Anioł śmierci (Tetmajer, 1906)/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Tytuł Anioł śmierci
Wydawca Gebethner & Wolff
Data wyd. 1906
Druk W. L. Anczyc i spółka
Miejsce wyd. Warszawa-Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


A za Żarnowcem na błoniu,
A za Żarnowcem na błoniu,
Jechał Jasieńko na koniu,
Jechał Jasieńko na koniu...

— Nie, to jest, jak Boga kocham, prześliczna kobieta — rzekł Tężel, przestawszy nucić i cofając się parę kroków w tył od ściany, na której wisiał portret młodej panny w ciemnej sukni. — Jak Boga kocham, prześliczna kobieta — powtórzył i jeszcze się krok cofnął. — I co to za genialna bestya z tego Romka, żeby taki portret namalować! Tycyanby się nie powstydził, ale żeby znów Tycyanowi kazał kto tak rzeźbić, jak Romek!... Nie, jak Boga kocham, to jest ultrarenesansowy łeb...
Podszedł, nucąc drugą strofkę, do okna i odwróciwszy się odeń ku portretowi, rzekł całkiem poważnie:
— Słuchaj ty, ty nie wiesz, co to Romek jest, a jeżeli wiesz, to niezupełnie. Ładna jesteś, boś ładna, ale myślisz, żeby kto o tobie za czterdzieści, albo za pięćdziesiąt lat wiedział? Piesby wiedział. A jak będziesz żoną Romka, za sto, za dwieście, za tysiąc lat będą wiedzieli, że panna Marya Tyżwiecka była żoną Romana Rdzawicza. To jest ultrarenesansowy łeb, mówię ci. A swoją drogą... Eh, aleś ty nawet na portrecie tego wiedzieć nie powinna. Tężel jest Tężel i kwita...
Gwiżdżąc trzecią strofkę, począł wielkimi krokami chodzić po pracowni, portret zaś wodził za nim uporczywie oczyma. Tężel to czuł i znowu odwrócił się ku niemu.
— Jak żywa, jak żywa — szeptał — co to za genialny łeb! I co to za śliczna kobieta!...
I jakby raz pierwszy twarz tę widział, jął się wpatrywać w przepyszne, ogromne ciemno­‑blond włosy, lokami spadłe ku ramionom, w ściągłą, szczupłą twarz o matowych rumieńcach, z wielkiemi, podłużnemi, ciemno­‑szafirowemi o złocistym blasku oczyma; o nosie prostym, cienkim i delikatnym, z płaszczyznami, jak u greckich posągów; ustach małych, wązkich, dziwnie regularnych, z górną wargą cokolwiek wzniesioną i brodzie dosyć krótkiej i klasycznie okrągłej. Głowa ta, na prześlicznej szyi, z podmalowanym poniżej, cokolwiek odsłoniętym biustem, miała dziwny wyraz: melancholii i swawoli, zuchwalstwa i smutku, dzieciństwa i powagi, sentymentalizmu i zmysłowości, a miała w sobie nieujęty jakiś wdzięk, nieodparty czar.
— Czy ona jest piękniejsza, czy bardziej czarująca? — mruczał Tężel. — Ale że ta bestya Romek nie wraca! Ja, żebym miał taką narzeczoną, toby mnie korkociągiem od niej nie wyciągnął, a ten już dwa tygodnie kaduk wie, gdzie siedzi. Zachciało mu się wystawy w Wiedniu. A te ślicznoty czekają, czekają, stokrótkom listki rwą: przyjedzie, nie przyjedzie, a jego niema. A te ślicznoty... — tu Tężlowi bardzo mocno głos zadrżał. Żachnął się: — Tfu, do dyaska!
Tężel, pomimo woli, spojrzał w lustro, zobaczył swoją kwadratową, grubociosaną twarz o wystających kościach policzkowych, małych oczach, perkatym nosie, szczeciniastych płowych włosach i również szczeciniastych płowych wąsach, i swoje zwaliste ramiona, i odwróciwszy się z niesmakiem poszedł ku oknu, obok którego stał stolik. Na stoliku leżał list w białej kwadratowej kopercie.
— To od niej — mruknął. — Psiakrew, są przecież szczęśliwi ludzie na świecie. Ale koperta nie jest taka jak zawsze...
— Tężel! Jesteś tam, stara małpo! — ozwał się w tej chwili we drzwiach dźwięczny, wesoły, męski głos o nizkim tonie i stanął w nich młody, około dwudziestu sześciu lat mężczyzna.
— Romek! — zawołał Tężel, podbiegając ku wchodzącemu z otwartemi ramionami.
— Jak się masz Jędrek — rzekł Rdzawicz — tylko mnie nie zgnieć, niedźwiedziu.
— Zdróweś, Romek?
— Zdrówem. Jak się masz? Każ mi rzeczy znieść i zapłać dryndę. A cóż Marysieńka?
I Rdzawicz, zrzucając zamaszyście podróżną torebkę z ramienia, poszedł ku przeciwległej drzwiom ścianie, pod którą na trójnożnym, wysokim stoliku stało sklejone z pokostowanych kartonów, umocowanych na deseczkach wielkie pudło. Rdzawicz podniósł je ostrożnie. Ochraniało ono modelowane w glinie popiersie młodej kobiety.
— Tężel, podobne to, co? Gdzieżeś ty? Aha!... Moje, moje śliczne, moje ty złote serdeczne. Tężel wróciłeś? Podobne to?
— Ba!
— Cóż: »ba?« Gadaj: podobne?
— Cóż się pytasz, kiedy sam wiesz, że podobne.
— Bo wiesz, dyablo trudno jest robić portret z portretu. I jeszcze z malowanego rzeźbić...
— Ale ty jej nie rzeźbisz z tego tam — odezwał się Tężel cichym i jakimś wzruszonym, a usiłującym wzruszenie pokryć głosem — ty jej nie rzeźbisz z tego tam coś namalował, tylko ze swego serca, bo ty ją masz w sercu...
Rdzawicz popatrzył nań wilgotnemi oczyma.
— Tężel, jak ty czasem ładnie mówisz — rzekł. — I jakżebym ją mógł inaczej robić? Podmalowałem portret w trzech dniach, a i to Bóg wie jak, bo przecież malarzem nie jestem, ani Buonarottim, co wszystko umiał. Nie mógłbym jej też rzeźbić, żebym jej w sercu nie miał. Mam tam jej każdy rys, każdą linijkę, każdy szczegół twarzy. Ale się też Rysia ucieszy! Jak już będę mniej więcej gotów ze szkicem, dopiero ją poproszę, żeby mi dopozowała do reszty, a potem w marmur! Czy to nie będzie piękny prezent ślubny? Co? Tężel, ty stara małpo?!
I Rdzawicz, porwawszy Tężla za ramiona, obrócił nim kilka razy po pracowni, zawadzając o krzesła, potem siadł, odetchnął i począł mówić:
— Masz wirginia. Tężel, powiadam ci, co za wystawa! Jakie Niemcy! Co za Szwedy! Co za Hiszpany! Malarze mi się daleko lepiej podobali, niż rzeźbiarze. Powiadam ci...
— Ale, ale — przerwał Tężel — jest tu list.
— Od kogo? Co?
— A od kogóżby? Od panny Maryi.
— Maryś złota! Iris moja! Dajże! Gdzie! Aha tam...
I spostrzegłszy list, zerwał się i pobiegł ku stolikowi.
— Ale cóż to, jakaś inna koperta. Zawsze są podłużne, blado­‑różowe, albo heliotrop — mówił, rozcinając pilnikiem kopertę.
— I ja to samo zauważyłem.
— Teraz cicho siedź.
— Ba — ale w tej chwili Tężel porwał się z krzesła i prawie krzyknął: Romek, Jezus Marya, co ci jest?
Rdzawicz stał się purpurowy, żyły nabrzmiały mu na czole, rozchyliły się usta i poczęły drżeć, a kark napęczniał od napływu krwi.
— Romek, co ci jest?! — wołał Tężel.
Ten zaś zbladł, a raczej zsiniał, położył list na stole, chrapnęło mu coś i jękło w gardle, zachwiał się i cofnął.
