<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Gwalbert Pawlikowski
Tytuł Baczmaha
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1898
Druk Wł. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Spiesząc ku Pysznej, długo jeszcze słyszałem wesołe okrzyki Antosia: hejho! hejho! przerywane łomotem strącanych przez niego z piargu kamieni.
Krajobraz przyoblókł się teraz owym czarem wieczornego oświetlenia, które najbliższe, dalsze i najdalsze przedmioty i głąb widoku tak odmiennemi od siebie zabarwia tonami, że nigdy o innej porze wyraziściej od siebie nie odstają. Nie ma on uroku kolorystycznego wpółchaotycznej perłowo-złocistej gamy poranka, który z palety słonecznej wszystkie naraz zmięszane wylewać na świat zdaje się farby, ale czaruje właśnie tą pełną spokoju wyrazistością skali kolorów, świateł i cieni.
W tej różnicy kolorystycznych właściwości poranka od wieczoru, której nikt lepiej od pejzażysty nie odczuwa, mieści się wytłumaczenie psychologicznej zagadki odmiennych nastrojów umysłu naszego, jakiemi nas przejmuje ranek a jakiemi wieczór. Jest jednak jeszcze inny ich powód, którego już i najgenialniejszy pejzażysta uwydatnić nie jest w stanie, bo malarz pochwycić może tylko jedną chwilę, a tu bodźcem naszych wrażeń jest właśnie tych chwil następstwo: rozświetlanie się poranka darzy nas co chwila nową niespodzianką i budzi wciąż nowego cudu nadzieję, — a piękność wieczoru zmienia się i przeobraża w sposób zrozumiały oku i spodziewany, oczekiwany. Ranek może piękniejszy od wieczoru, ale milszy wieczór — tak jak wszystko to w życiu, co znika...
Południe ma najmniej dla mnie uroku — a brzydką jest tylko noc.
Brzydką jest tylko noc. Ta noc, w której nie świeci księżyc — dnia przypomnienie, ani gwiazdy, niezliczonością swoją przypominające niezliczoność ludzi i światów. Brzydką jest noc taka bez gwiazd i księżyca — taka ciemnica bez nadziei wyjścia... taka noc p. Baczmahy.
Mimowiednie w ciągu mej wędrówki ciągle mi się nasuwał jego obraz: wychudła postać tego samotnika z gromnicą w ręku grzęznącego w glinie w bezdennej otchłani, coraz głębiej i głębiej... po pas... po pachy... po szyję... po usta... po oczy... A w końcu widziałem już tylko brwi owisłe i marszczące się jeszcze nad powierzchnią czoło...
Czy zmęczenie fizyczne było tego powodem, czy niezwykłość miejsca, w którem tak dziwnej słuchałem powieści, czy może wszystkie wstrząśnienia i alteracye, jakich mnie w ciągu tej wycieczki nabawił Antoś — nie wiem co, ale historya ta cmentarna tak wcisnęła się do mojej wyobraźni, że ani piękność wieczornego krajobrazu, ani żadne myśli i refleksye, któremi się zająć chciałem, nie mogły jej wyprzeć z mózgu.
Dotarłem wreszcie do hali Pysznej. Zmrok już zapadał.


∗             ∗

Towarzystwo pań, z któremi nazajutrz miałem podziwiać wschód słońca na Bystrej, rozłożyło się na polanie obozem koło rozpalonej watry, do której panna Józia dorzucała ciągle znoszone przez górali gałęzie kosodrzewia i jałowcu. Kipiał samowar, a matka panny Józefy (będę ją nazywać panią Józefową) rozlewała w szklanki herbatę.
