Amaury de Leoville/Tom II/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Amaury de Leoville
Data wyd. 1848
Druk Józef Tomaszewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amaury
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Dla objaśnienia wypadków poprzednich, uciekaliśmy się do dziennika p. d’Avrigny, bo nic tak dobrze nie mogło dać nam poznać tego, co zaszło przy łóżku Magdaleny, co działo się w sercach otaczających ją osób.
Stan zdrowia Magdaleny, jak powiedział był p. d’Avrigny, znacznie się polepszył, dzięki cudownym staraniom ojca, i nadzwyczajnéj umiejętności lekarza. Jednakowoż mimo taką naukę a może i w skutek tej nauki, która odkrywa tajemnicę organizacyi ludzkiej, p. d’Avrigny poznał, że między nim a chorobą, niby między dobrym i złym duchem, co w ciągłej zostawali walce, była istota trzecia, i wpływ jej rozmaity, to lekarzowi to chorobie pomagał. Tą trzecią istotą był Amory. I dla tego d’Avrigny napisał był w dzienniku, że Amory ma w swym ręku życie Magdaleny. Dla tego także, nazajutrz, po napisaniu tych wyrazów, kiedy oba oddalili się z pokoju Magdaleny, kazał powiedzieć Amoremu, że pragnie pomówić z nim.
Amory nie spał jeszcze i natychmiast udał się do p. d’Avrigny: zastał go w gabinecie.
Starzec siedział przy kominku, oparty o marmurowy róg jego, zatopiony w tak głębokiéj zadumie, że niesłyszał jak Amory otworzył drzwi i zamknąwszy je zbliżył się do niego. Przez chwilę Amory czekał; wreszcie nie mogąc powściągnąć niespokojności rzekł:
— Kazałeś mi przyjść, mój ojcze? czy znowu jakie nieszczęście? Czy Magdalena gorzéj się ma?
— Nie! nie! kochany Amory, i owszem; i właśnie dla tego, że się ma lepiéj kazałem cię tutaj poprosić. — Potém ukazując mu krzesło i dając znak, żeby się przybliżył, rzekł: Siądź tu i pomówmy ze sobą.
Amory usłuchał w milczeniu, ale nie bez pewnej obawy, bo mimo te słowa zapewnienia, w głosie p. d’Avrigny wiele było uroczystości, co kazało się domyślać, że zabiera się do ważnego, przedmiotu. — W istocie kiedy Amory usiadł, p. d’ Avrigny wziął go za rękę i patrzał na niego z tą zgodnością i mocą zarazem, którą Amory nieraz widział w jego wzroku, podczas długiego czuwania przy Magdalenie. Po chwili milczenia mówił:
— Mój kochany Amory! myśmy podobni do dwóch zapaśników, co się na placu walki spotkali; teraz już wiemy, ile każdy z nas znaczy, znamy wielkość sił naszych nawzajem, i możemy mówić szczerze ze sobą.
— Niestety! mój ojcze, rzekł Amory, wpośród długiego boju, z którego spodziewamy się przynajmniej, wyszedłeś zwycięzki, jam był dla Ciebie bardzo nieznaczącą pomocą; chociaż, z drugiej strony i to prawda, że jeżeli miłość nieograniczona, jeżeli modły gorące znaczą cokolwiek u Boga i mogą uchodzić za co obok cudów nauki, to wtedy i ja mogę powiedzieć, żem się nieco przyczynił do uzdrowienia Magdaleny.
— Prawda! Amory. I właśnie znając całą potęgę miłości twej, spodziewam się, że gotów będziesz i następującą jeszcze uczynić z siebie ofiarę.
— O! wszystko zrobię, co każesz ojcze, bylebyś nie kazał wyrzec się jéj.
— Bądź spokojny mój synu, rzekł p. d’Avrigny Magdalena twoją jest, i niczyją więcéj nie będzie.
— O! co mówisz! mój Boże?
— Słuchaj Amory, rzekł starzec, biorąc go za drugą rękę i łącząc je obie w swych dłoniach, słuchaj!... To nie jest żaden wyrzut ze strony ojca, to fakt tylko, który ci przedstawię jako lekarz; chociaż słabe zdrowie Magdaleny nabawiało mię wiecznéj trwogi, dwa razy jednak tylko zastraszyło mię najbardziéj: raz w małym salonie, kiedyś jej powiedział, że ją kochasz, drugi raz...
— Wiem! wiem! O! nie przypominaj mi tego ojcze mój! Pamiętam to, mój Boże, i nieraz wśród nocnéj cichości, kiedyś ty ojcze czuwał przy łóżku jej, ja płakałem w swoim pokoju i przypomnienie to dręczyło mię jak wyrzut sumienia. Ale cóż robić? Kiedy jestem przy niej, tracę rozum prawie; uczucie silniej mną włada niż rozwaga, i zapominam o wszystkiem. Cóż robić! możem i godzien nieco przebaczenia..
— I ja Ci przebaczam, mój drogi Amory; bo gdyby nie było tak, nie kochałbyś jej. To też to jest różnica między moją miłością i twoją. Moja miłość przewiduje bezustannie grożące nieszczęście w przyszłości; twoja zapomina o przeszłych. I dla tego właśnie potrzeba na czas niejaki usunąć od niéj miłość twoją, gwałtowną i samolubną, i zostawić ją całą mojej przewidującej i na nią tylko pamiętnéj miłości.
— O mój ojcze! co mówisz? jabym miał opuścić Magdalenę?
— Na kilka tylko miesięcy...
— Ale mój ojcze, Magdalena mię kocha tak jak ja kocham ją; może nie tyle, bo to niepodobna (P. d’Avrigny uśmiechnął się), ale zawsze nieobawiasz-że się, aby to oddalenie nie sprawiło jéj więcej złego, aniżeli obecność moja?
— Nie! Amory, bo ona czekać będzie na ciebie, a nadzieja słodko kołysze.
— Ale dokąd się udam? pod jakim pozorem?
— Pozór jest gotów, a nawet to nie będzie pozór tylko. Otrzymałem dla Ciebie posłannictwo do Neapolitańskiego dworu; powiesz jéj, albo lepiéj ja powiem, (bo nie chcę, abyś był w tém nawet winny w jéj oczach, powiem) że przyszłość twoja wymaga, abyś wypełnił to zlecenie; potem kiedy się zadziwi i zasmuci, powiem jéj, że pojedziemy na przeciw ciebie i będziecie rozłączeni kilka tylko tygodni, atak nie widzielibyście się, całe trzy miesiące.
— I wyjedziecie na przeciw mnie doprawdy?
— Do Nicy. Magdalenie koniecznie potrzeba łagodnego powietrza Italii. Zawiozę ją do Nicy, bo do samej Nicy, może się dostać bez utrudzenia podróżą: naprzód Sekwaną do kanału Briarskiego, a potem Saoną i Rodanem. Przybywszy do Nicy, piszę do ciebie, abyś przybywał natychmiast, albo poczekał jeszcze czas niejaki, stosownie do tego, czy nasza biedna Magdalena będzie słabsza lub zdrowsza; a wtedy, pojmujesz mię, twa nieobecność przestoje być dla niéj przykrością. Nadzieja prędkiego zobaczenia się zmienia się w radość; ale radość ta będzie łagodna, bez tych wzruszeń straszliwych, które sprawia obecność twoja, bez tych wstrząśnień fizycznych, co zabijają Magdalenę. Dwa razy ocaliłem ją — ale powiadam ci Amory, niech się zdarzy toż samo poraz trzeci — umrze niezawodnie. A tego trzeciego razu niepodobna uniknąć, jeśli przy niéj zostaniesz!