Tężel osłupiał. Patrzył na Rdzawicza i widział, że temu pierś podnosi się coraz szybciej i ciężej, jak u kogoś, co ma gwałtowny astmatyczny atak, i że oczy stają mu się coraz bardziej nieruchome, coraz szersze i jakby błędne, ciało zaś całe drży i jakby pręży się w sobie. Nie mógł nic pojąć. Zrozumiał, że Rdzawiczowi stało się coś strasznego, ale nie mógł zrozumieć co? Nakoniec Rdzawicz rzekł: Czytaj...
Tężel wziął ze stolika list i począł czytać. List brzmiał: »Wiem, że sprawię Panu wielką przykrość, może nawet boleść. Wiem, że uczucie Pana dla mnie nie jest tak silne, głębokie i trwałe, jak Ci się zdaje i jak sam w to może wierzysz, ale nie wątpię, że nie jestem ci obojętną. Pisanie tego listu i dla mnie samej jest bardzo przykrem. Pan wiedziałeś, że ja Pana nigdy istotnie nie kochałam, ja się łudziłam, brałam chwilowe wrażenie za prawdę, łudziliśmy się oboje. Dawno już walczyłam ze sobą, te dwa tygodnie pańskiej nieobecności zdecydowały mnie. Ja Ciebie nie kocham i zwracam Ci słowo. Przecież nie chcesz mi pan wiązać świata. Listy i wszystko odeszle moja ciotka, jak Pan wróci. Ja jutro wyjeżdżam. A jeśli nie możesz bezemnie żyć, to się otrujmy.

Marya Tyżwiecka.

D. 27 kwietnia 1894 r.«

Tężel, przeczytawszy ten list, opuścił ręce i zdrętwiał. Ścisnęło go coś za gardło i chwyciło coś za włosy. A potem musiała mu przelecieć przez głowę jakaś myśl, która wydała mu się wstrętną, gdyż nagle, jakby płaza zobaczył, żachnął się, splunął i mruknął: Tfy! Tężel!...
Rdzawicz zaś osunął się na kanapę twarzą w dół i leżał, oddychając, jakby braknące powietrze chwytał ustami.
— Romek — ozwał się Tężel oszołomionym głosem.
Rdzawicz nie odpowiedział; leżał nieruchomy i chwytał powietrze.
Długa chwila zbiegła, nim odjął twarz i podniósł się nieco; Tężel wzdrygnął się, tak wyglądał.
— Co to jest? — szepnął. — Co się stało?
Tężel nie wiedział, co odpowiedzieć. Rdzawicz zaś wydobył portefeuille z bocznej kieszeni ubrania, wyjął zeń list w podłużnej, blado­‑różowej kopercie i podał go Tężlowi, mówiąc: Czytaj.
Tężel począł czytać.
»Jedyny mój, najdroższy! Mój! Ty! Ti!
Okropnie cieszy, że Rom zrobił taką Dyannę! Rom jest caca. Rom jest śliczny. Niech cieszy, że cieszy. Przyjdź zaraz. Rysi jest tęskno bez swojego pana.
Całuję lewe ocko.
Mój Ty! Taką mi sprawiłeś rozkosz. Mój geniusz! Czy to może być, żebyś mnie Ty kochał? Za co mnie Ty kochasz? Jak Ty mnie możesz kochać? Czy to może być, żeby mnie tyle szczęścia spotykało? Czy ja jestem warta tego? Czy ja Ci potrafię dać szczęście? Wszystko, byleś Ty był szczęśliwy. Ja przestaję istnieć dla siebie. Jedyny mój, skarby moje, wszystko moje, życie moje! Chciałabym dla ciebie ponieść jakąś wielką ofiarę, chciałabym dla Ciebie, cierpieć, umrzeć. Czuj dla mnie, co chcesz, ja Ciebie kocham! Mój Ty! Mój Ty! Mój!
Całe miasto mówi o Twojej Dyannie. Nawet ciocia Porzelska jest wzruszona. Ja śmieję się i płaczę ze szczęścia. Całuje prawe oczko.
Nie myśl wcale, że dlatego Cię tak kocham, że tak mówią o tobie. Kocham, bo kocham. Wszak tylko taka miłość jest coś warta? Ty sam tak mówisz, prawda?
Nie lękaj się. Będziemy szczęśliwi. Kobieta kiedy kocha, świat zwali, a uszczęśliwi. A ja kocham.
Czuję się teraz lepszą, szlachetniejszą, mądrzejszą. Miłość takiego, jak Ty, człowieka, podnosi. Taka jestem dumna, że Cię kocham. Mój orle! Patrzę z góry na wszystkie inne panny. Ty mnie wybrałeś. Ty — mnie. Jedyny mój!
Nie byłeś już trzy dni — prawda, wyjeżdżałeś, po coś wyjeżdżał, Ty niedobry?! Ti — przyjdź zaraz. Czekam Cię. Twoje bobo ceka i prosi. Czy cieszy, że zobaczy? Niech cieszy, bo cieszy. Kocha?
Byłam podczas Twojej niebytności w teatrze. Nie chciałam iść, ale mnie gwałtem zabrali. Z początku strasznie mi było smutno, że Ciebie niema, ale potem byłam kontenta, bo obok siedziała jakaś śliczna panna i byłbyś się z pewnością zakochał. Jesteś taki wrażliwy.
Całuję oba oci. Ti!
Kocha, kocha, kocha, kocha, kocha —

Twoja narzeczona
Rysia.

P. S. Ma kota«.

Tężel położył list na stole.
— Z tem się nie rozstawałem — szepnął Rdzawicz, biorąc list i chowając go do portefeuille. — I ta sama kobieta!... Jak można mnie tak odrzucać! Jak można! Jak można! Jak można! Maryo! Rysiu!...
Pochwycił go płacz, który przeszedł w spazmy.
Tężel był w rozpaczy. Obejmował Rdzawicza rękoma, całował, tulił i czuł, że mu grube łzy ciekną po twarzy. Zarazem czuł, że nie wie naprawdę, co się stało, że mu się wszystko miesza w jakiś pogmatwany, potworny kłąb.
Nadszedł wieczór. Rdzawicz uspokoił się i zdawało się, że zasnął. Tężel zapalił lampę i spojrzał nań. Leżał na wznak na kanapie, ze zbielałemi, rozchylonemi ustami, blady jak trup i jak trup sztywny. Obrzmiałe, zaczerwienione powieki spoczywały na oczach bezwładnie.
— Śpi, czy nie śpi — myślał Tężel.
Zapalił papierosa i stuknął popielniczką; Rdzawicz nie ruszył się.
— Śpi — szepnął i odłożywszy papierosa, oparł przy stole czoło na rękach i począł patrzeć na leżącego.
— Śpi, chwała Bogu — szepnął znowu. — Biedny chłopak...
Nagle uczuł, że go coś ciągnie w przeciwną stronę i odwrócił głowę — to portret panny Tyżwieckiej patrzał nań swemi wielkiemi, ciemno szafirowemi, o złocistym blasku oczyma.
— Coś ty uczyniła — szepnął — coś ty uczyniła...
I porwał go na tę kobietę wściekły, szalony gniew; miałby ochotę rzucić się na jej portret i podrzeć go, poszarpać na sztuki. Portret zaś patrzał nań uporczywie. Tężel utkwił oczy w tych martwych a patrzących oczach — i spuścił swoje. Głowa opadła mu na piersi i czoło pofałdowało się w brózdy.
Po chwili powstał, podszedł ku portretowi, zdjął go ze ściany i odwrócił ku niej. Poczem usiadł znowu przy stole i włożywszy ręce w kieszenie, głowę zwiesił.
A więc Marya zerwała z Romanem... Nie, nie, nawet i teraz przed samym sobą tego nie wyzna... A zresztą i cóż?... Cóż on?... Cóż on, Tężel?... Taki Tężel.. Jeżeli było podle, że to czuł... Wszakże nie chciał czuć, tłumił się, ile mu sił starczyło... Z tej strony jest czysty... Podle było, że wogóle potrzebował nie chcieć czuć i tłumić się, ale go tak brało, tak brało... Jeżeli było podle, że to czuł pierwej, to teraz byłoby jeszcze podlej... stokroć podlej... A zresztą cóż on, taki Tężel?... On i Rdzawicz, ten genialny człowiek i on, rzemieślnik prosty, kamieniarz nie rzeźbiarz, kowal..
