<<< Dane tekstu >>>
Autor Józefa Sawicka
Tytuł Bez powrotu
Pochodzenie Szkice i obrazki
Wydawca „Kraj“
Data wyd. 1866
Druk Drukarnia „Gazety Handlowej“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
BEZ POWROTU.


Pierwszy to raz może, od czasu istnienia Wileńskiego hotelu, pokój pod nr. 43 na trzeciem piętrze miał stałą lokatorkę przez cały tydzień. Dotąd bowiem przeważnie mieszkały tam myszy, trochę stonóg, much bez liku i wiele innych owadów. Nie oczyszczano go nigdy: po kątach i nad piecem zapas pajęczyny, żółte w czerwone pasy, obicie pociemniało od kurzu, zielona sofa i kilka krzeseł wypłowiały oddawna. Zimą piec swędził, latem zaś przez okno, osłonięte tylko tiulową firanką, słońce cały dzień słało się jasną płachtą na zakurzonej posadzce, napełniając izbę zabijająco dusznem powietrzem. Pokój był jakby dalszym ciągiem lokajskiej izby, oddzielony od niej przepierzeniem z desek. Przez drzwi ozdobione szparą dochodził tu zapach tytoniu, nafty i szuwaksu, w nocy zaś słychać było chrapanie czterech drabów śpiących za przepierzeniem, a że pokój bardzo rzadko bywał zajętym, lokaje wysypiali się na łóżku, posiadającem brudny materac i na niby sprężynowej sofie. Mieli tu swoje składy za piecem i w szufladach; tu ukrywano kontrabandę, w postaci butelek z piwem, bochenków chleba i innych zapasów zdobywanych u gości lub w bufecie. W każdym hotelu jest taki pokój; na dochód z niego właściciele liczą tylko podczas wielkich zjazdów; zwykle zaś zostaje w rezerwie dla gości najskromniejszego gatunku, nie mających prawa do wygód, jakoteż do nocnej ciszy i świeżego powietrza. Służba lekceważy takich gości: lokator z trzeciego piętra — to żadna „persona, “ w najlepszym razie trzeba go pilnować, żeby nie zemknął przed zapłaceniem rachunku, zwłaszcza kiedy rzeczy ma niewiele.
Pani, pokutująca od tygodnia w dusznym pokoju, miała tylko jeden kuferek, obity szarym płótnem, i skórzany woreczek; wyglądała za to wcale nieźle: lokaje spotkawszy ją na korytarzu, oglądali się przez ramię, czasami stawali, żeby zobaczyć jak zejdzie ze schodów. Nawet stary Michał, co już przez czternaście lat służył za starszego lokaja i znał się na gościach jak na trunkach, w pierwszej chwili oszukał się na niej. Gdy przyjechała, sam wyniósł jej tłomoczek z dorożki i z początku chciał nawet do pańskich numerów prowadzić. Wyglądała bardzo pokaźnie: wysoka, cienka, z czarnemi włosami i białą twarzą; odzieży rozejrzeć nie mógł, gdyż przybyła wieczorem; dostrzegł tylko białą woalkę i rękawiczki duńskie, pachnące. — W mgnieniu oka zrozumiał, że należy pomieścić ją w numerze na pierwszem piętrze, w pokoju o dwóch oknach z balkonem i aksamitnemi meblami, tam, gdzie onegdaj stała generałowa, a zkąd przed godziną wyjechał stary pan kaszlący, który dał mu trzy ruble na piwo. Wprawdzie po panu nie wszystko jeszcze wyprzątnięto: na balkonie pozostał stolik z pustemi butelkami od selcerskiej wody, w pokoju — mnóstwo niedopalonych papierosów, ale — cóż począć! Wszystkie paradne numery zajęte, a Michał wprzódby sobie nogi połamał, niż taką elegancką panią śmiałby na wyższe piętro prowadzić. Z tłomoczkiem w ręku szedł przed nią cicho, drobnemi kroczkami — jak chodzą koty i bardzo usłużni lokaje. Na pierwszem piętrze zatrzymał się i już miał wskazać drzwi, gdy ona przemówiła pierwsza, rozkazując nieść tłomoczek na trzecie piętro do najtańszego numeru. Zdziwiony, postawił kuferek i odrzekł głosem pierwszego lokaja:
— Najtańszy numer? Jest i najtańszy! Trzeba było mówić na dole! Zaraz... ja powiem, żeby wskazali! Ej, Piotr — a chodźno tu!
Nie czekając Piotra, zbiegł ze schodów, gdyż w tej chwili spostrzegł nowego gościa, który mu odrazu przypomniał trzy ruble, otrzymane od starego pana; wyglądał bowiem bardzo porządnie: niemłody, chudy, wysoki, na głowie miał ryżowy kapelusz, objęty czarną wstążką, złote okulary na nosie, przez plecy skórzaną torebkę, a w rękach elegancki worek podróżny. Trzech lokajów stało już koło niego, ale Michał wszystkich uprzedził, bo znał się na ludziach.
Opuszczona kobieta wzruszyła ramionami obojętnie; lokajska niegrzeczność mało ją obeszła, zabrała tłomoczek, i nie czekając na Piotra, miała iść dalej, gdy obejrzawszy się, spostrzegła przybyłego jegomościa.
— Głupi szlagon — mruknęła przez zaciśnięte zęby, eh, pal go licho!
Uwagi te dziwnie odbijały od pięknej twarzy i wytwornych ruchów.
W pierwszej chwili nie umiałaby powiedzieć, czy ją obraziła natrętność przybyłego, który widocznie w ślad za nią przyjechał do tego hotelu, czy też, że dalej nie mogła grać przed nim roli zamożnej kobiety. Przez pół doby jechali razem w wagonie drugiej klasy, a chociaż rozporządzali całym przedziałem, powtórzył kilkakrotnie, że tu jej pewnie niewygodnie być musi? Z początku śmieszyły ją te pańskie pretensye, chciała wyznać, że dopiero pierwszy raz w życiu jedzie tak wygodnie, ale gdy zaczął otaczać ją ojcowską troskliwością, przybrała minkę pieszczoszki, i wdzięczną mu była za okazane względy. Każda kobieta jest wdzięczną temu, kto potrafi okazać, że ona tylko do złotych ramek stworzona. Przypomniała sobie, że spotkała go raz na wieczorze, kiedy przyciśnięta biedą najęła się do grania w jakimś zamożnym domu; on jej nie poznał i bardzo dobrze. Mogła udawać wielką damę. Korzystała z usług i miłego towarzystwa, bo on wysilał się na urozmaicenie rozmowy, z natężoną uwagą słuchał każdego jej zdania, a w ruchach łączył powagę opiekuna z wdziękiem grzecznego światowca. A jak ją śmieszył chwilami. Pomimo upału przez cały dzień nie zdjął kapelusza, gdyż był łysy i miał tylko trochę szpakowatych włosów, przylepionych do spotniałych skroni i za uchem. Z oczu patrzyła mu pięćdziesiątka, nogi stawiał sztywnie, pokaszliwał; wiózł za granicę, jeśli nie całkowitą podagrę, to przynajmniej chorobę mlecza, albo suchoty; mówił jednak, że jedzie dla przyjemności jedynie, dla powietrza, rozrywki; uśmiechał się przytem i mrużył oczy, jakby w myślach snuł dalsze bardzo rozkoszne projekty. Mówił przyjemnie, miękkim głosem salonów i buduarów; kaszlał nawet z pewną elegancyą, a zawsze potem spoglądał na nią, jakby przepraszając za nieprzyzwoitość. Miał z sobą kosztowny pled, sprężynową poduszkę, palił wyborne cygara, a każdy ruch, każde słowo zdradzało w nim sybarytę, który dotąd jechał przez życie w wagonie, przynajmniej drugiej klasy.
