Amaury de Leoville/Tom II/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Amaury de Leoville
Data wyd. 1848
Druk Józef Tomaszewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amaury
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
Amory do Antoniny.

Czy będę żył czy umrę? takie pytanie zadają sobie codzień, patrząc na Magdalenę słabszą coraz, i na marzenia moje gasnące z jéj życiem. Przysięgam ci Antonino, że kiedy wchodzę do niéj i pytam się p. d’Avrigny, jak się mamy? mówię szczerą prawdę; i dziwi mię to, że nie odpowiada mi: gorzej się macie.“ —Z resztą zaledwo się łudzić mogę. Zrazu niewiara moja chciała zwalić wyrok nauki; miałem nadzieję;—ale nadzieja, coraz bardziéj mię opuszcza. Jeszcze liście nie opadną z drzew, a Magdaleny nie będzie już na téj ziemi.
Antonino! mówię Ci, potrzeba dwa groby wykapać od razu. — Mój Boże — nie mam żadnej goryczy w sobie, a przecież nie mogę odpędzić od siebie tej myśli, że smutny jest mój los i godny politowania — Doszedłem do progu szczęśliwości najwyższéj, aby paść na progu tym; widziałem wszystkie radości tej ziemi i tracę je; żywiłem w sercu nadzieję błogiej przyszłości — i nadzieje te odbiegają mnie na zawsze. Bogaty, młody, i tak kochany, życia tylko pragnąć mogłem — a umrę ostatniem tchnieniem u kochanej mej Magdaleny.
I kiedy pomyślę, że to ja.... O mój Boże, mój Boże — gdybym miał odwagę odmówić jéj!.... ale by sądziła może, że jej nie kocham, i odmowa moja oziębiłaby może jej miłość! — prawie przyznaję się, że lepiej jest, jak jest, bo pewny jestem przynajmniej, że umrę razem z nią.
Co za serce ma p. d’Avrigny! — od tego listu ostatniego ani słowo jedno wyrzutu z ust jego wie wyszło; nazywa mię ciągle synem swym, jak by zgadywał, żem oblubieńcem Magdaleny nie tylko w tém życiu — ale i w tamtém.
Biedna Magdalena! ona nie widzi, że godziny nasze policzone są. Jej choroba ma ten dziwny przywilej, że chory niebezpieczeństwa nie domyśla się wcale. Mówi mi ciągle o przyszłości, robi projekta i plany; nigdy nie była cudniejsza i łaskawsza dla mnie; co chwila gniewa się, że nie pomagam jej budować tych zamków powietrznych.
Dziś rano przestraszyła mię bardzo.
— Mój kochany, rzekła mi, póki jesteśmy we dwoje tylko, daj mi atramentu i papieru muszę pisać.
— Co takiego? Magdaleno. Jesteś tak słaba?
— To mi pomożesz Amory.
— Oniemiałem — to mnie dobiło. Myśliłem, że poznała wreszcie niebezpieczeństwo nasze, że jakieś złowieszcze przeczucie mówiło jej, że koniec jej bliski; że chciała pisać ostatnią wolę swą. Przyniosłem jej, czego żądała. — Ale była zbyt słaba, jakem przewidział. Mimo to, żem utrzymywalł ją, Zawróciło się w głowie, pióro wypadło z ręki, musiała się położyć.
— Prawda Amory, rzekła mi, po chwili odpoczynku, nie mogę pisać; ale będę ci dyktowała, pisz....
Wziąłem pióro, i byłem gotów — a pot zimny na czoło bil. Dyktowała mi tryb życia cały, w którym oznaczyła zatrudnienie na każdą godzinę, przez cały czas, któryśmy mieli razem żyć.
Jutro P. d’Avrigny chce zrobić konsylium, bo jako ojciec wątpi o swojej sztuce. — Konsilium! rozumiesz Antonino, sześciu ludzi przyjdzie, ubranych czarno, sześciu Sędziów przyjdzie uroczyście wydać wyrok życia lub śmierci nad biedną, chorą, niewinną Magdaleną. Straszliwy to sąd, co chce odgadnąć wolę Boga.