I co ona uczyniła, co ona uczyniła!... Rdzawicz może zdrowiem to przypłacić... Tężel wzdrygnął się, albowiem przypomniał sobie, że w rodzinie Rdzawiczów panowała pewna skłonność do melancholii.
Naprawdę on mało wie o stosunku Rdzawicza do Maryi. Cały prawie czas narzeczeństwa Rdzawicza przesiedział w Kulczy, rzeźbiąc figury apostołów do tamtejszego kościoła. Rdzawicz pisywał tylko kartki i to dość rzadko... Tężel raz jeden ją tylko widział bliżej w teatrze. Rdzawicz chciał go przedstawić, ale on nie chciał, wstydził się. Widział z krzeseł, że rozmawiają o nim w loży, że Marya patrzy nań i uśmiecha się, ale Rdzawicz musiał o nim mówić dobrze, bo uśmiechała się życzliwie. Tężel czuł, że się rumieni, był zły i było mu zarazem jakoś dziwnie, coś mu rozpierało piersi. Raz jeden spotkały się ich oczy i wtedy — wtedy Tężel uczuł coś takiego, czemu nic podobnego nigdy przedtem nie czuł i o czem wyobrażenia nie miał... I przeląkł się sam siebie, przeląkł się Rdzawicza, przeląkł się jej... Nazajutrz po przedstawieniu Rdzawicz przyniósł mu tuberozę z bukietu od Maryi, posłaną »przyjacielowi swego narzeczonego«. Tężel wziął tuberozę i nie wiedział co z nią zrobić? Cóż prostszego, jak schować kwiat od narzeczonej swego przyjaciela?... Ale... Czy on schowałby ten kwiat tylko, jako kwiat od narzeczonej swego przyjaciela?... Tak?... Nie!... Jest to podle, podle, stokroć podle i haniebnie podle, że on nad czemś podobnem się zastanawia, że mu to może wogóle myśl mącić... Chciał więc kwiat wyrzucić — ale nie mógł... Całą noc nie spał, rano zaś spalił kwiat, a popiół wsypał do papieru, zawinął i schował do pugilaresu. Potem wyjął go i schował do szuflady między listy z domu, ze wsi. Wreszcie koło południa poszedł nad Wisłę i wsypał popiół w wodę. Bo od narzeczonej swego przyjaciela można schować kwiat, ale on nie mógł tak uczynić, nie powinien był... I że mógł nie módz!... Jak to podle!... To wszystko tak niedawno było, parę tygodni temu. I pomyśleć, że się coś takiego stało...
Rdzawicz odetchnął; Tężel spojrzał na niego — spał jeszcze.
— Mój Boże, mój Boże — myślał Tężel — co to będzie? Delikatny jest i nerwowy. Jak on to przetrzyma... Żeby to choć inny człowiek... ale to szalony, dziki temperament, heliogabalowskie rozuzdanie zmysłów, impet fantazyi i pęd, a organizm stosunkowo wątły... Jak on to przetrzyma?... Gdyby nie przetrzymał... Jezus Marya!...
Tężlowi aż zawirowało na to przypuszczenie w głowie.
— Jezus Marya!...
Ośm lat przeżyli prawie nierozłącznie.
Tężel miał wówczas dwadzieścia dwa lata i ponieważ późno mógł się wziąć do roboty, kopiował dopiero w akademii sztuk pięknych antyki. Robił właśnie głowę Junony i był bardzo kontent z roboty. Zdawało mu się, że robi doskonale i że kopia jest ogromnie podobna.
Jednego dnia, w październiku przychodzi do sali szkolnej i zastaje przed swoją robotą może ośmnastoletniego szkraba. Dość wysoki, cienki, smukły, blady, o czarnych, świecących włosach, mocno falistych, nos orli z rozdętemi nozdrzami, usta dość grube, oczy dziwne, jakby stalowe, duże, świetliste, głęboko osadzone. W całej postawie coś zuchwałego i niezmiernie swobodnego, coś poprostu lotnego, ale szkrab.
Tężel patrzy na niego, a on na Tężlową glinę. Trwa tak chwilę, aż się Tężel, pewny swego pyta:
— Cóż, panie, podobne?
— Nie, panie, niepodobne — odpowiada szkrab.
Tężla aż zaświerzbiało w garści: A szkrab! A smarkacz! — Ale przedewszystkiem tak się zmieszał, że języka zapomniał w gębie.
— Tak pan sądzi? — bąknął.
— A tak — odpowiada chłopak.
— A bo to moja robota...
— A to przepraszam pana bardzo, nie wiedziałem.
— A no wiem, że pan nie wiedział. Ale się panu nie wydaje podobne?
— Przepraszam, ale nie.
— Hm, ja myślałem, że to dobre. Może pan ma i racyę.
— Widzi pan, tu jest największy feler — mówi szkrab i nie pytając, czy wolno, przejeżdża wielkim palcem po policzku Junony. Tężel zgłupiał — co to?
Było to coup de maître, dotknięcie mistrza. W tej chwili Tężel spostrzegł, że tu istotnie właśnie najwięcej chybił.
— Ma racyę — mruknął — podobne to do Junony, jak kot do malwy. A kto pan jest?
— Ja jestem Roman Rdzawicz. Zapisałem się tu na rzeźbę. Będziemy kolegowali.
— Ja się nazywam Jędrzej Tężel. Panie czyś pan się już gdzie uczył?
— Bardzo mało i prywatnie, bo musiałem kończyć gimnazyum. Ojciec nie chciał inaczej. Straciłem dużo czasu.
— Ten stracił dużo czasu... — pomyślał Tężel.
Nazajutrz Rdzawicz wziął się do pracy obok Tężla i trzech innych kolegów. Wszystko mu się paliło w rękach; zdawało się, że oczami rzeźbi, tylko spojrzy. Profesor Bronn się dziwił i powtarzał: Panie Łdzawicz, panie Łdzawicz! Pan ma głuby talent, tylko ta natuła niesfołna, oj ta natuła! Panie Łdzawicz, panie Łdzawicz!
Koledzy byli naturalnie źli, a Tężel niemiał z podziwu. Nie zbliżał się do niego, tak, jak będąc dzieckiem, w Kostrzynie we dworze, kiedy go panicze zawołali, bał się do ręki wziąć zabawki, aby nie zgnieść. Wydawał się sobie przy tym smukłym, cienkim, ośmnastoletnim chłopaku, takim grubym, ciężkim chłopem, takim chamem! Obchodził Rdzawicza, jakby to był przedmiot szklanny. Wszyscy sobie w szkole mówili »wy«, ale z Rdzawiczem był Tężel zawsze na »pan«.
— Ja tak rzeźbię, jak pies gra na drumli — myślał — ale ten...
I coraz większa opanowywała go względem Rdzawicza nieśmiałość.
Zeszło może ze dwa miesiące, a stosunek między nimi ani na krok nie postąpił, mimo, że pracowali dzień w dzień obok siebie. Tężel był nieśmiały. Rdzawicz wogóle trzymał się dosyć daleko od kolegów.
— On tu na nas patrzy, jak kawka na pasternak, ale ma do tego prawo — myślał Tężel.
Aż jednego dnia Rdzawicz zbliżył się ku niemu i rzekł:
— Panie Tężel, ja mam do pana jedną wielką prośbę.
— Czemże mogę służyć? — spytał Tężel i czuł, że się czerwieni, jak przed panną.
— Widzi pan, ojciec mi przysłał trochę pieniędzy i sprowadziłem sobie mały kawałeczek marmuru, bo chcę coś rzeźbić, ale nie mogę sam obtłuc. Czyby mi pan nie pomógł? Marmur nie jest duży, może półtorej stopy.
— Owszem, z całą chęcią. Kiedy mam przyjść?