Towarzystwo, oprócz wspomnianych, składało się jeszcze z trzech osób. Panna Ksawera, starsza siostra panny Józi, rozkrawywała porcye szynki i chleba, a ciotka jej, panna Róża, starsza siostra pani Józefowej, ze zwykłą swą elokwencyą prawiła coś do p. Bolesława, który słuchając jej arcynabożnie ze zwieszoną głową i zmrużonemi jak szpareczki powiekami, z po za tych szpareczek zerkał bokiem na pannę Ksenię, a dla kontenansu prawą ręką zbierał do kupy oba swoje rudawe długie wąsy i pociągał je flegmatycznie na dół. Pan Bolesław ubiegał się o względy panny Kseni, a protegowany przez wszechwładną ciocię, uważany był już prawie za narzeczonego. Był on zresztą majątkowo dość dobrą partyą, ładnie śpiewał basem i był dość wykształconym i wcale sympatycznym człowiekiem. Panna Ksenia lubiła go także, choć nie zdawała się zakochaną.
Antoś wychwalał jego poczciwość, jednak w sposób dosyć złośliwy: »Poczciwy z kościami! wąs bałabański, z którego mleko kapie!« Pewnego razu w restauracyi zakopańskiej kazaliśmy sobie dać piwa, Antoś pierwszy skosztował i skrzywił się — piwo było ciepłe, ale na nasze pytanie czy pić je można, zamiast odpowiedzi wykrzyknął ni ztąd ni zowąd: »Ach, jakiż ten Bolek poczciwy!« choć o Bolku nie było wcale mowy. Dorozumieli się jednak wszyscy co mu Bolka na myśl przywiodło.
Pannie Kseni ten flegmatyczny temperament narzeczonego zapewne także niedogadzał, wolałaby była, gdyby miał tyle życia, ognia i bystrości umysłu co Antoś, którego wielką była protektorką, stając w jego obronie nawet wobec apodyktycznych wyroków nieomylnej cioci.
Gdy spostrzeżono moje przybycie, przywitano mnie przyjaznym okrzykiem. Łączył mnie związek przyjaźnej zażyłości z tą rodziną i przyjaźń długoletnia z nieboszczykiem mężem pani Józefowej, starszym odemnie znacznie, z którym jednak różnicę wieku zacierał taki sam stosunek poufały, jaki obecnie zbliżał mnie z Antosiem.

— Witamy! — zawołała panna Józia, rzucając na powitanie dużą gałąź jałowcu w ognisko. Jałowiec zaskwierczał, a biały, gęsty dym buchnął w górę wysokim słupem, wśród którego zaczęły się pokazywać płomienie. — Witamy! — powtórzyła, podając mi rękę. — Sądziliśmy już, że pan nie przyjdziesz.
— Nie sądziliśmy tego — poprawiła ciocia Róża — i nie mogliśmy sądzić, znając słowność pańską. Słowność jest największą zaletą mężczyzny — dodała mentorskim tonem zwrócona do p. Bolesława.
— Tak, tak! ma pani słuszność! — potakiwał Bolesław, pociągając w dół wąsy.
— A największą zaletą kobiety, ciociu? — zapytała panna Józia figlarnie.
— Słuchać, kiedy starsi mówią — odparła ciocia sucho i zwróciła się znowu do Bolesława, oczekując należnego poparcia.
— Nie... nie... niezawodnie! — zająknął się Bolesław.
— Jest to i dla mężczyzn zaletą... którą nie wszyscy posiadają — dodała ciocia Róża.
Spojrzeliśmy zdziwieni, nie mogąc odgadnąć do kogo się stosuje ów przytyk.
— Ależ Róziu! niesłusznie zarzucasz panu Bolesławowi... — przerwała pani Józefowa.
Przewodnik Maciej Sieczka rozdmuchujący właśnie na klęczkach węgle w samowarze, pochylił łysą głową aż do ziemi i dusił się od śmiechu. Udał, że się dymem zakrztusił.
— Nie miałam pana Bolesława na myśli, broń Boże! — objaśniła ciotka – ale innych... np. nie szukając dalej: pana Antoniego.
— Ależ ciocia wyraźnie coś sobie upatrzyła do niego! — odezwała się panna Ksenia.
