<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł „Amoroso”
Pochodzenie Wnuczek i inne nowelle i obrazki
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1896
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AMOROSO.”



„W zaraniu młodości mojej, w najpiękniejszych dniach wiosny życia...
Nie — nie tak.
Jeżeli mam opisywać całą tę historyę — to skreślę ją sucho, sposobem protokolarnym — bo po co sadzić się na styl, jeżeli się daru wykwintnego pisania nie posiada.
Był czas, że kusiłem się i oto, ale bezskutecznie; panna Eufrozyna nie rozczuliła się mojem wypracowaniem i pozostała zimna, niewzruszona, jak marmur. Ach! ta panna Eufrozyna! potrzeba mi też było poznać i zakochać się w niej na zabój.
Niby ostatecznie, nie zupełnie na zabój, bo żyję, ale takie życie tyle warte, co nic.
Skrzywione, złamane, spaczone.
Ot, machnąć tylko ręką i powiedzieć: wszystko przepadło.
A przecież ja dla niej sadziłem się na styl, pisywałem dawniej listy fijołkowym atramentem, na bladoróżowym papierze, pachnącym bzem tureckim... i wszystko na nic.
Tyle łamania głowy, tyle nocy bezsennych, tyle wydatków na papier, na koperty z wyobrażeniem gruchających gołąbków.
A czyż tylko listy były? czy sama tylko proza namiętna, wrząca jak wulkan?
O nie! była i poezya... były wiersze, które wykonałem pracowicie, z trudnością, w pocie czoła, sonety, madrygały, ronda... akrostychy. Te mi szły najtrudniej, najciężej, bo też i imię szczególne miała uwielbiona moja: „Eufrozyna.” Skąd wziąć wyrazów, zaczynających się od takich liter dziwacznych; jeszcze e pół biedy, na e jest sporo wyrazów: „elektryczność,” „epidemia,” „ekwator,” „etruskowie,” „Epaminondas,” ale u! to już okropna litera: „Urania,” „Uryasz,” „Uwiąd,” „Umbrya,” — y jeszcze gorsza: „Ypsylanti,” „ylang — ylang,” „yriacte.”
Niechże kto zczepi z takich wyrazów akrostych! a jednak robiło się i jak jeszcze! piękna Fruzia wybuchała śmiechem, mówiła, że mam talent i że zostanę kiedyś wielkim, ale to bardzo wielkim poetą.
Kłamała, a przychodziło jej to tak łatwo, jak mnie papierosa wypalić, albo szklankę herbaty wypić.
Wszystko się na mnie uwzięło, wszystko składało się na moje nieszczęście — bo mam już taki „pech” od urodzenia. Fruzia na przykład lubi brunetów, ja jak na złość, jestem blondyn, lubi wysokich, ja jestem nizki, lubi bardzo przystojnych, a ja jestem tak sobie — ani piękny, ani brzydki.
A zdawało mi się, że ona mi sprzyja, chwilami byłem nawet prawie pewny, że tak jest.
Niech ją tam!
I to nie prawda. Ja tylko tak mówię: niech ją tam, ale co innego myślę — i dziś jeszcze, gdyby powiedziała jedno słowo, zrobiłbym dla niej wszystko, wszystko bez wyjątku — tylko, że ona tego słowa nie powie. Stanowczo nie powie.
Wszystko to się wzięło z „Kuryera”, ze zwyczajnego ogłoszenia, z tych kilku wierszy: „Młody człowiek, obznajmiony z czynnościami notaryalnemi potrzebny jest zaraz do rejenta na prowincyę.” Zdawało mi się, że posiadam odpowiednie kwalifikacye, przeto posłałem ofertę i świadectwa.
Złośliwy zawsze dla mnie los i tym razem oddał mi przysługę... niedźwiedzią. Oferta moja została przyjęta, warunki przeze mnie podane zaakceptowano bez zastrzeżeń, wymagano tylko, abym przyjechał bezzwłocznie.
Opuściłem Warszawę, pociąg pośpieszny uniósł mnie daleko od rodzinnego miasta, do stacyjki położonej wśród lasów; stamtąd na wielkiej bryce żydowskiej wlokłem się przez całą noc, do miejsca nowej mej służby, do zakazanego miasteczka, w zapadłym kącie, za światem.
Przybyłem raniutko o świcie zmęczony bardzo. Była godzina trzecia rano. Zapytałem furmana, który mnie przywiózł, o hotel — roześmiał się w odpowiedzi, mówiąc, że od czasu założenia tego miasta, nigdy w niem hotel nie istniał.
— Na co hotel? po co taki interes? Jeżeli chce się pan przespać, to przecież u Lejbki jest bilard, jest bardzo ładna zielona kanapa. Można spać, za małą opłatą.
Posłuchałem tej rady i jak kamień zasnąłem, o dziewiątej wstałem, przebrałem się i poszedłem do mego nowego pracodawcy, aby mu się przedstawić.
Dom pana rejenta, jak mnie poinformowano, znajdował się na bocznej ulicy, prawie za miastem, w ogrodzie. Znalazłem go łatwo. Wyglądał on nie jak zwykły dom mieszkalny, ale raczej jak willa, przeznaczona na letnią rezydencyę.
Gdym otworzył furtkę, wybiegł ogromny pies i szczekając rzucił się ku mnie. Miałem ochotę uciec, lecz przekonałem się, że psisko szczekał tylko dla formy, z przyzwyczajenia raczej, niżeli ze złości, wnet bowiem zmienił taktykę i zaczął się do mnie łasić.