Musiała przecież dostroić się choć w części do tak znakomitego towarzystwa. Nakłamała mu też sporo o sobie niby od niechcenia. Czy wierzył — trudno zgadnąć. Zanadto znał ludzi, żeby nowa woalka i świeże rękawiczki przy bardzo zużytem ubraniu mogły go w pole wyprowadzić. Stawał się coraz grzeczniejszym, w końcu kupił nawet duże pudełko cukierków; przyjęła tylko jeden, ale gdy odszedł w drugi koniec wagonu, żeby wypalić cygaro, schrupała kilkanaście największych, gdyż jeść się chciało, a na kupienie obiadu nie miała pieniędzy. Wszystko to uszłoby jakkolwiek; najgorzej, że podjeżdżając do dworca, wyrzekła największe kłamstwo. Ciepły wieczór czerwcowy wywołał na platformę dużo publiczności, otóż w jednym poważnym mężczyznie z laską o złotej gałce poznała swego ukochanego wuja, który przybył na jej spotkanie. Przesłała mu nawet przez okno całusa na końcach paluszków. Szczęśliwą była, że go uściśnie na chwilę, śmiała się przy tem, pokazując prześliczne ząbki. Oh, bo ten wujaszek, to oryginał! Opowiedziałaby o nim tysiące anegdot, szkoda, że niema czasu.
Pożegnała towarzysza serdecznie, pewna, że się spotkają zaledwo na Józefatowej dolinie. Tymczasem ujrzała go w kwadrans potem, gdy szła z tłomoczkiem na trzecie piętro do najtańszego numeru. Pewną była, że uśmiechnął się złośliwie, jego wązkie usta stworzone do złośliwych grymasów, widziała, jak mrugnął na nią znacząco. Czyżby więc przez całą drogę studyował w niej tylko niezbyt zręczną aktorkę?
— Eh, pal go licho! — powtórzyła raz jeszcze. Co mię ten facet obchodzić może!
Najenergiczniejszy wykrzyknik niezdolny jest zabić wewnętrznego niezadowolenia. Zła była na siebie za ten fałsz przeklęty, który naraził ją na wstyd i upokorzenie. Pozostało jej to z owych czasów, kiedy obracała się w wytwornem kółku i przed bogatszemi kobietami musiała ukrywać swój niedostatek. Ależ w ostatnich latach biedy i poniewierki, z dawało jej się, że już machnęła ręką na wszystko że już nie dbała o ludzi, a z głupich pretensyj i przywilejów śmiała się oddawna. Tymczasem jakiś cherlawy „facet“ wywołał w niej odrazu wszystkie zapomniane przyzwyczajenia, pozowała przed nim na wielką panią, kłamała, nie przeczuwając, że on drwi z niej w duchu.
— Djabła zje ten, kto mię choć raz jeszcze ujrzy w tak głupiej roli. Dość już! Choć raz będę mogła być sobą... Oh, jakie to szczęście!
Pewną była, że dawno już wyrosła z wszelkiej próżności, a jednak gdy wszedł lokaj z zapytaniem o pasport i jakie nazwisko ma zapisać na tablicy pod 43 numerem, odrzekła z odcieniem dumy:
— Anna Lipska, doktorowa z Warszawy.
Chociaż o tytuł nikt ją właściwie nie pytał.
W hotelu zamierzała przebyć parę dni; pomimo to, szczupły zapas pieniędzy niepokoił ją trochę. Po obliczeniu okazało się, że ma cztery ruble i kilka srebrnych monet; na opłacenie mieszkania wystarczy, z jadłem trzeba być ostrożną. A tu głód dokuczał. W drodze piła tylko herbatę z ciastami; za te pieniądze mogła zjeść kawałek mięsa z chlebem; zrobiłaby to, żeby jechała sama; wobec towarzysza zajadającego zwierzynę, nie śmiała okazać się oszczędną, lub biedną; wolała udawać, że w drodze nie jada wcale, że brak ruchu odbiera jej apetet. Teraz za to kazała sobie przynieść porcyę kotletów, i to ją teraz podniosło w opinii lokajów; zwykle bowiem goście z tego numeru jadali na mieście, a tylko czasami kazali podawać sobie herbatę. To też lokaj okazał się dla niej względniejszym: przyniósł karafkę wody i zapytał, czy będzie potrzebowała pościeli. Przyjezdni kupcy, biedna szlachta, nocująca od czasu do czasu w tym pokoju, sypiali w ubraniu, podłożywszy pod głowę paltot lub futro, a tylko ogródkowa śpiewaczka, mieszkając tu przez dni kilka, potrzebowała prześcieradła, poduszki i kołdry. Ztąd też lokaj powziął myśl, że i ta niby doktorowa musi być czemś w rodzaju śpiewaczki, kiedy potrzebuje pościeli. Nie miał uprzedzenia do artystów: owszem, tamta, wyjeżdżając, dała mu parę złotych, częstowała nieraz piwem i winem, znalazł po niej pół butelki koniaku i kawałek szwajcarskiego sera.
— Mało gości zostawia po sobie takie smaczne pamiątki. Ta wprawdzie jest młodszą i ładniejszą, wódki może jeszcze nie pije, może i nie aktorka, ale pewno nic osobliwszego; ceremonij tam wielkich robić z nią nie należy, karafka wody powinna wystarczyć na cały pobyt, chyba, że się zna na grzeczności i nie przyjmie reszty przyniesionej z kotletów. Nie przyjęła! Tym sposobem zaskarbiła sobie w zupełności względy lokaja. Ile razy spotkał ją na schodach, ustępował z drogi, czekał wyprostowany nim przejdzie; widywał ją codzień wracającą z miasta z bukietem róż i jaśminu; kwiaty były tanie w tej porze; po kotlety jednak nie posyłała więcej — to głupio! musi jadać na mieście.