— Już ty go nie broń! Wiesz dobrze, jak się nieraz o starszych wyrażał, o profesorach swoich a nawet o hrabiach... Nieprawdaż panie Bolesławie?
Bolesław między panną Ksenią a ciocią czuł się jakby między młotem a kowadłem. Zająknął się i targał wąsy.
— Niezawodnie... tak jest... to jest nie, ale zawsze... choć nie powiem, aby...
— Wybacz łaskawa pani — wtrąciłem, — ale nie zdarzyło mi się spostrzedz u Antosia braku uszanowania dla starszych, albo dla profesorów. Że nie jest ich ślepym wielbicielem, to świadczy tylko, że ma sąd własny o ludziach i ich wartości.
Spotkało mnie w nagrodę za te słowa wdzięczne spojrzenie panny Józefy.
— Pan widzę ma do niego słabość — rzekła pani Józefowa. — I ja miałam słabość do niego. Przystojny, żwawy chłopiec, dobrze się prowadzi, wszyscy chwalą jego zdolności i pracowitość, mówią, że to młody uczony i że może dojść do pięknego stanowiska. Ale jak na moje imieniny przed dwoma tygodniami zaczęli się do nas schodzić... całe Zakopane... proszę pana, ja nie jestem przesądną, tyle ludzi weszło i wyszło, a jak on chciał wejść, klamka wyleciała z zamku i nie mógł drzwi otworzyć... no, to prawda, że te klamki w chałupach często wypadają, to też na to nawet nie zwróciłam uwagi. Ale kiedy mu drzwi Józia otworzyła z wewnątrz, Filuś, który na nikogo nigdy nie szczeka, a jego znał dobrze, zaczął na niego szczekać. Bardzo mnie to zdziwiło. Proszę pana, wtedy przekonałam się, że psy mają instynkt.
— Cóż mu instynkt powiedział?
— Pan się śmieje? Instynkt mu powiedział, w jakim zaczepnym humorze gość przyszedł. Nigdy go jeszcze takim nie widziałam, bo się z tem krył, ale wtedy przejrzałam go na wskróś. Jedni wchodzili, drudzy wychodzili, ciągła procesya, całe Zakopane... pan zresztą wie, bo i pan był łaskaw pamiętać o moich imieninach... Otóż pan Antoni mało komu czemś nie dopiekł lub nie dociął, a robił to z tak wyszukaną grzecznością, albo z tak dobrze udaną naiwnością zapytań, że nikt się nie mógł obrazić, choć dowcip był czasem bardzo złośliwy. Trudno było czasem powstrzymać się od śmiechu. Wszyscy niedotknięci dowcipami jego, ubawili się wybornie... ale ja takiej zabawy nie lubię.
— Chciał nas zabawić — odezwała się panna Józia; — to nudno, jak kto zawsze poważny.
— Dziękuję. Sobie narobił nieprzyjaciół, a może i nam, dlatego że to się w naszym domu działo. Dałam mu to kilka razy do poznania z bardzo poważną miną, ale on pocałował mnie tylko w rękę i wystrzelił z jakimś konceptem tak zabawnym, że się musiałam roześmiać.
— Młody człowiek, szczególniej jego pozycyi... il n’a pas le sous... — zawyrokowała ciocia, — powinien sobie jednać ludzi a nie odstręczać. Czemu to np. pana Bolesława albo pana Adolfa wszyscy lubią...
— Ja nie jestem przesądną — kończyła opowiadanie pani Józefowa, — ale gdy pan Antoni został na herbacie i ja nalałam szklankę dla niego, szklanka pękła... proszę pana, szklanka z grubego szkła, jak ta, którą pan w ręku trzyma! Sto razy nalewałam może do niej gorącą herbatę i nie pękła, aż dopiero wtedy. Zaraz pomyślałam, że się coś stanie.
— I stało się co?
— W tej chwili wszedł p. Adolf...
— I p. Antoni wziął go na fundusz... ale tak zabawnie! — wmięszała się panna Józia.
