As (Dygasiński)/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | As |
Redaktor | Władysław Woltert |
Wydawca | Bibljoteka Groszowa |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Polska Drukarnia w Białymstoku |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wyobrażenia, poglądy pana Ochoty na cele wychowania psów bardzo się podobały i Zabrzeskiemu i jego małżonce; obojgu im się wydawało, że nie można było zostawić Asa w lepszych rękach. Zbójecka — tak się zwała rezydencja leśniczego — leżała w lesie, odległym przeszło o pół mili od Kościejowej Wólki. Był tutaj duży dom drewniany, ozdobiony od frontu wielkim łbem dzika; obok — inny budynek, stanowiący stajnię, chlew, kurnik, drwalnię; po drugiej stronie przystawka, a wszystko to otoczone naokoło drewnianym parkanem z tarcic.
Sam pan Ochota, chłop olbrzym, z długiemi czernionemi wąsami, z brwiami, sprawiającemi wrażenie ostu. Liczył zgórą lat pięćdziesiąt i nosił przed sobą wypukłość, która przypominała kopkę siana lub kopiec graniczny. Mimo to okazywał dużo krewkości, energji, co przypisywał piciu na czczo piołunówki. W rozmowie bardzo często powtarzał:
— Ja, chwalić Boga, jestem sobie Sarmata!
Nie było to u niego pojęcie etnograficzne, ale pojęcie zucha, któremu pod każdym względem dopisują siły fizyczne; przez „Sarmatę“ rozumiał więc Ochota uosobienie zdrowia i wytrzymałości. Drżeli przed nim okoliczni złodzieje leśni, nazywając go „zbójem ze Zbójeckiej“, bo biada temu z nich, który się dostał w srogie łapy „Sarmaty“. Sarmatą nie był w takiem znaczeniu słowa młodszy kilka lat od Benedykta brat jego Julek, łysy, żółty, jak wosk, na twarzy, niskiego wzrostu i chudziutki. Starszy brat nazywał młodszego „filozofem“.
Harmonja między temi dwoma Ajaksami była doskonała: siła fizyczna uznawała inteligencję, a inteligencja żyła na koszt siły fizycznej, gdyż Julek, skończony próżniak, nic a nic nie robił w domu brata. Młodszy Ochota imponował swojemu otoczeniu nietylko nadzwyczajnemi pomysłami, ale także i językiem, którego tutaj nikt po największej części nie rozumiał. O złodzieju mawiał: — „Psiakrew komunista!“ — Smutnego człowieka nazywał mizantropem, kłamstwo — improwizacją, złość — irytacją, głupstwo — herezją. Przytem mawiał niekiedy o ludziach „z niższem poznaniem“, dając do zrozumienia, że on sam jest „człowiekiem z poznaniem wyższem“. Tylko Julkowi dzięki pojawiały się na Zbójeckiej pytania, świadczące o głębszej przenikliwości umysłu ludzkiego, jak naprzykład: „Wierzyć czy nie wierzyć, że dusza po śmierci ciała błąka się i straszy?“ Sarmata nigdyby się nie odważył na własną rękę coś stanowczego orzec pod tym względem, mówiąc:
— Do takich zamysłowatych rzeczy trzeba mieć głowę Julka! On filozof, on co innego, zna różne takie kawałki...
Trzeba wiedzieć, że pan Benedykt miewał dni takie, w których go napadało niezwykłe pragnienie piołunówki; wtedy odosobniał się zupełnie w swojej izbie i pił dopóty, póki go „nie ominęło“, co trwało niekiedy trzy, cztery dni. Mawiano wówczas w domu, że „pan słabuje“. Gdy raz tak chorował, weszła do niego w nocy gospodyni, wiedziona zapewne troskliwością o zdrowie pana. Ochota widać jej nie poznał, przestraszył się widma w bieli, porwał wiszącą na ścianie dubeltówkę i wypalił do kobiety. Na szczęście w naboju był szrut kaczy; skończyło się na wybiciu zębów i zeszpeceniu twarzy gospodyni.
Ta gospodyni nazywała się Ajnemerowa, a dzierżyła na Zbójeckiej ster zarządu gospodarstwa domowego i każdej prawie nocy albo widziała, albo słyszała, że „coś chodzi“. Straszyło tam na Zbójeckiej. Ajnemerowa pochodziła z Galicji i, jak podanie głosi, była wdową po strażniku rogatkowym — Einnehmer — stąd poszło później jej nazwisko. Przed osiemnastu laty była podobno bardzo powabną niewiastą, przynajmniej sama tak twierdziła; ale obecnie ani śladu wdzięków: wysoka, chuda, rozczochrana wiedźma z twarzą cygańską, pokrytą bliznami.
Miała Ajnemerowa przy sobie dwoje dzieci: dwudziestoletniego syna Olfąsa (zapewne Alfonsa) i dwudziestoczteroletnią córkę Polusię. Olfąs, długi, cienki drągal, odznaczał się czubatą głową z rudemi włosami, dużym nosem, jakby przełamanym w środku i skrzywionym w prawą stronę, ustami przypominającemi otwór słoika, z których wyglądały zęby, podobne do zajęczych. Powoli i ociężale chodził na długich a płaskich stopach, nieustannie poprawiając krótkie, lecz szerokie spodnie, które na jednem tylko ramieniu utrzymywał kawałek krajki.
Główną siłę roboczą w całym domu stanowiła Polusia, dziewka rumiana, silna, zdrowa i pracowita. Oprócz tych wymienionych osób znajdowało się jeszcze na Zbójeckiej dziecko, pięcioletnia Wiktusia, o której pochodzeniu nikt nigdy nie mówił, choć przecie musiała mieć ojca i matkę.
Zabrzeski ułożył się o warunki i zostawił Asa w domu Ochoty; a pani Zabrzeska poleciła go szczególnej opiece Ajnemerowej, gdyż, jak mówiła, wyżłowi temu zawdzięczała swoje szczęście małżeńskie. Gospodyni na Zbójeckiej z miłym uśmiechem przyjęła zapewnienie młodej mężatki, że dobra opieka nad Asem będzie oddzielnie wynagrodzona.
Właściwie mówiąc, Sarmata nie posiadał żadnego oryginalnego sposobu układania wyżłów; ale Julek każdemu mówił:
— Mój brat ma swoją własną metodę! Mój brat nie trzyma się niczyjej metody!
I stąd powstało, że ludzie mówili o metodzie pana Benedykta, nie zdając sobie sprawy, co to jest metoda wogóle i w szczególe. Nawiasowo nadmieniamy tutaj, że „filozof“ i innych wyrazów nadużywał w podobny sposób: polityką nazywał grzeczność, krytyką — obmowę.
Ta metoda starszego Ochoty była bardzo prosta, brał on z sobą wyżła w pole, a powróciwszy do domu, wołał Olfąsa i oddawał mu psa pod wyłączną opiekę:
— Tylko żeby mi dobrze „dociągał“, „wypychał“ jak należy — rozumiesz, kondlu?...