W istocie zaś żyła mlekiem i herbatą. Pobyt w hotelu przedłużył się nadspodziewanie, z największem niepokojem zmieniała rubla za rublem; dziś w portmonetce było już tylko kilka złotych, gdy listonosz wręczył jej następujący bilecik:
„Z przyjemnością dowiedziałem się, że Pani jesteś w mieście; służący mówił, żeś zapytywała kilkakrotnie o dzień mego powrotu; serdecznie wdzięczny jestem za pamięć, jako stary przyjaciel zasłużyłem na nią. Czekam między siódmą a ósmą. Wybacz Pani, że sam do Ciebie przyjść nie mogę; dziś zaledwo wróciłem z podróży — stare kości potrzebują wypoczynku.“
Na drugiej stronie biletu wydrukowano gotyckiemi literami: Jan Gilewicz — adwokat. Odetchnęła.
Wrócił nareszcie! Raz przecie skończy się to więzienie w dusznym pokoju, głód i wszelkie niedogodności.
Odczytała bilet raz jeszcze:
— Hm, „z przyjemnością dowiedziałem się...“ Niby nie wiedział, że przyjadę. Pewną jestem, że ten stary szachraj zamyśla okpić mię trochę. Sądzi może, że jestem dawniejszą lalką, która tyle się zna na interesach, ile pies na skórze. Ho, ho, niech darmo zębów nie ostrzy! Zresztą niech go tam! Trzeba będzie „staremu przyjacielowi“ posmarować łapy, byleby prędzej skończyć całą sprawę.
Interes był prosty; chodziło o domek i ogród, który odziedziczyła po wuju zmarłym przed dwoma tygodniami. W domku tym Gilewicz mieszkał od lat dziesięciu; wycackał go, wypieścił jak swoją własność. Tej wiosny pomalował na szaro, okna zaś i drzwi na biało; dach pokrył czerwoną blachą. Gdy Lipska pierwszy raz ujrzała to dziedzictwo, uczuła serdeczną radość. Małe to było, ale czyste eleganckie, jak nowe. A jednocześnie przyszło jej na myśl, że Gilewicz zechce ją może skłonić do sprzedania — oh, wolałaby sprzedać własną duszę! Przez tyle lat tęskniła do spokojnego kąta w swoim domu. Zmusić ją przecież nie zdoła, chociaż — kto wie! Gilewicz to znany szachraj, miała do niego wstręt jeszcze wówczas, gdy jako kancelista służył w biurze jej ojca. Łaszczył się zwykle do niej, jak wytresowany wyżeł, całował po rękach, nazywał panną Anną, chociaż była jeszcze maleńką, i sługi nawet Andzią ją nazywały; zdejmował jej kalosze, gdy wróciła ze spaceru i gotów był zawsze do wszelkich usług.
— Pan Jan, to stworzony na lokaja — rzekła mu raz w obecności ojca. On zaśmiał się, schwycił za rączkę i pocałował gorąco.
— Oh, panie naczelniku, ta nasza panna Anna, to takie rozumne, takie bystre dziecko, że, dalibóg, człek nieraz własnym uszom nie wierzy, słuchając jej gawędy.
I znowu chciał pocałować w rączkę.
— Czemu pan Jan nosa nie uciera! — zawołała, chowając ręce za plecy, zawsze... oślini! Fi! proszę mię nigdy nie całować, ja się brzydzę! ja pana nie cierpię!
— Oj, co to za aniołek! — szeptał zachwycony, spoglądając na pana naczelnika, to na maleńkie arcydzieło, które umiało już wypowiedzieć tyle pięknych rzeczy.
Ojciec zauważył, że nie należy każdemu mówić w oczy, co się o nim myśli.
— Ależ panie naczelniku, cóż to szkodzi, że panienka zabawi się trochę moim kosztem. To honor dla mnie! Ja radbym...
Skrobał się przytem za uchem z głupowato chytrym uśmiechem. Czasami próbował przynosić jej pomarańcze i cukierki w ładnych pudełkach; pomimo to pozostała na zawsze gorliwą jego nieprzyjaciółką. W późniejszych latach spotykała go nieraz. Zapuścił brodę, nosił złote binokle, ubierał się w garnitury z angielskiego kortu, mówił zwolna, dobitnie; siadając, zarzucał z wdziękiem noga na nogę i lubił rozmawiać przez ramię. Tytułowano go: „panie mecenasie,“ „szanowny radco,“ albo „łaskawy panie;“ w salonie zajmował wybitne miejsce, kobiety utrzymywały, że jest przystojny, inteligentny, że nawet jego niedbała postawa posiada niepokonany urok. Dla niej zaś, on na zawsze pozostał kancelistą z czerowonemi rękami w szerokich spodniach, w wynoszonym surducie i w perkalowej bardzo niekrochmalnej koszli. Zdawało się, że tylko trzeba żeby wszedł jakiś „naczelnik“, a ten poważny i poważany, cedzący słówka niedbale, zerwie się na równe nogi i wyprostowany gotów powtórzyć po dawniejszemu: „to honor dla mnie... największy honor“ itd. Tego jednak nie ujrzała już nigdy. Gilewicz, dzięki pewnej kancelaryjnej wprawie, został głównym plenipotentem jednego z magnatów, prowadził przytem rozmaite interesy na swoją rękę i teraz już niepozwoliłby mówić sobie niegrzeczności bez widocznej potrzeby. Przy spotkaniu okazywał jej zwykłe dawniejszą przyjaźń z przymieszką poufałości. Czuła jednak, że jej nie lubi, że dawne podrzędne stanowisko w domu jej rodziców pozostało dla niego niemiłem wspomnieniem. Z wujem jej żył w przyjaźni, któż wie, może wyłudził od starego dziwaka jaki zapis... Ej nie, to być nie może! Przed miesiącem jeszcze miała list od starego, w którym prosił o kupienie trochę nasion, dwóch nożów ogrodniczych i jednej piły, a jednocześnie zawiadamiał, że „chatę“ odnowił, dał zręby i wyfutrował piece, w sadku też drzewek młodych dosadził kilkadziesiąt, a wszystko to dla niej, żeby miała własny