— Wcale nie zabawnie! — obruszyła się ciotka. — Postąpił sobie jak arogant, pyszałek bez wszelkiej delikatności uczucia, który korzysta z tego niegodnie, że ma może więcej nauki... ale przecież świat nie może się składać z samych uczonych; inni ludzie także są potrzebni i może daleko pożyteczniejsi.
— Moja ciociu! — zaprotestowała panna Józia — ale nie nieuki...
— Bardzo proszę! pan Adolf ma piękną wieś, ładnie zagospodarowaną...
— Przez ekonoma — wtrąciła panna Ksenia — nieprawdaż panie Bolesławie?
— W samej rzeczy... ale —
— Ale ekonomowi trzeba wydać dyspozycyę — zakończyła ciotka.
— Istotnie... niby trzeba... tak jest... ale — kręcił się pan Bolesław.
— Ale, on tych dyspozycyi nie wydaje? — uzupełniła Ksenia.
— Niezawodnie... zapewne... o ile wiem, nie wydaje... ale jednakże...
— Ale jednakże, gdyby potrzeba było wydawać dyspozycye i samemu gospodarować, toby potrafił — zakonkludowała ciocia, — a pan Antoni nie wiem czy żyto od pszenicy potrafi odróżnić!
— Pewnie... ma pani słuszność... możeby niepotrafił...
— Jakże to było wówczas? — zapytałem. — W jaki sposób zażartował Antoś z pana Adolfa?
— Ach! to się nawet opowiedzieć nieda! — zawołała panna Józia — to trzebaby powtórzyć.
— Naplótł tyle uczonych niedorzeczności — rzekła pani Józefa, — że wszyscy zrazu osłupieli, a potem zrozumiawszy co się święci, mało nie parskli śmiechem...
— A pan Adolf na tem się nie poznał — dodała p. Józia — i z najkomiczniejszą w świecie powagą wypytywał dalej i święcie wszystkiemu wierzył, dopóki...
Tu obie dziewczęta, pani Józefowa i nawet p. Bolesław wybuchli śmiechem. Tylko ciocia niecierpliwiła się widocznie.
— Dopóki co? — zapytałem.
— Dopóki... — i nowy nastąpił huczny wybuch wesołości.
— Panie Bolesławie! — prosiła panna Ksenia — pan to tak doskonale wczoraj opowiadał, niech pan opowie raz jeszcze!
— Proszę bardzo — przyłączyłem się do żądania — i ja radbym się uśmiać.
— Ależ to niewarte śmiechu! — wybuchła ciotka.
— Tak jest... ma pani słuszność... niewarte...
— Moja ciociu! moja ciociu! — wołały obie panny, przychlebnie całując ciotkę w ręce.
— Wolałby pan Bolesław nam co zaśpiewać.
Ale panny nie ustawały w prośbach.
— No, mów pan, mów pan! — rzekła wreszcie zrezygnowana.
— Ale trzeba wiedzieć — zapoczątkowała opowiadanie panna Józia — że pan Adolf ile razy się spotka w towarzystwie z p. Antonim, nigdy innej nie zacznie z nim rozmowy, tylko o profesorach i wykładach uniwersyteckich, a to dla tego, aby mu okazać, że go uważa jeszcze za młodzika, z którym tylko o nauce mówić można, a z czego on sam już wyrósł... A gdy p. Antoni poruszy jakie naukowe zagadnienie, to pan Adolf niemając o niem wyobrażenia, stara się okazać, że mu w tem nie ustępuje, że te kwestye zna na palcach i żywo się niemi niegdyś zajmował.
— A cóż Antoś?
— P. Antoni — odrzekła panna Ksenia — traktuje go zupełnie na seryo, jakby uczonego i udaje, że chce zasięgnąć jego zdania.
Bolesław zachęcony przez pannę Ksenię, a ubezpieczony otrzymanem zezwoleniem ciotki, nabrał rezonu i odgarnąwszy oburącz swoje wąsiska, otworzył oczy nieco szerzej niż zwykle:
— Ha, kiedy panie każą, to odegram tę komedyę.