— O! mój Boże! mój Boże! woła! Amory.
— Dla tego, nietylko przez wzgląd na Ciebie, i na siebie samego proszę Cię, ale przez wzgląd na nią: zlituj się nad biedną liliją moją, pozwól mi ocalić ją. Porównaj rozłączenie się chwilowe, rozłączenie co do miejsca tylko, z rozdziałem śmierci, rozdziałem wiecznym.
— O! wszystko! wszystko zrobię, co tylko zechcesz mój ojcze, zawołał Amory.
— Dobrze! mój synu, rzekł starzec, uśmiechając się uśmiechem od piętnastu dni niewidzianym na ustach jego: dobrze, dziękuję Ci, i teraz dopiero, na pociechę tobie, śmiem powiedzieć: „miejmy nadzieję.”
Nazajutrz p. d’Avrigny, zapewniwszy się, że stan zdrowia Magdaleny nie pogorszył się wcale, wyszedł z domu. Był naprzód u Króla, aby wytłumaczyć się z swéj nieobecności; później był u Ministra spraw zagranicznych, chcąc mu przypomnieć daną sobie obietnicę. — Bezwątpienia p. d’Avrigny mógł wszystkim mówić śmiało, że to on sam był chory; bo przez te dni 15 zestarzał się jakoby o lat 15; i chociaż miał 55 lat dopiero, włosy bieliły się jak srebro na głowie.
W godzinę potem p. d’Avrigny wracał z tą pewnością, że list dyplomatyczny wygotowany będzie wtedy, kiedy tylko zażąda.
We drzwiach mieszkania spotkał Filipa. Od owego wieczoru, kiedy Magdalena tylko co nie umarła, Filip co dzień przychodził osobiście dowiedzieć się o jéj zdrowie. — Z początku przyjmowała go Antonina; po jéj odjeździe Józef udzielał mu wiadomości o Antoninie i Magdalenie.
Z Amorym Filip gniewał się ciągle, bo sądził że godność jego tego wymaga; ale nieszczęściem od 15 dni Amory tak był zajęty chorobą narzeczonéj, że zapomniał o tém zupełnie, czy Filip jaki istnieje nawet na świecie.
P. d’Avrigny wiedział o troskliwości Filipa, i podziękował mu z czułością ojcowską.
Następnie udał się do pokoju Magdaleny.
Były to pierwsze piękne dni czerwca. — Właśnie kiedy wszedł było południe, godzina dnia najgorętsza. P. d’Avrigny pozwolił po raz pierwszy otworzyć okno w pokoju, w którym Magdalena leżała. Zastał więc córkę siedzącą na łóżku. Z rozkoszą oddychała tém powietrzem, któremu tylko przez okno wchodzić do niéj wolno było, i z radością patrzała na tę zieloność, po któréj jeszcze biegać nie mogła. Ale za to, łóżko jéj było zasłane kwiatami — i podobne było ołtarzowi, jaki nie jeden z nas widział w dzieciństwie i niejeden zobaczy znowu, kiedy ludzie przywrócą tę piękną i poetyczną uroczystość Bożego ciała, której zaniedbali sami.[1]
Amory przynosił jéj kwiaty jakie chciała, świeże, wprost z ogrodu.
— Ach! mój ojcze! rzekła Magdalena spostrzegłszy p. d’Avrigny, jakże ci dziękuje za miłą niespodziankę, którą pozwoliłeś mi zrobić; jakże ci dziękuję za te powietrze, i za kwiaty. Zdaje mi się, że swobodniej oddycham nasycając się wonnością lata. Pamiętasz ojcze tego ptaszka, coś go włożył pod dzwon pneumatyczny z krzakiem róż razem? pamiętasz, ile razy odbierałeś oni różę, gasnął pomału, i znowu wracał do życia, kiedyś mu kwiatek oddawał. I ja mój ojcze, jestem jak ptaszek ten. I kiedy brak mi powietrza, kiedy duszę się prawie, jak pod machiną pneumatyczną, powiedz mi ojcze mój, czy nie możnaby dodać mi życia otaczając mię kwiatami?
— Można, można, dziecię drogie, i zrobiemy to właśnie, bądź spokojna. Zawiozę cię do takiego kraju, gdzie róże nie więdną, gdzie młode dziewczęta nie umierają — i tam żyć będziesz wśród kwiatów, jak ptaszek, jak pszczółka.
— Do Neapolu? mój ojcze, spytała Magdalena.
— O! nie! moje dziecko! Neapol za odległy jest na pierwszą wycieczkę; zresztą Neapol ma Sirocco, które warzy kwiaty, ma gorącą lawę Wezuwijusza, która pali piersi młodych dziewic.
Nie! my się zatrzymamy w Nicy.
I przestał badając córkę oczyma.
— A cóż... spytała, A...
Amory spuścił głowę.
— Amory pojedzie sam do Neapolu.
— Jakto! to Amory nas opuści? — zawołała Magdalena.
— Czyż to można nazwać opuszczeniem? rzekł żywo p. d’Avrigny.
I wtedy pomału, po słowie jedném, z nadzwyczajną ostrożnością, objawił Magdalenie plan przez się ułożony, który, jakeśmy powiedzieli, zależał na tém, żeby dojechać do Nicy i w tym raju Europy czekać na powrót młodzieńca. Magdalena słuchała tych projektów ze schyloną głową, jakby jedną tylko myślą zajęta. A gdy ojciec mówić skończył, rzekła:
— I Antonina zapewne pojedzie z nami?
— Nie! moja biedna Magdaleno, odpowiedział p. d’Avrigny: przykro mi bardzo, że cię rozłączyć muszę z przyjaciółką i siostrą twoją, ale pojmujesz sama, że nie mogę obcym ludziom pozostawić nadzoru nad domem moim w Paryżu i Ville-d’Avray. Dla tego Antonina pozostanie w Paryżu.
Promień radości błysnął w oczach Magdaleny. Nieobecność Antoniny pocieszała ją w nieobecności kochanka.
— A kiedy pojedziemy? rzekła prawie niecierpliwie.
Amory podniósł głowę i patrzał na nią zadziwiony. I w swej samolubnej miłości nieodgadł ani jednéj z tych tajemnic, które p. d’Avrigny, kochający ojciec, przeniknął wszystkie.
— Odjazd nasz od ciebie zależy, drogie dziecko, rzekł p. d’Avrigny. Miej staranie o swém zdrowiu, a kiedy będziesz miała dość siły do zniesienia trudów podróży, to jest kiedy wsparta na mojém albo na jego ramieniu, będziesz w stanie parę razy obejść ogród bez zmęczenia — wtedy pojedziemy zaraz.
— O! bądź spokojny ojcze, zawołała Magdalena; zrobię wszystko, co mi rozkażesz, i pojedziemy niedługo.
A więc p. d’Avrigny słusznie się domyślał: w Ville-d’Avray, Antonina była jeszcze za blisko.