Olfąs to więc był tutaj rzeczywistym pedagogiem, który wyuczał psy warować, aportować, szukać zguby, chodzić przy nodze i t. d. Jeżeli zaś zaszła potrzeba, on je także oduczał od różnych psom niedozwolonych nałogów. Gdy wyżeł włóczył nos po ziemi, nauczyciel zakładał mu widełki, zniewalając do górnego wiatru. Innym razem należało psa wyprowadzać w pole na otoku i w koralach, aby go zmuszać do należytego dociągania po zwietrzeniu zwierzyny. Uczeń Olfąsa musiał wybornie rozumieć znaczenie wyrazów: „sa-tu, dalej, nazad, fuj, szukaj, aport, zguba, lekko, pst“; nadto musiał pojmować rozmaite tony i sposoby poświstywania czy pogwizdywania.
Ciężką szkolę przechodził pies, którego chłopak ten wziął w swoje ręce! Ale on tylko oddawał psom to, co sam odbierał od ludzi.
Pierwsza Ajnemerowa bardzo nie lubiła syna i głośno wyjawiała zdanie:
— Wiem ja, wiem dobrze, co za ziółko jest ten obieś, gotowy sprzedać rodzoną matkę!
Polusia też „żarła się ząb za ząb“ z bratem i nienawidziła go równie, jak matka.
— Na wilka jacy patrzy, abo na innego, jeszcze gorszego zwierza — mawiała.
Wiktusia, ile razy się oddaliła od domu a spotkała gdzie na ustroniu Olfąsa, zawsze uciekała z przerażeniem, powiadając, że się „boi okrutnie, aby jej czego złego nie zrobił“. Panowie Benedykt i Julek uważali go też za istotę, nie mającą ani żadnych moralnych uczuć, ani fizycznego czucia nawet. I wszystkie, jakie tylko są, obelżywe, wzgardliwe przezwiska stosowano tam na Zbójeckiej do Olfąsa. A ile razy on dostał od Sarmaty po grzbiecie harapnikiem, ile go nakopano nogami, wydarto za łeb, za uszy, nabito w gębę! Już matka, już siostra zanosiły nań skargi, za co brał wały.
— Dosyć tego kondla zobaczyć, a już się bić chce, aż ręka świerzbi! — odzywał się pan Benedykt, gdy Julek powiadał, że to jest „in summo gradu figura antypatyczna“.
Łatwo zrozumieć, że Olfąs też nikogo nie kochał i, o ile mu tylko pozwalało bezpieczeństwo własnej skóry, na wszystkich wywierał swą nienawiść. Już to najmniejszej rzeczy nie można było zostawić bez zamknięcia, gdyż kradł on wszystko, co mu tylko pod rękę podpadło: pieniądze, kawałek chleba, mięsa, szmatę jaką, nóż, szrut, proch, kapiszony. Jeśli się przypadkiem dorwał do flaszki z gorzałką, wysączał ją do dna, a po każdej znaczniejszej kradzieży miał zwyczaj na krótszy lub dłuższy czas zmykać do lasu. Wracał, odbierał srogą karę i przy sposobności znowu robił swoje; ale nigdy nie przyznał się do winy, choćby go do śmierci bito.
— Coby to był za charakter, żeby szelma chciał być uczciwym! Słowo honoru daję, bohater — mówił nieraz filozof.
Tem lepiej ćwiczył pan Benedykt chłopaka w nadziei zrobienia bohatera.
Ten brudny nędzarz, skrobiący się nieustannie w plecy, był postrachem psów, które brał pod swój dozór i władzę. Pod jego wpływem najgorętsze nawet wyżły stawały się uległemi flegmatykami, a powolne nabierały ognistego temperamentu. Tajemnicę owego wpływu stanowił przedewszystkiem bat, następnie — rozmaite tortury, wymyślane przez Olfąsa w celach wykształcenia, a nie pozostawiające psu żadnego innego wyjścia, jak tylko bezwarunkową uległość. Może atoli i różne narzędzia męczarń nie wywarłyby pożądanego wpływu na niejedno zwierzę, gdyby nie sama indywidualność tego chłopaka, jakaś wola, zacięcie niewzruszona, nieubłagana, dzikie i zimne okrucieństwo, wyglądające z każdego jego ruchu i przerażające każdego psa nieopisaną trwogą. Miał on zwierzęcy instynkt w odgadywaniu przyczyn zwierzęcego uporu, a ludzką zmyślność w wynajdywaniu środków karnych. Ażeby zrozumieć to jego dzikie okrucieństwo, trzeba go było widzieć, gdy z gniazd ptasich nawybierał pełne kieszenie piskląt; potem spokojnie, z uśmiechem zadowolenia, dusił w palcach jedno po drugiem, piekł na patyczkach nad roznieconym w polu ogniem i zjadał.
Gdy Olfąs spojrzał w oczy psa swemi piwnemi oczami, pies brał ogon pod siebie, kurczył się, przylegał na ziemi i kornie spełniał rozkazy — rzekłbyś — jeden drugiemu zajrzał głęboko w duszę. Wśród ludzi syn Ajnemerowej wyglądał jak idjota, nieczuły na wszelkie wrażenia, będące skutkiem obcowania z bliźnimi. Widok i głos pana Benedykta zdawał się go paraliżować, odbierać mu przytomność umysłu. Zupełnie inną już istotą stawał on się na samotności albo mając do czynienia z psami. Biada wyżłowi, który nie chciał szukać zguby, aportować, iść w wodę i doprowadził Olfąsa do niecierpliwości!
Ten psi mentor miał swój własny słownik na oznaczanie wyżłów, które posiadały jakieś niepożądane właściwości. Pies, wąchający po ziemi, zwał się podług tego słownika „mysiarz“; jeżeli stawał do lada ptaszka — „skowroniarz“; gdy się rzucał w pogoń za wypchaną zwierzyną, był to „świniarz“. Do każdego z tych przezwisk Olfąs dodawał epitet zdobiący — „ścierwo“.
Bywały czasy, w których na pensjonacie u pana Benedykta kształciło się jednocześnie kilka wyżłów, i wtedy Julek z dumą się odzywał, że jego brat jest „specjalistą, mającym sławę europejską“. Obecnie był tu tylko jeden As, zwany potocznie przez otoczenie „psem warszawskim“.
— Nie jest to bez ale, jeżeli już Warszawa psy do nas przysyła! — mówił filozof, wyprowadzając wniosek z faktu pojawienia się Asa na Zbójeckiej.
Ajnemerowa otaczała względami warszawskiego psa, gdyż — według obietnicy pani Zabrzeskiej — spodziewała się „wdzięczności“, jeżeli wyżeł po odbytej edukacji wróci do domu mądry, zdrowy i niechudy. Olfąs odrazu spostrzegł, że matka tego psa nadzwyczajnie wyróżnia. Swoją drogą As miał poza sobą bogatą przeszłość stosunków z płcią piękną i posiadał właściwe sobie sposoby wkradania się w serce niewieście. Wszystko to gotowało mu niełaskę pedagoga, tem bardziej, że pies warszawski był jednocześnie mysiarzem, skowroniarzem i świniarzem, a oprócz tego pozyskał przydomek „ścierwa lizucha“. Im atoli dokuczliwszą była metoda Olfąsa, z tym większym sentymentem zwracał się pies do Ajnemerowej, Polusi, nawet i Wiktusi. Przedtem nim As przybył na Zbójecką, używał tutaj niewieścich względów Awans, rosły, łaciasty wyżeł z rasy, która obecnie zupełnie wyszła z mody; ale że pies ten był już bardzo stary i nie okazywał najmniejszej pochopności do nadskakiwania, więc teraz dano pierwszeństwo zręcznemu warszawiakowi. Kobiety niestałe są w swych uczuciach.
