimowolnie ściągającego uwagę, drażniącego jak zagadka. Wyglądał jakby nieeuropejskiego plemienia potomek ciemnéj płci, prawie czarny, opalony, ust nieco szerokich, nizkiego kwadratowego czoła; miał w rysach coś egipskiego sfinxa. Twarz była jakby z bazaltu wyrzeźbiona, ale życiem złagodniała i zmiękła. Wszakże w głębi fałdów téj maski dziwacznéj kryły się resztki ugaszonych a niegdyś gwałtownych namiętności. Teraz to morze zburzone spało już cicho kołysane wieczornym wiatru powiewem.
Jeszcze daléj siedzieli dwaj Włosi, poznać ich było łatwo naprzód po zrzuconych poufale sukniach, mimo że w gronie były kobiety, i po wyrazistych twarzach, oliwkowéj cerze, oczach pełnych ognia, naostatek po kruczych włosach obficie spływających na ramiona. Jeden z nich młodszy, miał wąsy i bródkę à la Victor Emmanuel, postrzyżone krócéj pukle i wyglądał wojskowo; drugi otylszy, starszy, podobniejszym był do artysty. Wesołe oblicza obu świadczyły, że im nie dokuczała tęsknota, że byli u siebie w domu, na własnéj ziemi, oddychali powietrzem, do którego piersi ich nawykły.
Za nimi znowu o parę stolików daléj siedział sam jeden mężczyzna blady o włosach jasnych, wyraźnie potomek wielkiéj germańskiéj rodziny, spokojny na pozór, nie zważający na nic, ale widocznie téż wychłostany biczem losu. Ubrany był dosyć ubogo, dość zaniedbany; przed nim stała flaszka białego wina, trochę chleba i sera kawałek. Patrzał na grotę obojętnie, na ludzi zimno, zdawało się, jakoby po za nim, za poręczą krzesła stało widmo nadchodzącego jutra, na które obejrzeć się lękał.
Cicho było w podziemiu.... rozmowa półgłosem toczyła się tylko przy tym stole, za którym siedziała kobieta; reszta towarzystwa spoczywała poglądając ku sobie zdaleka; szczęknęły czasem butelki i szklanki wina, to znowu przewiało ciszą grobową.
Wtem wszedł do groty jeszcze jeden gość, nie przez wielkie, paradne drzwi wiodące do niéj od środka domu, ale przez mniejsze drzwiczki od dziedzińca. Wszystkich oczy zwróciły się na niego. On także z podziwieniem, z przestrachem prawie, powlókł wejrzeniem po osobliwszém owém podziemiu sztuczném, które na każdym nowo przybyłym czyni z razu przejmujące wrażenie.
Był to chłopak młody, blady, widocznie przywlókł się pieszo, bo cały okryty był pyłem włoskiego gościńca, który czarną zarówno i białą odzież na szarą przemienia; na twarzy jego znój podróży zmięszany z prochem dziwne pokreślił rysunki, jakby indyjskie wzorzyste wykłucia. Pomimo téj szpetnéj maski, mimo wybladłego oblicza, był pięknym i miał w sobie ten urok, którym pociąga boleść wewnętrzna ku sobie tych ludzi, co ludźmi być nie przestali. Jasnowłosy, wybladły, osłabiony, w ustach miał wiele słodyczy, w oczach omdlałych wyraz uczucia prawie niewieściego i domyśleć się było łatwo, że przecierpiał wiele, prawie nad siły...
Strój jego ubogi, mały tłumoczek w ręku i laska podróżna, świadczyły że z potrzeby więcéj niż dla przyjemności długą podróż odbył pieszo.
Wchodząc oczyma począł nie śmiało szukać ustronnego kątka, a widząc pozajmowane do koła stoliczki, poszedł w głąb powoli, i poza Niemcem znalazłszy miejsce z cicha przypadł na krzesło. Ledwie zdjął kapelusz słomkowy, otarł czoło i chciał podeprzeć na stole, gdy nagle pobladł, twarz jego przybrała dziwny wyraz cierpienia, chwycił się konwulsyjnie za stół jakby usiłując przytrzymać, ale mimo to pochylił się w tył i upadł zemdlony.
Krzesło przechylone obaliło się z nim razem na podłogę, szczęściem jeszcze jakiemś nie rozbił sobie głowy o sterczące naśladowanie stalagmitów i zwolna zsunął na ziemię.
Wszyscy podróżni — należy im oddać tę sprawiedliwość; kobieta najpierwsza prawie — rzucili się do biednego młodzieńca który leżał bez zmysłów, trupią okryty bladością, ale z wyrazem tego spokoju, który śmierć i omdlenie na każdą prawie twarz wkładają, aby nie przerażała żywego świata.
Najprzytomniejszą ze wszystkich okazała się kobieta, choć wcale na siostrę miłosierdzia nie wyglądająca; ale w sercu każdéj niewiasty kryje się matka i siostra. Pochwyciła wodę ze stołu, zmoczyła serwetę i przyłożyła ją do skroni młodego chłopaka, który z westchnieniem głębokiém oczy otworzył i przychodząc do przytomności powoli, wstydzić się zdawał swego, nieco kobiecego wypadku. Ze spuszczoną głową oparł się na łokciu oglądając bojaźliwie do koła, a usta jego bełkotały przeproszenia niewyraźne, podziękowania i poplątane wyrazy skłopotanego, zasromanego wyrostka, który świata i ludzi się lęka.