kącik na starość. Wuj ten był niegdyś gajowym, potem rządcą, w końcu, za pomocą jej rodziców, kupił domek i ziemi kawał; mieszkał w izdebce w suterynach, chodził w siermiężnym surducie, sam pracował od rana do nocy, ale kochał ją szczerze i zawsze pamiętał, że jej rodzice dopomogli mu w ciężkiej chwili. To też od czasu jak owdowiała, przesyłał jej po kilka rubli miesięcznie, zalecając, żeby z pieniędzmi była oszczędną, gdyż marnotrawstwo do niczego nie prowadzi; chaty zaś i ogrodu pilnował szczerze, mówiąc, że jest tylko jego dożywotnią własnością. O domku tym myślała nieraz, nadzieja spadku osładzała czasami zbyt ciężkie życie. Przez cztery lata była żoną człowieka, którego szczerze kochała, chociaż nie zawsze pojmowała dostatecznie. Żyli w biedzie, karmiąc się nadzieją, każde po swojemu: on pracował, myśląc, że z czasem dopełni wiedzę zdobytą w uniwersytecie, ona — że mąż jej pracowity, uczony, poważny, zostanie wkrótce sławnym doktorem, będzie dużo zarabiał, wówczas zajmą ładne mieszkanie, będą mieli schody wysłane dywanem i lokaja; w salonie zaś, obok eleganckich mebli, papugę w złoconej klatce i złote rybki, do szyku przywykła u rodziców, dokąd ojciec był naczelnikiem, a potem prezesem jakiegoś towarzystwa. Wyszedłszy za biednego lekarza powtarzała wraz z nim, że zbytek to największe głupstwo, w duszy zaś rada byłaby żyć po dawniejszemu. Tymczasem mieszkali w oficynie starej kamienicy; koło drzwi ich przepływał rynsztok, na którym położono kilka nadpsutych desek w postaci mostka, i stała zielono pokostowana beczka do zbierania wody. Wchodziło się po schodach ciemnych i brudnych, na których zalatywała woń śledzi i ryb, jakby wszystkie dni w tygodniu były szabasowe. W całej tej Galilei tylko na jednych drzwiach bielił się bilet wizytowy z napisem: Józef Lipski — lekarz. Zajmowali dwa pokoje i przepokój, przegrodzony firanką, za którą znajdował się komin i sypiała służąca, marna kucharka, która codzień przysmalała im obiad, napełniając mieszkanko dymem i czadem. To też Lipska tylko w słotę siedziała w domu, wyglądając przez okno; w jaśniejszą pogodę wybiegała do miasta na cały ranek. Z wyprawy pozostało jej dużo pięknej odzieży, którą przerabiała sobie według ostatniej mody; na zimę miała ładne aksamitne futro, na jesień i wiosnę różne zgrabne okrywki. Gdy szła ulicą, oglądano ją od stóp do głowy, a to ją ucieszyło, gdyż tylko na ulicy mogła się ludziom pokazać; nie bywała nigdzie; bardzo skromne środki nie pozwalały myśleć o zabieraniu znajomości. Za to śród mieszkanek starej kamienicy była jedynym okazem elegancyi: rzemieślniczki, żydówki, żony biednych urzędników oglądały się za nią z zazdrością, gdy w aksamitnym futerku, w zgrabnym kapeluszu, w bucikach na wysokich obcasach przechodziła przez podwórko, krzywiąc się, jeśli przypadkiem noga pośliznęła się na szkaradnym bruku i zakrywając nos chusteczką, gdy wymijała rynsztok. Dziwili się nawet, że taka ładna kobieta wybrała sobie chudego, cherlawego i brzydkiego męża. Lipski posiadał wszystkie te przymioty; zgarbiony, chodził dużymi krokami, a ręce trzymał zawsze w kieszeniach, gdyż nie miał rękawiczek, nie miał też ciepłego paltota: w jesieni i zimą nosił paltot z bronzowego sukna z aksamitnym kołnierzem; w chłodne dni kładł dwie koszule i kaftan włóczkowy, który matka zrobiła mu, gdy wyjeżdżał do uniwersytetu. Wracał nieraz bardzo zziębnięty, zacierał ręce i chodził śpiesznie po pokoju. Kaszlał trochę, ale z tą wadą przyszedł na świat; wyglądał zawsze mizernie. Żona pamiętała, żeby miał ciepłą herbatę, którą podawała mu w ładnej filiżance ze złotymi brzegami, zbytek pozostały po jej rodzicach; gdy zasiadł w fotelu i ująwszy filiżankę w obie ręce, grzał się i zapijał jednocześnie, żona wynosiła z drugiego pokoju swój szal miękki, pachnący, zarzucała mu na plecy, otulała szyję, z wyrachowaniem kokietki marudziła niby od niechcenia. On stawiał filiżankę, wpatrzony przed siebie — słuchał, mrużył oczy, albo podnosił głowę i spoglądał jej w twarz dziwnym jakimś wzrokiem. Była tam miłość szczera, ale był zarazem i żal do siebie za ten szalony egoizm, który mu dał odwagę przykuć do swego życia to ładne cacko. Wprawdzie wziął ją sierotę, nie łudził żadną nadzieją, wierzył w jej przywiązanie; pomimo to, coraz częściej przychodziło mu na myśl, że ona z czasem pożałuje życia zmarnowanego w niedostatku i samotności. O sobie nie myślał, ale dla niej rad byłby stworzyć lepsze otoczenie; troskę o tem zostawiał na później, tymczasem miał tyle do roboty. Przyczepiony za nędzną opłatę do jednego ze szpitalów, ślęczył tam po całych dniach prawie; wróciwszy do domu jadł, co mu dali, mało się troszcząc o niewygodę i tylko wówczas, kiedy nie miał ani rubla, a żona przypominała o jakimś niezbędnym sprawunku, zamyślał się, milczał przez chwilę:
— No cóż, wyjedziemy na prowincyę, do jakiej zapadłej mieściny. Tam możebym utył trochę, a po kilku latach sprawiłbym sobie futro. Jak myślisz?