— Kiedy pan zechce. Ale możeby najlepiej było dziś zacząć popołudniu. Ma pan czas?
— Dobrze. Mam. A cóż pan chce rzeźbić, jeżeli mogę wiedzieć?
— Anioła życia.
— Anioła życia? Cóż to ma być?
— Widzi pan, chcę zrobić coś takiego, co się rwie w górę, vers le ciel. Chcę zrobić coś — tu przestał mówić, wziął kawałek węgla ze stołu i począł rysować na ścianie. Pod ręką jego z niesłychaną szybkością rósł kształt skrzydlatej postaci en face. Skrzydła były rozpięte i wzniesione wysoko, postać jakby razem szła i zrywała się do lotu. W kilku liniach nadał twarzy anioła wyraz jakiejś młodzieńczej mocy, bujności, zachwytu i czegoś promiennego. To było rzeczywiście: Życie...
Tężel osłupiał.
— Widzi pan — mówił Rdzawicz, kładąc węgiel na stole — chcę zrobić coś takiego, co za sobą porywa świat, ludzi i niesie gdzieś w przestrzeń, w dal, w przód! Coś, co bucha zdrowiem, tryska świeżością; gdy się śmieje, to gaje drżą, gdy zawoła ku sobie, to się skały pochylą. Chcę zrobić coś takiego, w czemby się dało uczuć zieleń łąk, słoneczność, błękit wiosenny, coś takiego, żeby to czyniło wrażenie, że się z tem strumienie w górę rwą i że za tem oceany w górę polecą. Coś, rozumiesz pan, coś takiego, żeby się zdawało, że to z oczu sypie kwiaty i błyskawice, te, co w niebo biją... Coś... rozumie pan?
— Rozumiem.
— I pomoże mi pan obtłuc?
— Pomogę.
— No, to niech pan przyjdzie do mnie. Oto jest mój adres.
— Dobrze. Przyjdę zaraz popołudniu.
— Do widzenia.
— Do widzenia.
I rozpoczęli robotę. Tężel pomógł Rdzawiczowi obtłuc marmur, ten zaś wziął się do modelowania w glinie swego Anioła życia. Ale rzecz okazała się daleko trudniejsza, niż Rdzawicz przypuszczał.
— Nie idzie — mruknął raz Tężel, stając przed glinianą masą na postumencie.
— A nie idzie — odparł smutno Rdzawicz.
— Wie pan co, możeby to odłożyć na później, aż się pan więcej nauczy. Zawcześnie się pan zabrał do kompozycyi.
— Mnie się też zdaje, że ja za mało umiem.
— Przecie my dopiero figury z antyków zaczynamy robić, a pan chce komponować.
— A bo Michał Anioł przecież wie pan, zrobił, mając szesnaście lat, taki posąg, że wszyscy myśleli, że to antyk.
— No, tak, ale widzi pan...
— O, panie, aut Caesar, aut nihil — podchwycił żywo Rdzawicz.
I wziął się na nowo do lepienia, ale »nie szło«. A Tężel nucił:

Dadzom mi jom, dadzom,
Piknie odprowadzom,
Ale trzeba pocekać...

Zaprzyjaźnili się tymczasem ogromnie. Z »pana« zeszli na »wy«, z »wy« na »ty«. Rdzawicz imponował Tężlowi swoją inteligencyą, swojem wykształceniem, talentem, sferą, z której pochodził, stosunkami, ogładą towarzyską, podbijał go swoją wrażliwością, nerwowością i finezyą, czarował wyobraźnią. Natomiast gruba, rubaszna, ale zupełnie nadzwyczajna uczciwość, prawdziwie kamienny i zdrowy chłopski rozum Tężla, przywiązywały do niego Rdzawicza.

— My wyglądamy z sobą, jak kameleon z wyjcem, bo jest taki, prawda? — powiedział raz Tężel.
— A jest. Wyjec rudy.
Przyjaźń spotęgował jeszcze kilkoletni wspólny pobyt w Monachium, wśród różnych warunków, wreszcie i to, że po śmierci ojca, Rdzawicz ujrzał się równie biednym, jak Tężel, nawet biedniejszym, gdyż na Tężla wypadło w Kostrzynie jakieś półtrzecia morga roli, Rdzawicz zaś nie odziedziczył nic zgoła. Tężel nadto miał rodziców, braci, siostry i dużo blizkiej rodziny. Rdzawicz zaś, którego matka na kilka lat przed ojcem umarła, z blizkich nikogo. Z dalszą rodziną, z wyjątkiem cioteczno ciotecznego brata, Przerwica, poety, w małych zostawał stosunkach. Tężel czuł się teraz nietylko przyjacielem, ale i jakby starszym bratem i opiekunem młodszego o cztery lata od siebie chłopca.
Przybrana ta opieka nie była zresztą łatwa. Rdzawicz, którego babka była Hiszpanką, wywiezioną stamtąd do Polski, podczas wojen napoleońskich, odziedziczył po niej romańską żądzę używania życia i właściwą romańskim ludom zmysłowość i lubieżność. Przy dosyć wątłym jego organizmie, puszczenie wodzy temperamentowi było ryzykowne i tego Tężel się dla przyjaciela lękał; tymczasem Rdzawicz hamulca nie znał. Ogarnął go po prostu szał. Szedł na oślep, tracił się sam w sobie, walił w przepaść. Tężel z rozpaczą począł spostrzegać, że wyobraźnia w nim niszczeje, ambicya zamiera, a zarazem niszczeją w nim i zamierają wszystkie szlachetniejsze instynkty. Żądza użycia, grubego, brutalnego użycia, zaczęła się w nim stawać najsilniejszym popędem, zabijała w nim wszystkie inne. Zdawało się, że żyje tylko dlatego, aby szukać i znajdować, i że głównym motorem w nim jest żądza, a wszystko inne, całą resztę życia, uważa tylko za środki umożliwiające sycenie tej żądzy.
— Sztuka? Sława? — mówił do Tężla. — Wszystko to jest bajeczne głupstwo. Jeżeli chcę być sławnym, to tylko dlatego, że kobiety są tak, jak ćmy, które pomiędzy dziesięciu świecami wybiorą tę, co się pali i świeci najjaśniej. Dlatego chcę być sławnym.
— Ale takie życie cię niszczy — mruczał Tężel — a każdy ma przecie obowiązek względem siebie.
— Ja znam tylko jeden: szukać w tem przyjemności, w czem się ją znajduje, szukać jej za jakąbądź cenę, byle znaleźć. Powiedz mi, jaki może być inny cel życia, jeśli nie użycie? Wszystko inne jest głupstwo! Robić to, co się chce. Tobie robi przyjemność rzeźbić dla samego rzeźbienia? Rzeźb. Gdyby ci robiło przyjemność całymi dniami skrobać marchew lub przesypywać piasek z garnka do garnka: skrob i przesypuj. A jeszcze ta twoja sława! Cóż jest sława? Dbanie o opinię innych. Czego ja mam o nią dbać? Co mnie inni obchodzą? Ja ich nie obchodzę, dlaczego oni mają mnie obchodzić?
— Ale kiedy ty ich obchodzisz — perswadował Tężel.
— Ciekawym czemu?
— Bo masz talent.
— A tak, to znaczy: chcemy mieć lalkę do zabawy. Pfui Teufel! Zresztą, daj mi pokój! Mnie i tak prędko dyabli wezmą.
— Sam tego chcesz.
— Przecież tak długo żyć nie można...
— Widzisz...
— Nic nie widzę. Cośbym tylko chciał przedtem zrobić...
— Ale cobyś ty mógł był już do tego czasu zrobić, gdybyś był chciał!
— No to nie zrobiłem... i cóż?
— Nie żal ci? Przecie się marnujesz... Czembyś ty już mógł być!
— Nie bój się, jeszcze będę. Nie bój się, ja to wiem, że będę wielkim rzeźbiarzem...
— Jak tak mówisz...
— Zresztą mogę niczem nie być i niech to wszystko piorun trzaśnie!