Częstokroć nawet kijem wypędzano teraz Awansa z izby, gdyż gospodyni twierdziła, że rozpuszcza on pchły nadzwyczajnej wielkości, które w nocy spać jej nie dają. Do tej hipotezy o pchłach skłoniło Ajnemerową głównie odezwanie się pana Benedykta, który publicznie zrobił raz Julkowi taki wyrzut:
— Chodzisz oto filozofować między baby, niczego ich nie nauczysz, a pchły tylko do mnie znosisz, i ja potem w domu wysiedzieć nie mogę; pijawki tak nie dokuczą, jak te bestje!
Na Zbójeckiej były aż trzy teorje co do powstawania owych pasorzytów. Sarmata otwarcie utrzymywał, że pchły pochodzą z płci pięknej, a stają się wtedy dopiero dokuczliwe, kiedy przejdą na psa lub mężczyznę.
— Kobieta pcheł nic a nic nie czuje, choćby ją obsiadło największe mrowisko — powiadał Benedykt.
Zdaniem Ajnemerowej pchły pochodzą tylko z psów, rozchodzą się po świecie i są dokuczliwe tak dla mężczyzn, jak dla kobiet. Julek, jako filozof chciał być oryginalny, więc się nie zgadzał na żadną z tych teoryj; ale nie chciał też zbijać przekonań brata, a znowu praktyczne względy odżywiania nakazywały mu pozostawać w przymierzu z gospodynią i przeto twierdził:
— Pchły powstają głównie z trocin i paprochów siana, a mogą też powstawać z psów, z kobiet.
To pewna, że w tej części mieszkania, którą zajmowały Ajnemerowa, Polusia i Wiktusia, pchły były bardzo wielkie, bardzo dokuczliwe i niezmiernie liczne.
— Gryzą bestje, jak kuny — mawiał starszy Ochota.
Za pośrednictwem Polusi do uszu Ajnemerowej dochodziły wieści, jakoby Olfąs podczas lekcyj w polu tak katował Asa, aż się w Kościejowej Wólce ludzie litowali, słysząc skomlenie wyżła. Opowiadano, że okrutny nauczyciel krępował Asa własnemi spodniami, wieszał go na gałęzi drzewa i strasznie ćwiczył batem. Skrępowany i za grzbiet zawieszony pies nie miał żadnego punktu oparcia, a jego oprawca bił, potem odpoczywał i znowu bił. Gospodyni niebawem zaniosła skargę do najwyższej instancji; ale Sarmata, wysłuchawszy jej, rzekł:
— Niema w tem nic złego, kiedy się bije takiego psa albo człowieka, co z posłuszeństwa będzie miał kawałek chleba: tylko na dobre mu to wyjdzie!
Żeby zaś słowom swoim nadać większą siłę, pan Benedykt przywołał Olfąsa, schwycił go swoją olbrzymią łapą za ucho, zakręcił silnie i spytał:
— A co, boli?
Chłopak ani pisnął, tylko zmrużył oczy, wyszczerzył zęby i skurczył się cały.
— Łajdaku, to ty musisz psa wieszać, kiedy go ukarać trzeba.
I z temi słowy starszy Ochota, podbiwszy Olfąsa piętą, jak piłkę, wyrzucił za drzwi.
Ajnemerowa zaś, Julek i Polusia radzili we troje, że „takie państwo z Warszawy pewnie nie potrzebuje psa do zajęcy, które przecie w mieście można łatwo na targu kupić, jeno więcej im chodzi o różne takie „polityczne“ sztuki dla zabawy“.
Młodszy Ochota basował babom, gdyż mu było z tem dobrze: dogadzały mu we wszystkiem. Obecnie nawet miał on ważny powód do schlebiania, gdyż pod jesień zabito na Zbójeckiej wieprza, a filozof przepadał za słodką kiszką z kaszą i rodzynkami. Sprawy tego porządku były w ręku Ajnemerowej, która mogła to robić w domu, co chciała, a niczem się łatwiej nie dała ująć, jak pochlebstwem — i gdy ją kto pocałował w brudną rękę. Uśmiechała się wówczas bardzo wdzięcznie, okazywała skłonność do ustępstw.
Kary, które As otrzymywał z ręki swego mentora, uwieńczył przynajmniej dobry skutek; wyżeł bowiem okazywał nareszcie całkowitą uległość i roztropność w spełnianiu rozkazów Olfąsa. Mówmy wyraźnie. Chłopak wychodził z psem i podążał polami w kierunku ludnej, zamożnej wsi — Kościejowej Wólki. Stojąc na wzgórzu, zdaleka śledził on bystremi oczyma, co się naokoło tej wsi dzieje. Wyobraźmy sobie sielski krajobraz w pogodny dzień jesienny. Wzdłuż drogi ciągnie się długa wieś; w jasnem słońcu pięknie odbijają bielutkie ściany chat, spoglądających na zielone błonie, po którem uwija się gromada różnobarwnego bydła rogatego, koni, owiec, gęsi, a na strumieniu tu i owdzie pluska się, nurkuje stadko białych i szarych kaczek. Na tyłach chat — złote rżyska, porozdzielane miedzami, ciągną się ku lasowi i to, co tutaj krajobrazowi dodaje wdzięku, ruchu: — na rżyska powychodziły poza chaty gromadki kur ze swemi kogutami... Właśnie z całego krajobrazu tylko te kury obchodziły Olfąsa. To grzebiąc, to poszukując żeru, a nigdy się zbytecznie od chat nie oddalając, spokojne domowe ptaki chodziły sobie po rżysku. Skoro je As tylko zoczył, przykurczał się tak, że go zaledwie w bróździe można było spostrzec, podchodził chyłkiem, pełzał na brzuchu, nareszcie wyskakiwał nagle, chwytał upatrzoną kurę i wskok pędził z nią do swego mistrza, przyczajonego gdzie bądź za krzakiem tarniny. Polowanie kończyło się roznieceniem ognia w boru, upieczeniem i zjedzeniem kury. Daleko łatwiejsze bywały łowy na kaczki, które z biegiem strumienia nieoględnie precz poza wieś odpływały. Gęsi również nie stanowiły trudnej zdobyczy.