Z przyniesionych przez górali pledów i zarzutek, urządził sobie improwizowany fotel, usiadł, pogładził jeszcze raz rude wąsy i krótko strzyżoną czuprynę, i rzekł:
— Już mnie niema! niema mnie tu! a są natomiast dwie osoby i będzie się rozgrywał pocieszny dyalog. Oto jest pan Antoni, który siedzi tak: — tu przybrał skromną i pełną uszanowania minę studenta zaszczyconego rozmową z profesorem. — A to znowu pan Adolf. — Teraz rozsiadł się szerzej, przechylając w tył głowę z miną wielkopańską, przymrużył oczy i przetworzył usta, jakby patrzał w chmury, kiedy mu »pieczone gołąbki same wpadną do gąbki«.
Na przemiany przybierał pan Bolesław to jedną to drugą pozę i dyalogował dość zręcznie, w rodzaju naszego Fischera. Jego »p. Adolf« cedził słowa z pretensyonalnym akcentem, a »Antoś« zaś mełł językiem szybko, jakby gimnazyalista.

— (P. Adolf) E, i cóż pan teraz robi za studya? — wycedził p. Bolesław przez zęby. I natychmiast, przybierając pozę studencką, wyrecytował jak na młynku:
— Uczę się gramatyki, literatury, filozofii... neurastenyi i balneologii...
— (P. Adolf z uśmiechem) E, co za obszar nauk!... No, i gramatyki także?... to pan żartujesz, gramatykę pan przecież już umiesz?...
— (P. Antoni) Tak dobrze jak p. profesor hrabia Tarnowski, nieumiem.
— (P. Adolf, machnąwszy ręką z lekceważeniem) Eh, no, zapewne! (po chwili) Ale filozofia! eh, filozofia! to grunt, ja bardzo lubię filozofię, dużo bardzo pracowałem i mogę powiedzieć: filozofuję jeszcze jak mam wolny czas... Niech mi pan wierzy, to śliczna nauka: eee, Schelling, Hegel, Aristofanes, Straszewski. Ale strzeż się pan, bo filozofia wiedzie często na bezdroża.
— (P. Antoni zdziwiony) Na jakie, proszę pana?
— (P. Adolf) E, e, naprzykład taki Darwin! rozumny był i zwaryował, uroiło mu się, że jest małpą, że od małpy pochodzi.
— (P. Antoni) A niejednej małpie może się wydaje, że jest człowiekiem?
— (P. Adolf) C’est probable... Ale powiedz mi pan, zdaje mi się, że między wykładami, które pan wymieniłeś, nie było historyi! a przecież, niech mi pan wierzy, na historyi i tradycyi wszystkie nauki się opierać winny...
— (P. Antoni) Ja tylko wymieniłem wykłady filozoficzno-filologiczne, a na wszystkie wykłady oddziału historycznego także uczęszczam: archeologia, osteologia, ballistyka, ikonoklastyka... a palimpsest mnie osobliwie zajmuje...
— (P. Adolf) Ah, bo też to obok ee... Tacyta i Cycerona niema między historykami starożytnego świata większego nad Palimpsesta!... Ale także i nowszych historyków niech pan studyuje: Szujskiego, Bobrzyńskiego... Bobrzyński nie gorszy od Palimpsesta... Wprawdzie oni dla historyi polskiej zrobili już wszystko, co można, ale są jednakowoż jeszcze luki... Niech mi pan wierzy, że są... E, e, a czy teraz w ostatnich czasach nie zrobiono jakiego nowego wynalazku historycznego?