Amory do Antoniny.

Pytasz mię kochana Toni, o szczegóły wyzdrowienia Magdaleny. Pojmuję to dobrze; dla ciebie nie dość jest wiedzieć, że ona ma się lepiéj; pragnęłabyś jeszcze dowiedzieć się, jakim się to stało sposobem. Ja cię zaspokoję zupełnie; bo nie mogąc mówić z tobą o niéj, szczęśliwy jestem, że mam sposobność pisać przynajmniéj.
I to tém bardziej, że dziwna rzecz! z ojcem jéj, nie wiem dla czego, nie mogę mówić z zupełną szczerością i wylaniem, choć wiem, że ją równie jak ja kocha. To bez wątpienia pochodzi z różnicy wieku i z wiecznej powagi jego. — Z tobą Antonino, to zupełnie co innego, z tobą mógłbym zawsze mówić o niéj, i o niéj tylko.
Przez ośm jeszcze dni po twojem odjeździe powtarzałem sobie codziennie: czy umrę, czy żyć będę? — bo przez ośm dni jeszcze Magdalena w wielkiem była niebezpieczeństwie.
Dziś mogę ci powiedzieć kochana Antonino: będę żył, bo mogę także powiedzieć ci, że ona żyć będzie.
Bo, wierzaj mi Antonino, miłość moja nie jest to miłość pospolita, przelotna. Zaślubiając ją, nie radzę się zwyczaju tylko, nie widoku, albo skłonności, jak mówią zwykle; mnie przykuło do niéj uczucie oddzielne, bezprzykładne, jedyne. Ona umiera — i jabym żyć nie mógł dłużéj.
Bóg nie chciał tego. Dzięki ci Boże!
Dopiero przedwczoraj p. d’Avrigny sądził, że może ręczyć za jéj ocalenie i to jak mi mówił, pod warunkiem, dziwnym z resztą, że ja pojadę do Neapolu. Mniemałem z początku, że ta nowość niebezpieczną będzie dla Magdaleny; ale zapewne biedne dziecko nie może jeszcze czuć dość żywo; bo kiedy się dowiedziała, że będzie na mnie czekała w Nicy, dopóki z Neapolu nie powrócę, zdało się, że jak najprędzéj wyjechać pragnie.
To mi się dziwnem wydało tém bardziéj, że p. d’Avrigny tylko co jéj powiedział, że ty nie możesz jechać z nami.
Zresztą chorzy, to duże dzieci. Od wczoraj podróży téj czeka jak uroczystości. Prawda, że myśli ciągle, że pojedziemy razem; a tym czasem p. d’Avrigny już mię uprzedził, że muszę jechać za ośm dni. Przypuściwszy, że stan zdrowia Magdaleny w niczem się nie pogorszy, to i w takim nawet przypadku, co najprędzej za 3 tygodnie lub za miesiąc dopiero będzie zdolna odbyć jako tako tę podróż. Jak ojciec skłoni ją, aby mi pozwoliła odjechać? Przyznam się nic o tém nie wiem, ale powiedział mi, że wszystko bierze na siebie.
Dziś po raz pierwszy wstała, albo raczej p. d’Avrigny przeniósł ją z łóżka na wielkie krzesło, które dla niéj przygotowano blisko okna; i tak dalece jest jeszcze osłabiona biedaczka, że byłaby niezawodnie podczas tego przeniesienia zemdlała, gdyby Mistress Brown nie trzeźwiła jéj ciągle wzmacniającymi kroplami. Kiedy już siedziała koło okna, pozwolono mi wejść. O! moja droga Antonino! wtedy dopiero mogłem widzieć straszne te skutki, jakie choroba wywarła na, moją ukochaną Magdaleną.
Jest ona, prawda, piękna zawsze, piękniéjsza nawet niż kiedy; bo w sukni szerokiéj, idącéj pod samą szyję, podobna zupełnie do jednego z tych pięknych aniołów Beato — Angelico, których główki przezroczyste, i ciała nie cielesne. Ale te piękne aniołki już są w niebie; a moja Magdalena, dzięki Bogu, jest jeszcze z nami; i dla tego, co jest w nich boską pięknością, w niéj prawie jest zatrważającym urokiem.
Gdybyś mogła widzieć, jak ona była rada i szczęśliwa koło tego okna! Rzekłby kto, że po raz pierwszy widzi dopiero niebo, i oddycha tym powietrzem czystem, i napawa się wonią kwiatów. Patrząc na nią, widziałeś jak wraca do życia.
Ach! mój Boże, czyli życie to będzie kiedy ziemskiem życiem, czy słabe to stworzenie będzie kiedy mogło czuć ludzką radość, nie podając pod ciężarem boleści, nie gnąc się pod ogromem radości?
Zdaje mi się, że ojca jéj podobna trapi obawa, bo co kwandrans, może, zbliża się do niéj — i niby za rękę biorąc, liczy puls. Wczoraj był pełen radości; puls zwolniał w ciągu dnia o 3 czy 4 uderzenia na minutę.
O gadzinie czwartej, kiedy słońce opuściło zupełnie ogród, p. d’Avrigny kazał jéj położyć się znowu, mimo usilne jéj prośby. Wziął ją więc sam na ręce i zaniósł do łóżka, ale ku wielkiéj jego radości, to drugie przeniesienie nie tak było dla niéj dotkliwe, jak pierwsze. Sama trzymała flaszeczkę, do któréj nie miała potrzeby uciekać się wcale. To wszystko jasno dowodzi, że słońce i powietrze wlały w nią siły już nieco.
Kiedy ją przenoszono, grałem w salonie melodyę Szuberta.
Jużem miał kończyć, gdy p. Brown przyszła powiedzieć mi w jéj imieniu, żebym grał daléj. Pierwszy to raz prosiła mię oto, po tém straszliwym wieczorze, na którym muzyka tylko co nam jéj nie zabiła. — Grałem więc według jéj życzenia, a gdym wszedł do niéj była w zachwyceniu, nadzwyczaj.
— Ach! ty nie pojmujesz, Amory, rzekła mi, ile ta straszna choroba, co wszystkich tak niepokoi, ile ona dla mnie okrutnych ma przyjemności. Zdaje mi się, że nie tylko zmysły moje dawne podwoiły swą siłę, ale, że obudziły się we mnie zmysły inne, nieistniejące przedtem, zmysły duszy, jeśli powiedzieć tak można. — W téj muzyce, którąś grał tylko co, odkryłam melodye, których ani przeczuwałam do dzisiaj; a przecież słyszałem to już ze sto jakie razy. I róże moje jaśminy mają dla mnie teraz woń taką, jakiej przedtem nie miały, i znowu nie będą, być może, miały, skoro do zdrowia powrócę. Słuchaj, na — przykład wczoraj (tylko się nie śmiej ze mnie Amory) ptaszek jakiś świergotał w krzaku, na gniazdku swojem; i mnie się zdało, że gdybym była sama jedna, gdyby ojca i Ciebie przy mnie niebyło, gdybym zamknęła oczy, i gdybym skupiła wszystkie władze moje na ten śpiew, to bym nareszcie pojęła doskonale, co ptaszek ten mówił do swéj samiczki i do dziatwy swojéj.
Spoglądałem na p. d’Avrigny, drżąc z obawy, czy jakie ostatki gorączki nie męczą biednéj Magdaleny, ale skinął na mnie głową, żebym był spokojny zupełnie.
Po chwili wyszedł.
Magdalena schyliła się do ucha mego.
— Amory, rzekła mi, zagraj mi tego walca, któregośmy razem tańczyli. Umiesz go na pamięć?
Ponieważ ona czekała naumyślnie póki ojciec nie odszedł, i wtedy mię dopiero o to prosiła, bałem się, żeby nie było szkodliwém dla niéj dać jéj słyszeć też same dźwięki, które już raz wprawiły jéj nerwy w tak niebezpieczne rozdrażnienie; dla tego odpowiedziałem jéj, że nie umiem.
— Dobrze! rzekła, to poszlesz po niego, i zagrasz mi jutro.
Obiecałem.
Ach! mój Boże, czyż to prawda, co mi powiedział p. d’Avrigny, że im które wzruszenie więcéj zabójcze jest dla niéj, tém silniej go pożąda nieszczęsna?
Kiedym się wieczorem z nią żegnał, kazała mi przyrzec powtórnie, że zagram jéj jutro walca Webera.
Noc przeszła szczęśliwie; sen był spokojniejszy jeszcze. — Między godziną dziesiątą wieczorem a szóstą z rana p. d’Avrigny trzy razy wchodził do pokoju swej córki, i za każdą razą zastał ją śpiącą. Mistres Brown, która z kolei przy niéj czuwała, zapewniała go, że przez cały ten czas, blisko ośm godzin, budziła się tylko dwa razy, wypiła po kilka kropel uspakajającego napoju, przygotowanego przez ojca, i znowu zasypiała, powiedziawszy pannie Brown, że coraz zdrowszą się czuje.
Nazajutrz, to jest dziś rano właśnie, kiedy p. d’Avrigny według zwyczaju, opowiedział mi stan jéj zdrowia podczas nocy, nim mię do niéj wprowadził, wspomniałem mu, że chciała, abym grał jéj walca Webera.
Myślił przez chwilę — potem kiwając głową rzekł: Widzisz Amory, czy nieprawda, com ci powiedział — pamiętasz. Ona potrzebuje ciągłych wrażeń, a obecność twoja jeszcze je bardziej podsyca. Ach! mój drogi, nie pojmuj źle wyrazów moich; ach! mój drogi, jak ja bym chciał, abyś już był od nas daleko!
— A więc spytałem go, czy mam grać tego walca, czy nie?
— Graj, nie obawiaj się niczego; ja się nie oddalę, ale musisz mnie tylko słuchać, i przestać albo grać daléj stosownie do tego, co ci powiem.