Kazałem sobie dać znać skoro tylko przybędą. Nie będą widzieli Magdaleny. P. d’Avrigny obawia się, aby widok ich nie wyprowadził jéj z błędu. Nie będą wiedzieli, że idzie o córkę ich towarzysza: p. d’Avrigny boi się, aby przez litość nie zataili przed nim czego. Ja się ukryję, ale będę przy tém konsilium. Ani ojciec ani lekarze nie będą wiedzieli, że jestem tam.
Pytałem go wczoraj w jakiem celu zwołuje tę radę.
— To nie w celu żadnym ale w nadziei — odrzekł mi.
— A jakaż jest nadzieja? spytałem, czepiając się jak biedny rozbitek, deszczki małej, którą spostrzegłem na drodze mej.
— Możem nie poznał choroby albo możem się omylił wleczeniu, dla tegom zawezwał tych właśnie, co trzymają się metody, którą ja potępiam. Oby Bóg chciał, aby mię upokorzyli, aby mi dowiedli że jestem głupszy od najgłupszego cyrulika!.. — O! jakżebym wtedy był szczęśliwy, mój Amory — niższością moją! Niech mi który z nich powróci córkę, żonę tobie, nie zrobię tak jak ci klienci, co obiecuję nam połowę majątku swego, a później przysyłają kilkanaście dukatów przez lokaja. — Nie! — Zbawcy dziecka mojego powiem radosny: ty jesteś Bogiem lekarskiéj sztuki, potęga twoja wszechmocna. — Weź klientów moich, i zaszczyty moje, i tytuły i krzyże i sławę moję weź — jam ci to zabrał niesłusznie — tobie jednemu należy się to.
Ale niestety! dodał po chwili bolesnego milczenia, smutnie kiwając głową: to jedno mię trwoży żem się nie omylił, być może.
Magdalena się budzi, idę do niej.
Do jutra.
Dziś o 10ej z rana, Józef dał mi znać, że lekarze zebrali się w gabinecie p. d’Avrigny; poszedłem natychmiast do biblioteki, i tam ukryty za drzwiami szklanemi, mogłem widzieć wszystko i słyszeć wszystko.
Byli tam już: znakomitości same medycyny, wszyscy xiążęta nauki. — Sześciu było, a drugich takich sześciu nie znajdziesz łatwo wreszcie Europy, a przecież, kiedy P. d’Avrigny weszedł, powstali wszyscy i skłonili się mu, jak poddani królowi swemu.
Na pierwszy rzut oka mogło się zdawać, że był zupełnie, spokojny; ale ja, co go widzę od dwóch miesięcy, jak wiecznie zajęty dziełem zbawienia swéj córki — ja dojrzałem po zaciśniętych szczękach jego i zmienionym głosie, że był głęboko wzruszony. I zaczął mówić. Oświadczył im przyczynę dla któréj wezwał ich; opowiedział im śmierć matki Magdaleny, i dzieciństwo słabe ukochanego dziecięcia, i ostrożności jakich używał gdy dorastała, i obawy jego, kiedy nadchodził wiek namiętności, i miłość jej dla mnie. Wszystko to mówił nie nazywając nikogo z nas. I mówił daléj, jak ojciec wahał się oddać córkę za mąż i jak w skutku wypadków następnych omal nie straciła życie. Nareszcie mówił (a ja czułem, że straszna zbliża się chwila, sądziłem że będzie oskarżał mnie) nareszcie mówił o ostatniej katastrofie, i o tem jak zwątpił o życiu chorej, o którą prawie od urodzenia walczył ze śmiercią opornie.
O! przyznaję się, zachwiałem się na nogach, oparłem się o mor. Nie oskarżał mię wcale, po prostu opowiedział rzecz.
Potem skończywszy historyę chorej zaczął historyę choroby: śledził ją we wszystkich jej przejawach, rozbierał wszystkie jej zjawiska, pokazywał im śmierć w piersiach Magdaleny, robiąc niby sekcyę na żywej; i wszystko to mówił z taką mocą, tak jasno i dobitnie, że ja sam, obcy zupełnie nauce, mogłem zatrwożonym wzrokiem śledzić postęp zniszczenia.
O! mój Boże! mój Boże! On widział wszystko, odgadł wszystko, biedny ojciec, i zniósł to; a za każdem słowem jego, za każdą fazą nową choroby, którą opisywał, słuchacze jego, winszowali mu, unosili się bez końca.