Nie chciała słuchać o wyjeździe. Wszystkie jej projekty na przyszłość ściśle się wiązały z życiem w stolicy; zresztą, pewną była, że wkrótce będzie im coraz lepiej. Niepodobna przecież, żeby go nie oceniono. Ona tylko czasami przerzucając jego książki, lub dzienniki, zdobyła tyle wiadomości, o której jej się dawniej nie śniło, a cóż dopiero on, ślęczący nad książkami przez całe wieczory i część nocy! Uważała swego męża za najrozumniejszego z ludzi, pochlebiało jej to, że jest dozgonną towarzyszką człowieka, który kiedyś musi zostać sławnym i szanowanym. Jeśli wychodzili razem na ulicę, wsparta na jego ramieniu czuła się tak dumną, że najzupełniej zapominała o swej toalecie, oburzała się nawet, kiedy na nią spoglądano według zwyczaju. Szła przecież ze swoim mężem, z tym biednym mężyskiem, co przez cały dzień zapracowywa się jak wyrobnik. Gwałtem wyciągnęła go na przechadzkę i chciała mu tę chwilę uprzyjemnić jak umie, rozmawia tedy, śmieje się dla niego wyłącznie, po cóż ci gamonie prześladują ją wzrokiem, jak pierwszą lepszą zalotnicę. Tuliła się do jego ramienia, a on przeczuwając te myśli, całował jej rękę serdecznie, jak tylko zwrócili się w pustą uliczkę. Coraz częściej żałowała, że została wychowaną tylko na wielką panią, teraz chciałaby mieć dużo sił i rozumu. Ile razy rozmawiał z nią o swej rozprawie, którą przygotowywał na stopień doktora, słuchała uważnie, patrząc mu w twarz swemi ślicznemi oczami, usiłując zrozumieć i zapamiętać, o czem mówił. On to widział, rozumiał, że w niej budzi się powoli dusza człowieka i roił sobie, że pogodzi się z położeniem, że zrozumie go w zupełności. Była to najpiękniejsza epoka w jego życiu. Tymczasem chudł, kaszlał, wieczorami miewał rozpalone dłonie i policzki, pracę zaniedbywał, nie rozcinał dzienników, książek nie otwierał wcale, siedział niby nad rozprawą, a ile razy żona zbliżyła się do biurka, zwracał na nią szklanne wejrzenie, patrzał długo, jakby się namyślał, co z tym fantem zrobić? Miał już wówczas paltot na puchu, popielaty fular i ciepłe kalosze; żona uszyła mu kaftan z białej flaneli i pilnowała, żeby go nakładał codziennie, bała się choroby, o śmierci nie myślała nigdy! Zamyślał się coraz częściej; czuł próżnię w płucach, spluwał krwią, a po grzbiecie przebiegały dreszcze, od których krzepł cały organizm. Zamknąłby oczy bez żalu; kilkanaście łlat walki z biedą zobojętniły go na wszelką zmianę; w szarem życiu była tylko jedna żyłka, po której krążyła najlepsza krew jego serca.
— Jak umrę... ona zmarnieje!
Myśl ta paliła mózg i serce, próbował łudzić się nadzieją: dawniej nigdy nie stawał przed lustrem, teraz przyglądał się uważnie. Zmiana widoczna: skronie wklęsły, oczy zapadły, nos się wydłużył i ścieniał. Do szpitala wlecze się teraz przez trzy kwadranse, a jeszcze przed dwoma miesiącami tę samą przestrzeń w kwadrans przebywał: trudno się łudzić! Śmierci śmiało w oczy spogląda. Czasami, gdy jest pewnym, że żona go nie widzi, chodząc po pokoju, zatrzymuje się w najciemniejszym kącie, i, spojrzawszy ukradkiem na prawo, na lewo, podnosi na nią oczy. Łez nie znał, gdyż nie znał dzieciństwa, urodził się nędzarzem, a na słabość i mazgajstwo nie miał czasu; w ciężkich chwilach zaciskał zęby i mur głową przebijał; gdy patrzył na nią, czuł, że mu się w oczach szkliło. Miał dwie jesionowe szafy, w których znajdowało się trochę wybornych instrumentów medycznych i kilkadziesiąt cennych książek; sprzedając zawczasu, otrzyma za nie paręset rubli. W tym celu wypróżnił w biurku jedną szufladkę, wytarł z kurzu, a wysunąwszy, dmuchał w nią przez chwilę, usiłując oczyścić najdokładniej — wszak tu miał złożyć cząstkę przyszłości swej żony. Kiedy wynosił pierwsze dwie książki, czynił to ze złodziejską przezornością: z rana, wychodząc do szpitala, wyjął je z szafy ostrożnie położył na sofie i przykrył paltotem, a gdy się przekonał, że żona zajęta w drugim pokoju, wysunął się do przedpokoju. Zdawało mu się, że gdy ona ujrzy książki, wszystkiego się domyśli. Zdziecinniał z bólu i osłabienia. Gdy, wróciwszy, otworzył szafę, i spojrzał na szeroki przedział pozostały po wyjęciu dwóch grubych książek ze ścisłego szeregu — zasłonił oczy ręką. Była to jakby pierwsza grudka ziemi uderzająca o wieko jego trumny: w trupie drgnęło żyjące jeszcze serce. Tego dnia złożył pierwsze ośmnaście rubli; odtąd szufladka napełniała się kosztem opróżnionej szafy. Próbował przytem namówić żonę, żeby się uczyła akuszeryi. Projekt ten dodał mu sił; przez kilka dni czuł się rzeźwiejszym, nie kaszlał i poweselał. Tymczasem mógłby przecież ułatwić jej naukę, pracowałby... oh, żeby zdołał zostawić jej choć cząstkę swej wiedzy, uniósłby z sobą ból serdeczny, tęsknotę, ale nie rozpacz. Lecz ona śmiała się z tego projektu. Czyż nie miała zajęcia w domu? Zresztą, na co to się przyda?
— A jak mnie nie stanie? — szepnął niechcący niby i odwrócił głowę szukając czegoś na biurku.
Nie lubiła takich strasznych rozmów. Tegoż wieczora namówiła go do odwiedzenia jednego z kolegów, który, dzięki bogatemu ożenieniu, mieszkał wspaniale, miał powóz i każdego czwartku przyjmował łaskawych przyjaciół z żonami. Włożyła czarną, jedwabną suknię z ogonem, koronkowy kołnierzyk, popielate rękawiczki od stóp do głowy pachniała heliotropem; kiedy uśmiechnięta wesoło poprawiała mężowi krawat, on stał przed nią jak martwy; ręce mu obwisły, oczy się przymykały, zżółkł, zzieleniał... pogrzebał dziś ostatnią jaśniejszą nadzieję.
W parę miesięcy potem, na dworze czuć było wiosnę, słońce kwietniowe zaglądało do okien. Pokoiki na pierwszem piętrze wietrzono, wyklejano nowem obiciem, otwarte okna świeciły zdaleka świeżym pokostem. Nowy lokator odnawiał mieszkanie swoim kosztem; słyszał, że ktoś przed miesiącem zmarł tu na suchoty, lękał się tedy pozostawionej zarazy. Sąsiedzi zapomnieli już o pogrzebie młodego lekarza; tylko wieczorem, gdy przez okna otwarte szeroko widać było czarną przestrzeń pustych pokojów, przypominali sobie, że tam dotąd nikt jeszcze nie mieszka.