Wszedłem do pokoju Magdaleny — była wesoła.
Noc, jak mi powiedział p. d’Avrigny, była dobra, i gorączka ranna zmniejszała się równie jak wieczorna.
— Ach! mój drogi, rzekła mi, jak doskonale spałam, jaka silna dziś jestem. Zdaje mi się, że gdyby mój tyran pozwolił — i mówiąc to spojrzała na ojca wzrokiem nie wysłowionéj miłości — chodziłabym już bardzo dobrze, latałabym jak ptaszek. Ale on mówi, że zna mię lepiej odemnie, i na dziś jeszcze przykuwa mię do tego szkaradnego krzesła.
— Ale zapominasz, kochana Magdaleno, rzekłem jéj, że onegdaj właśnie prosiłaś o to, aby być w tym samym krześle, i siedząc przy oknie sądziłaś, żeś w raju? Wczoraj znowu cały dzień tak samo siedziałaś i byłaś szczęśliwa?
— To prawda, zapewne; ale co była dobrem wczoraj nie jest zawsze dobrem i dziś. Gdybyś mię dziś kochał tak jak wczoraj kochałeś, to by mi było za mało, i nie przestawałbym na téj miłości. Wszystkie uczucia, co nie wzrastają ciągle, zmniejszają się tém samem. — Wiesz gdziebym chciała być teraz? Chciałabym położyć się pod tym krzakiem róż, na tym pięknym trawniku zielonym; tam musi być bardzo miękko.
— Bardzo się cieszę, rzekł p. d Avrigny, że twoje żądania tak są ograniczone; za trzy dni będziesz im mogła uczynić zadość.
— Doprawdy ojcze? zawołała Magdalena, klaskając rękami, jak dziecko, któremu obiecano zabawkę długo upragnioną.
— I dziś nawet możesz, jeśli zechcesz, dojść sama do tego krzesła, którego tak nie lubisz. Wprzódy niżeli latać nauczysz się chodzić. Ja tylko i panna Brown prowadzić cię będziemy.
— I sądzę, że dobrze zrobicie, rzekła Magdalena, bo muszę ci się przyznać mój drogi ojcze, żem zupełnie podobna do tych junaków, co robią wiele hałasu, kiedy niebezpieczeństwo daleko, ale za zbliżeniem się go, zmieniają nagle i minę i mowę. O któréj godzinie wstanę? Czy będę czekała aż do południa? To zbyt długo ojcze, patrzaj dopiero dziesiąta.
— Dziś już kochane dziecię wstaniesz o godzinę wcześniej, niż wczoraj. A ponieważ dzień jest gorący, zaraz ci otworzą okno, abyś cierpliwiéj czekała.
Otworzono okno; powietrze i słońce weszły razem do pokoju: Tym czasem mówiła mi do ucha:
— A walc Webera?
Odpowiedziałem jéj potwierdzającém skinieniem.
Odtąd była wesoła i spokojna.
Powiedziano nam, że śniadanie gotowe. Od kilku już dni, ja i p. d’Avrigny jadaliśmy razem. Przedtem wiesz, żeśmy zmieniali się kolejno, aby zawsze kto z nas mógł przy Magdalenie pozostać. Teraz ponieważ ma się lepiej, ostrożność ta nie jest już potrzebna.
O 11ej prawie, p. d’Avrigny wstał od stołu mówiąc:
— Potrzeba dzieciom i chorym daleko wierniej dotrzymywać słowa, aniżeli wszystkim innym, jeżeli chcemy, aby wykonywali nasze zalecenia.
Pójdę pomogę Magdalenie wstać z łóżka; za 10 minut możesz przyjść.
W istocie w 10 minut po tém Magdalena siedziała u okna; — była w rozkosznym humorze. Przy pomocy panny Brown i ojca, przeszła od łóżka do krzesła — chociaż i to prawda, że bez pomocy, nie byłaby w stanie zrobić ani kroku. — Ale jakaż różnica od dnia wczorajszego, wczoraj trzeba było ją nieść na ręku!
Siadłem przy niéj; po chwili, zaczęła się nieco niecierpliwić. P. d’Avrigny, który jakby przez czarnoxięstwo jakie czyta doskonale w głębi jej serca, zrozumiał ją i teraz.
— Mój kochany Amory, rzekł mi powstając, zostaniesz z Magdaleną? — bo ja wyjdę na parę godzin.
— Wyjdź ojcze, odpowiedziałem mu, za powrotem zastaniesz mię przy niéj.
— Prędzéj, prędzéj! rzekła Magdalena skoro zasłona jej sypialni zasunęła się za p. d’Avrigny; prędzéj tego walca! Wystaw sobie, od wczorajszego dnia całą noc nóta jego mi się przypominała i całą noc brzmiała mi w uszach.
— Ale nie możesz pójść do salonu, kochanie, rzekłem.
— Wiem o tém, bo zaledwo mogłam ustać na nogach; ale otwórz obie drzwi, będę Cię ztąd słuchała.
Wstałem przypominając sobie, co mi p. d’Avrigny powiedział. Domyślałem się, że był tam i czuwał nad córką. Siadłem więc przy fortepianie. Z tamtąd przez dwoje drzwi widziałem Magdalenę; zasłony drzwi sfałdowane otaczały ją w okół — i wyglądała jak obraz jaki Greuza. Skinęła na mnie ręką: otworzyłem nóty.
— Zaczynaj! — rzekł głos za inną.
Obróciłem się i ujrzałem P. d’Avrigny. Stał ukryty we drzwiach salonu.
Zacząłem.
Powiedziałem już, że był to motyw porywający, pełen ognia i melancholii: był to walc, jakie autor Frejszyca tylko pisać umie. Nie umiałem tego walca na pamięć, musiałem więc czytać z nót grając. A jednak, jak przez mgłę wydało mi się, że Magdalena podniosła się z krzesła: odwróciłem się zupełnie, zgadłem — stała. Chciałem zatrzymać się, P. d’Avrigny widział to i rzekł mi.
— Graj dalej!
I grałem — a Magdalena téj małej przerwy nie dojrzała.
Zdawało się, że ta poetyczna organizacya ożywała pod wpływem dźwięków, i nabierała siły, w miarę jak takt dobitniejszym się stawał. I postawszy chwil kilka, widziałem, że się poruszyła. I wystaw sobie droga Antonina, ona, słaba i chora, co dziś rano zaledwo że przeszła przez pokój przy pomocy ojca i guwernantki, teraz stąpała wolnym ale pewnym krokiem, bez najmniejszego szelestu, jak cień, i nie opierała się o nic. Spojrzałem na p. d’Avrigny — zbladł jak śmierć. Chciałem się zatrzymać znowu, ale mówił mi szybko:
— Graj, graj ciągle! Przypomnij sobie skrzypce Kremony.
Grałem. Takt stawał się coraz pewniejszy i skorszy, i w miarę tego Magdalena, mocniejsza sama mocą muzyki i szybka szybkością taktów, zbliżała się do mnie gwałtowniéj — wreszcie oparła mi się o ramię. W téj chwili ojciec, na około przez mały salon, wszedł i ukazał się za nią.
— Graj, Graj Amory, rzekł. Brawo! Magdaleno, a cóżeś to ty nam dziś rano mówiła, że nie masz siły wcale?
I biedny ojciec śmiał się i drżał razem — a pot i trwoga pokrywały mu czoło.
— Ach! mój ojcze, rzekła Magdalena, to czarnoxięstwo. To jest dopiero wpływ muzyki na mnie. Zdaje mi się, że na dźwięk pewnych aryj, z grobu bym nawet powstała. Dla tego też pojmowałam tak dobrze zakonnice w Robercie diable i duchy w Gizelli.
— Tak, rzekł p. d’Avrigny, ale nie trzeba nadużywać téj potęgi. Oprzej się na mem ręku, a ty Amory graj jeszcze. Muzyka jest cudowna. Ale, dodał po chwili, od tego walca przejdź do jakiej melodyi nieoznaczonej i skończ ją z lekka, niech ginie, jak echo odległe.
Zrozumiałem wszystko, usłuchałem go; potrzeba było, aby tony słabły coraz i zwolna, bo przerwać nagle było niebezpiecznie dla Magdaleny. W rzeczy samej Magdalena dostała się do krzesła bez widocznego zmęczenia; siadła z radośnem obliczem. Widząc ją już dobrze opartą o poręcze krzesła, zwolniłem takt, w miarę jakem go był przyśpieszał. Wtedy pochyliła się wtył, zamknęła oczy. Ojciec śledził najmniejsze jej ruszenie, dał mi znak abym grał piano, potem pianissimo, wreszcie od walca przeszedłem do pojedynczych akkordów, i uderzałem w klawisze coraz słabiéj, i dźwięki były coraz cichsze, i niknęły jak oddalone śpiewanie odlatującej ptaszyny. Wtedy wstałem i poszedłem ku niéj; ale p. d’Avrigny wyszedł na przeciwko mnie aż do drzwi.
Śpi teraz, rzekł mi, nie budź jéj.
Potem prowadząc mię do przedpokoju.
— Widzisz Amory, rzekł mi, trzeba abyś odjechał; niech by się co podobnego stało podczas mojej nieobecności, przysięgam Ci, Amory, nie śmiem myśleć, coby za skutki pociągnąć mogło za sobą; potrzeba abyś odjechał! powtarzam Ci.
— O mój Boże, mój Boże, zawołałem; ale jak powiedzieć Magdalenie? ona niespodziewa się tak prędkiego odjazdu.
— Bądź spokojny, rzekł p. d’Avrigny. Sama będzie prosiła o przyśpieszenie.
I pożegnawszy się ze mną wrócił do córki.
Poszedłem do swego pokoju, i piszę do Ciebie.
Powiedz mi Antonino, jakiegoż on użyje sposobu na to, abym usłyszał rozkaz oddalenia się z ust samej Magdaleny?