Jakkolwiek krótko trwało omdlenie, już i gospodarz miał czas dowiedzieć się o wypadku; a że mu on groził niemiłemi następstwy, nie przez litość wcale, ze strachu tylko o siebie, o formalności jakie śmierć sprowadzić mogła, przybiegł wylękły, zabierając się może nawet wypędzić chorego z groty, aby sobie gdzieindziéj miejsca szukał (nie wyglądał bowiem zamożnie)... gdy otwarcie oczów uspokoiło go i wstrzymało wystąpienie.
Charakterystycznem było wszakże zjawienie się téj postaci groźnéj, niosącéj, trybem wiekowi właściwym, zamiast litości braterskiéj, niemiłosierny wyrok wygnania ubogiemu i choremu... dla tego że śmiał być chorym będąc ubogim...
Pierwsze dziś uczucie jakiego człowiek doznaje na widok drugiego człowieka, to uczucie nieufności i obawy o siebie samego... Społeczność tak się urządziła, że jéj nad wszelkie obowiązki idealne milszy jest spokój, więc precz z biedakami coby go zamącić mogli... a jeszcze nieopłaconem skonaniem i daléj pogrzebem o cudzym koszcie!!
Zawstydził się nieco gospodarz widząc gości krzątających się około nieznajomego; ale w duszy sobie przyrzekł że tego, mdlejącego tak łatwo, młodzieńca, bez tłumoków i pewnie bez pieniędzy, pod żadnym pozorem na noc nie przyjmie... Genua pod bokiem, w Genui są szpitale — niech sobie rusza, niech co najrychléj się wynosi. Gdyby był wiedział jeszcze co omdlenie spowodowało!
Przyzwoitość kazała mu na chwilę ustąpić — tymczasem przytomni krzątali się około przybysza, mówiono po włosku i francuzku usiłując się zrozumieć i połączyć; podróżni zupełnie sobie nieznani przed chwilą, krzątali się wszyscy jak starzy znajomi; zbliżyło ich ku sobie poczciwe ludzkie uczucie miłosierdzia, kobieta z żywem zajęciem białemi pulchnemi rączkami opatrywała głowę z któréj skroni nieco krwi ściekało; inni szeptali między sobą, snać usiłując odgadnąć przyczynę wypadku.
— To nic, to nic, począł coraz wyraźniéj mówić, z przymuszonym uśmiechem omdlały — najmocniéj przepraszam, dziękuję... ale to gorąco...
zmęczenie...
— Bardzo być może iż omdlenie pochodziło z głodu — szeptali po cichu mężczyźni — uważajcie tylko jak na twarzy wynędzniały i zmęczony... Z mowy i fizyognomii znać dziecię północy, cudzoziemca...
Po téj przerwie niepokoju i przestrachu zwolna jednak przychodziło już wszystko do porządku; radzono osłabionemu trochę wina, kobieta przyniosła mu sama swą szklankę napełniwszy ją — on usta w niéj umoczył, pomięszany dziękując więcéj przez grzeczność niż z wielkiéj ochoty.
— Ale chodź pan tu, siadaj z nami, odezwała się z natarczywością kobiecą, posługując się najzrozumialszym wszędzie francuzkim językiem — posil się pan... odpocznij... przejdzie osłabienie... Czasem się podobne wypadki powtarzają, więc bezpieczniéj ażebyś tu był między nami i żebyśmy cię pilnować mogli... Ale, jeźli wolno zapytać, z kądże to i dokąd?
— Ja... ja... jąkał się młody człowiek, zmierzałem do Genui.
— A z daleka? dodała z niedarowaną ciekawością kobieta...
— Dość z daleka... dość... z Francyi... szedłem pieszo... upały...
Umilkli trochę, nie wytrzymała jednak nieznajoma, była tak uprzedzająco grzeczna że jéj to dawało prawo badania.
— Ale pan nie jesteś Francuzem?
— Nie, pani...
— Poznałam zaraz po akcencie że pan jesteś cudzoziemcem... przerwała mu szczebiocąc.
Mężczyźni od drugich stolików, choć nieśmiało, zaczęli się przybliżać do tego, przy którym usiadł zaproszony młody człowiek; nawet Włosi ciekawi przysuwali się nieco; rozmowa o podróżach, o wypadkach w drodze, poczęła się stawać ogólną — tocząc w większéj części po włosku; każdy do niéj słówko jakieś dorzucał.
Młody człowiek zwolna odzyskiwał siły, bladą twarz jego ożywił rumieniec, krew znowu poczynała krążyć w nim z potęgą młodości, podwojoną jakiemś ukrytem cierpieniem; — oczy kobiety z uczuciem politowania i prawie macierzyńską troskliwością zwrócone były na niego.
— To prawdziwie nie do darowania, odezwała się po chwili, że pan podlegając omdleniom, puścić się mogłeś w taką podróż sam jeden, pieszo — w takie upały, tak nieopatrznie. Jakkolwiek Włochy, wyjąwszy okolice Neapolu, straciły dawną sławę czy niesławę swoich rozbójników, którzy już tylko w powieściach żyją i bohatérzą... jeszczebyś pan, gdzieś w kątku, mógł być, jeźli nie zabitym, to przynajmniéj odartym...
Młody człowiek uśmiechnął się boleśnie, smutno — spuścił w dół oczy.
— Nie, rzekł powoli jakby sam do siebie — zrzucę pychę z serca, nie będę się wahał wyznać prawdy. — Rady pani są w istocie najlepszemi, najsłuszniejszemi, ale ja... nie mogłem — było dla mnie niepodobieństwem do nich się zastosować... Podniósł na nią oczy z uśmiechem przejętym cierpieniem.