Wszedłem na ganek i zadzwoniłem... Wybiegła młoda osóbka, w perkalowej sukience, świeża jak majowy poranek, uśmiechnięta jak wiosna, piękna jak marzenie; jednem słowem, co mam szeroko opowiadać — Fruzia, panna Eufrozyna we własnej osobie...
Skłoniłem się dość niezgrabnie i zapytałem, czy tu mieszka pan rejent X.
— Tak — odrzekła — tu... ale w tej chwili dziadzio jest bardzo zajęty; musi pan poczekać...
— Tem lepiej, że zajęty — odrzekłem.
— Jak pan to rozumie?...
— Jestem Antoni Z... przybywam tu w charakterze pomocnika... więc mogę, a nawet powinienem pana rejenta wyręczyć!..
— Ja się od razu domyślałam, kto pan jesteś, ale dziadzio miewa niekiedy takie zajęcie, w których nie tylko pan, ale i ja nawet zastąpić go nie potrafię...
— Więc pani nie są obce czynności notaryalne?... — zapytałem zdumiony.
— Nie rozumiemy się... dziadzio jest wielkim amatorem roślin i pracuje w ogrodzie, przeszkadzać mu nie wolno... Właśnie teraz ma bardzo ważną czynność, obrzyna wąsy z winorośli... czego podobno nikt na świecie nie potrafi, tylko on sam... Ale to wyborne! — dodała — pan przyjechał tylko co, głodny i zmęczony, a ja pana ani siedzieć nie poprosiłam, ani o posiłku dla niego nie pomyślałam. Tak nie idzie, przepraszam najmocniej i zaraz winę moją naprawię, proszę za sobą.
Wprowadza mnie do pokoju, w którym znajdował się stół nakryty i obficie zastawiony.
— Bardzo proszę, czem chata bogata; bez ceremonii. Od tej chwili liczysz się pan już do grona domowników. Czy podróż bardzo pana utrudziła?
— E, nie...
— Jednak kawał to drogi... Ja bo tylko jeden raz ją odbyłam: to jest właściwie dwa, bo do Warszawy i z powrotem do domu. Babcia była jeszcze wówczas zdrowa i mogła wyjeżdżać.
— Ponieważ nazwała pani niedawno pana rejenta dziadkiem, wnoszę więc, że osoba, którą pani tytułuje babcią, jest jego małżonką.
— A naturalnie... babcia jest żoną dziadka... Tak. Kochana moja babunia! Zacna, święta kobieta, ale zapada na zdrowiu, czasem całe tygodnie nie wychodzi ze swego pokoju... i w takim razie, ja jestem babcią w tym domu.
— Babcią?
— Spodziewam się... zajmuję się domem, dysponuję obiady, zrządzę na sługi, pilnuję, żeby nikt głodu nie cierpiał... żeby był wszędzie porządek... O widzi pan — dodała, unosząc w górę pęk kluczy — oznaka mojej godności, oznaka, że wszyscy w tym domu muszą mi być posłuszni...
— Czy i ja? — zapytałem nieśmiało.
— Tak — i pan... Jest to konieczne... W domu musi być ktoś, kogo trzeba słuchać, a ponieważ dziadzio tej godności piastować nie chce, a babcia jest chora — więc ja rządzę. Na przykład co do pana, zaraz muszę oświadczyć, co pan będzie robił codziennie.
— Słucham pani.
— Rano trzeba przychodzić wcześnie.
— O której?
— W zimie o ósmej, w lecie o siódmej. Dziadzio jest wtedy w kancelaryi i szykuje różne papierzyska i szpargały. Ma się rozumieć, powie panu, co jest do roboty. Potem pan zostaje w kancelaryi, a dziadzio idzie do ogrodu. O dziewiątej bez żadnych specyalnych zapraszań, przychodzi pan do tego pokoju na śniadanie, poczem znowuż pan wraca do kancelaryi. Zaczynają się schodzić interesanci; tak zwana inteligencya i panowie udają się do pokoju dziadka, zaś chłopi, żydzi, baby i wszelka prosta klientela zatrzymuje się w pierwszym pokoju. Do pana należy rozmówić się z tymi ludźmi, wybadać, czego potrzebują, wynotować to na karteczce i przedstawić dziadkowi.
— I pisać akty wedle jego wskazówek.
— Oczywiście. O godzinie pierwszej jest obiad, ale muszę pana uprzedzić, że stanowczo o pierwszej. Żeby było w kancelaryi stu chłopów i stu żydów, nic nie znaczy; trzeba ich delikatnie przeprosić i wyrzucić za drzwi. Zresztą oni znają zwyczaje dziadka i stosują się do nich. Obiad trwa godzinę lub, jeżeli są goście, dłużej. Wstawszy od stołu, dziadzio idzie do swego gabinetu na fajeczkę i medytacyę — a między nami powiedziawszy — na drzemkę i nie należy mu przeszkadzać aż do trzeciej. Dalej znowuż czynności w kancelaryi, a o siódmej herbata — no i porządek dzienny wyczerpany. Zechce pan pójść do domu, to pan pójdzie, zechce zostać z nami dłużej, to zostanie.
— A gdybym został, to co miałbym do roboty?
— Masę różnych rzeczy!
— Na przykład?
— Dziadzio bardzo lubi rozmawiać o polityce; babcia, gdy zdrowsza i jest razem z nami, przepada za bezigiem, ja znowuż potrzebuję często pomocy do zwijania bawełny lub włóczki i bardzo lubię słuchać, gdy kto czyta głośno. Czasem bywają u nas goście, czasem, widzi pan, co tu jest do roboty! ale zresztą najzupełniejsza swoboda dla pana poza godzinami pracy, jesteś pan wolny jak ptaszek. Mieszkanie dla pana dziadzio wynajął niedaleko stąd, czwarty czy piąty dom. Kominkiewicz pokaże.