A kiedy skończył rozbiór męczarni swojej, kiedy boleść po boleści przedstawił im chorobę dziecięcia, kiedy wystawił im cały szereg tych cierpień, co zabijają nas troje od razu — nazwali go swym mistrzem, królem swym nazwali. Wszystko to było doskonałe — głębokie! nic nie puścił mimo — nic! było to cudo-badania: widział i pojął wszystko jak Bóg sam! A on przez ten czas ocierał pot z czoła, bo ostatni blask nadziei mu gasnął, bo widział, że nie omylił się.
Ale jeśli pojął powstanie, bieg i postęp choroby, może przynajmniej leczenie mylne było. Wtedy zaczął się wykład środków, jakich używał, walcząc z chorobą; cały spis sposobów ratunku, które czerpał z doświadczenia innych i myśli własnéj. Był to przegląd oręża, którym bezustannie walczył przeciw tym suchotom odradzającym się wiecznie. I cóż pozostawało uczynić? Myślił jeszcze użyć tego lekarstwa — ale było zbyt silne; chciał spróbować innego — ale mogło być bez skutku. A więc odwoływał się do kolegów swych, bo wyznawał im, że sam przyszedł już do téj granicy, po za którą nie sięga nauka ludzka.
Uczony Arcopag milczał przez chwilę; widziałem, nadzieja błysnęła na czole p. d’Avrigny. Niezawodnie zbłąkał się, niezawodnie pominął jaki środek pewny i niezawodnie jego uczeni koledzy objaśnieni dobitnością jego analizy, podadzą mu lekarstwo proste, łatwe skuteczne, i ocalą mu dziecię.... i dla tego milczeli i namyślali się, nim radzić zaczną. Ale milczenie to, było niemem uczczeniem i podziwieniem, i wkrótce zaczęły się pochwały nie zwykłe, straszliwe. Według słów ich: Pan d’Avrigny był zaszczytem lekarzy Francyi. Wszystko co człowiek zrobić może — on już zrobił; ani jednego błędu, ani jednej wątpliwości, ani jednej rzeczy niepewnej. — Przedstawił im widok cudowny odmalowawszy tę walkę człowieka przeciw naturze, któréj tak długo się opierał. On rozsunął granice nauki, ale dalej iść nie było podobna, wszystkie środki ludzkie wyczerpane.
Gdyby chory nie był śmiertelnie dotknięty, on wyleczyłby go; ale teraz, choćby cudu dokazał nawet, widocznem było, że chory umrze za 15 dni, co najwięcej.
Na ten wyrok p. d’Avrigny zbladł — nogi zadrżały pod nim, padł na krzesło i rzewnie zapłakał.
— Ale, pytali go ci panowie, dla czego chory tak obchodzi pana?
— O! panowie, wołał biedny ojciec rozdzierającym głosem — to moja córka!
Nie mogłem wytrzymać dłużéj — wszedłem do gabinetu, i rzuciłem się w jego objęcia!
Wtedy zrozumieli wszyscy i wyszli w milczeniu.
Pozostał jeden tylko, a gdy p. d’Avrigny podniósł głowę, zbliżył się do niego.
Był to jeden z lekarzy, co trzymał się metody wyłącznej, przez innych wzgardzonéj. Nie miał żadnego szacunku dla p. d’Avrigny, był nawet jego nieprzyjacielem. — On rzekł:
— P. d’Avrigny! moja matka umiera, jak córka twa; tak jak ty dla uratowania córki, tak samo i ja nie oszczędzałem niczego byle matkę ocalić. Dziś rano, idąc tu przekonany byłem, że nie ma ratunku dla niéj. Teraz nadzieja moja wróciła. Powierzam Panu matkę mą — uleczysz mi ją niezawodnie.
P. d’Avrigny westchnął i podał mu rękę.

Potem poszliśmy do pokoju Magdaleny. Przyjęła nas uśmiechem nie spodziewając się, że dla nas była trupem już!
Amory do Antoniny.