— Nie miałem do wyboru, kończył ironicznie — tak lub inaczéj postąpić, musiałem puścić się pieszo, jechać nie mając za co...
— Biedny chłopak! cicho szepnęła kobieta... to okropnie!
— Jestem — wygnaniec, mówił daléj podróżny z niejaką dumą podnosząc głos — jestem Polak... Wyszedłem z kraju zagrożony wyrokiem, który za małe przewinienie szkolne całą mi przyszłość odbierał... myślałem że znajdę przytułek i gościnność łatwą u litościwych ludzi... Szukałem ich we Francyi, w Anglii, w Niemczech, znalazłem tam co najwięcéj piękne słowa a brzydką obojętność; zwróciłem się więc ku gościnniejszym może Włochom... Niedawno jeszcze i one były w tmé samém położeniu, dzieci ich dzieliły losy nasze, błąkając się po niegościnnych progach obcych, szukając przytułku, współczucia, opieki... Ale...
Tu przerwał młody człowiek jakby się opamiętał nagle. Wyznanie jego niespodziewane, uczyniło na przytomnych wrażenie bardzo różne; z początku jakby obawa jakaś przejęła widocznie wszystkich, zawahali się, ochłodli, aż po niepostrzeżonéj chwili walki wewnętrznéj poczciwsze uczucie przemogło i wszyscy znowu zbliżać się, przysuwać ku niemu poczęli. Zyskał ich sobie tą szczerością spowiedzi.
— Jesteśmy więc... współrodakami, rzekł po polsku cicho blondyn wysmukły, siedzący przy pięknéj pani, rumieniąc się zakłopotany... bo i ja...
trochę Polak jestem... ale Galicyanin....
To ale dziwnie zabrzmiało w uszach wygnańca, któremu sam sposób odezwania się, ton mowy dały poczuć że tylko ukryć się niemogąc ze swém pochodzeniem, Galileusz objawił je. — Skłonił się milczący i dotknął podanéj sobie dłoni, ale w tém z za krzeseł przystojny brunet o czarnych włosach, odezwał się z uśmiechem pełnym niewysłowionego bolu i sarkazmu razem:
— Ja także... mam honor przedstawić się panu jako trochę Polak... ale żyd....
Ostatnie wyrazy wymówił z pewnym umyślnym przyciskiem.
Młody, wysmukły Galileusz odwrócił się żywo, popatrzył ciekawie; żyd nie spieszył z podaniem ręki, wstrzymywało go poczucie własnéj godności, przyjął wszakże skwapliwie wyciągniętą ku sobie dłoń niedawno omdlałego wygnańca i uścisnął ją serdecznie.
Galicyanin zapewne z obawy, aby nie był wezwany do połączenia ręki swéj z tamtemi, począł czegoś szukać po stole.
— No... kiedy się tak poznajemy wszyscy, to i ja także mogę się po troszę policzyć do ziomków pańskich, odezwał się po francuzku wysoki, barczysty, niemłody człowiek siedzący przy brunetce... jesteśmy pobratymcy, Słowianie, bo ja Ruski jestem... jak wy zowiecie Moskal... ale, dodał z uśmiechem — ale wygnaniec... Podajmyż sobie dłonie.
Wszystkie ręce na to wezwanie wysunęły się dość spiesznie i z kolei uścisnęły w milczeniu.
Wtém odosobniony czarny, ogorzały mężczyzna, który siedział z tyłu samotny, a rysy miał starego egypskiego sfinxa i prawie bazaltową cerę, rzekł z ironicznym akcentem i przerywanym śmieszkiem:
— Eh! eh! dostojni panowie, Polacy, Słowianie, ale wygnańcy i włóczęgi... pozwólcież bratu w biedzie, wygnaniu i wyklęciu... wyciągnąć też prawicę parij. Niestety... muszę z bólem serca wyznać panom... że jestem Cyganem... ale bogatym, co się rzadko Cyganom trafia... z tego powodu koni nie kuruję i pieniędzy nie kradnę... Tak, szanowni panowie, należę w istocie do tego wyklętego plemienia wiekuistych wędrowców, których średnie wieki pędziły po Europie chłostą i groźbami... a czasy dzisiejsze ścigają dotąd przesądnym wstrętem... Wyjęte są tylko z niego piękne moje siostrzyczki do lat dwudziestu kilku, dopóki mają białe ząbki, głosek brzmiący i figurkę niczego! cha! cha!
Comme correctif miałem honor panom oświadczyć i powtarzam że jestem bogaty, choć nie król cygański, ale człowiek prywatny i z profesyi dziś próżniaczysko.
Rozciekawione źrenice kobiety, Włochów, wszystkich w ogóle przytomnych skierowały się ku mówiącemu; on uśmiechał się badając po twarzach wrażenia, sam zdając się chłodny i nieporuszony.
— A no, dodał, z trochę domyślności powinniście przecież byli rasę odgadnąć z méj twarzy, noszę na niéj świadectwo pochodzenia niestarte, żadna woda liljowa go nie zmyje... żaden kosmetyk maski téj zdjąć nie potrafi...
— Czekajcież panowie, rzekła przerywając zręcznie z żywością i pospiechem chwilę przykrego dosyć milczenia kobieta — jeżeli tytułem do braterstwa ma być wygnanie i włóczęga, moglibyście panowie i mnie przyjąć do swego grona... doprawdy.