Amory do Antoniny.

Za sześć dni odjeżdżam, kochana Antonino, i jak mi przepowiedział p. d’Avrigny, Magdalena sama żądała tego.
Wczoraj rano byliśmy w pokoju Magdaleny.
Muzyka żadnego szkodliwego skutku na nią nie wywarła, i zdrowie jej coraz się poprawia. P. d’Avrigny długo mówił z Magdaleną o Tobie. Co ona mówiła, nie powiem Ci, bo się boję obrazić skromność twoją. Wreszcie oświadczył jej, że w poniedziałek ze wsi powrócisz. Magdalena zadrżała, rumieniec na lice wystąpił — potem zbladła nagle. Chciałem pokazać to p. d’Avrigny, ale spostrzegłem, że trzymał ją za rękę i sądziłem, że ta nagła zmiana jej oblicza nie uszła jego uwagi.
Mówiono o czem innem. Nazajutrz Magdalena miała zejść do ogrodu, nacieszyć się pod sklepieniem lilij i różanych krzaków tem powietrzem, do którego tak wzdychała przed dwoma dniami. Ale kochana Antonino, P. d’Avrigny słusznie chorych do dzieci przyrównywa. Ta obietnica, dziś już nie robiła na niej prawie żadnego wrażenia. Jakaś chmura zamroczyła myśl jéj — zdało się, że ją coś nadzwyczaj zajmuje.
Chciałem za pierwszą sposobnością spytać jej o przyczynę tego zamyślenia, kiedy drzwi się otworzyły i Józef weszedł, niosąc list z ogromną pieczęcią i do mnie adresowany. Otworzyłem go natychmiast. Minister spraw zagranicznych prosił mię do siebie.
Pokazałem list Magdalenie. Jakiś niepokój ścisnął mi serce. Przypomniało mi się, co mi Pan d’Avrigny mówił w wilię, o odjeździe moim; list ten miał właśnie związek bardzo ścisły z całą sprawą. Patrzałem na Magdalenę, drżąc cały; ale na wielkie podziwienie moje, lica jej rozjaśniały się. Sądziłem, że list ten uważa tylko za zwykły wypadek i nie chciałem wyprowadzać jej z błędu. Wyszedłem więc przyrzekając jej, że wkrótce powrócę, i zostawiłem ją z ojcem.
Nie omyliłem się: minister był dla mnie szczególnie łaskawy. Tylko chciał mię osobiście uwiadomić, że muszę przyspieszyć swój wyjazd, ponieważ niektóre wypadki polityczne, wymagały spiesznego załatwienia, poselstwa, które mi chciano powierzyć. Z resztą wiedząc o stosunkach moich z P. d’Avrigny i córką jego, był tak dobry, że pozwolił mi naznaczyć czas, jaki uważałem za potrzebny, aby ich do tego przygotować.
Podziękowałem mu za ten nowy dowód łaski, i przyrzekłem dać odpowiedź tegoż samego dnia.
Powróciłem do P. d’Avrigny łamiąc sobie głowę nad tem, jak oznajmić to wszystko Magdalenie. Wprawdzie liczyłem na p. d’Avrigny, który mi obiecał, że weźmie rzecz całą na siebie; ale p. d’Avrigny wyszedł właśnie a Magdalena poleciła, aby mię poproszono do niéj, skoro tylko powrócę.
Wahałem się jeszcze; ale kiedy służąca jej oznajmiała mi właśnie ten rozkaz, Magdalena niecierpliwa zadzwoniła, chcąc się dowiedzieć czym wrócił.
Nie podobna było ociągać się dłużéj; wszedłem do pokoju Magdaleny, która poznała mię widać po chodzie, bo oczy jej były ku drzwiom zwrócone. Skoro mię tylko spostrzegła.
— A chodź, chodź, Amory mój, rzekła mi, widziałeś się z Ministrem?
— Tak, odpowiedziałem nie śmiało.
— Wiem, o co chodzi; ojciec spotkał się z nim wczoraj u króla, i dowiedział się od niego, że musisz jechać.
— O moja droga Magdaleno! zawołałem, wierzaj mi, jestem gotów zupełnie nie przyjąć tego poselstwa, wyrzec się całej karyery mojej raczej, aniżeli porzucić ciebie na chwilę....
— Co też ty mówisz, przerwała mi żywo Magdalena, co za dziecinne myśli przychodzą ci do głowy? Trzeba postępować roztropnie. Ja nie chcę wcale, abyś miał mię oskarżać kiedy, żem ci zagrodziła karyerę, i to wtedy właśnie, kiedy się tak świetnie zaczyna.
Patrzałem na nią z podziwieniem.
— I cóż! rzekła, uśmiechając się, cóż w tem dziwnego?... Nie pojmujesz, aby taka roztrzepana dziewczyna jak Magdalena twoja, mogła choć raz w życiu rozsądnie mówić?
Zbliżyłem się do niéj i siadłem u nóg jéj jak zwykle.
Powiem Ci, cośmy tu z ojcem postanowili, słuchaj.
Wziąłem obie jéj malutkie rączki, wychudłe, w swoje dłonie i słuchałem.
— Nic mam jeszcze tyle siły, abym mogła podróżować lądem lub wodą; ale za 15 dni, ojciec zapewnia mię, że będę mogła wyjechać bezpiecznie. — Otóż ty pojedziesz naprzód, a my za tobą. Ułatwisz się w Neapolu, a ja będę czekała na Ciebie w Nicy, dokąd przybędziesz prawie w tym samym czasie co ja, dzięki statkom parowym. — Piękny to wynalazek te statki! — Dziś ten, co pierwszy myśl do nich podał, jest dla mnie największym w nowych czasach człowiekiem.
— I kiedyż mam jechać? spytałem.
— W niedzielę rano, odpowiedziała żywo Magdalena.
Pomyśliłem o tem, że ty przybędziesz dopiero w Poniedziałek, i że tym sposobem nie widziałbym cię przed odjazdem. Miałem zrobić tę uwagę Magdalenie, ale mówiła daléj:
— Jedziesz w niedzielę rano; dojeżdżasz pocztą do Chalons: uważaj dobrze to ojciec mi wszystko wytłumaczył. W Chalons siadasz na statek i na trzeci dzień jesteś w Marsylii. Statek rządowy odpływa właśnie I° przyszłego miesiąca: przybywasz więc w sam czas; za 6 dni jesteś w Neapolu. Daję ci 10 dni na załatwienie sprawy. W dziesięć dni można wiele rzeczy zrobić nie prawdaż? Jedenastego dnia wyruszasz; 26 albo 28 lipca, jesteś w Nicy, gdzie my czekamy na Ciebie od kilku dni zaledwie.
Cała rzecz — 6 tygodni nieobecności a za to kiedy się raz już pod pięknem niebem złączymy — to już na wieki.
Nica będzie naszą ziemią obiecaną, rajem odzyskanym. Potem, kiedy miłe powietrze Włoch napieści się ze mną do woli, i kiedy miłość twoja błogo mię ukołysze, wtedy łączą nas, — mój ojciec wraca do Paryża — a my podróżujemy dalej. I powiedzże sam, czy nie cudowny to plan?
— Tak, cudowny, w samej rzeczy, rzekłem, nieszczęściem zaczyna się od rozstania.
— Mój kochany, odpowiedziała Magdalena, powiedziałam ci to już, to rozstanie jest koniecznie dla naszej przyszłości, i ja poddaję mu się z całem poświęceniem.
Nie wiedziałem co myśleć. W całem tém rozumowaniu widziałem cóś niewytłomaczonego, tem bardziéj, że słyszałem je z ust Magdaleny, nielubiącéj zwykle żadnych przeszkód i zepsutéj pieszczotą. Alem napróżno pytał, nalegał, badał, nie wyszła zupełnie z swego systematu poświęcenia się, i na wszystko odpowiadała, że koniecznie potrzeba uczynić zadość woli ministra, który tak się mną żywo zająć raczył. Czyż to się tobie nie wyda równie dziwném jak mnie, Antonino! — Myśliłem o tém dzień cały. Jabym jéj nie śmiał wspomnieć nawet o odjeździe, i rozstaniu; a ona sama żąda tego. W istocie dobrze mówią, że serce kobiety to przepaść niezgłębiona.
Zresztą cały dzień wczorajszy zeszedł nam na projektach. Wesołość Magdaleny powraca w miarę jak nabywa sił i zdrowia. — P. d’Avrigny z rozkoszą patrzy na nią. Widziałem, uśmiechał się kilka razy, i uśmiech ten napełnił radością serce moje.
Dziś odbyta się wielka uroczystość. Dziś właśnie miała wyjść do ogrodu. Czas był cudowny. Nigdy nie widziałem nieba czystszego i rozkoszniejszego; zdało się że cała natura świętuje.
I tylko lekki wiatr powiewał, który właśnie miarkował doskonale upał letni.
Dla uniknienia wszelkiego wypadku proponowałem p. d’Avrigny, abyśmy ją zanieśli w krześle. — Ale ona nie chciała: miłość własna jéj była obrażona; przyrzekliśmy jéj, że będzie mogła chodzić nieco po ogrodzie — przystała więc na nasze żądanie. Wzięliśmy ją z krzesłem, i zanieśliśmy do ogrodu na miejsce tak upragnione.
Szkoda, że nie byłaś z nami Antonino; bo w saméj rzeczy piękna jest młodość powracająca do życia, do życia szczęścia, i błogosławieństw!....
Piersi jéj długi czas uciśnione, rozszerzały się, jakby chciały zaopatrzyć się w powietrze na długo; nie wstając nawet z krzesła, rękami chwytała pęki lilij, i powoju i róż, i tuliła do piersi, i całowała ich kwiaty, niby towarzyszki swoje, których nie widziała dawno, niby przyjaciółki z któremi sądziła, że ją nazawsze rozłączono. A wśród uścisków tych czułych, mimowolny okrzyk wyrywał się z duszy na widok pięknéj natury, i dziękczynne wyrazy szeptała Bogu, i łzy wdzięczności dla ojca z ócz płynęły. I między temi kwiatami, wyglądała sama jak kwiatek, jak piękna lilja, cała rosą błyszcząca. Pan d’Avrigny, trzymał mię za rękę, i małośmy nie płakali oba jak ona, i byliśmy szczęśliwi szczęściem niewymownem i czystem, szczęściem, w którém nic nie bło z téj ziemi. Ciebie tylko nie było Antonino: ach! czemuż nie było ciebie?
Wkrótce ta radość jednostajna, jeśli tak można powiedzieć, niewystarczała jéj. Wstała i skinąwszy na mnie, abym się zbliżył, oparła się na mojem ramieniu. P. d’Avrigny chciał coś powiedzieć....
— 0! mój ojcze, rzekła, przypomniéj sobie, żeś mi obiecał pozwolić przejść się po ogrodzie!..
— Prawda, rzekł p. d’Avrigny, i pozwalam ci z całego serca, ale idź wolno.
— Ojcze, rzekłem mu, rozkaz Magdalenie, aby się dobrze na mnie oparła.
Odpowiedział mi skinieniem tylko; przez chwilę sądziłem, że zazdrości mi tego, iż Magdalena na moim się wspierała ręku, ale jeśli to uczucie zrodziło się w sercu jego, to tylko na chwilę maluczką, bo sam dał nam znak, żebyśmy poszli.
Oddalaliśmy się powoli. Zdawało się, że Magdalena poraz pierwszy widzi kwiaty, drzewa, i trawniki. Na widok każdej rzeczy wydawała okrzyk podziwienia: czy to spostrzegła chrzabaszcza, co jak żywy szmaragd pełzał po alei, czy motyla, co jak kwiat latający unosił się za wiatrem z jednego krzaka na drugi, czy sfinxa z długim pyszczkiem, co miga szybko skrzydełkami, że się wydają nieruchome — dziwiła się wszystkiemu.
Bo też i natura nigdy mi się tak ożywioną niezdała. Każdy pęk trawy, każdy krzak, każdy szpaler, był napełniony niby całym narodem owadów, ptaków i płazów — a wszystko było piękne, ożywione, wesołe; i wszystko brzęczało, szeptało; śpiewało niby dziękczynny hymn Bogu temu, któremu my za tyle łaski dziękować mieliśmy.
Czy uwierzysz Antonino temu, żeśmy obeszli cały ogród, nie rzekłszy ani słowa do siebie? Magdalena tylko parę razy krzyknęła radośnie — ja pożerałem ją, oczyma. Raz tylko kiedyśmy przechodzili, gdzie rzadsze były drzewa i krzaki, spojrzałem w stronę, gdzie ojciec pozostał. Siedział na krześle, na którém ona siedziała, i całował kwiaty, których ona usty swemi dotknęła.
Kiedyśmy wracali zbliżył się do nas i popatrzywszy przekonał się, że nie zmęczyła się wcale; tylko lica jéj nieco były ożywione, a mały rumieniec, co rozlał się po całych policzkach, wydawał się oznaką zdrowia. Magdalena chciała drugi raz obejść ogród; ale p. d’Avrigny był nieubłagany i zaprowadził ją do krzesła.
Byliśmy tak w ogrodzie do trzeciej po południu, i przez te kilka godzin zostając na powietrzu Magdalena widocznie odzyskiwała siły tak, że spodziewam się, iż odjeżdżając mogę być zupełnie spokojny ojej zdrowie. — Nie żegnam się z tobą jeszcze, kochana Antonino; odjeżdżając pzyślę Ci list długi a nadto mam ci jedno dać polecenie. abyś z Magdaleną codziennie, choć cokolwiek, o mnie mówiła.