Tężel był w rozpaczy. Rok za rokiem płynął, a Rdzawicz, uganiając się za kobietami, nie pracował prawie wcale i istniał jeszcze jako rzeźbiarz, tylko dzięki swemu nadzwyczajnemu talentowi. Anioł życia i wszystkie inne projektowane niegdyś kompozycye poszły w kąt, robił małe figurki na sprzedaż, byle żyć. Podejmował się robót do sklepów, rzeźbił Flory, amorów i Bismarków, od czasu do czasu tylko posyłając coś na wystawę. Krytycy nie mogli mu odmówić talentu, ale spodziewali się zrazu po nim daleko więcej. Tężel wiedział, co Rdzawicz naprawdę mógłby dać i wciskał pięści we włosy.
Wreszcie zdenerwowanego, zniszczonego, prawie zagrożonego rozwojem rodzinnej choroby mózgowej, przywiózł Rdzawicza po pięciu latach pobytu za granicą do kraju.
Rok tu już byli. Rdzawicz uhamował się trochę, głównie wskutek odmiennych warunków życia; począł więcej pracować i wystawił gipsową Dyannę półnaturalnej wielkości, która mu zdobyła wielkie pochwały. Tężel, spokojny prawie, wyjechał do Kulczy rzeźbić apostołów do tamtejszego kościoła. Po kilku tygodniach otrzymał od Rdzawicza list, że ten wyjeżdża do Kłęża w lubelskie, rzeźbić portret niejakiej pani Strzeliskiej, bogatej staruszki. Potem, w parę dni później kartkę: »Vieux singe! Jest tu panna Marya Tyżwiecka, en trois quarts cud, w profilu świat się kończy, en face anioł!« Donosił również, że jest tu wnuczka pani Strzeliskiej, Jadwiga, bardzo oryginalna, bardzo inteligentna i bardzo dziwna panna, o tak zuchwałych i rozhukanych pojęciach, że się czasem zdaje, iż ma źle w głowie. Dodał dyskretnie, że robi takie wrażenie chwilami, jakby nie była »od tego«, ale co mu tam ona wobec Maryi! O Maryi dał tylko ten szczegół Tężlowi, że jest od dziecka sierotą, że ma majątek i że się nią opiekuje pan Strzeliski, ale właściwie nie opiekuje się nią nikt, gdyż pan Strzeliski jest »tak bierny, jak laska« i tylko doskonale administruje swoim i Maryi majątkiem, jak przynajmniej zapewnia jego córka, która o nim mówi, że »ojciec jest bardzo dobry, ale możnaby nim usta płukać«.
W kilka tygodni później doniósł Rdzawicz w lakonicznych słowach, że panna Tyżwiecka jest jego narzeczoną, że on zmienia zupełnie tryb życia i zabierze się na nowo do Anioła życia, ponieważ chce być sławnym teraz. Tężel, przeczytawszy, ledwo się nie rozpłakał z radości. I oto ledwo kilka tygodni minęło, on sam przed sobą czuje się podłym, Rdzawicz zaś leży blady jak trup, z opadłemi, sinemi powiekami, może w przeddzień szaleństwa. I to wszystko uczyniła ta jedna kobieta, o cudownych ciemno­‑szafirowych oczach o złocistym blasku, której portret przed chwilą odwrócił do ściany, aby się módz czuć — mniej podłym i mniej słabym.
Rdzawicz spał już z godzinę; zrobił się wieczór. Do pracowni wpadło przez wielką szybę księżycowe światło. Tężel począł patrzeć na Anioła życia.
Po ośmiu latach przerwy i ogromnej stracie czasu, powrócił Rdzawicz do swego dawnego tematu. I w pomyśle nie zmienił nic; wziął tylko większą formę, prawie naturalnej wielkości. Rzecz była na ukończeniu, a rysy Anioła, choć męskie, przypominały żywo rysy Maryi. Rzeźba przedstawiała się wspaniale.
— Istotnie, to jest arcydzieło — myślał Tężel. — Jak Boga kocham, arcydzieło jest. Tak mi z moim talentem do Rdzawicza, jak psu do farbiarstwa. No, niech tam... stało się, co się stało... Jak to wystawi, sypną się wieńce, sypną się dziengi, otumani go to, przeboleje. Już wiem, że się zaraz weźmie do nowej rzeczy... To dziwne, jakem na niego patrzał, to mi się serce ściskało i zdawało mi się, że już wszystko dyabli biorą, a jak na tę jego robotę patrzę, prawie, że mi wesoło. Co to jest sztuka! Ba, ale taka sztuka! Że ten Anioł jest taki pełen życia, to i we mnie życie wstępuje. Bo naprawdę z nim się coś rwie w górę, jak Rdzawicz mówi. Co to jest za wyraz! Co za ruch! Te skrzydła prawie szumią... Naprawdę w tym ruchu jest coś, jakby się rzeka pierwszy raz ze źródła miała puścić. Ten anioł...
W tej chwili usłyszał Tężel szelest za sobą; obrócił się: Rdzawicz miał oczy otwarte i poruszył się. Spojrzeli na siebie; w Tężlu ścisnęło się znowu serce i znowu nie wiedział, co począć — odezwać się, czy nie?
— Spałeś? — rzekł wreszcie.
— Spałem — odrzekł Rdzawicz dość głośno. — Spałem. Jeszcze nie mogę... jeszcze mi się...
I znowu skręcił głowę twarzą ku ziemi.
Tężel zaś patrzał nań i czuł, że mu się oczy łzawią. Nakoniec Rdzawicz ozwał się przerywanym, zdławionym głosem:
— Cóż teraz będzie?...
Tężel nie wiedział, co mu odpowiedzieć.
— Cóż teraz będzie? — powtórzył Rdzawicz, a w głosie jego było tyle bólu i tyle żałości, że Tężel uczuł, iż mu kurcz gardło ściska. Cóż miał odpowiedzieć?
Rdzawicz patrzał przed siebie. Wydawało się, jakby w nim coś zamarło. Nagle porwał się z sofy, usiadł i krzyknął gwałtownie:
— Nie można tak! Nie można tak! Nie można się tak dać zarzynać. Pójdę do niej! Zaraz, w tej chwili! Każdego innego mogła odepchnąć, ale nie mnie — ona! Która godzina?... To nie może być... To był chwilowy szał, kaprys jakiś straszny... Pójdę do niej...
— Ależ jej już tu niema — przerwał mu Tężel. — List przed trzema dniami pisany, a pisze, że nazajutrz wyjeżdża.
— Pokaż.
Tężel podał mu list.
— Prawda... Ale nie, nie, ręczę ci, że ona tu jest. To jest szalony kaprys. Ręczę ci, że ona tu jest.. Pójdę do niej. Mniejsza o to, że późno, nieraz później przychodziłem. Zresztą co mi tam! Co mi tam wszystko!
Zerwał się, przebrał z gorączkowym pośpiechem z podróżnego ubrania i zarzucił paltot.
— Iść z tobą? — spytał Tężel.
— Chodź.
Przez całą drogę nie mówili do siebie ani słowa. Rdzawicz, w którym widocznie chwilowa gorączka opadła, gryzł gałkę od laski. Tężel jechał pochylony, włożywszy dłonie między kolana.
Przed bramą siedział stróż. Znał on Rdzawicza, któremu nieraz bramę otwierał, i ukłonił się.
— Czy to panna Tyżwiecka wyjechała? — spytał Rdzawicz.
— Wyjechała, proszę wielmożnego pana.
— Wiecie na pewno? — pytał dalej, usiłując opanować łamiący się głos.
— Samem rzeczy do dorożki podawał.
— Kiedy wyjechała?
— Przedwczoraj rano.
— Czy sama pojechała?
— Pani panienkę odwiozła, ale wczoraj już wróciła.
— Nie wiecie dokąd?
— Nie wiem też, proszę łaski pana.
— Poczekajcie... zaraz...
Wyjął bilet z portfelu i począł szybko pisać:
»Do Wielmożnej Pani Julii Porzelskiej. Raczy Pani wybaczyć, że ośmielam się pisać do Niej tak późno i w tej formie; przed chwilą jednak przyjechałem, a że stróż mówi mi, iż moja Narzeczona wyjechała, radbym się dowiedzieć jej adresu, o który uprzejmie proszę. Nie przychodzę sam z tą prośbą, ze względu na późną godzinę«.