— (P. Antoni) Wynalazku? oh, zrobiono! Prof. hr. Tarnowski odkrył, że autorem piszącym pod nazwiskiem Mikołaja Reya, był właściwie ksiądz Józef Wereszczyński, i nie był kalwinem, ale opatem benedyktyńskim w Sieciechowie, który do dziś dnia należy do rodziny hr. Reyów. A ten Wereszczyński należał do rodziny Wereszczaków... wie pan, ten sławny wereszczakowy sos na kwasie burakowym, o którym wspomina Barthels?... to te same Wereszczaki, o których mowa w »Panu Tadeuszu«, że prowadzili proces z Radziwiłłami, aż się w to wdał kardynał Hozyusz, którego Wereszczyński został sekretarzem prywatnym, kiedy Ojciec święty Sykstus V. jeździł z nim do Lwowa w sprawie beatyfikacyi Ronsarda, co jednakowoż nie przyszło do skutku...
— (P. Adolf zainteresowany) Niesłychanie ciekawe! to Ojciec święty Sykstus V. był we Lwowie?
— (P. Antoni) Jakto, to panu niewiadomo, że tam do dziś dnia jest ulica Sykstuska?
— (P. Adolf skonfundowany) A prawda! zapomniałem!... ee, uleciało mi z pamięci... No i cóż dalej?
— (P. Antoni) Wereszczyński z pomocą Erazma Rotterdamczyka, napisał potem historyę Karola XII., którą sobie Voltaire przywłaszczył, opuściwszy z niej cały wywód, że Karol XII., tak jak i zgilotynowany Karol angielski, pochodził od Karolingów... co bulą papiezką Verba volant zostało stwierdzone, a co zresztą samo imię dostatecznie dowodzi.
— (P. Adolf) Oczywiście! jasne jak słońce. No i cóż dalej?
— (P. Antoni) Wereszczyński pojechał do Abdery i jako biskup Niepołomicki in partibus, otrzymał indygenat szlachecki i przyjęty został przez Poniatowskich do herbu Ciołek...
— (P. Adolf spostrzega teraz, że wszyscy się duszą od śmiechu i mówi): E, e, to już pan żartuje i powtarza demokratyczne koncepta o herbach. Sądzi pan, że my tam na wsi nie mamy wyobrażenia o historyi i wszystkiemu łatwo uwierzymy? Przecież takiego herbu niema! cóż znowu: herb Ciołek!
— (P.Antoni) Jakto? nie wierzy pan, że Poniatowscy są herbu Ciołek? a przecież o tem hrabia Cieszkowski w Ojczenaszu napisał!
— (P. Adolf zirytowany) Co pan wygaduje! Ojczenasz nie hrabia Cieszkowski, ale Pan Jezus napisał.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Śmialiśmy się z tych wszystkich niedorzeczności, których większą połowę niezawodnie pan Bolesław sam dokomponował, śmiała się nawet nieubłagana ciocia, protektorka pana Adolfa, gdy przewodnik Maciej Sieczka oznajmił nam, że nocleg w dwóch letnikach już przygotowany i czas udać się na spoczynek, jeźli jutro rano chcemy wyruszyć w drogę dość wcześnie, aby przed wschodem stanąć na szczycie Bystrej.
Dogasał już i ogień w naszej watrze i nie było go czem podsycić. A więc dobranoc życzyliśmy sobie, gdy panna Ksenia zawołała:
— A teraz jeszcze należą się oklaski panu Bolesławowi za jego dyalog! — i uderzyła w dłonie, a myśmy zawtórzyli.
Pan Bolesław był uszczęśliwiony. Panna Józia z wyrazem niekłamanej wdzięczności uścisnęła mu rękę, a gdy panna Ksenia uczyniła toż samo, p. Bolesław ośmielił się jej rączkę zatrzymać w swej dłoni i kilkakrotnie ucałować, czemu się ona nie broniła tym razem. Sroga ciocia przypatrywała się temu z dobrotliwym uśmiechem, — może jakie dawne wspomnienie usposobiło ją do takiej pobłażliwości dla podobnego ekscesu, — i rzekła:
— Ja panu Bolesławowi nie mam za złe tej komedyi, którą nas zabawił, bośmy się wszyscy uśmieli... chociaż tam bardzo mało co było prawdą w jego opowiadaniu oprócz Ciołka i Ojczenaszu.