Sobota 5ta wieczorem.

Jutro jadę kochana Antonino. — Przez cztery dni nie pisałem do Ciebie, bo nie miałem ci donieść nic nowego, a z dwóch listów pana d’Avrigny wiesz już, że zdrowie Magdaleny coraz się polepsza. Co dzień powtarza się toż samo, com ci w ostatnim liście opisał, tylko Magdalena coraz więcéj sił swoich próbuje, ciągle w przytomności p. d’Avrigny, który prawdziwie jest wzorem kochającego ojca. — Teraz już wstaje sama, idzie do ogrodu i wraca sama. Ja gniewam się prawie na to dolne zdrowie; bo Magdalena jak dziecko, co się z pasków uwolni, nie chce już niczyjej przyjąć pomocy. Wreszcie, kochana Antonino, muszę Ci powiedzieć, że od kilku dni dopiero przekonałem się, iż masz w niéj przyjaciółkę nadzwyczaj przywiązaną i szczerą.
Ile razy zbliżenie się chwili odjazdu mego pochmurzy czoło Magdaleny, p. d’Avrigny, który spostrzega tę chmurę mówi jéj tylko:
— Śmiało! moja kochana, wszak nie będziesz sama: ja zostanę z tobą, a Antonina wraca w Poniedziałek. I wnet na tę obietnicę twojego powrotu, chmura znika, i Magdalena pierwsza mówi: „tak, tak, trzeba aby odjechał.“ — I dziś to jeszcze powtórzyła, chociaż już jutro mam odjeżdżać; jednak widzę dobrze, że odjazd mój niepokoi p. d’Avrigny. Dziś kiedym o 5 wychodził od Magdaleny, wziął mię na stronę i rzekł:
— Mój kochany Amory, jedziesz jutro. Widzisz jak Magdalena jest rozsądna, i jak przychodzi do siebie, kiedy ją żadne nagle wzruszenia nie wstrząsają. — Hamuj się więc, oszczędź jéj wzruszeń przy pożegnaniu, bądź zimny, jeśli tego będzie potrzeba; niczego tak się nie lękam jak objawień miłości twojej. Dwa razy już widziałeś skutki, tych wrażeń zbyt silnych. Pierwszy raz, kiedyś jéj powiedział, że ją kochasz mało nie zemdlała, drugi raz, kiedyś tańczył z nią — mało nam nie umarła. Twoje słowa, tchnienie twoje mają zabójczy wpływ na tę organizacją wątłą i gorączkową. Oszczędzaj jéj — jak się oszczędza kwiatek, i stwórz dla niéj miłość łagodną, tak jak ja robię dla niéj atmosferę! — Wiem żeś młody i namiętny — i że to trudno jest dla Ciebie. Ale pomyśl Amory, że tu o życie jéj chodzi; bo jeżeli trzeci taki wypadek się zdarzy, ja za nic nie odpowiadam. Zresztą będę przy waszem pożegnaniu.
Przyrzekłem mu wszystko, czego odemnie żądał. Niestety, widzę ja sam dobrze, że istnienie tego dziecka zaczepione jest na cieniutkiej niteczce, którą może zerwać lada wzruszenie zbyt silne; a ja, chwała Bogu, kocham ją dosyć, abym się zgodził dla ocalenia jéj życia, miłość mą powściągać i taić.
Potem poszedłem, chcąc te słów kilka napisać do ciebie: skończę list mój później, bo Magdalena przysłała po mnie.

10ta godzina.

Masz prawo wykrzyczeć mię Antonino, bo sądzę, żem wielką niedorzeczność popełnił.
Magdalena była sama jedna: przysyłała po mnie dlatego, że chciała mi powiedzieć, iż spodziewała się widzieć się ze mną sam na sam, przed odjazdem. — Kochane dziecko, w niewinności «duszy swojéj prosi mię o to, czegoby inna nie zrobiła gdybym ją prosił sam.
Wierz mi lub nie wierz Antonino: ale zajęty cały obietnicą, jaką dałem p. d’Avrigny, starałem się usunąć tę chwilę szczęśliwą, za którą inną razą byłbym oddał rok życia nie jeden. Powiedziałem jéj, że Mistress Brown dostała zapewne do p. d’Avrigny osobne zlecenie, i że się nie zgodzi nigdy na podobne żądanie.
— Ale pocóż mówić o tem Pannie Brown? rzekła mi Magdalena.
— To jakże zrobiemy? — Mistress Brown cienką tylko ścianą do Ciebie jest oddzielona; na pierwszy szelest, pomyśli żeś chora: wejdzie i zastanie mnie przy Tobie.
— Tak, to prawda, jeślibyś przyszedł tutaj, odpowiedziała Magdalena.
— A gdzież mam przyjść?
— Nie mógłbyś zejść do ogrodu, jabym tam później przyszła?
— Do ogrodu? kochanie, a noc, a zimno?
— Czyż nie słyszałeś, jak ojciec mówił, że noc najniebezpieczniejsza jest dla mnie od 8 do 9 godziny, ale kiedy ten pierwszy chłód przeminie, nasze nocy są prawdziwie tak ciepłe jak dnie. Zresztą owinę się dobrze szalem.”
Chciałem się opierać jeszcze, choć czułem, jak mimo mej woli, słowa jéj porywają mię.
— Ale czy to dobrze, rzekłem jéj, abyśmy byli sami w ogrodzie i w nocy?
— A przecież jesteśmy we dnie, odpowiedziała mi z tą naiwnością, którą nie raz w niéj spostrzegać musiałaś.
— Ale w dzień to co innego.... odpowiedziałem.
— Jakaż różnica być może? zarzuciła mi.
— I wielka, odpowiedziałem z uśmiechem.
— Pamiętasz, wtedy skarżyłeś się, że ojciec będzie z nami podczas podróży — wszak byłbyś ze mną i w dzień i w nocy?
— Aleśmy mieli podróżować dopiero po ślubie.
— Tak! ja uważałam, że zamężnej kobiecie pozwalają daleko więcéj, aniżeli nam młodym dziewczętom, jak gdyby ceremonia ślubna miała moc, zrobienia rozsądnéj kobiety w jednéj chwili z dziecka roztrzepanego. — Ale z resztą czyż nie jesteśmy jak gdyby zaślubieni? czyż niebyłoby już po ślubie, gdyby nie ta straszna choroba moja?
W rzeczy saméj nie wiedziałem co jéj odpowiedzieć.
— No! no — mówiła daléj Magdalena, czyż odmówisz mi? To byłoby prawdziwie pięknie z twéj strony! odjeżdżasz i musisz przecież mieć milion rzeczy powiedzieć mi, milion przyrzeczeń uczynić.
Ty nie wiesz jak ja będę nieszczęśliwa po twoim odjeździe. Przynajmniéj zostaw mi kilka tych słodkich i dobrych wyrazów, które mi tyle robią radości, kiedy je słyszę z ust twoich.”
Położenie moje wydało mi się śmieszném zupełnie i zbytnia moja surowość obrażającą nawet. Przyrzekłem sobie czuwać nad sobą i nad nią, i obiecałem jéj być w ogrodzie o saméj jedenastéj.
Prawdziwie trzeba chyba mieć rozum siedmiu mędrców greckich, aby oprzeć się tak ponętnemu żądaniu. — Zaleciłem jéj tylko, aby się dobrze okryła; i właśnie miała mi przyrzec, gdy ojciec jéj wszedł.
O lOtej wyszedłem z nim razem.
— Widzisz Amory, rzekł mi, żem zaufał słowu twemu, i zostawiłem cię samego z Magdaleną.
Wiedziałem, żeście mieli wiele rzeczy powiedzieć sobie wzajemnie. I ty też byłeś rozsądny, i dziękuję Ci za to. To też widzisz, moja Magdalena była spokojna! będzie spała dobrze téj nocy. Jutro rano pozostawię was samych z godzinę znowu — a za sześć tygodni, w Nicy ujrzysz twą przyszłą żonę zdrową i szczęśliwą za twoim powrotem.
Niby wyrzut sumienia dręczył mię wtedy; i chciałem mu wszystko wyjawić. Ale coby powiedziała Magdalena? Niezawodnie tak niespodzianie zawiedziona nadzieja zrobiłaby jéj więcej przykrości, aniżeli nasza schadzka sprawić może.
Zresztą, będę się pilnował, jakem przyrzekł.
Jedenasta bije — dobra noc Antonino. — Idę do Magdaleny.