— Zanieście to na górę. Będzie odpowiedź.
Tężel stał oparty na lasce pod bramą, Rdzawicz odszedł trochę trotuarem. Po chwili stróż wrócił.
— Jest odpowiedź?
— Jest, proszę łaski pana.
— Dobrze, macie na piwo.
Drżącą ręką rozdarł kopertę pod latarnią i począł czytać półgłosem:
»Szanowny Panie! Siostrzenica moja, wyjeżdżając, nie upoważniła mnie do udzielenia Panu jej adresu, oświadczyła mi jednak, że zwraca Panu słowo i że oznajmia Panu o tem w liście; dziwię się więc, że Szanowny Pan nazywa jeszcze moją kuzynkę swoją narzeczoną. Listy swoje, pozostawione przez Marynię u mnie, odbierze Pan po odesłaniu jej listów na moje ręce.

Z poważaniem
Julia Porzelska«.

Rdzawicz jęknął, zataczając się.
— Romek, Romek — szeptał Tężel błagalnie, chwytając go za rękę — Romek, cóż ty chcesz uczynić? Opamiętaj się.
— Teraz już widzę, że to nie żart, że to prawda — rzekł Rdzawicz.
Szli przed siebie bez myśli — z ulicy w ulicę, z placu na plac, bez jednego słowa. Tężel rzucał od czasu do czasu okiem na Rdzawicza, ten jednak szedł zupełnie automatycznie, z oczyma spuszczonemi w dół, widocznie nic nie widząc i tylko instynktownie wymijając ludzi.
— Zapamiętał się — myślał Tężel. Oprócz uczucia ogromnej litości, jakie miał dla Rdzawicza, przychodziło mu jeszcze ciągle na myśl, że Rdzawicz nic nie jadł po powrocie i że musiał być głodny. Powoli zaczęło go więc dręczyć to, że Rdzawicz musi być głodny, niż to, co się stało. Ośmielił się i odezwał:
— Nic nie jadłeś od przyjazdu. Chodź gdzie.
— Dobrze. Idźmy.
— Gdzie chcesz?
— Gdziebądź. Wszystko mi jedno.
Siedzieli już kilka minut w gabinecie restauracyjnym, ale Tężel nie śmiał ani mówić do Rdzawicza, ani nań spojrzeć. Lękał się. Kazał przynieść jedzenie i podać wino.
— Jakie chcesz, Romek? — spytał cicho.
— Wszystko mi jedno, Albo każ przynieść butelkę szampana.
— Dobrze.
Tężel spuścił oczy w talerz i słyszał, że Rdzawicz uderza szybko podeszwą w podłogę i palcami w stół. Odważył się i spojrzał nań ukradkiem.
Blady był, ale na twarzy miał dziwne, ceglaste rumieńce; wargi miał spieczone i jakby do wewnątrz cofnięte, skutkiem czego od kątów ust ku brodzie uczyniły się dwie nienaturalne brózdy; brwi to się ściągały gwałtownie nad oczami, to podnosiły na moment w górę i znów ściągały. Patrzał przed siebie w jeden punkt, ale tak, jakby nigdzie nie widział nic.
Przyniesiono kolacyę. Tężel prawie jej nie tknął. Rdzawicz jadł dużo, niezmiernie prędko, jakby nic nie zdając sobie zresztą z tego sprawy, co robi; pił również dużo i wkrótce butelka była próżna.
— Każ dać drugą — rzekł.
— Ale...
— Co »ale«? Chce mi się pić.
— Nie to, tylko...
— Nie masz pieniędzy?
— A nie...
— Ile masz?
— Mam wszystkiego siedm rubli i jakieś kopiejki. A ty?
— Ja mam tylko cztery ruble. Dopiero pojutrze będę miał pieniądze z Towarzystwa.
— A tu nas nawet nie znają.
Rdzawicz począł się śmiać nerwowo, a potem krzyknął:
— Garson!
Wszedł służący.
— Słuchaj, zapomnieliśmy pieniędzy. Ten łańcuszek jest wart trzydzieści pięć rubli. Przynieś tu parę butelek szampana na ten łańcuszek. Przyniesiesz?
— Przyniosę, jaśnie panie.
Gdy szampana przyniesiono, Rdzawicz nalał sobie i Tężlowi kieliszek i zawołał:
— Słuchaj, Tężel, pij za nasze zdrowie!
— Za czyje?
— Za moje i Maryni. Pij!
Tężel nie chciał go drażnić; wypili.
— A teraz dalej. Pijmy za zdrowie jej przyszłego męża.
— Romek...
— Pij! Pij, kiedy ci mówię!
— A teraz, Tężel, pijmy za zdrowie jej dzieci. Wiwat jej dzieci!
— A teraz, Tężel, za zdrowie jej familii! Niech żyje ciotka Porzelska i wszystkie babki, wuje, stryje! Evviva!
— Romek...
— A teraz, Tężel, niech żyje jej przyszły kochanek! Niech żyje ten, z którym się... Wypiłeś?
— Nie!
— To pij! Pij!
— Romek...
Rdzawicz tej chwili grzmotnął o stół kieliszkiem, potem trzema pełnemi jeszcze butelkami o podłogę i padł na stół twarzą na skrzyżowane ramiona, wybuchając szalonym płaczem. Z krzesła przegiął się, jakby w konwulsyach, i runął na ziemię bez przytomności. Tężel poskoczył ku niemu. Padł na wznak, piana poczęła mu wybiegać na usta. Tężel przeląkł się strasznie. Pobiegł ku drzwiom, aby zawołać o pomoc, i w tej chwili spotkał się z przechodzącym mimo Przerwicem.
— Pan Bóg pana przysłał — zawołał. — On tam jest w gabinecie, chory.
— Chory? Cóż mu jest? — spytał Przerwic, tem więcej zaniepokojony, że i Tężel wyglądał, jak po tyfusie.
— Zasłabł nagle. Chcę posłać po dorożkę, odwieźć go do domu.
— Ale cóż się stało?
— Albo ja wiem... Coś mu się nagle stało...
Przerwic przeraził się, wszedłszy do gabinetu: Rdzawicz leżał na wznak z rozwartemi ustami i pianą na ustach, zupełnie bezprzytomny.
Przy pomocy służby, zniósł Tężel Rdzawicza do dorożki, poczem wsiadł do niej wraz z Przerwicem.
— Lora będzie trochę niespokojna — mówił Przerwie, wsiadając — ale trudno. Nie mogę was tak puścić.
Ostre nocne powietrze poczęło Rdzawiczowi wracać przytomność. Poruszył się, otwarł oczy i czując koło siebie kogoś trzeciego w dorożce, spytał:
— Tężel, kto tu jest?
— Twój kuzyn, pan Przerwic.
— A to dobrze. Jerzy, wiesz, co się stało?
— Domyślam się.
Zamilkli. Rdzawicz, wysiadłszy z dorożki, szedł naprzód i zatrzymał się w pracowni.
Usiadł na sofie, zwiesił głowę i rzekł, jakby do siebie:
— Jak ja będę dalej żył, jak ja będę mógł żyć?...
Przerwic położył mu rękę na ramieniu, Tężel wsadził obie garści we włosy, zasłonił twarz i siedział z opartymi łokciami na stole.
— Jak ja będę dalej żył; jak ja będę mógł żyć?... — powtórzył Rdzawicz przejmująco smutnym, zdławionym głosem.
— Co ja teraz zrobię? — mówił. — Co ja teraz zrobię?... Dopiero teraz zaczynam czuć, co się stało... Pierwej wszystko mąciło mi się, jakby mi kto ukropu w mózg nalał... Teraz zaczynam widzieć jasno... Co ja teraz zrobię?...
— Romek, bój się Boga! — jęknął Tężel...
— Tak ją stracić, tak ją stracić — mówił Rdzawicz głosem cichym, spokojnym i zupełnie złamanym. — Tak ją stracić... Tak kochałem tę dziewczynę... Takiem mi wszystkiem była, była mi życiem całem, światem całym... Cóż ja prócz niej mam? Tak ją stracić...