— Któż jest pan Kominkiewicz?
— Służący, niby woźny, niby ogrodnik, czasem świadek do aktu... jednem słowem, Kominkiewicz. Sprząta w kancelaryi, w ogrodzie piele, podlewa, chodzi na miasto po sprawunki... i nie wyobrażam sobie, jakby się bez niego można było obejść.
W trakcie tej rozmowy nadszedł z ogrodu mój nowy pracodawca, człowiek dość otyły, o pełnej, wygolonej twarzy, dość sympatyczny jegomość.
— Punktualny z pana człowiek — rzekł — to bardzo dobrze, punktualność bowiem jest duszą wszech rzeczy... Niechże się pan u nas rozgości, bardzo proszę, niech się pan zapozna ze zwyczajami domowymi.
— Właśnie — rzekłem — pani była tak łaskawa...
— Tak, dziaduniu, powiedziałam panu, jaki u nas jest porządek dzienny.
— Bardzo dobrze, bardzo dobrze. W tej chwili pójdziemy do kancelaryi, bo widzę oto, że i jacyś ludzie stoją przed gankiem. Niewielkie tu u nas czynności są — ale są... prawie codzień. Po Warszawie miasteczko nasze wyda się panu maleńkiem i głuchem, ale to tylko z początku. Z czasem przyzwyczaisz się pan i poznasz wiele rzeczy ciekawych i osobliwych, choćby nie chwaląc się mój ogród. Nie spieram się i mogą być w Warszawie bogatsze, mogą być większe i są niezawodnie — ale takiego szykownego, eleganckiego, utrzymanego tak starannie, stanowczo niema... Nie wyobrazisz pan sobie, jakie ja mam tu gatunki wina, jakie morele, gruszki na szpalerach, jakie jabłka, renglody! przekonasz się z czasem, że mogłyby paradować na wystawie pierwszorzędnej owocarni... A warzywa, a szparagi, a melony!... Krótko mówiąc, ogródek rozkoszny, a mogę powiedzieć, że w nim każdy łokieć, każdy cal kwadratowy ziemi jest własną moją ręką uprawiony.
Poszliśmy do kancelaryi, interesantów było sporo, czas przy robocie schodził dziwnie szybko. O pierwszej był obiad, o siódmej herbata, punktualnie według rozkazu dziennego panny Eufrozyny. Po herbacie udałem się do nowego mieszkania mojego.
Zaprowadził mnie tam Kominkiewicz i przy jego pomocy uporządkowałem jako tako moje dwa pokoiki.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nieraz sobie myślałem, jak to jest źle, że człowiek bywa przez jakiś czas młodym, jak to źle, że zanim dojdzie do pięćdziesiątki, musi mieć wpierw dwadzieścia cztery, pięć, sześć, siedem lat i przechodzić różne smutki, zmartwienia, spędzać bezsenne noce, doznawać dziennych niepokojów... i na co? Niechby wreszcie ludzie szczęśliwi, bogaci niezależni przechodzili te czasu koleje — ale dla biednego dependenta, skazanego przez całe życie na pisanie aktów — młodość jest zupełnie niepotrzebna. O ileby lepiej było, mnie naprzykład, gdybym był od razu przyszedł na świat siwy, łysy, z długoletnią praktyką kancelaryjną — od razu miałbym względnie dobre utrzymanie, spokojny kawałek chleba i kroczyłbym powoli, bez przeszkód nadzwyczajnych po tej drodze bitej, która od kolebki prowadzi na cmentarz. Tymczasem nie. Musiałem być młodym, musiałem przechodzić różne burze... I na co? Na co?
A właśnie kiedy objąłem ową posadę na partykularzu, miałem dwadzieścia pięć lat życia, jak obszył. Ukończyłem ćwierć wieku mego istnienia trzynastego czerwca, w dzień świętego Antoniego Padewskiego, mojego patrona... W ogrodach kwitnęły bzy, jaśminy, nocami wyśpiewywały słowiki, wiatr grał na zielonych gałązkach, a we mnie też coś grało i śpiewało, nie pozwalało mi sypiać po nocach, wołało: wstawaj, biegnij, idź na łąki, do gajów, nad szemrzące strumienie, biegnij, zrywaj kwiaty, goń motyle... kochaj...
Kochaj!
Niechże kto bezstronnie osądzi, czy jest w tem sens?... Czy jest jaka logika, czy choćby cień zdrowego rozsądku?!
Zajmowałem dwa pokoiki w nizkim domku, który tonął w zieleni, do okien zaglądały kwitnące krzewy, dostawał się przez nie zapach kwiatów upajający, dziwny, nocną porą przez małe szybki wdzierał się promień księżyca.
Kiedy wieczorem przyszedłem do domu, to zamiast kłaść się na spoczynek, jak przyzwoity człowiek, siadałem przy otwartem oknie i marzyłem do świtu, do białego dnia niekiedy.
Jak nitka z kądzieli, wysnuwała się przędza moich marzeń, barwista niby tęcza, jaśniejąca blaskiem brylantów, upajająca jak zapach róż, a taka jakaś dziwna, taka dziwna... taka do mojego położenia nieodpowiedzialna i niestosowna... Po prostu zapominałem, kim jestem; bujałem w obłokach nie jak solidny człowiek i uczciwy dependent od rejenta, ale niby motylek, niby ptaszek, niby jakaś istota lekka, nie mająca żadnego pojęcia o życiu, o obowiązkach. Z czasem zaczęło to przechodzić w stan chroniczny.