— A Darwin? — wołała Ksenia — a papież Sykstus i Wereszczyński?
— A Karolingi, Wolter i Arystofanes? — dodała Józia.
— Dajcie już temu pokój! — przerwała ciocia. — Choćby to wszystko było prawdą, to panu Bolesławowi nie mam za złe, bo opowiadał to bez złej intencyi, ale ze strony pana Antoniego było to niegodnie, tak skorzystać z cudzej niewiadomości i dowodzi tylko złego serca.
— Już to prawda — przywtórzyła pani Józefowa — co mówią o instynkcie zwierząt. Filuś nigdy na nikogo nie szczeka a...
— Pan Adolf, choć nie może mieć pretensyi do takiej uczoności, jak pan Antoni, zachowuje się jednak daleko roztropniej od niego, przyzwoicie, jak człowiek dobrze wychowany i dobrego towarzystwa. I nigdyby nikomu czegoś podobnego nie zrobił, bo ma dobre serce. Pana Antoniego przez dobroć serca wypytywał o jego studya, a on mu się za to pięknie odwdzięczył. Przecież tego mu nikt nie pochwali! Nieprawdaż, panie Bolesławie?
Bolesław był w fatalnem położeniu między panną Ksenią a ciocią, i bąkał, ciągnąc wąsy na dół:
— No, tak, zapewne... ale jednakże...
Wybawił go z kłopotu przewodnik, naglący, aby się udać na spoczynek, bo jutro przed świtem nie wstaniemy, a na wierch droga jeszcze daleka.
Poszliśmy do przygotowanego na sianie noclegu. Ale pan Bolesław udał się jeszcze pod letnik, w którym, wylazłszy po drabinie, zasypiała w wonnem sianku jego ubóstwiona, i zaśpiewał na dobranoc pięknym swym basem serenadę Schuberta. Z letnika odezwały się oklaski. Po Schubercie przyszła kolej na Moniuszkę, po Moniuszce nastąpiła »Barkarola«. Tego było jednak przewodnikowi za wiele i wzywał co chwila Bolesława do porządku. Ztąd się wywiązał rodzaj duetu:
— W morzu przegląda się
Gwiazda srebrzysta...
Hnetki będzie świtać.
— Jak lustro gładką...
— Noc teraz krótka.
— Toń przeźroczysta...
— No idźcie już spać! i paniam dajcie spać.
— A łódka moja...
— Droga daleka na wierch!
— Skały omija...
— A jutro nie będziecie chcieli odecknąć się.
— Niech ją prowadzi...
— Ja was nie wyprowadzę na czas.
Santa Lucia.
— I będzie wam nie rek.
Widząc jednak, że roztropnością swych uwag i przestróg nic nie wskóra, wziął się inaczej na sposób: Zaczął wtórować Bolesławowi na jakąś góralską nutę, z którą »Barkarola« w żaden sposób zgodzić się nie mogła. Kocia ta muzyka wywołała efekt nadzwyczaj komiczny, szczególnie gdy flegmatyczny Bolesław stracił cierpliwość i przerywając sobie, zaczął gromić górala, że mu śpiewać nie daje. Duet zakończył się chórem: cztery panie w letniku zawtórowały śmiechem szalonym, homerycznym, w którym odróżnić można było pojedyncze głosy. Górował nad niemi dźwięczną gamą głosik panny Kseni. Porwany tą wesołością, zahuczał wreszcie i pan Bolesław swoim basowym śmiechem, który odbity od skał, szeroko po górach się rozległ.
— A to ci się śmieją panowie! — zawołał któryś z górali, nocujący przy watrze. I nowa salwa śmiechu odezwała się z tamtej strony, do nowej panie pobudzając wesołości. Nie było temu końca. Zaledwie chór ten na chwilę był się uciszył, znów zachichotało ciche stłumione solo i nową wywołało burzę.