Zwiesił głowę i oparł ją na rękach. Tężel nie odkrywał twarzy. Przerwic toczył machinalnie tam i napowrót rączką od pióra po stole.
— Wy nie wiecie, jaka ona była — mówił dalej Rdzawicz — jaka była dobra, jaka słodka, jaka miła, jaka piękna... I tak ją stracić, na zawsze, na wieki, na całą wieczność stracić... Jerzy, czy ty myślisz, że ona nie wróci do mnie?
— Któż wie — odparł Przerwic. — Wszakże między mną a Lorą było półtora roku zerwania, a jednak dziś jesteśmy swoi.
— Tak, ale Marya nie wróci do mnie, nie wróci... Ty wiesz, że ona nie wróci... To już przepadło, na zawsze, na całą wieczność przepadło...
Tężel ściskał palce we włosach.
— Pocóżem ja ją poznał? — mówił dalej Rdzawicz. — Miałem potem bardzo wiele ciężkich przejść, bardzo wiele zmartwień, upokorzeń, zgryzot, ale myślałem sobie: to wszystko nic, sto razy więcej jeszcze zniosę, byle tylko ona była moją. Choćbym miał zginąć to zginę, bo to będzie dla niej... Ale i teraz nie żałuję... jeżeli zginę, to przez nią, przez moją Maryę...
— Nie zginiesz — przerwał mu Przerwic — i mnie się tak zdawało z początku. Myślałem, że oszaleję, nadziei przecież żadnej nie miałem, gryzł mnie ból i żal, a przeciem przetrwał.
— Ale ja nie przetrwam. Ty jesteś silniejszym odemnie. We mnie już jest śmierć.
— Romek, bój się Boga! — jęknął znowu Tężel.
Rdzawicz położył się na kanapie na wznak i założył rękę pod głowę. Oczy miał obrócone na sufit, ale patrzał, jakby wewnątrz siebie. I począł mówić:
— Cztery miesiące byliśmy narzeczonymi... Marya była już w Kłężu, gdy przyjechałem. Gdym ją zobaczył, stało mi się, jakby mi słońce w piersi weszło. Stało mi się naraz tak jasno i płomień mię przeleciał od stóp do głów... A potem nagle pociemniało mi w oczach i dreszcz mię przebiegł. Marya spostrzegła to. Odrazu było między nami jakoś dziwnie, od pierwszej chwili coś zawiązało się... Od pierwszej chwili... a teraz, widzicie... Czy można w to uwierzyć... Jakże tak można było...
Głosu mu brakło i urwał, ale po chwili, jakby mówić musiał, znów zaczął:
— Panna Strzeliska robiła mi takie awanse, że nas to zmuszało trzymać się zrazu zdaleka. Zresztą ja w tym domu z moją biedą i z moim bez sławy jeszcze artyzmem, czułem się bardzo nieśmiały i bałem się, aby mię na pierwszym kroku nie uderzono w czoło. Cóż ja byłem przy tych ludziach, którzy mieli pałace, lokajów, powozy i karety?
Ale raz zdarzyło się tak. Siedzieliśmy we troje w salonie na dole. Była zimowa noc. Na polu było od księżyca niebiesko i srebrzyście, wielka przestrzeń pustych pól i z boku las. Widziałem przez okno lisa, który wyszedł z lasu i stanął chwilę. Jadwiga przyniosła stare wino, wypiliśmy trochę. To wino i ta noc, ta wielka pustka śniegowa rozmarzyły mię. Marya siedziała obok mnie na kozetce, panna Strzeliska na fotelu. Mówiłem. Czułem się jakoś dziwnie nastrojony i czułem, że mówię nie tak, jak zawsze. Mówiłem im o mojem dzieciństwie, o mojej przeszłości, o moich robotach dawnych i projektach na przyszłość. Mówiłem wszystko: ile przeszedłem bied, ile klęsk. Opowiadałem im nakoniec o tem, jak raz w Monachium, wysiadając z tramwaju, oderwałem sobie podeszwę, a nie miałem za co wziąć dorożki i pojechać do domu. Musiałem dojść z kłapiącą pod nogą podeszwą. Wtenczas stała się dziwna rzecz. Jadwiga Strzeliska zerwała się z fotelu i wybiegła z pokoju; my zostaliśmy sami. Spojrzałem na Maryę; była zaczerwieniona i miała jakieś dziwne światła w oczach. Patrzała przed siebie. Pochyliłem ku jej ramieniu głowę: nie cofnęła się. Wówczas stało mi się coś takiego, jakby mnie obejmowała słodka śmierć... Głowa opadła mi na jej ramię, wziąłem jej ręce, podniosłem je do ust i pocałowałem końce palców jej obu rąk, stulone w moich rękach. Potem sam nie wiem, jak się to stało, objąłem ją lewem ramieniem i przyciągnąłem do piersi. Nie broniła się, tylko oddychała mocno i prędko. Pocałowałem ją w czoło i w kąt ust... W tej chwili weszła Strzeliska z zaczerwienionemi oczyma. Spojrzała na nas, zbladła, zawahała się trochę, a potem wzięła moją rękę i Maryi, złączyła z sobą i trzymała je tak chwilę.
Jakoś wstaliśmy i przeszli do sąsiedniego pokoju, w którym nie było lampy, tylko tyle światła, ile dawała lampa z salonu i księżyc. Marya usiadła na wielkim fotelu pani Strzeliskiej, ja obok niej na taborecie, Jadwiga na poduszkach podnóżnych na ziemi. Nie mówiliśmy nic. Objąłem Maryi ramiona ręką, jakby już była moją. Drugą rękę trzymałem na poręczy fotelu. Nagle uczułem, że Jadwiga przyciska mi usta do wielkiego palca, a potem powiedziała mi cicho: »Pan taki rozumny, a szuka pan daleko, nie widząc, co pan ma blizko siebie«. Udałem, że nic nie czułem, a nie wiem, co naprawdę myślała.
— Szczególna panna — rzekł Przerwic.
Przesiedzieliśmy tak do wpół do czwartej rano. Czułem, że już jestem na wieki Maryi oddany i że ona jest jakby moją... To była dziwna noc...
Potem byliśmy już tak, jakby narzeczeni, choć oprócz nas trojga nikt o tem nic nie wiedział. Jadwiga opiekowała się nami. Zeszło tak kilka tygodni, jak sen. Ale ostatecznie nic zupełnie wypowiedzianego między nami nie było. Ja bałem się poprostu. Wydawało mi się czemś tak niesłychanem, żebym ja się miał chcieć żenić i jeszcze z taką panną, jak Marya, młodą, śliczną, majętną.
I byłoby może wszystko tak przeszło, jak wizya senna, bo i Marya czyniła mi czasem takie wrażenie, jakby się lękała i żałowała. Jej się także to wszystko musiało wydawać czemś tak niespodzianem, odurzającem — i wiem, że tak było. Ale raz zaziębiłem się. Zdawało mi się, że będę miał tyfus. Myślałem, że może umrę, a choć żal mi było życia, teraz zwłaszcza, i choć śmierć jest dla mnie czemś okropnem, myślałem, że możebym i zgodził się tu umrzeć, przy niej. Podczas choroby umieszczono mnie w gościnnym domku w ogrodzie, żeby było ciszej i spokojniej i na wypadek choroby zaraźliwej bezpieczniej. Chory byłem tydzień.