Poprzedniej nocy, Pan d’Avrigny czuwał z kolei. Ja byłem w swym pokoju — ale noc całą nie mogłem zmrużyć oka na chwilę. Od pięciu tygodni nie spałem może więcéj nad 48 godzin. Nie długo, niedługo spocznę na wieki. — Ach! kto mię widział przed dwoma miesiącami, kto widział młodość moje i wesele, pełność życia i nadziei na mem licu, ten by nie poznał mnie dzisiaj. Twarz moja wybladła, czoło zmarszczkami ściągnięte; ja sam czaję, żem się zestarzał: w 40tu dniach przeżyłem lat 40 prawie.
Dziś rano nie mogąc zasnąć wcale, o 7ej może zeszedłem. P. d’Avrigny wychodził z pokoju córki. Zaledwo mię dostrzegł; zdaje się że jedną ma tylko myśl w głowie, i od sześciu tygodni ani słowa nie zapisał do dziennika swego, w którém niegdyś kreślił wypadki dni przeżytych. — Bo też teraz dzień każdy mało ma wypadków, ale jakże wiele zawiera boleści — Nazajutrz po zapadnięciu jej powtórném napisał tylko.
„Znowu chora!...
I więcéj nic. — Mój Boże, ja wiem co on napisze następnie.
Zatrzymałem go i pytałem się ojej zdrowie.
— Nic dobrze się ma, ale śpi, rzekł mi, nie patrząc na mnie w roztargnieniu; Panna Brown jest przy niej, ja idę przygotować dla niej napój.
Jeszcze od owego balu, P. d’Awrigny jeden z pokoi zamienił na aptekę, i wszystkie lekarstwa które Magdalena zażywa, jego własnemi rękami są robione.
Posunąłem się ku drzwiom chorej. Zatrzymał mię nip patrząc ciągle na mnie i rzekł!
— Nie chodź, obudzisz ją!
Później poszedł, najmniejszej już na mnie nic Zwracając uwagi. Wzrok jego nieruchomy, głowa pochylona, palec wiecznie na ustach — a w głowie ciągle myśl jedna, wiecznie taż sama, jedyna.
Wtedy nie wiedząc co robić ze sobą aż do jéj obudzenia się, poszedłem sam do stajni, osiodłałem konia, skoczyłem nań i puściłem się w cwał.
Więcej niż miesiąc nie wychodziłem wcale — wielką potrzebę odetchnąć świeżem powiewem. Przybywszy do lasku na alleję Madrycką, przypomniałem sobie mój spacer przed trzema miesiącami. Jakże się rzeczy zmieniły: wtedy stałem na progu szczęścia, dziś jestem na progu rozpaczy.
Zaledwo zaczyna się Wrzesień, a liście opadają już. Lato było skwarne, bez wiatrów chłodnych, bez deszczów ożywczych. Zato jesień wcześnie zabija nam kwiaty i Magdalenę zabije.
Dosyć było ludzi w lasku, mimo że dopiero 10ta, i czas wcale pochmurny. Puściłem swobodnie konia mego, doniósł mię aż do Marly, przesadzając barjery i rowy. — O 11ej godzinie wróciłem do domu zmęczony jazdą, skołatany boleścią; jednak czułem, że zmęczenie ciała zmniejszało ból duszy mojej.
Magdalena tylko co się obudziła. Drogie dziecię! Nie cierpi wcale, umiera zwolna, nie wiedząc o tém, że umiera. Pytała się gdziem był tak długo; nieobecność moja niepokoiła ją. — O tobie tylko Antonino nie mówi wcale. Zkąd milczenie? Zbliżyłem się do łóżka jej i powiedziałem, że sądziłem, iż śpi jeszcze i dla tego nie wchodziłem. Nie pozwoliła mi skończyć i na znak przebaczenia podała mi rękę malutką, palącą. Potem prosiła mię, abym jéj przeczytał cokolwiek z Pawła i Wirginii.
Otworzyło mi się właśnie pożegnanie tych biednych dzieci. O! zaledwo łzy mogłem wstrzymać, Czasami P. d’Avrigny wchodził do pokoju, ale oddalał się natychmiast zajęty cały myślą swą. — Magdalena wyrzucała mu łagodnie to zamyślenie. Zaledwo jéj słuchał; nie odpowiadał prawie. W samej rzeczy badając wiecznie chorobę, zdaje się, że o córce zapomniał. Około 6tej wieczorem wrócił, przyniósł jéj napój i kazawszy napić się, zalecił jak największą spokojność.