Spostrzegły to niebawem gospodynie z Kościejowej Wólki, że codziennie przepada gdzieś już kura, już gęś, już kaczka; ale wobec faktu takiego zachowywały się podobnie jak ludność starożytnej Grecji: zapytywały o przyczynę i radę wyroczni. Wyrocznią w Kościejowej Wólce była stara baba, niejaka Wypychowa, lekarka, wróżka, zażegnywaczka, której mądrość polegała głównie na tem, ażeby nic nie robić, a zawsze mieć się czem pożywić. Pytana o przyczynę znikania ze wsi drobiu, życzyła sobie, aby jej zostawiono siedem dni czasu do namysłu. Skoro ten przeciąg czasu upłynął i siedem nowych sztuk przepadło, gospodynie pośpieszyły do wróżki znowu z zapasami chleba, sera, jaj, kaszy, grochu i otrzymały odpowiedź mniej więcej taką, jaką Grekom dawano w Delfach.
— Ptak nie ptak, zwierzę nie zwierzę, może cosik gorszego jeszcze, a zawdy trza dawać baczenie od Zbójeckiej.
Przez takie powiedzenie wróżka ukazywała na położenie lasu, jako prawdopodobne miejsce pobytu potwora, pobierającego haracz z Kościejowej Wólki. Rozumie się — pożeracz ptaków tylko w boru mógł przemieszkiwać.
Tymczasem na Zbójeckiej warszawski pies, który zrazu był w takich wielkich łaskach u płci pięknej, zaczął coś stawać się istotą podejrzaną, a zaczęło się od małej rzeczy. Jednego dnia rano Ajnemerowa, Polusia, a za niemi i Wiktusia poszły do krów, które noc przepędzały pod zamknięciem aż na dwie kłódki. Wchodzi do krowiarni pierwsza Ajnemerowa, krowy się na nią oglądają, porykują, a wtem z pod żłobu wyłazi As, przeciąga się w najlepsze i ziewa.
— Dla Boga świętego, skądże się tu zaś wziął ten pies? — powiada gospodyni do córki.
— Miastowy taki, to pewnie kóli większej wygody i ciepła wlazł między krowy — odrzekła Polusia.
— Czy ty, głupico, nie pamiętasz, żem go wczoraj wypędziła stąd przed zamknięciem krowiarni i wyszedł z nami?
— Juści, prawda, mamusiu!... Gdzieżbym nie miała pamiętać?...
— Kiedy pamiętasz, to nie gadaj, że wlazł... Z czegóż mu się ślepie tak świecą?...
Ajnemerowa żywiła niezłomne przekonanie, iż zły duch, ile razy mu się zechce niepokoić ludzi, włazi albo w czarnego kota, albo w czarnego psa. Niespodziewane pojawienie się w krowiarni wyżła obudziło jej podejrzliwość; ale nie była pewna siebie, czy psa wypędziła z krowiarni na noc, czy nie. W takiej samej niepewności pozostawała także Polusia, jednak wolała matce przyświadczyć, niż się z nią spierać.
Nie można powiedzieć, że warszawski pies z powyżej przedstawionego powodu zasłużył sobie na prześladowanie ze strony kobiet; bynajmniej, tylko teraz pozostawiano go coraz wyłączniej opiece Olfąsa, od którego zależało wreszcie i karmienie wyżła.
Głód, miłość, brak swobody — wieczne przyczyny cierpień życiowych. Zwykle wesoły, poszczekujący As zaczął posępnieć, spoglądać ponuro i pożądliwemi oczyma badać, czy gdzie nie leży jakiś kawałek czegoś, mającego wartość. Ta jego mina, te różne zachcianki, pokusy utwierdzały gospodynię w podejrzeniach, odnoszących się do czarnych psów i kotów. Sama Ajnemerowa za nic w świecie nie wypędziłaby takiego psa ze swej izby, gdyż mógłby się potem zemścić; ale polecała to czynić istocie niewinnej, do anioła zbliżonej, nad którą zły nie ma jeszcze żadnej siły — Wiktusi. Dziecko spełniało wolę gospodyni bardzo skrupulatnie i z przyjemnością.
Nasz pies, zupełnie zaniedbany przez swego opiekuna, używany przezeń jedynie jako łapikura i nieraz surowo karany, a przytem wypędzany gorliwie z kuchni i izby gospodyni, byłby się targnął na własny ogon, gdyby wiedział, że go to nasyci. Okruchy i ochłapy, które pozostawały z ludzkiego stołu, już Wiktusia uprzątała bardzo starannie, a Awans, jakkolwiek pies stary i gnuśny, zawsze od początku obiadu był już przed drzwiami na stanowisku, zabezpieczającem mu gruntowe kości i odpadki. Jako pies miejscowy, znający nawylot ordynek domu, czuł on, że prawo kości służy mu tak bezsprzecznie, iż najmniejszej kostki gotów był bronić do wyłamania sobie ostatniego zęba. Stanowczość, z jaką ów starzec zjadał twarde szczątki pańskiego obiadu, była tak wielka i miała w sobie tyle powagi, że As spojrzał tylko i widział bezsporność praw Awansa. Cienko śpiewał!... Nieraz znalazł starą kość wybielałą, czaszkę końską lub baranią, brał to w zęby, kładł się na ziemi i chrupał. Dobre i takie naiwne łudzenie samego siebie!
W takiem położeniu rzeczy wyżłowi pozostawały tylko tajne i bardzo ryzykowne drogi zaspakajania głodu, jak naprzykład — upatrzyć chwilę dobrą, wpaść piorunem do kuchni, porwać tam bodaj z garnka flak jaki i — w nogi. Udawało się niekiedy, a w takim razie już Olfąs bezwarunkowo odbierał plagi; bo któż inny mógł ukraść tak zręcznie? Jemu było obojętne dostać wały raz więcej czy raz mniej w życiu. Innym razem mógł znowu As dostać harapnikiem za niego i rachunki się wyrównały. Jakoż nastąpiło to niebawem.
Nie udały się jednego dnia łowy w Kościejowej Wólce; baby bowiem spostrzegły wyżła, uchodzącego z gęsią ciężką, opierającą się psu resztkami życia, rzuciły się w pogoń i As musiał porzucić zdobycz, ażeby ujść z psią duszą. Widząc rabusia, zmykającego ku Zbójeckiej, gospodynie ogłaszały triumf Wypychowej.
Urwało się łatwe i korzystne polowanie, a nawet obawa przejmowała Olfąsa, czy mieszkańcy z Kościejowej Wólki nie zwrócą się do pana Benedykta z żądaniami wynagrodzenia strat, poniesionych w kurach, kaczkach i gęsiach. Oj, dostałby on wtedy za opiekę nad wyżłem!...
Ale takiemu, który przywykł do smacznych kąsków, na samo ich wspomnienie idzie do ust ślinka. Któżby wrażenia takiego nie doznał na widok pięknych kur Ajnemerowej? Okazałe, tłuste, obiecywały one rozkosze zadowolenia najwybredniejszemu smakoszowi! Starszy Ochota, spojrzawszy nieraz na te kury, połknął ślinkę i zwracał się do gospodyni, mówiąc:
— Zjadłbym talerz dobrego rosołu z kurzyny — tylko żeby to było, jak ja lubię!... Esencjonalne — z pięć ziarek pieprzu, trochę bobkowego liścia, kawałeczek imbieru, a po wierzchu niech sobie pływa natka z pietruszki!