I powolniéj, zniżając głos nieco, dodała:
— Ojciec mój był wprawdzie Włochem, ale żył w tych czasach gdy piękna Italia nasza nikomu ojczyzną być nie mogła, bo była wyrażeniem jeograficzném tylko... wygnaniec dobrowolny żył w Anglii; matka moja pochodziła z rodziny irlandskiéj, mąż mój był... Rossyaninem... umarł biedny..... Gdybyśmy daléj sięgnąć chcieli, babka moja była Greczynką z téj epoki, w któréj Grekiem zwać się nie było wolno...
Ani się spostrzegli gdy poza niemi stanął niespodzianie mały człowieczyna z ogromnym parasolem na ramieniu, ubrany bardzo starannie, w okularach, z lornetką podróżną przewieszoną przez ramię, z torebką przez drugie... ten przysłuchawszy się rozmowie, zawołał śmiejąc się na głos:
— A no! bravissimo! kiedy się tu sobie wszyscy prezentują, czemuż bym i ja nie miał? przepraszam że przerywam, dodał kłaniając się zdumionéj kobiecie... ja także nie ustąpię z pewnych względów nikomu... jestem niby to Duńczyk, matka moja była, jak chcecie Szkotką lub Angielką, babkę miałem po troszę Włoszką, mieszkałem długo we Francyi, zdaje mi się nawet że jestem w niéj naturalizowanym... Spodziewam się tedy że i ja mam prawo zjeść tu obiad w towarzystwie przybłędów z całego świata... No? jak się państwu zdaje?
Wszyscy się śmiać poczęli, bratersko witając ochoczego, wesołego przybylca...
— Ha no, to i ja się prezentuję, odezwał się w końcu nieśmiało i pocichu syn jasnowłoséj Germanii siedzący zdala — przyznam się państwu że też jestem wygnańcem... To mówiąc skłonił się zdala i usiadł.
— Kwestya ojczyzny, dzisiaj, przerwał żywo Duńczyk-Francuz — wierzcie mi państwo, sprowadzić się daje do czysto finansowego zadania. Masz pieniądze? przyjmą cię wszędzie oburącz, uobywatelą, wynaturalizują, uściskają... nie masz nic?... ruszaj kochanku daléj... bez grosza obywatelstwo się nie zyskuje nigdzie. Wygnańcem więc w ścisłém znaczeniu wyrazu i parją jest tylko dziurawa kieszeń... Choćby po nad nią powiewały gałęzie laurowe i dębowe wieńce, golizna zawsze cuchnie. Miejcie panowie pieniądze, a dokupicie się tylu ojczyzn ile ich zechcecie... a w ogóle, dokończył, co do mnie, potrzeba ojczyzny wcale mi się czuć nie daje...
Ruszył ramionami.
— Więc my tu tylko dwaj, rzekł nareszcie jeden z dwóch przytomnych téj scenie Włochów — stanowiemy wyjątek i nie mamy prawa należeć do tego miłego kółka... ale nie chcielibyśmy być z niego wyłączonymi, musimy i my szukać jakichś tytułów do przyjęcia w wasze grono... Otoż, dodał, poszukawszy znajduję ten tytuł dla nas obu... jesteśmy naprzód artyści, a więc włóczęgi wiekuiste, duchem i ciałem, wieczni na téj ziemi wygnańcy; powtóre, choć Włosi, jesteśmy jeden Rzymianinem, drugi Wenecyaninem... Otoż, jeźli komu to Polakom podać możemy z tego tytułu dłonie bratnie... jedne, niestety, jednako smutne losy nasze... myśmy przynajmniej tak biedni jak oni...
— Nie! nie! przerwał wygnaniec wyciągając ku nim ręce... wy z gorącą piersią macie się gdzie schronić przed prześladowcami, dla was otworem stoją całe wielkie Włochy... wy macie ojczyznę, króla, państwo... my... tylko oprawców, katów i ścigające nas gdziekolwiek się ruszym uciekając od stryczka i miecza... dyplomatyczne zabiegi, chmury szpiegów, prześladowanie obojętności... gnające w Sybir lub do grobu... myśmy stracili w oczach Europy nawet prawo do życia!...
Gorączkowy ten wykrzyk rozpaczy na chwilę przerwał rozmowę zbyt dramatycznym swym nastrojem; ale wszyscy po spowiedziach jakoś się czuli zbliżeni ku sobie dziwnym sposobem. Towarzystwo to tak różnorodne, Włosi, Polacy, żyd, cygan, Rossjanin, Duńczyk skupili się nieznacznie ku jednemu stolikowi, a że przy nim dosyć miejsca na szklanki i talerze nie było, zsunęły się bliższe, małe stoliczki, i ci nawet co najmniéj mieli skłonności do robienia znajomości nowych, ulegli jakiemuś chwilowemu prądowi. Pierwsze lody przełamało owe omdlenie i młodzieńczy wykrzyknik Polaka.
Większa część ludzi wśród dzisiejszych włóczęg po świecie, wzdraga się od zaznajamiania w podróży, jest to prosta rachuba ekonomiczna; każdy nowy stosunek kosztuje trochę słów grzeczności, ustępstw pewnych dla nieznajomego; trochę kłopotu i szafunku jeśli nie myśli to głosu... a potem... często w kilka minut wszystko bez użytku przepada, gdy podróżny okupiony temi ofiarami na przyszłéj stacyi wysiada....