druga po północy.

Skoro tylko odbierzesz ten list przyjeżdżaj natychmiast do Paryża. Antonino! potrzeba Cię tu koniecznie. Mój Boże! Magdalena umiera!
O! ja nieszczęśliwy!
Przybywaj prędzej!

Amory.
P. d’Avrigny do Antoniny.

Jakkolwiek potrzebna nam jesteś, jakkolwiek niepokoić cię będzie wiadomość o stanie zdrowia córki mojej, nie przyjeżdżaj droga Antonino, póki Magdalena cię nie wezwie.
Niestety! zdaje mi się, że wkrótce żądać cię będzie.
Żałuj mię! — Ty wiesz jak ją kocham.

Twój wuj
Leopold d’Avrigny.

W przeciągu tych godzin kilku następujący wypadek miał miejsce.
Skończywszy list do Antoniny, Amory wyszedł; — nikt go nie widział, nikt nie spotkał. Poszedł przez duży salon, słuchał chwil kilka podedrzwiami Magdeleny — najmniejszego nie dosłyszał szelestu. Bez wątpienia Magdalena, dla oddalenia wszelkich podejrzeń Panny Brown, udała, że już śpi. Wtedy zeszedł do ogrodu.
Okiennice i firanki u okien Magdaleny tak szczelnie były zamknięte, że najmniejszego promienia światła widać nie było. W całym froncie jedno tylko okno p. d’Avrigny było oświecone.
Amory utkwił oczy w to okno, dręczony niby wyrzutami. Kochanek i ojciec czuwali nad Magdaleną. Ale co za różnica celów tego czuwania.
Jeden, którego miłość nie lęka się poświęceń, czuwał, pytał się nauki, jakim sposobem może córkę wyrwać zupełnie śmierci. Drugi w miłości swój samolub, przystał na widzenie się żądane, chociaż wiedział, że widzenie to, mogło być zabójcze dla téj, co go żądała. I przez chwilę Amory chciał wrócić do pokoju, i przezedrzwi powiedzieć Magdalenie: „Nie wychodź Magdaleno, ojciec nie śpi, i mógłby Cię zobaczyć.” Ale w téj chwili światło w oknie p. d’Avrigny zagasło nagle, a na wschodach prowadzących do ogrodu ukazał się cień, który niepewny z razu — zaczął schodzić po stopniach. Amory, zapominając o wszystkiem, rzucił się na przeciw cienia tego — bo to była Magdalena.
Magdalena wydała okrzyk nieznaczny i wsparła się na ramieniu kochanka, drżąc cała. Czuła ona instynktem jakimś, że źle robi — i przez drobne ścianki jéj piersi Amory czuł jak szybko biło to biedne serce, co się cisnęło ku niemu.
Przez chwilę stali oboje — nic nie mówiąc, prawie bez tchu; wzruszenie ich było wielkie. Wreszcie Amory zaprowadził młodą dziewicę do altany sklepionej liliami, powojem i różą — gdzie zwykle spoczywała we dnie, a gdy siadła na ławce, on był obok niéj.
Magdalena słusznie się nie lękała świeżości nocy. Noc była piękna, jakie się nie raz wiecie zdarzają, ciepła, jasna i gwiaździsta. Wzrok, ku niebu wzniesiony, ginął w głębiach niezmiernych i nieznanych, gdzie gwiazdy ledwo dojrzane błyskały, jak piasek dyamentowy.
Wiatr łagodny, i szemrzący, jak tchnienie miłości, biegał po drzew gałęziach. Tysiączne dźwięki stolicy ginęły zwolna i tylko słychać było ten szmer głuchy, odległy, co nigdy nie ścicha, niby oddech miasta śpiącego. Słowik śpiewał w głębi ogrodu: to się wstrzyma nagle, to znowu zaczyna swój śpiew grymaśny, który raz wylewa się dźwięcznemi i słodkiemi tony, drugi raz tryska nótami oderwanemi, a echo powtarza je przeciągle, długo. Jednem słowem była to noc wyłącznie dla słowików, poetów i kochanków przeznaczona.
Noc taka musiała głębokie uczynić wrażenie na nerwowéj organizacyi Magdaleny.
To też zdawało się jéj, że pierwszy raz takim powietrzem oddycha, i pierwszy raz widzi gwiazdy, i dźwięki te słyszy raz pierwszy.
Rzekłby kto, że wciągała wszystkiemi porami w siebie te wonne tchnienie natury. Głowa jéj w tył pochylona, poglądała ku niebu w rozkoszném zachwyceniu; i dwie łzy spływały po licu, jak gdyby dwie krople rosy spadłe z lilii, co się nad jéj głową kołysała.
I Amory nie był wolny wpływu téj nocy. I on chłonął wszystkie te wyziewy namiętne, co wprawiając Magdalenę w słodką omdlałość, płynęły potokami ognistemi po żyłach jego.
Oboje milczeli chwilę, Magdalena pierwsza?
— „Co za noc! rzekła, mój Amory! Czy sądzisz, że w tym przechwalonym klimacie Nicy będziemy mieli piękniejszą? — Ja sądzę, że Bóg zesłał nam tę radość, kiedy się rozstać mamy, abyśmy w sercach naszych słodką pamięć po sobie zachowali na długo.
— Tak, tak; dobrze mówisz Magdaleno, bo mi się zdaje, że dziś żyć zaczynam dopiero, że dziś kochać cię zaczynam. — I ta noc cudowna, budzi w sercu mojém strony dotąd milczące. Mówiłem ja ci kiedy, że cię kocham Magdaleno? Kłamałem wtedy, i nie mówiłem ci tak jakem powinien. Słuchaj — kocham Cię Magdaleno, kocham Cię!
I młodzieniec wymówił te słowa tak namiętnie, że Magdalena usłyszawszy je, całem zadrżała ciałem.
— I ja, rzekła, pochylając głowę na ramię jego — o! i ja kocham Ciebie.
Amory, poczuwszy ten ciężar spoczywający mu na ramieniu, zamknął na chwilę oczy — i sądził, że przytomność utraci w zbytku szczęścia tak wielkim.
— O mój Boże! rzekł — kiedy pomyślę że jutro muszę Cię opuścić ubóstwiona moja Magdaleno... kiedy pomyślę, że tygodni całe, a może i dwa miesiące widzieć Cię nie będę!... a kiedy powrócę nie będę mógł rzucić się do nóg twych i ucałować stóp twoich, i przycisnąć Cię do serca mojego, bo będzie on i nie pozwoli — kiedy o tém wszystkiém pomyślę, przysięgam Ci, gotów em wyrzec się wszystkiego dla Ciebie!
I młodzieniec opasał swém ramieniem giętką kibić kochanki, która ugięła się pod jego ciśnieniem i zbliżyła się do niego.
— Nie, nie, szeptała Magdalena — mój ojciec słusznie mówi, trzeba żebyś jechał; potrzeba abyś mi pozwolił nabrać sił, do zniesienia miłości naszej. Wiesz o tém, że ona mało mię nie zalała już dwa razy, mnie biedną trzciną. — Mnie zabić? rozumiesz to Amory? rozumiesz, że mogłabym umrzeć, i dziś nie byłabym przy tobie, pełna szczęścia i radości, i życia — ale bym leżała w głębi grobu, z rękami w krzyż złożonemi......
Ale co tobie mój ukochany Amory?
— O! mój Boże! zawołał Amory, nie mów takich rzeczy, Magdaleno, bo rozum stracę do reszty.
— Więc przestanę... — Patrz ukochany mój, oto jestem szczęśliwa, i Bogu dzięki ocalona i powrócono światu; otóż jestem przy tobie; a w koło nas noc cudowna, i w około nas wszystko miłością tchnie! Słuchaj! — czy nie zdaje ci się, że Aniołowie nawet szepczą do siebie wyrazy podobne naszym?
I zatrzymała się, jak gdyby chciała usłyszeć lepiéj.