Jeżeli Ajnemerowa była w dobrym humorze, co filozof przez pochlebstwo nazywał „anielskim humorem“, odpowiadała:
— Cóżby zaś nie?... Toć wszystek drób jegomościn!
I niebawem gotował się taki rosół w oddzielnym garnuszku, a z całej kury nie mogło go być więcej, broń Boże, niż dwa talerze. Ale czasem baba miała muchy w nosie, chciała dokuczyć jegomości i wtedy ze złością odpowiadała:
— Ja kur nie stwarzam, jaj nie będę wysiadywała i tego, co zostawione na chowanie, nie myślę w brzuchy wkładać!
Wtedy pan Benedykt odchrząknął tak mocno, aż się w lesie rozległo, szedł do swojej izby i wypijał dwa kieliszki piołunówki, aby utwierdzić swój sarmatyzm.
Olfąs zpodełba spoglądał na wałęsające się około domu kury i, jak od zmory, nie mógł się uwolnić od myśli, ciągle mu podszeptującej: — „Zjadłbym taką pieczoną kurę!“ — Teraz wystarczało pokazać tylko Asowi palcem jedną z kur i iść sobie do lasu, a wyżeł resztę sam załatwiłby, gdyż brał kury tak cicho, lekko, zręcznie, bez najmniejszego hałasu... Chłopakowi chodziło jedynie o to, że brak kury w domu ściągnie nań podejrzenie; i otóż pytanie: ile batów można dostać za zjedzenie takiej kury, to jest, czy się opłaci?
Natura ciągnie wilka do lasu; przeto jednego dnia przepadła w gospodarstwie bardzo jajonośna, biała kura, jedna z tych kur ukochanych, jedynych na kwoki, zawsze nieodstępnie towarzyszących swemu kogutowi. Żałość ogromna! Trajkotała gospodyni, trajkotała Polusia, a filozof pykał fajeczkę, słuchał i od czasu do czasu postawił wniosek. Opinja wahała się tym razem co do prawdopodobnego winowajcy, gdyż Ajnemerową mocno uderzała okoliczność, że zginęła kura ulubiona i biała, a w domu znajduje się pies czarny. Nie wypowiedziała ona głośno swej uwagi, jednakże z mniejszym naciskiem, niż Polusia, oskarżała Olfąsa. Przed wieczorem atoli sądy zyskały bardzo ważną podstawę, ponieważ z nauki powrócił do domu tylko wyżeł, a jego nauczyciel już nieobecnością podkreślił swą winę. Do późnej nocy przeciągnęły się rozprawy o zuchwalstwie przestępstwa; a kobiety gorycz swojego oburzenia w małej tylko części złagodziły nadzieją kary, którą Sarmata poprzysięgał wywrzeć na grzbiecie złoczyńcy w imię sprawiedliwości.
— Za taką kurę śmiało można oddać koguta i dwie inne kury! — mówiła Polusia do matki w chwili, kiedy już klęknęła do pacierza przed udaniem się na spoczynek nocny.
Ajnemerowa nic na to nie odpowiedziała, raz — że ją pod noc zawsze męczyła czkawka, następnie — że, mimo wszystko, nieustannie narzucał się jej umysłowi związek między zniknięciem z domu białej kury a obecnością w domu psa czarnego.
Nazajutrz, od samego rana, gospodyni zabrała się do nadziewania kiełbas i kiszek; Julek uprzyjemniał jej to zajęcie opowiadaniem o krajach, gdzie się rodzą rodzynki, ryż, cynamon, pieprz i inne rzeczy, potrzebne w kuchni; Wiktusia klęczała na ławce przy oknie, śliniła sobie palce i rysowała niemi różne figury po szybach. Naraz mała porwała się, przybiegła do Ajnemerowej i poczęła jej z zapałem opowiadać, iż widziała w tej chwili przez okno, jak czarny pies pochwycił w pysk czarną kurę, aż się z niej pióra posypały, i poszedł do boru.
Na wieść o tem zrywa się gospodyni od kiełbas, kiszek, bierze w rękę garstkę kaszy, wybiega przed dom, nawołuje: — „Tiu, tiu, tiu, tiu!“ — Odgłos ten sprowadził niebawem do jednego punktu wszystkie kury i teraz je dopiero Ajnemerowa przeliczyła wzrokiem parę razy. Istotnie, znowu brakowało jednej sztuki i właśnie tej, którą Wiktusia wymieniła, czarnej kury. Wróciła, a stając przed filozofem z założonemi rękoma, rzekła:
— Już tam jak mnie tknie co takiego, to choćby ludzie nie wiem co mówili, zawsze na moje wyjdzie!... Zaraz mówiłam wczoraj: — „Olfąs Olfąsem, wiadome rzeczy, że obieś, rodzonąby matkę sprzedał; ale mi się nie podobał ten warszawski czarny pies!... — I widzi pan, żem przeczuła!...“
Julek wprawdzie nie słyszał, żeby gospodyni mówiła wczoraj coś podobnego, jednakże nie myślał zaprzeczać. Założył sobie jedną nogę na kolanie drugiej, stuknął kilka razy fajeczką o obcas, wytrząsnął na podłogę popiół i, nakładając świeżą porcję tytuniu, rzekł:
— Ma się rozumieć! Bywają takie osoby jasnowidzące, które to i owo przewidzą, przepowiedzą.
— Mój panie — ciągnęła dalej Ajnemerowa — i nikt tego zaś nie widział, jeno Wiktusia, to małe dziecko, co jest bez najmniejszego grzechu... A wczoraj znowu nikt tego nie przewidział, jeno ja jedna... Cóż pan powiesz na to?
Gospodyni była teraz tak szczęśliwa z siebie, że w chwilowem zapomnieniu o stracie dwóch kur brudna jej twarz rozjaśniła się, wypogodziła, a oczy błyszczały.
— Jasnowidzenie, słowo uczciwości daję, jasnowidzenie! — rzekł Julek, pragnąc w duszy, aby gospodyni zasiadła do roboty, ponieważ właśnie przypadała kolej nadziewania słodkich kiszek z rodzynkami.
Ona jednakże znajdowała się w tym duchowym stanie, w którym człowiek niezbędnie pragnie, aby go podziwiano, i wyprawiła Wiktusię w poselstwie do Sarmaty, żeby „koniecznie przyszedł, bo jest bardzo ważny interes“. Pan Benedykt oświadczył, że nie myśli przychodzić, bo się jeszcze nie pozbył pcheł, które wczoraj z sobą zabrał, siedząc wieczorem między babami.
— Oho, jegomość zacznie pewnie od dziś słabować! — rzekła gospodyni, znacząco spoglądając na Julka. — Gdzież ma być dnia dzisiejszego sprawiedliwość jaka?
Potem się zwróciła do Wiktusi z pytaniem:
— Cóż jegomość robi?
— A chodzi se po pokoju i tak butami mocno wali w podłogę, aż człowieka strach zbiera!
— I nic ci więcej nie powiedział?