Naturalnie ten expens daremny, zobojętnia, wygodniéj jest milcząc wyciągnąć nogi bez ceremonii, choć w sposób nieprzyjemny dla sąsiada, który zaraz z oczu ma zniknąć.
Tym razem wyjątkowo wszyscy zapomnieli się rachować i ludzkie, poczciwsze uczucie poruszyło sercem kobiety a od niego zaraźliwie rozeszło się po innych... Wszystko jest na świecie zarazą, nawet cnota....
Był to w istocie rzadki wypadek w rocznikach nowoczesnych.
Przed laty pięćdziesięciu, gdy ludzie się mniéj kręcili po świecie, daleko byli w ogóle przystępniejszymi dla siebie. Dziś taka się przed oczyma przesuwa mnogość różnych egzemplarzy człowieka, począwszy od książąt bez księstw do proletaryuszów bez koszuli, że nikt już tych okazów nie jest żądny ni ciekawy. Człowiek w ogóle mocno się spospolitował.
Najsympatyczniejsza fiziognomia więcéj odstręcza niż pociąga, bojemy się żeby nas zbyt długo przy sobie nie zatrzymała.
Gospodarz trattoryi, który ukradkiem przeze drzwi zaglądał, zawsze w obawie, aby mu ów mdlejący podróżny nie zmarł nagle — uspokoił się nieco widząc go pod opieką całego towarzystwa, co, w najgorszym razie jakiego wypadku, zwalniało od obowi
ązków, których brzemię tak przerażało pana Firpo.
Kobieta ożywiona dobrym uczynkiem, który zawsze przywiązuje do tego, komu się nam przysługę uczynić powiodło, rozradowana w duszy, poczęła po chwilce rozmawiać z Wenetem i Rzymianinem, potém zwróciła się do młodego Polaka, potém zagadnęła owego Duńczyka-Francuza, przemówiła do cygana, uśmiechnęła nawet flegmatycznemu Niemcowi, i tak poplątała sieć, którą ich wszystkich związać pragnęła, że się im z niéj wywikłać było trudno. — Rozmowa w tonie żartobliwym rozpoczęta, ciągnęła się daléj.
— Ja wcale kosmopolitką nie jestem, odezwała się kobieta — człowiek potrzebuje ojczyzny, bądź co bądź, a kto jéj nie ma, temu braknie jednego zmysłu, jednego szczęścia, jednéj miłości w życiu — i jednego pojęcia w umyśle, które wiele innych tłumaczy i wyjaśnia. Kto jéj nie ma, ten sobie ją wybrać i stworzyć powinien aby kochał, tak jak w pierwszéj młodości człowiek idealną tworzy sobie kochankę... jeśli mu żywéj braknie. Przy najnamiętniejszéj jednak miłości swojego kraju nie rozumiem nienawiści dla obcych... a! tak piękną rzeczą jest braterstwo wszystkich ludzi!!
— A śliczna! śliczna, przerwał ostatni przybyły Duńczyk naturalizowany Francuzem... któremu tak pilno było do rozmowy, że najpiękniejszy makaron dla niéj porzucił — ale na nieszczęście, szanowna pani, to braterstwo należy do rzeczy bajecznych i niemożliwych, równie jak respubliki angielskie i monarchie patryarchalne... jak une chaumière et son coeur, bez obiadu i wina, jak tysiące innych pięknych bałamuctw, które sobie ludzie wymyślili, pocieszając wśród tęsknego żywota, wymagającego beefsteaku, bordeaux, bankowych biletów i confortu, o które nieustannie z głodnemi żołądkami bić się potrzeba.... Blisko dwóch tysięcy lat ludzie mówią o tém braterstwie bez przesądów, a spytaj pani Moskala co trzyma o Polaku, Anglika, jak téż kocha Francuzów, Niemca... przepraszam... jak téż serdeczne ma usposobienia dla wszystkich innych narodów, które mu ciasną robią ziemię i nie dają sadzić kartofli a śpiewać o wielkiéj ojczyźnie — gdzie mu się podoba....
— O! o! przerwał spokojny Germańczyk potrząsając głową — już paskwil na spokojnych ludzi! A Schiller?
— Miałem szczęście czytać całego Schillera w bardzo nieznośnym przekładzie — odparł Duńczyk wracając do makaronu w przestankach — Schiller śpiewał wiele o różnych bardzo pięknych rzeczach, ale was najukochańsi Arminiusa wnukowie, poeci wasi do niczego nie obowiązują....
Mówię najukochańsi, dorzucił w nawiasie — bo kocham niezmiernie wszystkich w ogóle, dopóki pojedyńczo nie zacznę każdego z osobna nienawidzieć....
Otóż, najukochańsi Niemcy, kończył Duńczyk, wierzcie mi że nie mówię tego przez zazdrość o posiadanie Szlezwiku i Holsztynu, bo wcale mi te księstwa nie smakują... wy się mylicie grubo utrzymując iż Schiller, Göthe, Kant, Hegel byli Niemcami....
— Jak to? porywając się zakrzyknął jasnowłosy, a cóż pan sobie myślisz?
— Czekaj, czekaj, spokojny wnuku pracowitéj Germanii, krwi sobie nie psuj, czekaj — mówił wolniéj coraz Duńczyk sfrancuziały, ja was doskonale znam i powiadam wam, że Schiller i Göthe i Lessing i Herder nie są i nie byli Niemcami....
— Więc cóż? jak? powtórzył oburzony Niemiec stukając w stół nożem.