Rano jestem w kancelaryi, rozkładam papiery i biorę się do sporządzenia wypisów zamówionych. Prosta, zwyczajna czynność i dawniej wykonywałem ją, nucąc półgłosem wyjątki z oper — tu, na nowem miejscu, muszę się wysilać, muszę skupiać uwagę, coraz odrywam oczy od papieru, przenoszę je na zegar i mam do tej maszyny bezmyślnej pretensyę, że za wolno posuwa wskazówki, że umyślnie spóźnia wydzwonienie dziewiątej.
A już tej dziewiątej doczekać się nie mogę. Czy jestem taki żarłok? Przeciwnie, jadam niewiele, uczucia głodu bynajmniej nie doznaję, mógłbym się raczej na brak apetytu użalać, gdyby mnie to co obchodziło, a jednak godzina śniadania tak ważną rolę odgrywa w mojem życiu.
Zawsze mam na nią jakieś projekta; zamierzam powiedzieć coś bardzo wesołego, dowcipnego, już mam to powiedzenie ułożone w myśli, gotowe — i pokazuje się, że nie potrafię porządnie trzech zdań związać. Jąkam się jak dzieciak nieumiejący lekcyi, czuję się upokorzonym, zawstydzonym, parzę sobie usta gorącą herbatą, żeby co prędzej zakończyć śniadanie, którego zaczęcia nie mogłem się doczekać — żeby je zakończyć i uciec napowrót do kancelaryi.
Uciekam też, pomimo zaproszeń mego pracodawcy i panny Eufrozyny. Babcia, jeżeli jest zdrowsza i siedzi z nami przy stole, potrafi mnie zatrzymać, ale nie na długo, wymówkę bo zawsze znajduję.
— Pani dobrodziejko — mówię — tam interesanci czekają... dziś czynności dużo!.. trzeba się zwijać...
— To idźże, panie Antoni, idź... ale od jutra nie pozwolę tak się żywić licho. Człowiek młody musi jadać dużo, żeby miał siły, a Pan Bóg wie po jakiemu jadasz. Ja się w to wdam — to się zmienić musi.
W kancelaryi nie wesoło mi było: ból głowy dokuczał i nie mogłem kombinować tak łatwo i swobodnie, jak w Warszawie. Interesant musiał po dwa razy powtarzać swoje żądanie, pomagałem sobie notatkami, gdyż pamięć moja słabła, nie wiem z jakiego powodu.
Na przykład taka jest rzecz:
Icek Porterówka i Nechemiasz Blaufisz, dwaj spekulanci, nabywają posesyę Nr. 211, w której mieści się olejarnia i młyn deptak. Z drugiej strony stają współwłaściciele rzeczonego domu, olejarni i deptaka Abuś i Dwojra z Perelmanów małżonkowie Smutni, wreszcie Szymsio Szpiebart, jako wierzyciel sumy rubli sto czterdzieści pięć na rzeczonym domu, olejarni i deptaku lokowanej.
Najprostszy akt w świecie! Małżonkowie Smutni sprzedają, Porterówka i Blaufisz kupują, szacunek umówiony, wypłata przy akcie, z wypłaty odbiera swoją sumę Szymsio Szpiebart. Zapisuję te szczegóły, stronom każę przyjść przed wieczorem do odczytania i podpisania aktu... a sam, zamiast pisać ów dokument nieszczęsny, zaczynam bujać gdzieś po niebie. Znika z przed mych oczów olejarnia, deptak, znika nieruchomość Nr. 211, tabelka opłat stemplowych, Szymsio Szpicbart — a zjawia się natomiast jakiś cudowny ogród, niby z bajki, o fontannach kryształowych, aksamitnych trawnikach, pełen cudownych kwiatów, tajemniczych szmerów i woni i blasków... Cała moja dusza jest w tym ogrodzie, ręka zaś zamiast pisać to, co trzeba, machinalnie, bez udziału mej woli, kreśli na skrawku papieru, bardzo wykwintne, ozdobne litery: E i F, istne arcydzieła kaligrafii...
Trwa to dziesięć minut, kwadrans, czasem pół godziny, dopóki jaki interesant nie przyjdzie, lub rejent w drugim pokoju nie zakaszle. Wtenczas spadam z obłoków na ziemię i jestem znów cichym, oddanym swej pracy dependentem.
Rzucam okiem na notatkę i już mi się staje widocznem, czego właściwie żąda Porterówka i w jakim charakterze wpływa do aktu Szymsio Szpicbart.
Godzina pierwsza uderza... obiad... Kominkiewicz zostaje w kancelaryi, ja wchodzę do stołowego pokoju z biciem serca.
Takie bo już ono jakieś dziwne, niepokoi się lada czego i kołacze, jak przestraszone.
Siedzę naprzeciw panny Eufrozyny i staram się patrzeć w talerz, tylko w talerz, postanowiłem sobie nic nie mówić, tylko odpowiadać na zapytania... ale czy to można?
Właśnie świdruję wzrokiem dno talerza, zdaje się, że je na wylot przewiercę, tymczasem nagle, miły, dźwięczny głosik woła na mnie.
— Panie Antoni!
Podnoszę spuszczone powieki, spoglądam na nią, rumienię się, znów spuszczam oczy...
Bywają czasem położenia bez wyjścia...
— Panie Antoni, co pan zamierza robić dziś wieczorem?
Czy ja wiem, co ja zamierzam? Nie zamierzam nic, sprawy sobie nie zdaję, sam nie wiem, co się dzieje ze mną, na którym świecie jestem, a ta się pyta, co ja zamierzam?
Odpowiadam, że nie myślałem jeszcze o dzisiejszym wieczorze...
— Ach! to doskonale!