W téj chwili lekki powiew rozwiał nieco długie włosy Magdaleny, i końce jéj loków dotknęły lica młodzieńca, który znowu za słaby na takie uczucie, pochylił głowę w tył i westchnął.
— U! zlituj się Magdaleno, zlituj się nademną! szeptał Amory.
— Zlitować się nad tobą? — więc nie jesteś szczęśliwy? — O! ja nie wiem, ale mnie się zdaje mój drogi, że niebo mi zesłało nie ziemskie marzenie. Powiedz mi, czy nie takie szczęście czeka nas w raju? czy istnieje, czy może istnieć większe jakie?
O! jest, jest — szeptał Amory, otwierając oczy i widząc piękną twarz Magdaleny skłonioną ku sobie, — O! jest, jest jeszcze większe daleko.
I zarzuciwszy obie ręce swoje na szyję Magdaleny, z wolna jéj głowę do swojéj przybliżał, póki włosy jéj nie musnęły znowu jego lica, i póki tchnienie jego nie zmięszało się z jéj tchnieniem.
— A jakież to szczęście? mój Boże! spytała Magdalena.
— O! szczęście to, szczęście niewymowne kiedy słowa kocham! razem z dwojga ust wyrzeczone w jednym się stapiają pocałunku. — Ja kocham Cię Magdaleno!...
— Kocham cię Am...
I usta młodzieńca dotknęły w téj chwili jéj ust.
Ale wyraz zaczęty w niewysłowionéj miłości skończył się krzykiem strasznej boleści.
Na ten krzyk, Amory cofnął się nagle, i pot zimny na czoło mu bił.
Magdalena padła na ławkę; jedną ręką cisnęła piersi, drugą chustkę niosła do ust.
Straszna myśl przebiegła przez głowę młodzieńca.
Padł na kolana przed Magdaleną, otoczył ją ręką swą — i wyrwał jéj chustkę od ust.
Mimo ciemność dojrzał na niéj krew.
Wtedy porwał ją na ręce i biegnąc jak szalony zaniósł do pokoju, położył na łóżku, i sam bez tchu i mowy prawie, chwycił za sznurek idący do pokoju p. d’Avrigny i ciągnął ze wszystkich sił i dzwonił.
Później myśląc, że niepodobna mu będzie znieść wzroku tego biednego ojca, wybiegł, i jak zbrodniarz jaki schronił się do swego pokoju.
Tam był z godzinę bez przytomności prawie, tamując dech, podsłuchując najmniejszy szelest przezedrzwi uchylone. Nie śmiał zejść i spytać się, co się stało — i doświadczył wszystkich męczarni, które dzielą wątpienie od rozpaczy.
Nareszcie usłyszał, że któś wchodzi po schodach, zbliża się ku niemu — i ujrzał po chwili starego Józefa na progu.
— I cóż Józefie, spytał, a Magdalena?
Józef nic nie mówiąc podał mu list.
W tym liście p. d’Avrigny pisał mu tylko:
— „Tą razą umrze pewno — i umrze przez Ciebie!”
Łatwo pojąć, jak przepędził noc Amory.
Pokój jego był właśnie po nad pokojem Magdaleny. Przez noc całą biedny młodzieniec leżał na posadzce i słuchał. Czasem tylko wstał i otworzył drzwi, spodziewając się że jaki służący przechodząc, powie mu choć słów kilka o niéj.
Nieraz słyszał jak szli i wracali szybko: wiecznie napady choroby powtarzały się; i znowu dyszał kaszel jéj, co mu rozdzierał wnętrzności.
Zaczęto dnieć; zgiełk w pokoju Magdaleny ucichł pomału; Amory sądził, że zasnęła.
Zeszedł do małego salonu; długo stał podedrzwiami jej sypialni i słuchał, i nieśmiąc wejść, nie chcąc wrócić do siebie, stał jak wbity w ziemię.
Drzwi się nagle rozwarły — Amory cofnął się.
To d’Avrigny wychodził z pokoju córki, a na widok młodzieńca twarz jego przybrała wyraz surowości straszliwéj.
I Amory czuł, jak nogi pod nim drżą, i na kolana padł, cichym głosem o przebaczenie błagając.
Przez chwil kilka klęczał; ręce wyciągnął ku p. d’Avrigny, i skłonił czoło i nie śmiał podnieść go; a piersi wzbierały łkaniem i łzy padały na posadzkę.
Wreszcie uczuł, że p. d’Avrigny wziął go za ręce — a ręce były zimne jak z marmuru.
— Wstań Amory, rzekł on, nie twoja w tém wina, ale wina natury, co sprawia iż miłość ożywcza dla jednych, jest — śmiertelnym ciosem dla innych. Jam przewidywał to wszystko i dla tego właśnie obciąłem, abyś jechał od nas.
— Mój ojcze, mój ojcze, ocal ją, ocal — choćbym jéj już nigdy ujrzeć nie miał;
— Ocalić ją — mówił p. d’Avrigny — sądzisz że potrzeba prosić mię abym ją ocalili — nie mnie proś — proś Boga!
— Więc nie ma żadnej nadziei — więc potępieni jesteśmy nieodzownie?
— Amory, odpowiedział p. d’Avrigny, wiesz że użyję wszystkich środków jakich sztuka moja dostarczyć mi może — ale ja ci powiadam, że sztuka nic nie pomoże przeciw chorobie, która do tego już stopnia jest rozwinięta, jak ta.
I dwie duże łzy spłynęły z pod suchych powiek skołatanego starca.
Amory łamał ręce w rozpaczy. P. d’Avrigny ulitował się wreszcie boleści jego, i przyciskając go do serca mówił mu.
— Słuchaj, jedno nam tylko zostaje — uczynić jéj śmierć znośniejszą; na to tylko mogę użyć sztuki mojéj, na to tylko zda ci się miłość twa. Wypełnijmy więc wiernie tę ostatnią powinność! Idź do siebie, jak będziesz mógł widzieć Magdalenę przyszlę tam.
Amory straszliwych oczekiwał wyrzutów; ta boleściwa dobroć zmieszała go — i byłby wołał raczej słyszeć przekleństwa, jak te ponure łagodności wyrazy.
Poszedł na górę i chciał pisać do Antoniny, ale dwóch myśli związać nie był w stanie.
Rzucił pióro precz, i głowa pochyliła się mu na stół.
I pozostał tak długo, nieruchomy, niemy, nie mierząc wcale czasu. — Józef zbudził go z tego letargu mówiąc:
— P. d’Avrigny prosi pana.
Amory wstał w milczeniu i poszedł za starym sługą. — Przededrzwiami wstrzymał się: nie miał odwagi wejść.
— Chodź Amory, rzekła Magdalena siląc się aby mówić głośno, chodź!
Biedna, cierpiąca poznała kroki kochanka. Amory chciał rzucić się do jéj pokoju, ale pojął, co za skutek mogłoby sprawić podobne ukazanie się. Ułożył więc twarz swą, z lekka uchylił drzwi, i wszedł z uśmiechem na ustach, ze śmiertelnym bólem w sercu.
Magdalena wyciągnęła obie ręce ku niemu, i chciała się podnieść; ale to było zbyt wielkie wysilenie dla niéj — i osłabiona padła na poduszki.
Wtedy cała wyrachowana spokojność młodzieńca znikła wraz. Widząc jéj bladość, i osłabienie, krzyknął boleśnie i skoczył ku niéj.
P. d’Avrigny wstał, ale Magdalena wzięła go za rękę, a giest jéj był tak błagalny, że siadł znowu na krzesło, i głowę oparł w milczeniu.
I była cisza głęboka — tylko Amory przerywał ją łkaniem swém.
Wszystko było w tym stanie jak przed piętnastą dniami; ale tą razą był to napad powtórny.







  1. w Paryżu





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.