— Powiedział, a jeno: — „Obetrzej sobie, smarkulo, tę świeczkę pod nosem, bo jak ja ci ją kiedy utrę, to ci będzie niezdrowo!“ — Straszniem się zlękła!...
Tak jest, Sarmata okrągłe dwa dni „słabował“, a tu jeszcze trzecia kura przepadła; Olfąs do domu nie powrócił i „było w domu urwanie głowy, sprawiedliwości zaś nie było żadnej“. Dopiero trzeciego dnia, około dziesiątej z rana, uchyliły się drzwi od izby gospodyni i dał się słyszeć basowy głos Benedykta Ochoty.
— Zjadłbym rosołu z kurzyny, tylko żeby był esencjo...
Jeszcze nie dokończył wyrazu, gdy Ajnemerowa rozwarła już gębę:
— Oho, kurzyny! A jakże, kurzyny!... W takim domu akurat być może kurzyna. Czy tu czuje kto jaką sprawiedliwość?... Tu nietylko kurzyny, ale wszystkiego braknie niezadługo!...
Potokiem sypały się wyrazy, zdania niedokończone, a od czasu do czasu brzęknął rzucony ze złością na ziemię nóż, pogrzebacz lub stuknął pchnięty nogą stołek. Sarmata ciągle wystawał pod drzwiami, słuchał, podparłszy bok jedną ręką, uzbrojoną w harapnik, a drugą pokręcał wąsy czernione. W tem położeniu zastała go w sieni Polusia, która posłyszała z krowiarni krzyk mamusi i pędziła, ciekawa, co się dzieje.
— Polusiu, co się tu takiego stało? — spytał dziewczyny pan Benedykt, jak człowiek, który powrócił z jakiejś dalekiej podróży.
Tylko takiego pytania potrzeba było Polusi, żeby zaczęła wrzeszczeć na wyścigi z mamusią; aż nareszcie ogłuszony i zniecierpliwiony Sarmata tupnął nogą, uderzył przytem harapnikiem w podłogę i krzyknął strasznym głosem:
— Cicho, do kroćset tysięcy!
I natychmiast obie kobiety umilkły, tylko Wiktusia, przestraszona w izbie głosem pana Benedykta, spadła z ławki na ziemię. Wiedziano, iż gdy się jegomość tak niecierpliwi, klnie, tupie, to chociaż już wyszedł z izby, ale jeszcze „słabuje“ i broń Boże mu się sprzeciwiać.
Teraz Sarmata uchylił znowu drzwi i piorunującym głosem huknął: — „Rosołu!“ — Potem odwrócił się do wystraszonej Polusi z temi słowy:
— Gadaj mi porządnie wszystko, co się tu stało!
Dziewczyna opowiedziała, że warszawski czarny pies kury z domu w bór wynosi, że Olfąs jeszcze nie wrócił, że ona musi Kasztana poić, czyścić, karmić, że mamusia przy takiej robocie około zabitego wieprzka ma tyle utrapień, a tu w domu niema żadnej sprawiedliwości.
Pan Benedykt usiadł teraz w ganku, oparł oba łokcie na poręczy ławy, wyciągnął przed siebie grube, jak kłody, nogi w długich butach i myślał o czemś, chrząkając co chwila.
Nareszcie wstał, poszedł do swojej izby, nalał sobie lampkę piołunówki, wypił, zdjął z nad łóżka róg myśliwski, wyszedł z nim na ganek i zaczął trąbić potężnie. Głos rogu poleciał w bór, rozlegając się echem. Starszy Ochota zawsze tak trąbił, ile razy chciał zwołać borowych czyli strażników leśnych, aby im ogłosić jakąś wolę swoją, i pierwszy z nich, który posłyszał trąbienie, miał obowiązek na swoim własnym rogu zkolei otrębywać hasło dalej. Patem schodzili się wszyscy na Zbójeckiej i odbierali rozkazy. Skończywszy tę czynność, leśniczy przez jakiś czas nasłuchiwał w kierunku boru. Wkrótce też bliżej i dalej dały się słyszeć odpowiedzi na rogach, co było znakiem, że służba leśna znajduje się na stanowiskach i słyszy wezwanie swego zwierzchnika.
Sarmata znowu usiadł, oczekując zapewne na rosół z kurzyny, a może i na przybycie borowych. Wtem z izby gospodyni wyszła na ganek jakby procesja: na czele postępowała Ajnemerowa z surową, ale i pełną godności fizjognomją; druga z rzędu, — Polusia, miała twarz czerwoną jak burak, a na twarzy jakby desenie na marmurze, brudne esy floresy od łez rozmazanych; nareszcie — Wiktusia, nieuczesana, nieumyta i z palcami w ustach.
— Dziękuję jegomości za osiemnaście lat służby! — mówiła gospodyni głosem drżącym, nie zniżając się do żadnego ukłonu.
Gdy to powiedziała, wystąpiła zaraz Polusia, która, sapiąc ogromnie i łkając, złożyła głośny pocałunek na olbrzymiej łapie leśniczego, a jednocześnie Wiktusia cmoknęła go w wystawione kolano, zostawiając na niem ślad taki, jakby sobie nos otarła.
— Co, co, co, co? — spytał pan Benedykt, niby człowiek, który się nagle ze snu ocknął.
— Pocóż tu mamy zawadzać? Jegomość sobie znajdzie lepszą i wierniejszą gospodynię... Dziękuję jegomości za służbę swoją i za wszystko, za wszystko...
Głos Ajnemerowej słabł, wzruszenie ją dławiło, nareszcie się zacięła i z ust jej dało się tylko słyszeć jakby chlipnięcie łyżki płynu. Musiało to być bardzo wzruszające, skoro Polusia w tej chwili zatkała sobie usta fartuchem i wybuchnęła rozgłośnem łkaniem, a za nią beknęła wniebogłosy Wiktusia. Lament był tak wielki, że mu zawtórował raz, drugi i trzeci indyk na podwórzu, a nawet Awans, leżący zdala od ganku i zwykle wrażliwy tylko na szczęk łyżek, nożów, widelców, wzniósł teraz z leżyska głowę, aby zobaczyć, co się dzieje w ganku. Filozof, który od rana wyszedł do lasu, gdzie sobie ścinał szakłaki na cybuszki, właśnie teraz wrócił podczas owej sceny płaczu; obiecywał sobie kiszkę z rodzynkami, a tu zastał łzy, płacze, czułości. Starszy Ochota spojrzał na brata wzrokiem wymownym, mającym znaczyć: — „Zlitujże się, uspokój te kobiety, wybaw mię z kłopotu!“ — Dla Julka sprawy takie nie były nowością, gdyż dziękowanie za służbę powtarzało się parę razy corocznie. Zaraz też wziął Ajnemerową pod rękę i prowadził ją do izby, mówiąc:
— Kto widział, żeby taka kobieta, którą tu wszyscy adorują, okazywała słaby charakter?