Rejent spojrzał na nią ciekawie, jak gdyby chciał zgadnąć, co mianowicie doskonałego jest w tem, że ktoś nie wie, w jaki sposób wieczór przepędzi — ale wnuczka nie daje nikomu przyjść do słowa.
— Panie Antoni, czy pan zna chińskie latarki?
— Znam.
— A umie je pan robić.
— Co prawda, nie trudniłem się tem nigdy w życiu.
— To nic, ja pana nauczę.
— Jeżeli pani każe...
— Moje dziecko — odzywa się rejent, — dziwne ty masz wymagania. Pan Antoni nie jest do robienia chińskich latarni...
— Ja wiem o tem; ale ponieważ pan Antoni ma czas, a ja proszę, więc robić będzie. Prawda panie?
— Oczywista, — odpowiadam.
— A girlandy z dębowych liści, potrafi pan pleść?
— I tego nie próbowałem...
— Ja pana nauczę; bo widzi pan ja jestem bardzo biedna...
— Pani?
— Ach jaka ja biedna, jaka nieszczęśliwa! Nie masz pan nawet przybliżonego pojęcia.
— Ciekawy jestem — zapytał rejent — jakie mianowicie nieszczęścia spadły na ciebie, moja Fruziu... Czy kotka uciekła, czy kanarek nagle zachorował...
— Dziadzio się śmieje — a jednak.
— Więc powiedz, cóż ci dolega?...
— Za tydzień są moje urodziny, niestety.
— A... więc to takie nieszczęście?... Cóż na to poradzić?... Każdy człowiek raz na rok musi taką klęskę przechodzić.
— Dziadzio mnie nie rozumie. Ma być u nas zabawa.
— Wiem o tem, jak corocznie, w ogrodzie.
— A któż mi pomoże zrobić przygotowania do niej, ani dziadzio, ani babcia, a Kominkiewicz nie ma wcale gustu...
— Dlatego chciałaś zaangażować do tej czynności pana Antoniego?...
— Jeżeli dziadzio ma co przeciw temu...
— Ależ, ja nic, cóżbym miał mieć? Sądzę tylko, że może pan Antoni...
— Ja i owszem — odrzekłem — wprawdzie nie splatałem nigdy wieńców i nie robiłem chińskich latarek, ale jeżeli mnie pani będzie łaskawa nauczyć...
— Ręczę, że zrozumie pan od razu całą tajemnicę fabrykacyi; przysłowie mówi, że nie święci garnki lepią. Więc zgoda, wieczór przepędzi pan z nami i przy pracy...
Tak się też stało.
O godzinie siódmej wszystkie czynności w kancelaryi były skończone, rejent poszedł do ogrodu, aby tępić jakieś robaki, które przyszły nie wiadomo skąd i rozsiadły się na kalafiorach, zaś panna Eufrozyna i ja zabraliśmy się do roboty. Asystowała przytem babcia, najmilsza staruszka, jaką wżyciu mojem widziałem. Dobra, łagodna, a zawsze, pomimo podeszłego wieku, ożywiona, zawsze mająca coś do powiedzenia.
Panna Eufrozyna nie traciła czasu. Po obiedzie zaraz wyszła na miasto i przyniosła stamtąd ogromne ilości bibułki angielskiej, kolorowego papieru, tektury i wszelkich materyałów potrzebnych do budowania chińskich latarek. Wszystko to w wielkich masach przygotowane było na stole, tak, że kiedym przyszedł o siódmej, mogłem, zaraz po herbacie, przystąpić do dzieła.. Przekonałem się niebawem, że zrobienie chińskiej latarki nie jest rzeczą zbyt trudną, jeżeli przedmiot ten studyowany jest pod kierunkiem zdolnej i doświadczonej przewodniczki.
Dokładałem wszelkich starań, aby wywiązywać się z zadania możliwie najlepiej, najdokładniej i najprędzej zarazem, i mogę się pochlubić, że zrobiłem mnóstwo pięknych latarek niebieskich, zielonych, różowych, pąsowych, białych, żółtych, pomarańczowych, we wszystkich barwach i odcieniach.
Regent, powróciwszy z ogrodu, zasiadł z żoną do beziga, a myśmy kleili i kleili nasze arcydzieła do samej północy — a jaka przytem panna Eufrozyna była wesoła, jaka rozmowna, a jaka piękna!...
Cóż dziwnego, że powróciwszy do domu, oka zmrużyć nie mogłem, że usiadłem przy oknie otwartem i puściłem wodze marzeniom tak nielicującym z mojem, bądź-co-bądź poważnem stanowiskiem. Człowiek jest istota słaba i ułomna; wyobraża sobie, że może panować nad światem, a nie ma nawet tyle siły, żeby mógł własnemu sercu rozkazać, tyle władzy, żeby mógł powiedzieć własnym myślom:
— Hola, stójcie! dokąd lecicie szalone, dokąd... i po co?... Wróćcie, zostańcie na miejscu.
Zapewne, niechże kto wstrzyma w biegu stado ptaków, niechże je zmusi, aby z zawrotnych wysokości na ziemię zeszły, i niby domowe kury spokojnie na grzędzie zasiadły.
Ja, co prawda, broniłem się, wołałem na myśli niesforne: stójcie, ale bezskutecznie, nie chciały słuchać... Stało się ze mną coś osobliwego, zdawało mi się, że nagle przestałem być sobą, cichym, potulnym, pracy swojej oddanym dependentem i że jakaś siła niewidzialna, której się oprzeć nie mogłem, przemieniła mnie w wielką chińską latarnię.
I oto jestem cały z półprzezroczystej bibułki, a wewnątrz w piersiach moich jaśnieje serce zapalone wielką miłością dla Fruzi...