Dziś wieczór ja byłem przy niéj z kolei. P. d’ Avrigny, Panna Brown i ja mieniamy się tak ciągle, i siedzimy po całych nocach przy niéj. Chociaż byłem mocno zmęczony i zbolały, upomniałem się przecież o prawo moje, i p. d’Avrigny wyszedł, nie rzekłszy ani słowa przeciw temu. — Magdalena zasnęła spokojna jak gdyby godziny, jej policzone nie były. Ale ja niespałem. — Smętne myśli moje odpędzały sen. Jednak koło północy, zaczęło mi się ćmić w oczach, głowa mi ciężyła, i walcząc przez chwilę przeciw snowi, uległem mu nareszcie, i wsparłem czoło o krawędź jéj łóżka.
Wtedy, jakby chcąc wynadgrodzić mi boleści dzienne, słodkie sny przed sklejonemi stanęły oczyma. Zdało mi się, że była noc i noc czerwcowa, spokojna, gwiaździsta. Ja i Magdalena chodziliśmy razem. Kraj był jakiś obcy — wszelako mi znany. Szliśmy rozmawiając po nad brzegiem morza, w około pięknéj zatoki, i podziwialiśmy blask księżyca, co srebrzył spokojne wód fale; nazywałem ją żoną mą, ona mówiła mi Amory, a mówiła tak słodkim głosem, że Aniołowie cudniejszej nie znają muzyki.
Nagle, obudziłem się z tych snów rozkosznych; ujrzałem pokój ciemny, białe łożę, ponurą kobietę, co przy Magdalenię czuwa z nami, a obok mię stał p. d’Avrigny, poważny i milczący, badał uśpioną córkę; twarz jego była nieruchoma, oczy straszne wyrazem myśli głębokiéj.
Widzisz, żeś źle zrobił napierając się czuwać dziś, rzekł mi zimno; w 24 roku życia sen potrzebniejszy jest aniżeli w 60tym. Idź odpoczniéj nieco, mój kochany, ja zostanę tu.
Nie było w słowach jego ani cierpkości, ani urągania; i owszem można było dojrzeć współczucie ojcowskie dla mej słabości, a przecież uczułem w sobie szal jakiś głuchy i zazdrość głęboką. Bo w istocie on mi się wydaje istotą nad ludzką, duchem pośrednim między Bogiem i ludźmi; zdaje mi się, że żaden warunek tej ziemi nie cięży na nim, że nie potrzebuje ani pokarmu ani snu: od miesiąca nie stano łóżka jego, bo czuwa ciągle, czuwa zawsze, myśli zawsze i bada.
Czyliż ten człowiek z żelaza?
Niechciałem iść do siebie, poszedłem do ogrodu; siadłem na tę samą ławkę na któréj siedzieliśmy razem. I najdrobniejsze szczegóły nocy owej stanęły przed myślą moją. W całem froncie jedno tylko okno słabem świeciło światłem. To okno Magdaleny. — Patrzałem na to światło słabe i drżące i porównywałem je z tym ostatkiem życia, które ożywia jeszcze ciało ukochanej mej Magdaleny. Jedną rażą światło zagasło — ciemności mię otoczyły. Zadrżałem. Czyż to niedoskonały obraz istnienia mojego? — Tak pomału gaśnie ostatni płomien światłości, która przez chwilę jaśniała wśród mroku życia mego.

Wróciłem do pokoju i płakałem.
Amory do Antoniny.

Omyliłem się, Antonino. P. d’Avrigny ma także godziny słabości i rozpaczy. Dziś rano wszedłszy do jego gabinetu, zastałem go pochylonego nad biurkiem; głowę miał opartą na ręku. Sądziłem że śpi, i zbliżyłem się do niego nie tak już upokorzony, bom mniemał, żem dostrzegł i w tym człowieku ludzką słabość. — Ale sądziłem źle; usłyszawszy kroki me, podniósł głowę; po twarzy jego obfite płynęły łzy.
Wtedy serce moje ścisnęło się straszliwie; pierwszy raz dopiero widziałem łzy na twarzy jego.
A dotąd widząc spokój jego, sądziłem, że miał nadzieję.
— Czyż nadzieja ocalenia jéj zginęła? zawołałem....
Więc nie znasz środka już? Nie masz żadnego lekarstwa?