Znużony byłem i senny, zagrzebany w sianie, pragnąłem usnąć. Napróżno prosiłem i upominałem Bolesława. Flegmatyk tak się ożywił i rozruszał, że nie można go było uspokoić. Położywszy się obok mnie, chciał koniecznie nawiązać ze mną rozmowę, próbował różnych tematów i wracał zawsze do panny Kseni. Na wszystko odpowiadałem mu tylko jednem słowem: »spać!«... na różne tony i z różnemi akcentami, to prosząc, to napominając, to wreszcie się niecierpliwiąc. Nic to wszystko nie pomagało, przeciwnie, ta zmiana w intonacyi jednego wyrazu, zabawiła go bardzo, i przedrzeźniając, starał się mnie naśladować. Zamiast »spać«, powtarzał jednak na różne tony: »nie spać!« Ucieszony tym konceptem, jakby coś najdowcipniejszego wymyślił, pijany wesołością i powietrzem górskiem, przewracał się ze śmiechu po sianie. Postanowiłem nie odzywać się już wcale i przeczekać ten paroksyzm. Wreszcie uspokoił się i ułożył do snu. Chwilkę jednak zaledwie przeleżał cicho, a już przyszło mu na myśl, że teraz przewodnik mu nie przeszkodzi zaśpiewać jeszcze na dobranoc. I w lot myśl tę chwytając, zanucił:

Tu samotna zadzwoń pieśni
Po tych niwach...

Porwałem z pod siebie wiązkę siana i po omacku w ciemności odszukawszy jego głowę, zatkałem mu usta.
— Pssst!... Jak panna Ksenia się nie wyśpi, będzie jutro w złym humorze!
— Nie będzie! — zaprotestował zuchwale.
— I ciocia także! — dodałem.
Ta uwaga pomogła lepiej od wszystkich perswazyi. Zamilkł i ułożył się z widocznem postanowieniem nieprzerywania ciszy. Usłyszeliśmy jeszcze raz perłowy śmiech panny Kseni, — ale p. Bolesław nie ruszył się wcale, szepnął tylko z zachwytem:
— Rusałka! — i za chwilę zaczął chrapać, jakby kto piłą rżnął drzewo.
Usnąłem twardo jak kamień. Nie trwało to jednak długo. W sianie po letnikach nie brak nigdy nieproszonych gości, których duchy górskie zsyłają, aby budzić w turyście uśpione entomologiczne talenty. Goście ci tym razem upodobali sobie szczególnie w moich nogach. Przyśniło mi się, że jestem Baczmahą i doznaję sensacyi próchnienia nóg. Czułem, jak mnie zewsząd ugniata cisnąca się na mnie glina i zacząłem jęczeć pod tym uciskiem.

Jęk mnie własny przebudził. Otworzyłem oczy i ujrzałem, że zagrzązłem po szyję... przedemną ponurym blaskiem płonąca gromnica, a tuż za nią stercząca z poziomu łysa głowa ludzka...
Zanim miałem czas opamiętać się, głowa ta przemówiła do mnie znanym mi głosem przewodnika Macieja Sieczki.
— Wstawajcie żywo! już czas!
On to wylazł po drabince do naszego letnika ze świecą w ręku, aby nas zbudzić i pomódz nam się zebrać.
— Pogoda? — zapytałem.
Siąpi kiela tela, ale dzisiok papracki nie będzie. Hnet się ozgajda i będzie pogoda, co cud. Ale trzeba się uwyrtać, bo to precki.

— A panie czy obudzone? — zapytałem.
— Oho! już się haniok ogarnęły przy strumyku i warzą herbę.
— A w dobrym humorze? — zapytał Bolesław, zrywając się żwawo z posłania.
— Panienki w dobrym honorze — odrzekł Sieczka — tylko panna ciotka cosik bardzo hapeluje.
— Ou! źle! — pomyśleliśmy obaj.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Mieczysław Gwalbert Pawlikowski.