Ognia tego ukryć nie zdołam, świeci on, jaśnieje z daleka przez cienką, półprzezroczystą powłokę; dostrzeże go każdy: rejent, babcia, interesanci w kancelaryi, nawet Szymsio Szpicbart, nawet Icek Porterówka, nawet Kominkiewicz, poznają tajemnicę mego serca... a przedewszystkiem pozna ją panna Eufrozyna.
Myśl moja nagle wykonywa zwrot niespodziewany, istny piruet. Zatrzymuje się i powiada:
— To dobrze... Fruzia pozna tajemnicę. Owszem, niech ją pozna, o to chodzi właśnie, dlaczego miałaby jej nie poznać?
Zaczynam się zastanawiać, rozważać wszelkie pro i contra. Któż ja jestem? Ano człowiek, człowiek pracy. Mam uczciwe nazwisko, nie splamiłem się żadnym brudnym czynem, jestem młody, a mówią ludzie, że przed młodymi świat otwarty. Zarabiam niewiele, ale zarabiam, z czasem może praca moja zacznie przynosić mi więcej... zresztą co mi kto może zarzucić?
Idźmy dalej. Któż jest Fruzia. Jest to najpiękniejsza dziewczyna, jaką znam. Jak dla mnie, jest ona ideałem dobroci, wcieleniem wszelkich wdzięków, celem marzeń, przedmiotem zachwytów. Tak mówi serce, ale rozsądek powtarza swoje pytanie: któż jest ostatecznie Fruzia? Jakto, przecież już powiedziałem: jest to najpiękniejsza dziewczyna pod słońcem... Na to zgoda, ale któż ona jest? Czy księżniczka brabancka?... Czy panna z takich wysokich szczebli światowej drabiny, że spojrzenie zwykłego śmiertelnika sięgnąć do niej nie może? No, nie; Fruziajest córką niezamożnych rodziców, którzy ją osierocili wcześnie, jest wnuczką rejenta. Z nazwiskiem jej rodowem, nie wiąże się ani tytuł, ani imponująca starożytnością swoją tradycya, ani nic. Nazwisko zwyczajne, pospolite, jak moje, jak tysiąca innych ludzi na świecie... Czy mieć będzie w posagu jakie nadzwyczajne skarby, kopalnie srebra, fabryki, dobra ziemskie? I to nie. Weźmie po najdłuższem życiu dziadka i babki domek ich i kapitalik. Jak duży? Daję słowo uczciwe, że nie dowiadywałem się o tem, uważałbym nawet za niewłaściwe dochodzić ile mój pracodawca uskładał pieniędzy — ale przypadek zdarzył, żem się dowiedział. Żydzi rozmawiali o tem w kancelaryi... a oni, zwłaszcza w tak małem miasteczku, wiedzą dobrze, jak się kto ma. Bynajmniej nie imponujący majątek, nic nadzwyczajnego, oprócz domu z ogrodem, dziesięć, maximum dwanaście tysięcy w listach zastawnych. Zapewne i to kapitalik, i to coś znaczy, ale przecież nie rotszyldowska fortuna. I dlaczegóż; dlaczego ja nie mógłbym pomyśleć o pannie Eufrozynie? Dlaczego, ma się rozumieć nie zaraz, nie nagle, ale dawszy się wpierw panu rejentowi poznać, zasłużywszy mu się uczciwą pracą, zjednawszy sobie przychylność pięknej jego wnuczki, nie mógłbym kiedyś... Och! za wiele żądasz od losu, panie Antoni! za wiele, stanowczo za wiele. Może cię spotkać gorzki zawód i rozczarowanie.
Ale dlaczego? Znowuż przychodzi na myśl zapytanie: dlaczego. Ostatecznie, przecież ta Fruzia kiedyś za mąż wyjdzie — i kto ją weźmie? Książę udzielny, magnat, czy jaki pieniężnik nadzwyczajny? W żadnym razie ani jeden z takich panów nie przyjdzie, a raczej nie przyjedzie tu, do takiego zapadłego kąta szukać żony — i skończy się na tem, że piękna Fruzia wyjdzie za zwykłego śmiertelnika, może to będzie ziemianin, może dzierżawca, może jaki przemysłowiec na dorobku, ale w każdym razie nie magnat, nie bogacz, tylko człowiek pracy... Jeżeli tedy, według wszelkiego prawdopodobieństwa, tacy dobijać się będą o jej rękę, to dlaczegóżbym ja nie mógł stanąć w ich szeregu? Zdaje mi się, że mógłbym. No tak, mógłbym bez wątpienia — to fakt, który nie ulega najmniejszej wątpliwości...
Czuję, że głowa moja przepełnia się jasnemi myślami. Nie chcę siedzieć już przy otwartem oknie i wzdychać, jak ślamazarny marzyciel, ale zrywam się i zaczynam chodzić po pokoju, jak człowiek czynu... Zaczynam chodzić tak energicznie, aż deski w podłodze skrzypią, zadzieram głowę do góry i zaczynam nabierać przekonania, że i ja coś znaczę na świecie; że mam prawo do szczęścia i to szczęście zdobędę, zdobędę choćby...
Choćby co?
Oczywiście, choćby nie wiem co!
Do czynu! do czynu! do rzeczy, woła na mnie przebudzona nagle energia. Panie Antoni, pokaż co umiesz, panie Antoni śmiało!