— Nic nie działa, nic, odpowiedział mi. Wczoraj przygotowałem jéj napój nowy, bezskuteczny, bezużyteczny, jak wszystkie poprzednie. Ach! i cóż to jest nauka? mówił daléj, podniósłszy się i chodząc wielkiemi kroki; to cień, to czczy wyraz. Gdyby mi jeszcze mówiono, że idzie o wlanie życia w organizację starą, zużytą którą wiek sam ciągnie do grobu, że idzie o odżywienie krwi zbiedniałej latami, że idzie o mnie naprzykład, ha! wtedy rozumiałbym, że niepodobna ożywić nicestwa. Ależ tu — potrzeba ocalić dziecię ledwo na świat narodzone, potrzeba wyrwać chorobie organizację młodą, świeżą, pełną życia, pełną siły — i nie można zrobić tego — nie można!
I biedny ojciec łamał ręce, a ja bezsilny niewiadomością moją, równie jak on nauką, patrzałem na niego niemy, nieruchomy.
— A jednak, mówił daléj niby do siebie samego, gdyby wszyscy ci, co się zajmują sztuką leczenia, równie pracowali szczerze jak ja, ileżby nauka zyskać mogła? — Nikczemni! — ale w tym stanie, w jakim jest, na cóż się przyda! O mój Boże! chyba na to żeby mi objawić, że za ośm dni, córka moja już żyć nie będzie.
Wydałem głuchy okrzyk.
— O! nie! odrzekł on, niby w szaleństwie.
O! nie! ona nie umrze, ja ocalę ją! — wynajdę napój jaki, lekarstwo jakie, wynajdę tajemnicę życia wiecznego, bodajbym lekarstwo to zaprawił krwią żył moich, wynajdę je — i ona nie umrze!
Pskoczyłem ku niemu, ująłem go w objęcia moje, bo zdało mi się, że padnie z osłabienia.
— Słuchaj Amory, rzekł mi, dwie myśli wiecznie krążą po mej głowie, i zdaje mi się, że mnie o szaleństwo przyprawią. Pierwsza jest, że moje dziecię żyłoby może, gdyby je można zaraz, bez żadnego zmęczenia i wstrząśnień przenieść do łagodniejszego klimatu do Nicy, na Madezę, albo do Palmy. Dla czegóż Bóg, dawszy ojcom miłość boską dla dzieci, niedał im potęgi równéj ich miłości, nie pozwolił rozkazywać czasowi, niszczyć przestrzeni, odległości, poruszać świat cały dla dziecka. O! mój Boże to niesprawiedliwie, to bezbożnie. Druga myśl, co mię męczy jest, że nazajutrz może po śmierci córki mojéj, wynajdzie kto, może ja sam wynajdę lekarstwo przeciw chorobie, na którą ona umiera. O! gdybym to ja znalazł, sądzę, że nie powiedziałbym nikomu! bo i cóż mię obchodzą córki obce? Nieciłby ojcowie ocalili mi córkę moją!
W tej chwili panna Brown weszła z oznajmieniem, że Magdalena się obudziła.
Wtedy Antonino, widziałem, jak cudowną potęgę ma człowiek ten nad sobą samym. — Rysy jego wzburzone usłuchały woli jego, i przybrały wyraz zwykłego spokoju. — Ale coraz spokojność ta staje się bardziéj ponurą. Poszedł więc pytając mnie, czy idę z nim. Ale ja nie mam téj stoickiej energii jak on. Ja potrzebuję więcéj daleko czasu, żeby twarz moja uspokoiła się jakotako — półgodziny prawie przeszło nimem był wstanie kazać się Magdalenie.
I właśnie w téj przerwie piszę do Ciebie, kochana, Antonino.

Amory do Antoniny.

Jakiego anioła straci ziemia! patrzałem dziś na Magdalenę: w fosy jéj długie, złociste, rozwiane po poduszce, białość perły, oczy duże pełne smutku. To piękność ostatnia, najwyższa, którą resztki życia oświecają ciało, martwe niezadługo. I mówiłem sobie: Czyż w głosie jéj i w spojrzeniu, i w głębokiej miłości, co się uśmiecha jéj uśmiechem, czyż w tém wszystkiem nie odbija się dusza jéj? — Czy to wszystko nie jest duszą samą? a dusza czy może umierać?