— Przyznaj sam że to były geniusze jak Shakespeare do całego należące świata, nie do samego króla jegomości pruskiego. Na nieszczęście pomiędzy niemi a narodem co ich wydał, mniéj może jest związku, niż między wielu obcemi im po krwi narodami....
— A! tak! tak jest! przyklasnął młody człowiek który był omdlał — pan mówisz prawdę wielką...ja czuję się daleko mocniéj bratem Schillera, niż wszyscy Niemcy co go czytają, unoszą się nad nim, stawiają pomniki gdziekolwiek stąpił, a idą wprost przeciwną wskazanéj przez geniusz jego drogą, realizmu, materjalizmu, egoizmu narodowego, ciasnego....
— Stójże zapaleńcze! przerwał Duńczyk — masz lat dwadzieścia jeden czy...
— Dwadzieścia i dwa...
— Pozwalam... tobie jednak nie godzi się jeszcze rozprawiać o egoizmie... zaczekaj aż sam egoistą zostaniesz... Nemo sapiens nisi patiens... Przyznaję ci jednak żeś mnie doskonale zrozumiał... tylko od komentarjuszów czerwonym atramentem... wara!!
Wszyscy śmiać się zaczęli.
— Za pozwoleniem państwa, dodał rzucając lornetkę i kładąc ją na stoliku przy sobie — to się coś zabiera na przydługą międzynarodową rozmowę, a ja sił nie nabrałem do niéj — makaron zatyka, dławi a nie karmi, pozwolicie bym zawołał o co posilniejszego! Ci Włosi, dodał, od nie wiem wielu lat okłamują pokolenia całe żołądków, wmawiając im cześć bałwochwalczą dla makaronu.
— Nie rób pan ceremonii, zawołała śmiejąc się kobieta...
— E! słuchaj pan, dodał zwracając się do Polaka... nagle... nie bierz mi za złe, że cię na obiad z sobą poproszę... Jest w tem egoizm, sam jedząc nie mogę nic przełknąć, potrzebuję towarzysza i przeczuwam w panu instynktowo apetyt?... hę?
Młody człowiek zczerwienił się mocno, ale się zarazem śmiać począł.
— Ale... ale, począł jąkać się.
— Bez żadnego ale, jest to mała przysługa humanitarna... zjemy razem... widząc młodego człowieka z wilczym apetytem lubuję się... a! panie! cobym ja dał żebyś mi go dziesiątą część ustąpił!!
Zakończył głębokiem westchnieniem, i stuknął o stół żywo. Wbiegł służący w koszuli, zaczęły się targi o obiad, rozmowa szła tymczasem daléj powoli. Niemiec siedział oburzony i posępny.
— Widzę że się pan gniewasz na mnie, rzekł skończywszy układanie karty Duńczyk do Germana — ale wierz mi, proszę, wysoko cenię genjusz i cnoty narodu, który tego dokazał że go pełno wszędzie, jak trychinów i że im więcéj on żyje, tem mocniéj od niego umierają ci, których łaskawie nawiedzić raczył... Przepraszam! jest to dla narodu pochwała, choć dla trychiny nagana... Jeźli mi masz za złe że was najukochańszych Niemców, tak jak wy dziś jesteście przyjąć nie mogę... no... przeczytaj sobie Heinego... on mnie uniewinnia... wszak to kość z kości.
Niemiec zawstydził się, westchnął i rzucił z pogardą prawie.
— Żyd!
Ale brunet zdaje się tego nie słyszał, był zadumany głęboko.
— Boję się — szepnął do ucha Niemcowi, Duńczyk nachylając się do niego, żeby w istocie przyszłości waszéj wkrótce nie przyszło tam szukać, gdzie ją Heinemu ukazała... Hammonia!![1]
Ale cicho! cicho! cicho!
Westchnęli na jeden ton oba... Niemiec pomimo rozjątrzenia, nie wiem dla czego uścisnął w końcu dłoń Duńczyka który mu coś znowu poszeptał.
Podano tą razą cały obiad, zwykły w trattoryi della Grotta, poczynając nawet od gęstego brodo, które mógł był makaron, wedle tutejszéj teoryi, zastąpić — osmażaną rybkę, podejrzane wielce o starożytność mięso, które w gorąco z Genui przybyło i nadto było zmęczone podróżą, potem coś nakształt pieczystego, jakąś włoską jarzynę, sér, owoce, wino... Duńczyk-francuz mocno ramionami ruszał że wszystko, nie cordon bleu to gotował, ale prosty kopcidym... jednak był głodny... a głód może wiele. Polak raz przemógłszy fałszywy wstyd, z obawą aby głód jego się nie wydał (był bowiem stokroć gorzéj wygłodzony niż Francuz który w Cogoletto coś przekąsił), jadł chętnie i wstrzymywał się tylko od zmiecenia wszystkiego co przed nim stało, powracającym strachem jakimś upokorzenia.
Biedak oszczędzał ostatków grosza aby się dowlec nazad do tego kraju, z którego niedawno uciekał... a już na współczucie narodów i braterstwo ludów oduczył się był rachować — liczył na własne siły i oszczędność.
— Panowie — dokąd? jeźli spytać wolno? odezwała Włoszka spoglądając koleją po wszystkich, jakby pytanie to zachowała całemu towarzystwu.
— Ja, odpowiedział młody Polak... idę, powracam raczéj do kraju mego. Wyszedłem z niego przed parą laty wygnany groźbą i postrachem, wrócę pędzony tęsknotą i nadzieją... a zestarzony cierpieniem, wiele złudzeń rzuciwszy po drodze...