Wówczas to po raz pierwszy zrodziła się w mojej głowie myśl składania rymów. Zapaliłem się do niej, do tej myśli gwałtownie. Dwie świece zajaśniały wnet na stoliku, pióro pogrążyło się w kałamarzu i niebawem na szarym kancelaryjnym papierze, zaczęły się czernić wiersze, dalej zwrotki... dalej całe utwory. Ani przypuszczałem, żeby to było tak łatwo... anim sądził. Byłbym pisał długo, bardzo długo, ale płomienie świec zbladły, a do pokoiku mego, przez otwarte okno wpłynęło istne morze blasków dziennych... a przecież o siódmej w kancelaryi być trzeba...
Tak panie Antoni, spóźniać się nie wolno, wnuczkę może zdołasz zachwycić poezyą, ale przychylność dziadka zjednasz sobie tylko jedynie i wyłącznie suchą prozą uczciwie pełnionego obowiązku.
Tak...
Rzuciłem się na łóżko, a o godzinie siódmej, byłem jak zwykle na stanowisku, o dziewiątej na herbacie, o pierwszej na obiedzie, a wieczorem już z daleko większą wprawą, aniżeli dnia poprzedniego, robiłem chińskie latarki...
— Mamy już dwieście — rzekła Fruzia.
— Dwieście latarek! — zawołała babcia — a gdzież ty je podziejesz dziewczyno?...
— O moja babciu, to stanowczo za mało... chcę przyozdobić ogród, co się zowie. Chcę żeby w nim jaśniało tysiąc świateł.
— Tysiąc?!
— Cóż to nadzwyczajnego, czy babcia sądzi, że my z panem Antonim nie zdołamy zrobić tysiąca latarek...
— Zrobimy — szepnąłem.
Nie zrobiliśmy, dla tej przyczyny, że nie mieliśmy z czego, zabrakło bibułki, a w mieście dostać jej nie było można, gdyż panna Eufrozyna wykupiła wszystkie zapasy, jakie się znajdowały w sklepach galanteryjnych miasteczka. Ja starałem się dostać, ale bezskutecznie, Kominkiewicz szukał po kramach i najmarniejszych sklepikach i zdobył kilkanaście arkuszy białej, mocno przybrudzonej bibułki; na sprowadzenie z Warszawy czas już był za krótki, należało więc poprzestać na tem, co jest...
— Babciu — mówiła panna Eufrozyna, — źle się dzieje.
— Z czem duszko?
— Illuminacya ogrodu nie będzie tak świetna, jak chciałam, mamy tylko dwieście siedemdziesiąt latarni — i na tem trzeba poprzestać... O fajerwerkach niema mowy, gdyż dziadzio nie pozwoli na nie.
— Ma słuszność kochanie... o wypadek łatwo.
— To idzie o ogród... drzewom podobno szkodzi dym. A trudno... Trzeba się obejść, gdy inaczej nie można... Jutro, panie Antoni robimy girlandy...
— Zawsze jestem na pani rozkazy...
— Aby tylko kochany Kominkiewicz nie skrewił...
— W czem?
— Obiecał dostarczyć gałązek dębowych i świeżej sośniny... całą furę tego przywieźć mają dziś przed wieczorem.
— Niech się pani uspokoi — Kominkiewicz jest słowny człowiek i do załatwienia wszelkich sprawunków jedyny...
— Tak — wtrąciła staruszka, — jest to bardzo dobry człowiek... Wprawdzie ma tę wadę, że się czasem upija, ale to mu należy wybaczyć...
Dotrzymał słowa — i znowuż przez cały wieczór wiliśmy wieńce i girlandy; następny wieczór zawieszaliśmy w ogrodzie owe festony i latarki, przy pomocy Kominkiewicza i pokojówki Maryni, a pod ogólnym nadzorem rejenta.
Nadszedł nareszcie uroczysty dzień urodzin panny Eufrozyny; ofiarowałem jej piękny bukiet, akrostych i poemat mojej kompozycyi; przyjęła te dary z podziękowaniem i uśmiechem, a wiersze odczytała babci. Dowiedziałem się, że była z tego powodu rada familijna, przypadkowo podsłuchałem jej zakończenie i ostateczne wnioski. Było to w ogrodzie, staruszkowie oczekiwali gości, siedząc w cienistej altanie, ja poprawiałem źle przymocowane latarki.
Wtem doszedł mnie głos rozmawiających.
— Uważasz mężu, jednak ten nasz pan Antoni szarmant...
— Jakto szarmant?
— Bukiet Fruzi przyniósł bardzo ładny...
— Tak sobie...
— Ganisz, bo nie z twego ogrodu, ale bądź-co-bądź bukiet... i wiersze, proszę cię, napisał bardzo zręczne... Czytałeś?
— Czytałem...
— I cóż?
— Ha no, chłopak zdaje się nie zły, tylko to mi się niepodoba, że w głowie ma jakoś amoroso...
— Amoroso?
— A tak...
— Cóż w tem złego, mój mężu, młody jest... a przypomnij-no sobie jegomość, jak byłeś w jego wieku, to ci także po głowie wiatr chodził... pamiętasz?
— A pamiętam... ale to były inne czasy... teraz już mi się głupstwa więcej nie trzymają, wierszyków nie pisuję a i co do niego, to wolałbym żeby był mniej amoroso, a natomiast więcej regentoso.
Połknąłem tę gorzką pigułkę, ale wprawdzie nie miałem nawet czasu zastanawiać się nad jej smakiem... bo goście zaczęli się schodzić i zjeżdżać — cały wielki świat małego miasteczka, a i z okolicy kilka rodzin. W domu zrobiło się gwarno, w ogrodzie gwarno... Rejent produkował swoje owoce, warzywa, kwiaty, wina owocowe i nalewki i rósł, jak na drożdżach, gdy chwalono te arcydzieła jego sztuki amatorsko-ogrodniczej.