A ona mrze przecież!
I wdzięk ten cały się zaćmi, zaginie — nie należąc do mnie wcale. I na ostatnim sądzie, Serafin co wezwie Magdalenę aby z niéj równego sobie zrobić anioła, nie mojem ją nazwie imieniem.
Biedne dziecko! i ona widzi teraz, że słońce życia jéj zachodzi; i złowieszcze przeczucia zaczynają dręczyć ją.
Dziś rano, nimem wszedł do jéj pokoju stałem przez chwilę podedrzwiami, bo tak robię zwykle, chcąc zebrać całą noc duszy swej, i wypogodzić twarz nieco.
Słyszałem jak łagodnym głosem dziecięcia mówiła do ojca: O! ja czuje że mi bardzo źle!... Ale ty mię ocalisz mój ojcze, ty mię ocalisz, — bo wiesz, że gdybym ja umarła i on by umarł także?
— O! tak — tak! najdroższa Magdaleno tak, jeśli ty umrzesz — ja żyć nie będę.
Wszedłem w téj chwili i uklękłem przy jéj łóżku.
Ojciec miał właśnie odpowiedzieć jéj, ale dała mu znak aby milczał. I ona także, kochana Magdalena moja, sądzi, że nie znam stanu jéj zdrowia i chce ukryć przedemną przeczucie swoje.
Podała mi rękę — podniosła mię, a kiedym wstał prosiła abym jéj jeszcze raz zagrał tego walca Webera, który lubi tak. Wahałem się. P. d’Avrigny skinął na mnie, żebym jéj usłuchał.
Niestety! tą razą już biedna, droga moja Magdalena, nie wstała, nie przyszła do mnie; i potęga melodyi nie działała na nią tak silnie jak wtedy; zaledwo zdołała unieść się na łóżku, a potem kiedy ostatnia nota ucichła, kiedy ostatni dźwięk ulatywał, zamknęła oczy i wzdychając padła na poduszki.
Później myśli poważne zajęły ją. Powiedziała ojcu, że byłaby bardzo szczęśliwą, żeby się mogła widziéć z proboszczem Ville-d’ d’Avray, który jéj pierwszą dawał kommunię. Wtedy p. d’ Avrigny poszedł napisać list do tego godnego pasterza. Ja zostałem przy niéj.
Czyż to wszystko nie smutne, czyż nie można umrzéć z tego już? Umrzeć! — to jedyny wyraz stosowny.
Ale czy pojmiesz jedną rzecz Antonino? ona nie mówi o tobie, nie pragnie widziéć cię wcale, a p. d’Avrigny z swej strony nie przypomni jéj nawet, że ty istniejesz na świecie.
Ach! gdybyś mi wyraźnie nie zabroniła mówić z Magdaleną o Tobie, dawnobym wiedział przyczynę tego milczenia.

P. d’Avrigny do proboszcza wsi
Ville-d’Avray.
Szanowny pasterzu!

Moja córka umiera. Nim stanie przed sądem Boga chciałaby widzieć ojca swego duchownego. Przybywaj więc co rychlej, proszę Cię. — Znam Cię dosyć, dlatego nie piszę Ci więcej. Wiem, że gdy kto cierpi, i w cierpieniu swojem wzywa Ciebie, dość ci powiedzieć: przybądź — i przybędziesz.
Jeszcze o jedną łaskę proszę Cię. Niech cię nie dziwi treść proźby mojej i zapomnij że prosi cię ten, którego nazywają, choć sensu w tém niema, jednym z pierwszych lekarzy Paryża.
Prośba moja następująca:
Wszak prawda, że w Ville-d’Avray jest ubogi pasterz jeden, Andrzej, który między włościanami za cudownego uchodzi lekarza, i jak mówią, przez proste kombinacje pewnych roślin wrócił do życia wielu ludzi, skazanych na śmierć przez medyków najbieglejszych.
Wszystko to słyszałem dawno. Wszak nie mylę się? — Wolno mi jeszcze mieć nieco pamięci. Opowiadano mi o tych cudach, kiedym był jeszcze szczęśliwy, a więc nie łatwo wierzący.
Przywieź mi tego człowieka szanowny kapłanie, proszę cię.

Leopold d’Avrigny




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.