Gospodyni ogromnie to lubiła, gdy ją filozof otaczał taką troskliwością, i nabierała wtedy chęci do otwierania mu swojego serca w mocnem przekonaniu, że niema na świecie nic ciekawszego i godniejszego uwagi nad jej własne uczucia. Izba gospodyni była pełna korzennej woni: pieprzu, majeranku, kolendru, imbieru, bobkowych liści, przypominając wchodzącemu tutaj świeżo nadziane kiełbasy, kiszki, marynujące się szynki, nogi, głowizny, boczki i t. d. To też Julek oblizał się przy wejściu w progi owe, jako człowiek, pewny nagrody za swoje szlachetne usiłowania. Ale oto Ajnemerowa poskoczyła nagle, załamała boleśnie ręce, potem stanęła jak skamieniała Niobe i zawołała z przerażeniem:
— Mój Boże, mój Boże!... Tyle pracy przepadło!
Przybiegli do niej Julek, Polusia i Wiktusia, przeczuwając coś bardzo złego. Gospodyni stała nad nieckami, które widocznie jakaś siła zwaliła na ziemię z ławy pod piecem. Obok niecek poniewierały się w śmieciach trzy kiszki, brutalnie rozszarpane, a zresztą wszystko, co było na tych nieckach, przepadło bez śladu, w tym czasie oczywiście, kiedy na ganku trzy kobiety usiłowały wzruszyć Sarmatę wybuchami żalu. Z wyrzutem spojrzał filozof na gospodynię, jakgdyby chciał powiedzieć: — „Oj ty, niedobra kobieto! Potrzebaż ci było wyprawiać te bezpożyteczne komedje, ażeby mię narazić na tak ciężką stratę?“ — Polusia zrobiła uwagę, że drzwi izby były nawpół uchylone i ktoś wszedł przez sień od tyłu domu. Straty były nadzwyczajne: nie licząc kiszek, przepadł wieniec świeżo dziś rano nadzianych kiełbas. No, a gdzież winowajca? Gdyby był w domu Olfąs, to Ajnemerowa sama rzuciłaby się nań, oberwałaby mu „kudły“ ze łba, drapałaby go teraz, choćby nawet nie był on sprawcą tego dzieła, byle nasycić uczucie zemsty za zmarnowanie pracy. Tymczasem Olfąs gdzieś przepadł i to niewiadomo z jakiego powodu, gdyż czarny warszawski pies przecież kury podchodził. Może ten sam pies dobrał się do kiełbas? Jest to bardzo prawdopodobne... O tych kiełbasach i kiszkach nie można mówić jegomości. — „Wyprawiacie mi beki — powiedziałby — a w domu żadnego dozoru niema!“ — Niezawodnie nakląłby strasznie. Coprawda, miałby za co.
Takie mniej więcej myśli przewinęły się w głowie gospodyni, aż nareszcie rzekła:
— Mówcie sobie, państwo, co chcecie, a ja zawsze powiadam, że są na świecie rzeczy różne takie... Ja tam jestem prosta kobieta, ale pamiętam dobrze, jak nieboszczka moja matka zawsze powiadała: — „Lepiej we wszystko wierzyć, niż w nic!“
— Eeee, tak znowu mówić nie można! — zawołał z goryczą w głosie filozof, któremu zawiedzione nadzieje dodawały teraz bodźca opozycji, a gospodyni poczęła go już drażnić jako pozioma inteligencja.
— Tylko ludzie z niższem poznaniem mogą wierzyć w głupie gusła i zabobony — mówił z naciskiem i fizjognomją człowieka o coś obrażonego — ale kto ma wyższe pojęcie, ten sobie nic nie robi z ciemnego pospólstwa.
Takie powiedzenie Julka wychodziło na to: — „Mało sobie robię z twoich przekonań, ponieważ mi nie możesz dać kiszki z rodzynkami!“
I gospodyni odczuła dosyć dotkliwie lekceważenie. Byłoby może już przyszło do jakiego poważniejszego zatargu, gdyby nie okoliczność, że rosół z kurzyny właśnie się uwarzył i Polusia rozłożyła serwetę na kawałku stołu, poczem poszła prosić na rosół pana Benedykta. Sarmata już był rozpoczął jakieś narady z dwoma przybyłymi borowymi, ale że za nic w świecie nie wziąłby do ust zimnego rosołu, przeto zostawił u drzwi podwładnych, wpadł do swej izby, palnął znowu kubek piołunówki i przyszedł do Ajnemerowej na rosół. Własną ręką wygarnął z garnka całą jego parującą zawartość na białą salaterkę, gdy druga taka salaterka pełna z czubem sypkich kartofli należała również do uczty. Nie był to rosół w ścisłem znaczeniu tego słowa, ale — kurze mięso ze swoim ekstraktem i z kartoflami. Gospodyni powiadała, że lubi patrzeć, jak jegomość się posila. Rzeczywiście, jeżeli cudzy apetyt może widzowi sprawiać zadowolenie, to Sarmata dawał wyborne widowisko.
Podczas tego Ajnemerowa i Polusia krzątały się ciągle, przechodząc z izby do śpiżarni, do kuchenki, co im nie przeszkadzało wieść bardzo ożywionego sporu o to, którego miesiąca i dnia wylęgło się w tym roku pierwsze gąsię. Wiktusia, siedząc w kącie, towarzyszyła wzrokiem każdej łyżce, pochłanianej przez pana Benedykta; to samo czynił Awans, który przysiadł na ogonie i tylnych łapach, a frontem wyprostował się do swego pana. Julek pykał fajeczkę, spoglądając przed siebie z miną człowieka, którego oblegają ważne zadania. Ze szmerów, rozlegających się tu w izbie, można było rozróżnić namiętne chlipanie Sarmaty i nieustanne kłapanie pantofli Ajnemerowej, całkowicie przyklapanych na piętach.
Nagle Awans zwrócił głowę ku drzwiom od sieni i wydał z siebie przeciągłe warczenie. Wszyscy mimowolnie spojrzeli w tym kierunku i z niemałem zdziwieniem spostrzeżono czarnego psa warszawskiego. Oparty przedniemi łapami na progu izby, z nastawionemi uszyma, z podniesionym ogonem, As spoglądał ruchliwemi oczyma po obecnych w izbie, jakgdyby chciał zbadać, co też za wrażenie sprawi jego pojawienie się tutaj. Czarny bez odmiany, cały lśniący, miał pies w tej chwili coś istotnie demonicznego w sobie. Jego bezczelna śmiałość wystąpienia wobec ludzi, którzy go oskarżali o ciężkie przestępstwa, nadzwyczajnie uderzyła gospodynię i jej córkę. Z ust obu kobiet wyrwał się jednocześnie okrzyk: — „Ooo!“ — Stanęły i patrzały.
— Aha, to łapikura! — rzekł pan Benedykt, właśnie doskonale teraz usposobiony do nienawiści wszelkich istot, okazujących skłonność dzielenia się z nim kurzyną. Wyżeł miarkował coś niedobrego, gdyż parę razy spojrzał poza siebie, jakgdyby w obawie, aby mu odwrotu nie zagrodzono. Starszy Ochota zrozumiał skrupuły Asa i rzekł półgłosem do obecnych:
— Róbcie tak, jakbyście go wcale nie widzieli!