Babcia siedziała na fotelu w otoczeniu starszych pań, a panna Eufrozyna biegała nieustannie, to do pokojów, to do ogrodu, to do kuchni, była wszędzie, jak dzielna gospodyni.
Pomyślałem sobie wówczas, że kto tę panienkę dostanie, skarb dostanie; takie to gospodarne i energiczne.
A któż dostanie? Może ja? oczywiście, że nie kto inny. Czyż pozwoliłbym na to, czy nie broniłbym wszelkiemi siłami... Moja lotna wyobraźnia, wnet pofrunęła na skrzydłach w zaczarowaną krainę przyszłości, wnet zaczęła tworzyć obrazy fantastyczne, pełne uroku. Dźwięk fortepianu przebudził mnie z tego snu na jawie. Musiałem biegnąć co prędzej do sali, gdyż przyrzekłem pannie Fruzi, że będę wodzirejem i poprowadzę tańce po warszawsku. Nie wiem z jakiej zasady, my warszawiacy mamy na partykularzach opinię znakomitych tancerzy, ja przynajmniej na taką nie zasługiwałem, ale ponieważ ona sobie życzyła, więc dokładałem wszelkich starań, tworzyłem nadzwyczajne kombinacye, nowe zupełne figury i jak zaczęliśmy mazura o dziesiątej, tośmy go dopiero o północy skończyli.
Winszowali mi wszyscy sukcesu, nawet babcia, a sam pan rejent powiedział:
— Brawo, panie Antoni, przypomniałeś mi młode lata, gdyż swego czasu i ja tak samo pląsać umiałem. Dziś możebym jeszcze potrafił, ale rozumiesz, że w moim wieku jakoś nie wypada.
Skinąłem głową na znak potwierdzenia, na znak, iż wierzę w zdolności choreograficzne i siłę staruszka.
Po mazurze była kolacya. Potem znów tańce, ale już z mniejszem ożywieniem, goście bowiem zaczęli się potrosze rozjeżdżać. Babcia, potrzebująca dużo snu i wypoczynku, wysunęła się po cichu do swojego pokoju, rejent prawie że drzemał nad kartami...
Panna Eufrozyna zniknęła mi z oczu — zaniepokojony udałem się na poszukiwania: w pokojach jej nie było, dopiero w ogrodzie dostrzegłem ją z daleka. Księżyc świecił jasno... zbliżyłem się do niej. Była bardzo smutna, w oczach miała łzy...
— Co pani? — zapytałem z przerażeniem.
— Smutno mi — odrzekła — bardzo mi smutno.
— Jakto, dziś? W takim dniu, w którym wszyscy pani winszują, składają życzenia.
— Właśnie w takim.
— Ależ na Boga, dlaczego?
— Wiem ja dlaczego...
— Niechże mi pani powie... O, gdybym mógł dowieść, jak mnie smutek pani boli, jak radbym go ulżyć pani... wyznałabyś mi swoją tajemnicę.
— To nie jest, panie, tajemnica... Dziadzio ją zna, zna babcia, a i przed panem nie będę robiła sekretu... Pan taki dla nas życzliwy.
— O niezawodnie pani.
— A więc powiem... Smutek mój stąd pochodzi, że Jaś nie przyjechał.
— Jaś?
— Ach prawda, pan go nie znasz. Jest to młody człowiek, daleki nasz kuzyn, a mój narzeczony.
— Więc pani ma narzeczonego?
— Od pół roku...
— I wyjdzie pani za niego?...
— Za pół roku...
— Nie wiedziałem, nie wiedziałem. Teraz rozumiem pani smutek... ale on przejdzie, pan Jan przyjedzie i będzie pani szczęśliwa, bardzo szczęśliwa. Daj Boże. Co do mnie, życzę pani szczęścia, szczerze, serdecznie życzę...
Ukłoniłem się i poszedłem wprost do domu. Zdawało mi się, że piorun we mnie uderzył, że nie trzęsienie ziemi, bo cóż znaczy taka nędzna bryłka, jak ziemia, ale trzęsienie wszechświata zburzyło cały gmach mego szczęścia, kamień na kamieniu nie został, wszystko rozsypało się w proch i w gruzy. Przestałem pisać wiersze, manuskrypta spaliłem tegoż samego ranka. Spać się nie kładłem, o szóstej przyszedł Kominkiewicz, cięty porządnie, prosiłem go, żeby mi wylał na głowę wiadro zimnej wody wprost ze studni. Uczynił to i dodał, że według jego zdania, nie masz nic lepszego na przepicie się, jak kieliszek mocnej wódki...
— Klin klinem się wybija, panie...
Uśmiechnąłem się gorzko.
O siódmej byłem w kancelaryi, o dziewiątej na śniadaniu, o pierwszej na obiedzie, o siódmej na herbacie — i tak wytrzymałem cały miesiąc... Wieczory przepędzałem albo u siebie w mieszkaniu, albo też włóczyłem się samotnie po polach, najczęściej koło cmentarza...
Po miesiącu oświadczyłem rejentowi, że dłużej pracować u niego nie mogę, że muszę wracać do Warszawy, bo takie jest życzenie mojej ciotki, osoby dość zamożnej, która pragnie mi majątek zapisać.
Dziwiło go to moje nagłe postanowienie, próbował perswadować, namawiać, żebym został, ale widząc, że zamiar mój jest stały — zgodził się...
Pożegnaliśmy się serdecznie... Babcia uczyniła krzyż nad moją głową, piękna Fruzia podała mi rączkę.
Ona jedna domyślała się prawdziwej przyczyny mego odejścia...
Ona jedna wiedziała, że to było „amoroso.”


KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.