Lipska pozostała samotna bez przyjaciół i prawie bez znajomych. W ostatnim roku wprawdzie, bywając z mężem u jednego z kolegów, spotykała dużo kobiet młodych i starych, z któremi przy herbacie rozmawiała o pogodzie i służących; z niektóremi tak się zbliżyła, że przy wyjściu ściskała za ręce i całowała w oba policzki; teraz jednak wszystkie te panie były dla niej jakby cienie z innego świata — one pozostały na określonem stanowisku, ona zaś odrazu znalazła się w szarej masie ludzi bez jutra. Gwałtowny żal prędko przechodzi, siły się wyczerpują; po odrętwieniu wraca spokój i trzeźwość. U rozpłakanych dzieci i u gwałtownych kobiet od łez do uśmiechu bardzo blizko; jednym i drugim pozostaje na czas jakiś urywane westchnienie, niby łzami tłumione, a po długim płaczu dostają zwykle kataru. Lipska przeszła wszystkie te fazy, nawet katar jej nie minął: przez kilka dni miała dreszcze i gorączkę; pewną była, że to suchoty. W pierwszej chwili myśl ta ją zachwycała. Widziała już siebie osłabioną, z wypiekami na wychudłych policzkach, przechadzającą się z trudnością po pokoju, albo, z nogami na miękkim stołeczku, siedzącą w fotelu naprzeciw otwartego okna. Na dworze wszystko rozkwita, zieleni się, wietrzyk przynosi z oddalonych ogrodów woń czeremchy i topoli... ptaszki szczebioczą, a ona umiera! Widziała już siebie w trumnie otoczoną kwiatami, w białej czamarze. Wyjęła swoją ślubną suknię z kufra i powiesiła w szafie na widoku. Koniecznie chciała być pochowaną w białej czamarze. Ludzi zbierze się dużo... na pogrzeb młodej kobiety zawsze się zbiera dużo ludzi... powiedzą zapewne, że boleść ją zabiła. Przyjdą i te panie... jej znajome; zobaczą, że ona taka dystyngowana mieszkała w dwóch pokojach tylko... zobaczą obdarte obicie, brudne firanki i meble pokryte wypłowiałym repsem. Ej, może nie przyjdą! Myśli te, jakkolwiek bolesne, oderwały je od rzeczywistości, ukołysały zwolna stroskane serce. Tymczasem jeden ze znajomych najął dla niej pokoik przy rodzinie, przeniósł lepsze sprzęty, resztę spieniężył, i, urządziwszy wszystko, jak można najlepiej, przewiózł ją samą, uleczoną już z suchot za pomocą lipowego kwiatu. Kilkoletnie pożycie z człowiekiem rozumnym, wytrwałym pozostawiło na jej umyśle pewną pozłotę. Słyszała nieraz o godności człowieczej, która się utrzymuje tylko użyteczną pracą. Słyszała przytem wiele innych rzeczy. Postanowiła pracować — nie miała zresztą innej drogi do wyjścia. Po głowie snuły się najrozmaitsze projekty opromienione błyskotliwem powodzeniem, na końcu każdego stała sława, albo bogactwo. O powtórnem zamężciu nie myślała. Stara miłość skrystalizowała się w jej piersiach w brylantową łezkę — głowa mogła błądzić, chorobliwa fantazya haftować jaskrawe kwiaty na szarem tle rzeczywistości, ale serce nie zdołało zapomnieć odrazu, umilkło tylko pod nawałem nowych myśli. Musiała wynaleźć sobie odrazu zajęcie, dające byt skromny, ale niezależny. Kobiety w jej położeniu chwytają pierwszą lepszą pracę, byleby mieć kawałek chleba, wiedziała o tem, ale siebie uważała za wyjątek. Młodość przepędziła w dostatkach, była żoną znakomitego człowieka, należało się jakieś wybitniejsze stanowisko. Z chciwością odczytywała nazwiska kobiet odznaczających się w świecie literackim lub artystycznym; udzielane im pochwały wprawiały ją w zachwyt; czuła się zadowoloną, że jakaś kobieta dosięgła celu, do którego i ona podążyć zamyśla: widoczny przykład oświecał drogę, a tem samem czynił ją jakby łatwiejszą. Należało zacząć, zapas pieniężny zmniejszał się z dniem każdym. Do nauczycielstwa miała wstręt, poważnej nauki lękała się, potrzebowała zarobku i choć odrobinę sławy na początek. Przechodząc ulicą zatrzymywała się przed każdą wystawą księgarską, z tej strony czekała natchnienia; w końcu kupiła nową powieść francuzką i postanowiła przełożyć. Świetna myśl, natchnienie raczej! Droga z księgarni do domu wydała jej się nieskończoną. Kupiona książka paliła ją. Jak można było niepomyśleć o tem wcześniej. Wszak jeszcze za życia męża mogłaby się tem zająć, przyspożyłaby dochodów, a dziś miałaby już ustalony zarobek i sławę. Idąc wrzała z niecierpliwości, żałowała każdej straconej chwili. Przyszedłszy, nie zdążyła zdjąć kapelusza i rękawiczek, odrazu zabrała się do rozcinania kartek; przerzuciła książkę, czytać nie mogła; w myślach tworzyło się mnóstwo świetnych projektów. Już przekład dokonany wybornie. O nie! już kilka, kilkanaście powieści, broszur, nawet dzieł poważnych, przetłómaczyła z różnych języków, chociaż umiała tylko dwa i to niedokładnie, już jest zasypywaną propozycyami, nie może podołać pracy, już... oh, w głowie się mąci, gorączka ogarnia! Przez całą godzinę biegała po pokoju fantazyując coraz dziwaczniej. Książka leżała na stoliku, przechodząc brała ją do ręki, przerzucała bezmyślnie i chodziła znowu. Chwilami szeptała coś do siebie, uśmiechała się, albo potrząsała głową w rozkosznem zadowoleniu. Oh! żeby to wszystko możnu było dokonać w jeden dzień, w tydzień, byłaby najszczęśliwszą. Wrzała przez cały wieczór, w nocy długo zasnąć nie mogła; nazajutrz projekt zbladł znacznie. W księgarni powiedziano jej, że powieść tłómaczyły już dwa pisma. Przypomniała sobie o wielkiej liczbie tłómaczów i tłómaczek, o tem, jak trudno zamieszczać podobne prace, wiedziała to i wczoraj, ale usiłowała zapomnieć, umysł potrzebował nacieszyć się błyskotliwym obrazkiem. Teraz dziwiła się nawet, że mogła pomyśleć z zapałem o pracy, która w najlepszym razie nie dostarczyłaby jej środków do życia.
Przez kilka dni była zupełnie spokojną: przekładała bieliznę i obliczała srebro — miała przy tem zapas odzieży — to dodało jej otuchy; nie znajdowała się przecież w ostatecznej biedzie — mogła czekać. Znaki na ręcznikach, serwetach i obrusach ozdobione koroną, jako też widok srebrnej cukiernicy, szczypczyków, łyżeczek, obudziły w niej dumę rodową, przypomniały o różnych krewnych, postanowiła odnowić stosunki, napisała kilka listów na chybił trafił, gdyż krewni ci znani jej byli tylko z nazwiska, niektórych znała w dzieciństwie. Tymczasem przerabiała swoje stare suknie, prała koronki i czytała o sławnych kobietach. Odpowiedzi nie nadeszły. Przekonała się, że jest samą na świecie, że oprócz wuja w siermiędze i piłą ogrodniczą za pasem nie ma nikogo. Nie zmartwiła się tem wcale, gdyż w myślach zaświtał nowy projekt, i odrazu pochłonął całą jej istotę. Miała talent do śpiewu ogromny. Raz nawet występowała publicznie na cel dobroczynny; słuchacze byli zachwyceni, podano jej pyszny bukiet, a stary prezes, wielki znawca wdzięków kobiecych, gdy sprowadzał ją z estrady, szeplenił, pryskając śliną na jej szyję.