— Ja także powracam do Polski — przemówił żyd, w duszy méj także ją za moją ojczyznę uważam... ale, pozwolicież mi ją tak nazywać? dodał smutnie oglądając się — kocham ją, to mi daje prawo...
Młody człowiek ścisnął mu rękę, żywo spojrzeli po sobie i poczuli się dobrymi braćmi. Galicyanin szukał znów czegoś na stoliku.
— Ja — rzekł powoli Cygan... jadę, zdaje mi się do Węgier, nie jestem jeszcze pewien... prawdopodobnie tam się obrócę. Mam tam osiadłych krewnych, którzy z koczującego taboru przeszli już pod strzechę domu nieruszającego się z miejsca... Chciałbym ich zobaczyć i przemówić swoim językiem do kogoś coby mnie zrozumiał. Ale się wlokę powoli, nic nie nagli... Dla mnie ojczyzna gdzie ciepło i wygodnie... kończył uśmiechając się... ojczyzna tak jak wy pojmujecie dla nas nie istnieje, straciliśmy nawet pamięć o niéj, a od czasu jakeśmy się z niéj wynieśli, ona się też tak zmieniła, żeby nas za dzieci nie uznała... Jesteśmy jak Epimenides po długim śnie wracający na ziemię któréj zrozumieć nie może.
— Ja — podróżować jeszcze myślę po Włoszech a zmierzam do Genui, odezwał się Niemiec krótko zbywając ciekawość kobiecą.
— Ja także, dodał Duńczyk żwawo...
— My podobnież, odpowiedzieli Rzymianie i Weneta.
— Co do mnie, rzekł Moskal... muszę się włóczyć kędyś, bo na świętą Ruś wrócić nie mogę, aż... aż...
— Aż się tamtędy wprzódy burza przewali, przerwał mu Duńczyk — wszak toś pan chciał powiedzieć?
Rossyanin skinął głową potwierdzająco.
— Ja myślę téż podróżować, szepnął Galicyanin, przecież Włochy widzieć potrzeba....
— Więc prawie wszyscy jesteśmy w drodze do téj Genui, dodała Włoszka, którą tak pięknie ale tak nieznośnie widać i widać prawie od Savony, a nigdy do niéj dojechać nie można....
— A! pani, na to się skarżyć nie godzi, odezwał się żyd — to całe szczęście nasze że zdala widzimy cele życia, a powoli iść do nich musimy. Ręczę że widok Genui i oczekiwanie jéj więcéj warto niż ona sama... bo droga zachwycająca....
— Przebyłem ją pieszo do Marsylii, rzekł Polak, i cośbym także o tém mógł powiedzieć.
— A toś cudowną odbył podróż i w sposób najmilszy, zawołał Duńczyk, czasem konieczność téż jest dobrodziejką. Cóżbym to ja dał żebym jak pan był zmuszony iść pieszo, ale musu nie było, a lenistwo przemogło.
— Słowem że pan wszystkiego zazdrościsz, począwszy od apetytu, rozśmiał się Żyd, a o nic się sam starać nie chcesz....
— To prawda, odparł Duńczyk, zazdroszczę wam, zazdroszczę, ale niczego bardziéj nad młodość waszą!
— Droga w istocie zachwycająca, mówił daléj młody człowiek, można często było zapomnieć nawet o skwarze i głodzie. Zdało mi się idąc ponad tém lazurowém morzem, że się tu kończy świat temi roztopionemi szmaragdami, opalami i szafiry, że po za temi czarownemi wody jest raj... kraina ideałów... jakaś atlantyda duchów, a jak wymowne to morze... i co za poeta z niego!!
— Poetą pono nie ono było, ale młodość twoja, dorzucił wzdychając Duńczyk, dla czegoż mnie nie śpiewało tylko o ostrygach i łososiach?
Włoszka się uśmiechnęła smętnie i szepnęła:
O gioventu! primavera della vita!
Jeden z Włochów nie dając mówić kobiecie, pochwycony słowy młodego człowieka, rozgorzał miłością Włoch swoich.
— Nie dziwię się, rzekł, żadnéj miłości ojczyzny, nawet u Eskimosów, ale nie pojmuję człowieka coby się w naszych Włoszech nie rozkochał.... Dajcie mi kraj taki drugi i pokażcie: pod nogami ruiny wieków wymowne, nad głowami takie niebo jak nasze, w koło takie dla oczów ponęty... i to powietrze co życie wlewa nawet w tych, co doń nie mają siły. Italia królowa świata! zrzucili jéj z czoła diadem, ale czoło pozostało królewskie a tego jéj nikt nie odejmie; skuli jéj ręce barbarzyńcy... ale gdy strząśnie tylko dłońmi, opadną kajdany....
Znacie państwo piękniejszy kraj? powiedzcie.
— Ja go znam, odparł Polak chmurno. Szare ponad nim niebo, ziemia cała krwią przesiąkła, mogiły sterczą z przeszłości a nad niemi kwilą niemowlęta pokute w żelazne obroże... nie ma tam morza szafirów i wiatr powiewa zmrożony... ale to ołtarz ofiarny z końca w koniec... to ojczyzna moja!
Włosi skłonili głową, cygan się tylko uśmiechał.
— Człowiekowi, rzekł, tu czy tam... wszystko jedno... życie krótkie, błysk i ciemności znowu z których wyszedł.... Serca nie trzeba oddawać nikomu i niczemu — nie warto.