Z temi słowy rzucił na ziemię kostkę z nogi kury. Zrobił się zgiełk, gdyż do kości oba psy poskoczyły gwałtownie; ale As był zręczniejszy, z pyska już wyrwał przeciwnikowi zdobycz i natychmiast z nią uszedł na ganek.
— Wstydź się, Awans!... Durniu stary, nie daj sobie kości odbierać! — przemawiał Sarmata, a stary pies, uszczęśliwiony, że pan nareszcie do niego mówi, merdał obciętym ogonem i grzecznie się szastał.
Za chwilę wyżeł czarny znowu się zjawił na progu, a pan Benedykt znowu rzucił między psy kostkę. Tym razem Awans chwycił już przeciwnika za kark i rozpoczęła się zażarta psia walka, w czasie której jegomość rozkazał Polusi wybiec i drzwi od sieni pozamykać. Wnet potem Sarmata miał już Asa uwiązanego na harapniku, jak na smyczy, a ciągle powtarzał:
— Trzeba go będzie teraz od kur odzwyczaić raz na zawsze!
I dopiero głosem stanowczym, gniewnym wydał Polusi rozkaz, ażeby mu natychmiast przyniosła kurę. Już się byli zeszli wszyscy borowi i każdy z ciekawością oczekiwał widowiska oduczania wyżła od polowania na kury domowe. Ta powszechna ciekawość pobudzała też instynkt srogości starszego Ochoty, który, niezależnie od wszystkiego, chciał nadto przekonać i Ajnemerowa, że nie jest prawdą jej twierdzenie, jakoby „żadnej sprawiedliwości w domu nie było“. Kiedy nareszcie przyniesioną kurę przymocowano Asowi na szyi pod samym pyskiem, wtedy polecił pan Benedykt jednemu z borowych trzymać psa, uwiązanego na harapniku za kółko od obróżki, drugiego zaś uzbroił w inny harapnik i kazał mu bić wyżła, co się zmieści, powtarzając: — „A wara od kur, a wara!“
Rozległy się odgłosy strasznej chłosty i żałosne skomlenie psa, zmieszane ze skrzeczeniem szamotającej się kury.
— Bij lepiej, nie żałuj bata!... Pięćdziesiąt musi dostać! — krzyknął od ganku leśniczy.
Oprawca pomnożył usiłowania, lepiej dołożył ręki. Wyżeł zawył, szarpnął się strasznie, podskoczył; bat znowu świsnął, dojmował jak rozpalone żelazo. Pies dobył ostatnich sił, rzucił się rozpaczliwie i tym razem usiłowanie nie było bezskuteczne. Cóż się stało? Kółko obróżki pękło wskutek szarpnięcia czy się też może urwało, a borowy, trzymający oburącz Asa na harapniku, upadł nawznak i aż się nogami nakrył. Wyzwolony pies, z kurą u szyi, buchnął teraz całym pędem w bramę i tyle go już tylko widziano.
Na trzeci dzień po tem wypadł odpust w parafji i Polusia, powróciwszy z kościoła, opowiadała matce, że różni okoliczni ludzie widzieli czarnego psa z kaczką czy czemś innem w pysku, jak pędził na złamanie karku ku Skierniewicom. Gdyby się zaś ktoś popytał był ludzi z okolic Grodziska i precz ku Warszawie, dowiedziałby się, że tenże pies przebiegał i tamtędy poprzez pola, pastwiska. Trudno opowiedzieć, jakich przygód doświadczał As w ciągu swojej podróży; ale to pewna, że na drugi dzień po ucieczce ze Zbójeckiej był już przed wieczorem na Sewerynowie, gdzie go spostrzegł pierwszy Kąskiewicz i, pokazując ludziom palcem, wołał:
— Ooo, patrzcie państwo, znowu komuś coś ukradł!... Ciekawe rzeczy, z czem on tak zmyka?
Przed drzwiami mieszkania emeryta stanął nareszcie zdrożony ogromnie pies pątnik, a kiedy skrobnął kilka razy po drzwiach łapą, otworzyła mu Luta. Nie było tu już teraz dla Asa tych pieszczot, co niegdyś; panny powitały go dosyć obojętnie, gdyż wyjście zamąż najmłodszej Morusieńki powarzyło im humory, a wyżeł brał w tem wszystkiem przecież niemały udział. Dziwiły się tylko nadzwyczajnie, widząc pod szyją psa przywiązany sznurkiem do obróżki kawałek jakiegoś mięsa; kura bowiem nie miała ani łba i szyi, ani nóg i skrzydeł, ani pierza — wszystko się starło, zniszczyło podczas podróży; tylko sznurek wpił się jakoś w resztki ciała i jako tako je utrzymywał.
— Że też ci Zabrzescy tak nie dbają o psa swojego! — rzekła Guta.
— Któż tam ma w domu o co dbać?... Morusieńka? Ten smarkacz nigdy gospodynią być nie może! — powiedziała Luta.
— Coprawda, to Albin się ogromnie złapał! — wtrąciła Niuta.
— Ba, przecież on się nie myślał żenić — nie o nią się starał!... Ja wszystko zrobiłam! — odrzekła Luta, wzdychając, jak przystało na anioła-stróża rodziny. — Ale tam szczęścia domowego nie będzie.
Gdy one tak rozmawiały, wyżeł chwiejnym krokiem wlazł pod kanapę i przez dwadzieścia cztery godziny nikt go stamtąd wypędzić nie zdołał.
A cóż się stało z Olfąsem? Pan Benedykt polecił borowym, ażeby nań urządzili obławę w lesie; ale go nadaremnie szukano w boru, gdyż on dzień spędzał w sianie, zakopany pod strzechą krowiarni, a w nocy na żer wychodził i kradł, co mu pod rękę wpadło. Wkrótce też po ucieczce Asa skradziono z komina na Zbójeckiej wędzące się schaby i pięć czy sześć najgrubszych kiełbas. Los zrządził, że i tym razem Wiktusia, „dziecko niewinne, prawie anioł“, wykryła schronienie Olfąsa, a stało się to w sposób następujący. Dziecko, zwyczajnie jak dziecko, łaziło tu i owdzie po podwórku, zbierając już to kogucie piórka, już kamyki do zabawy; otóż, pewnego dnia po południu, zajęta taką czynnością Wiktusia, wałęsająca się pod ścianami krowiarni, usłyszała stłumiony kaszel, który pochodził jakby ze strzechy. Przestraszona doniosła o tem Ajnemerowej, a ta znowu — panu Benedyktowi. Winowajcę pojmano i wymierzono mu karę bardzo srogą, a może za srogą.
Olfąs nietylko się nie poprawił, ale nawet raz, spotkawszy Polusię na samotności, zapowiedział jej i poprzysiągł, że jeśli jeszcze kiedy słówko piśnie, podwodząc u matki lub jegomości na niego, to się będzie musiała pożegnać z życiem...
— Strzeż się, psio-duszo, bo ja takiego ścierwoskiego życia dłużej nie ścierpię.