— Mais vouz avee du talent... oui... oui... un grand talent. Oczarowałaś nas pani! vous étes charrrmante et cette toilette...
Ojciec jej zajmował wówczas świetne stanowisko, ona zaś uchodziła za posażną pannę; zapewne pochlebiano jej trochę, ale... postanowiła odkopać skarb zaniedbany przez lat kilka. W pierwszej chwili nie obeszło się bez gorączki. Odrazu ujrzała siebie u szczytu sławy w najrozmaitszych kostiumach i toaletach; przesycona hołdami, depcząca po kwiatach... kwiaty nasunęły jej kilka poważnych myśli. Po co tracić tyle pieniędzy na rzecz tak znikomą. Ona to zreformuje — nie pozwoli na takie marnotrawstwo. Chociaż, jak można zaprzeczyć tłumom okazywać uwielbienie. Cóż robić, trzeba będzie pogodzić się z maniją wieńców i bukietów.
Zaczęła brać lekcye. Głos silny nie miał określonej skali, w chórach szło jako tako; solo fałszowała strasznie! nie miała słuchu! Nie wierzyła gdy jej to mówiono; pracowała dalej. Po roku nauczyciel powiedział, że ma zamieścić ją jako chórzystkę w teatrze. Zapas pieniężny już się wyczerpał, sprzedała bieliznę i futro, należało wejść do chóru... na czas jakiś; wkrótce zaczną jej dawać rolę, a później... pocieszała siebie jak mogła, w istocie zaś potrzebowała zarobku. Wystawiano nową operę, zwykłe siły nie wystarczały, gdyż jednocześnie wysortowano kilka zużytych egzemplarzów, na ich miejsce postąpiły nowe — między innemi i Lipska. Kupiła sobie ładną tekę do noszenia nut, na próby ubierała się starannie dla wyróżnienia od chórzystek starych szczególniej, które miały zwykle brudne spódnice i wykrzywione obcasy u bucików, unikała znajomości, nie przez dumę, broń Boże! ale ten motłoch śpiewający wydał jej się wstrętnym zblizka. Prawie wszystkie wymalowane, mają żółte szyje i chude ręce, młode chichoczą czasami, stare — istne maszyny o bezmyślnym, szklannym wzroku!
Widziała, jak nieraz wychodziły w towarzystwie mężczyzn; dawniej myślałaby może, że to ich bracia lub mężowie, teraz... wzruszała ramionami obojętnie, wszak ona między niemi tylko chwilowo! Nadszedł wieczór, mający rozstrzygnąć o jej artystycznej karyerze.
Przed wyjściem z domu kazała napalić w piecu; w najcieplejszym kącie ustawiła fotel i stoliczek z przyborem herbacianym i zapaloną lampą; chciała znaleźć wszystko na miejscu, niby przygotowane czyjąś troskliwą ręką. Pokój czysty, jasny i ciepły robił mile wrażenie, z przyjemnością myślała o tem, że wróci zmęczona, rzuci się na sofę, odpocznie trochę, potem zaś włoży flanelową bluzę i zasiądzie do herbaty. Nowe zajęcie dawało jej określone stanowisko; była zadowoloną. Gdy wsiadła do dorożki, serce biło spokojnie; widziała siebie w greckim stroju: czerwona draperya obszyta galonem, spięta na obnażonem ramieniu. Strój ten miała już wczoraj na ostatniej próbie, dotąd jeszcze czuła dziwny chłód na rękach, szyi, na piersiach; zdawało jej się, że od wczoraj miała na sobie lodowatą skórę, której żadnym sposobem ogrzać nie mogła, że wszystka krew z obnażonych ramion zbiegła do policzków. Przyciskała dłoń do twarzy i coraz niespokojniej wyglądała z dorożki. Teatralna atmosfera uspokoiła ją, w głowie szumiało, oświetlenie i dekoracye skakały przed oczyma, nie słyszała muzyki, nie wiedziała nawet czy śpiewa, czy tylko stoi z otwartemi ustami, obnażona do połowy w greckim kostiumie. Śpiewała lepiej niż zwykle, a że była ładną, dzięki reżyseryi, znalazła się na frontowem stanowisku przy lampach, które dozwalały widzom dostrzedz każdą żyłkę na jej szyi i ramionach. Stała jak w płomieniach; zdawało jej się, że wszystkie binokle zamieniły się w ogniste płomyki, które liżą jej twarz, plecy i piersi, palą w stopy. Zacisnęła pięści; chwilkę jeszcze, a uciekłaby za sceny, albo przynajmniej zakryłaby oczy rękami. Z żalem, z wściekłością jakąś zerwała w garderobie ten strój przeklęty; nie spostrzegła, jak się znalazła na ulicy; odetchnęła całemi piersiami; cuchnąca atmosfera wydała się świeżą orzeźwiającą, w porównaniu z piekłem, z którego uciekła. Chciałaby już być w domu, u siebie, zamknąć drzwi na klucz i wypłakać się szczerze, wówczas uspokoiłaby się trochę. Długi szereg powozów tamował przejście, w końcu udało jej się przeskoczyć na drugą stronę ulicy; uciekała jak od pogoni. Tymczasem w istocie pędził ktoś za nią, słyszała coraz śpieszniejsze kroki.
— Nie należy uciekać od dobrych znajomych — zawołał ktoś nad samem uchem; cha, cha, cha, co to za dzikie stworzenia te chórzystki... pardon! śpiewaczki! O małom pani nie stracił w tłumie, pozbawiłabyś się wybornej kolacyi w wesołem towarzystwie! Czekają na nas, allons par içi będzie bliżej, daj mi pani rączkę.
Odskoczyła przerażona; nim zdołał ująć za rękę, była już na środku ulicy.
— Voilà... ça fait encore des aires... ça! — zawołał w największem zdziweniu, ujrzawszy jak wskoczyła do dorożki i odjechała nie obejrzawszy się nawet.