— A! źle mówicie, zawołała Włoszka gorąco — tyle się żyje co sercem, reszta to gorzka owocu łupina....
— Trzeba nawyknąć żywić się łupinami, odparł cygan ruszając ramiony.
Na tę rozerwaną rozmowę wszedł służący dając znać towarzystwu do którego kobieta należała, że ich vetura była gotową; dodatkowo téż przypomnieć się czuł obowiązanym, iż dyliżans zatrzymujący się u wrót trattoryi, mógłby i innych do Genui zabrać podróżnych.
Jakoś nie w porę na rozżarzone uczucia padła ta kropla zimnéj wody; znać to było po kwaśnych twarzach.
— Więc ta krótka chwila w któréj obcy spotkaliśmy się jak ludzie i pobratali tak miło, już przeszła, zawołała Włoszka z westchnieniem. Każdego znowu los w swoją pędzi stronę, jak galerników co mimo dozórcy chcieli coś poszeptać z sobą.... Czy zobaczymy się kiedy jeszcze?
— My, to nie wiem, rzekł Francuz uzbrajając się znowu w lornetkę, ale z podobnemi nam typami w téjże formie odlanemi, mniéj więcéj szczęśliwie, spotkasz się pani nieraz jeszcze... Co do mnie, przekonany jestem, iż panią znałem dawno i że ją jeszcze nieraz zobaczę, choć może w mniéj doskonałém od dzisiejszego odbiciu...
Myśl ta, trochę dziwaczna, nie bardzo była miłą Włoszce; spojrzała na Francuza z wyrzutem prawie, że ją wziął za coś tak pospolitego.
— Co do mnie, rzekła, ja poraz pierwszy spotykam pana w życiu i przyznam mu się, że...
— Nieradabyś pani widzieć mnie więcéj? podchwycił.
— O! nie! odpowiedziała kobieta — zasmuca mnie ta wiara w typy nie w ludzi... bo któż z nas do drugiego zupełnie podobny?
— We wszystkich ludziach, rzekł Duńczyk-Francuz — jest w ogóle jeden człowiek — wierz mi pani. Jeźli mi wolno dodać jeszcze słów kilka, powiem, że gubi nas ta wiara w różność człowieka; szukamy coraz innego do pary i do miary, a trafiamy zawsze na starego znajomego... który, między nami mówiąc — nie wiele wart.
— A może pan masz trochę słuszności, z westchnieniem odparła Włoszka spoglądając z ukosa na Rossyanina, który uśmiechnął się smętnie, i na Galicyanina, nie zdającego się słuchać ani słyszeć rozmowy — ale, nie osmucajmy sobie życia... Do zobaczenia w Genui!
Wszak do zobaczenia? powtórzyła — jutro naprzykład wieczorem! ale gdzie?
— A! to na Aqua sola — zawołał jeden z Włochów... gra muzyka... dzień podobno świąteczny... tam się najprędzéj spotkać możemy...
Wszyscy wstali żegnając kobietę, która podała raz jeszcze rękę Polakowi, życząc mu lepszego zdrowia.
Zaraz też umniejszone już i rozerwane towarzystwo zabierać się poczęło do odjazdu...
Duńczyk jechał dyliżansem, Cygan dostał się do omnibusu, Włosi szli pieszo, Niemiec ekonomicznie przysiadł się do wozu gospodarza, w którym obok koszyków z pomidorami miejsce sobie zamówił.
— My, pojedziemy razem, odezwał się Żyd do Polaka, ja was samych już nie puszczę... mam najęty powozik wracający do Genui, zabieram was z sobą, choćby gwałtem.
— Na cóż mam być wam ciężarem? rzekł młody człowiek.
— Żadnym, zawołał Żyd rękę podając, owszem, będziecie mi pociechą — jestem strudzony samotnością, potrzebuję towarzystwa aby mnie własne myśli nie pożarły... uczynisz mi łaskę...
— Daleko większą wy mnie, bom nad wszelki wyraz zmęczony i słaby... prawdę rzekłszy, ledwie się już tu dowlokłem. Nie będę skrywał przed wami smutnego położenia mojego, na ciele i na duszy cierpię okrutnie.
— Podzielmyż wzajem nasze cierpienia, rzekł Izraelita — daj mi rękę bracie a nie trwoż się życiem. Jestem dziecięciem narodu który przed tysiącami lat pierwszy miał objawienie jedynego Boga... ja dziś jeszcze wiarę w niego zachowałem... gdy pono, do koła nas, w fatalność tylko lub w nic już ludzie zgoła nie wierzą... Niech się i wasze serce znękane otworzy, myśli o Bogu, o wielkich losach człowieka i ludzkości...
Wyszli.
Gospodarz stojący w progu z pewną pociechą wewnętrzną, ujrzał odchodzącego chorego młodzieńca, tém szczęśliwszy iż wszystko było opłacone sowicie, a nie wszystko zjedzone... wiele zostało do powtórnéj reprezentacyi obiadu...
Siadali do powozu, pożegnał ich uśmiechem mówiąc w duchu:
— To szczęście że się jacyś dobrzy ludzie trafili, na biedę niewiele potrzeba... Nużby był samą skronią uderzył się o ścianę, i... nużby się był zabił, nużbym był ja zmuszony go chować! Wątpię żeby w jego tłumoczku tyle się nawet znalazło co na najskromniejszy pogrzeb potrzeba... A! a! niech nas Bóg od takich podróżnych uchowa... Buon viaggio!