Jadwiga przychodziła i siadywała przy mnie całemi godzinami. Marya przysyłała mi tylko kwiaty i pisywała do mnie. Tak słodko pisywała... Ona ma w sobie tyle jakiegoś dziecinnego czaru... Nie wiem, co mi właściwie było, jakaś gorączka. Gdy przyszedłem pierwszy raz znów do pałacu, blady i mizerny, zostaliśmy po kolacyi sami w jadalnym pokoju. Marya popatrzała na mnie smutno, a potem uśmiechnęła się i powiedziała, że jej się śniło, iż wyszła z pałacu i spotkała ludzi, którzy nieśli trumnę przez ogród w stronę domku, w którym ja byłem chory. Spytała się ich, dokąd idą i dla kogo ta trumna? Ci ludzie odpowiedzieli, że ja jestem bardzo chory i że dla mnie ją niosą. Wtedy poszła za nimi i weszła do mego pokoju. Zobaczyła, że ja leżę na wznak, z pochyloną w tył głową, z zamkniętemi oczyma, blady, prawie zielony. Koło łóżka był jej wuj, babka, Jadwiga i dużo nieznanych jej ludzi. Wszyscy popatrzeli na nią. Podeszła ku łóżku i pochyliła się nademną. Ja wtedy począłem oczy otwierać i poruszyłem się, jakbym się ożywiał pod wpływem jej oddechu... Tak to doskonale pamiętam, powtarzam wam zupełnie dosłownie, co mówiła. Wziąłem ją za ręce i powiedziałem jej: może tak naprawdę będę umierał i może mię pani naprawdę ożywi — ale równocześnie zrobiło mi się dziwnie smutno i jakiś mróz mnie przeszedł. W tej chwili weszła do pokoju Jadwiga, spojrzała na nas, patrzała długo i powiedziała nam: »Kochacie się, to się pobierzcie« — i wyszła.
Ścisnąłem silniej ręce Maryi i spytałem jej się: »Czy chcesz, żebym cię wziął?« A ona jakoś opadła ciałem ku mnie i odszepnęła mi: »Weź mię...«
Rdzawicz umilkł, głos mu się zerwał w gardle, poczęło go dławić łkanie. Przerwic siedział ze spuszczoną głową. Tężel zaciskał oczy pięściami. Potem Rdzawicz, jakby musiał mówić, znów począł opowiadać:
To były nasze zaręczyny. Pierścionków nie zamienialiśmy. Na razie postanowiliśmy zachowywać tajemnicę. Ale było nam to zatrudno. Jadwiga opowiedziała ojcu i babce. Oboje zdziwili się bardzo i jakby przelękli, ale nic nie mieli przeciwko temu. Radzili tylko, żeby poczekać, aż sam dojdę do jakichś stałych dochodów, żeby nie mówiono, że się dla majątku żenię. Marya ma przeszło czterdzieści tysięcy rubli posagu; dla mnie to jest dużo. Ja sam nie chciałem inaczej. Z początku wydawało nam się wszystko takie łatwe, takie słoneczne. A we mnie istotnie coś się przerodziło czy odrodziło. Znajomi, gdy przyjechałem do Warszawy, dziwili się, co się ze mną stało? Ja sam czułem, że mi jakieś inne serce w piersiach bije, że jestem jakiś lepszy, jasny, szlachetniejszy jakiś i pogodniejszy dla świata... Miewałem takie cudowne chwile. Pamiętam raz w teatrze taka była śliczna, taka śliczna. Siedziałem za nią. Śmiała się na głos i otwierała usteczka i świeciła ząbkami. Cała była różowa i uśmiechnięta, taka jasna, taka złota, taka moja!... Wszyscy na nas patrzeli. Widziała to i pochylała się w tył ku mnie tak, że mnie prawie muskała loczkami po czole. Kokietowała mną ludzi i śmialiśmy się z tego oboje. Taka była moja własna... A drugi raz, także w teatrze, ja siedziałem w krzesłach, bo w loży nie było miejsca. Była jakaś niezdrowa, bledziutka. Oparła główkę o filar i przymknęła oczy. Była tak cudna... Tak mi się rwało do niej serce... Ja nie wiem dlaczego, może to jest źle, może nawet w tym razie podle, muszę jednak to mówić.
Otóż raz, jeszcze dawno, jeszcze w Kłężu, była między nami scena. Byłem świeżo po chorobie, szalenie rozdrażniony, nie kupili mi rzeźby na wystawie, portret pani Strzeliskiej mi nie szedł, coś złego mię opętało. Marya zrobiła mi tego dnia ogromną przykrość, gdyż swoim kuzynom Leszczyckim, którzy przyjechali do Kłęża, a o niczem nie wiedzieli, nie przedstawiła mię, jako swego narzeczonego, skutkiem czego nie uczynił tego i pan Strzeliski; babka była słaba i nie wyszła z pokoju. Miałem wielki żal do Maryi, choć tłómaczyła się, że to jeszcze nieoficyalne, więc że dlatego, że zresztą może napisać do Leszczyckich, jeżeli mi na tem zależy. Ale ja byłem zły i nie chciałem z nią mówić. Poszedłem do siebie. Wieczorem już ktoś puka i wchodzi Marya, czego nigdy nie bywało, blada i zmieszana i zaczyna mi znów tłómaczyć. Ja nie chcę o niczem słyszeć i mówię jej, że nie zależałoby mi na takich rzeczach, gdybym mógł być przez jej rodzinę chętnie widzianym, ale przecież wie, że tak być nie może. Byłem tak rozdrażniony, żem się uniósł. Wtenczas zrobiłem okropne barbarzyństwo, rzecz, której sobie do końca życia, cokolwiek będzie, nie wybaczę. Marya uklękła przedemną, złożyła ręce, spojrzała na mnie tak dziwnie i rzewnie i powiedziała tak jakoś prosząco: »mały!« — bo ona mnie tak czasem nazywała, a ja jej na to odpowiedziałem: »Niech pani wstanie, bo to na mnie żadnego wrażenia nie robi...«
— I cóż? zemdlała, czy trzasnęła ci drzwiami pod nosem i wyszła? — spytał Przerwic.
— Nie, wstała i wypiła szklankę wody.
— Tak? — rzekł Przerwic bardzo zdziwionym głosem.
Rdzawicz mówił dalej:
— Wyszła. Myślałem, że sobie w łeb palnę, że wszystko już skończone. Rzuciłem się na łóżko i zacząłem tarzać po niem, myślałem, że konwulsyj dostanę, albo że mi się coś w mózgu skruszy i spali. Do krwi sobie palce pogryzłem. Ale w pół godziny później dostałem od niej karteczkę, na której było napisane: »Jeżeli nie gniewa, to przyjdzie...« Za chwilę całowałem ją po rękach i nogach i byłbym jej duszę dał... A teraz, cóż jest przedemną? Mam takie uczucie, jakby przede mną stała śmierć.
Tężel wzdrygnął się na krześle, Przerwic zaś rzekł:
— Musisz wyjechać.
— Wyjechać? — odparł Rdzawicz. — Po co? i dokąd? Cóż to pomoże?
— Zobaczysz, jak wyjedziesz.
— Kiedy ja nie chcę żyć.
Przerwic ujął Rdzawicza za obie ręce i mówił:
— Mój drogi, mój drogi, życie bywa straszne, śmiertelnie ciężkie, ja to wiem tak dobrze, jak ty, ale znosi się więcej, niż się myśli, że się zniesie, to także wiem. Teraz nie chcesz żyć, rozumiem cię, ale nie będziesz chciał umrzeć, bądź pewny. Nie masz pieniędzy, dam ci je i wyjedziesz.
Rdzawicz wzruszył ramionami, Przerwic zaś mówił dalej:
— Wszystko obmyśliłem: ty nie masz pieniędzy, pan Tężel nie ma ich także, ja mógłbym ci dać teraz najwyżej jakieś dwieście, trzysta rubli, a to jest nic. Pożyczę dla ciebie dwa tysiące od Stosławskiego. On nawet nie będzie wiedział, komu je daje; pożyczę tak, jakbym je brał dla siebie. Oddasz mu, kiedy będziesz miał, albo poprostu odrzeźbisz. Mówił mi nawet, że chętnieby u ciebie co zamówił. Pieniądze będziesz miał jutro i pojedziesz.
W tej chwili Przerwic cofnął się w tył, albowiem Rdzawicz porwał się nagle z kanapy, chwycił za krzesło i rzucił niem z ogromnym rozmachem: Anioł życia, ugodzony w pierś, runął z łoskotem na podłogę i rozbił się w kawałki.
— Coś ty uczynił, Romek! — krzyknął, podnosząc ręce Tężel.

— Co widzisz — odparł Rdzawicz.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Przerwa-Tetmajer.