Wieczór ten nieraz przychodził jej na myśl, z początku była zadowoloną z siebie, potem żałowała trochę, że tak nagle opuściła artystyczną karyerę. Któż zgadnie, co ją czekało na tej drodze. Tymczasem musiała zaniechać dalszych studyów, gdyż miała zaledwo czem płacić mieszkanie, zjadała zaś resztki sprzętów i odzieży. O głosie swoim nie zwątpiła ani na chwilę; ile razy gospodyni, wdowa po urzędniku, wychodząc, zostawiała u niej klucz od mieszkania, Lipska korzystała z czasu, żeby się poegzercytować na jej ostatecznie rozbitym fortepianie; powtarzała gamy, improwizowała trochę, tylko nie wracała do przeklętej aryi z ostatniego wieczoru w operze. Chciała dawać lekcye śpiewu, szukała uczennic. W tym celu przerobiła ostatnią już suknię z długiej na krótką, żeby mieć w czem wyjść na miasto, gdy się lekcye zaczną: z żałoby pozostała jej czarna okrywka, takiż kapelusz i rękawiczki, wszystko razem tworzyło dość przyzwoity komplet, będzie się mogła przedstawić w każdym domu; na arystokracyę zresztą nie rozliczała, w najlepszym razie dostanie się może do bogatych żydów... Cóż robić, byleby dobrze płacili! Na drzwiach przybiła bilet, na którym dopisała ołówkiem: Nauczycielka śpiewu — i czekała. Czasami pomagała swojej sąsiadce szyć lub znaczyć bieliznę, robiła włóczkowe chusteczki i patarafki i pod największym sekretem oddawała je żydówce faktorce do sprzedania. W końcu zaczęła najmować się się do grania na tańcujących wieczorach. Bez określonego zarobku żyć niepodobna, tem więcej, że i stary wuj akuratnością nie grzeszył: przesyłał czasami dziesięć, czasami zaś tylko dwa ruble miesięcznie. Lipska przeklinała z całej duszy jego sknerstwo; parę razy napisała dość energicznie, domagając się pomocy — wuj przez kilka miesięcy nie przysłał ani grosza, a w końcu odpisał, że dokąd żyje, jest panem swojej własności. Trzeba było upokorzyć się i przeprosić. Ech, jak też ona przeklinała w duszy cały świat z jego miodem i starem pokoleniem. Pozornie zachowała jeszcze dawniejszą dystynkcyę i spokój: mówiła zcicha, uśmiechała się słodko nawet do faktorki, która oszukiwała ją na sprzedawanych robótkach. Ochrypłej mowy, ponurego wejrzenia, ostrych ruchów, nauczyła się później, gdy zbankrutowawszy na wszystkich estetycznych nadziejach, została sklepową w galanteryjnym magazynie. Wówczas zaledwo zrozumiała życie. Sklep był ogromny, służby niewiele: w każdej chwili należało być trzeźwą, przytomną: o marzeniach i projektach musiała zapomnieć; liczba, miara i waga zapanowały nad fantazyą. Z początku myślała, że zwaryuje: zżymała się, a jednocześnie wytężała uwagę. Pod wpływem tych uczuć twarz przybrała nowy wyraz: powieki rozszerzyły się, cera zżółkła, ważkie usta zacisnęły się nerwowo, stara natura walczyła w niej z nowem życiem, pokrajanem na drobiazgową akuratność. Drżała z niecierpliwości, nieraz rzucała się w swej klatce, jak pantera: wymyślała usługującym dziewczętom, tupała groźnie nogą i mówiła przez zaciśnięte zęby. Trwało to parę miesięcy, przyzwyczajenie do swobody zaczęło drętwieć powoli, natomiast wytwarzała się wcale porządna sklepowa, która zrozumiała miary i wagi, pamiętała ceny, odpowiadała krótko, a słuchała uważnie. W wolnym czasie, kiedy sklep opustoszał chwilowo, stała za kontuarem nieruchoma, sztywna, ładnie uczesana, w czystym kołnierzyku i zgrabnej sukni — wyglądała jak lalka przebrana za człowieka. Właściciel sklepu nizki, otyły żyd, z czerwoną twarzą, z siwym podstrzyżonym zarostem, w lustrynowym surducie, bez kamizelki, zachodził tu czasami, żeby rzucić okiem na interes, rad, że wszystko idzie porządnie. Przy końcu miesiąca darowywał jej parę wybrakowanych rękawiczek. Wieczorem, kiedy razem sprawdzali rachunki, przysuwał się blizko, głowę pochylał nad jej ramieniem i sapał nad samem uchem. Odsuwała go, krzywiąc się pogardliwie; najczęściej kończyła rachunki stojąc, nie czuła przynajmniej jego oddechu. O ósmej wracała do domu. Pokój opustoszał, w miednicy brudna woda, której nie zdążyła wylać zrana, śmiecie i kurz wszędzie, pościel nieczysta, pod łóżkiem walały się przydeptane pantofle. Dawniej, wróciwszy ze sklepu, robiła porządek: ścierała, zamiatała, myła się i rozczesywała swe bardzo piękne włosy; stopniowo zaniechała tych ceremonij: znużenie uczyniło ją obojętną na brud i niewygodę, zaledwie miała dość siły, żeby się rozebrać. Zasypiała, okrywszy się wprzód całą swoją odzieżą, gdyż w pokoju niezamieszkałym przez dzień cały chłodno było i wilgotno. Czasami jednak budziła się w niej dawniejsza natura — wówczas czuła się bardzo nieszczęśliwą. Nędzne otoczenie, praca machinalna, w końcu to życie bez ludzi, bez rodziny i przyjaciół było strasznie ciężkie i wstrętne zarazem. Myśl biegła w przeszłość, nie do zbytków i pieszczot młodości, nie do zamiarów rozwianych — dzisiejszy byt w porównaniu z latami szczęścia wyglądał jeszcze okropniej.
Oh, żeby już raz skończyć... — szeptała ponuro. Na piersiach drgał zlekka duży, srebrny zegarek, jedyna pamiątka po mężu; nie rozstawała się z nim nigdy, na noc wieszała go nad łóżkiem, w chwilach bezsilnej rozpaczy całowała gorąco, niby cudowne relikwie. Rozpacz ustępowała miejsca odrętwieniu, oczy otwierały się szeroko, konwencyonalnie uśmiechnięta twarzyczka przybierała znowu lalkowaty wyraz: zegarek uderzał głośniej — niż serce.
Podczas tej apatyi, graniczącej ze śmiercią, otrzymała list Gilewicza z lakonicznem zawiadomieniem o śmierci wuja.
— Nareszcie!
Było to pierwsze słowo, jakie wyrzekła po przeczytaniu. Miała kąt własny. Odrazu nie mogła temu uwierzyć. Czuła jednak, że należy... przedstawić się porządnie. Przed wyjazdem kupiła białą, gazową woalkę i duńskie rękawiczki; spieniężywszy materac, poduszkę, resztę odzieży, kupiła ciastek na drogę i bilet drugiej klasy; było to niejako wynagrodzenie za przecierpiany niedostatek — w nowem życiu spotkała się ze starą słabością,
Wychodząc do Gilewicza, przystroiła się starannie: włożyła jedyną swą suknię z czarnego każmiru i starą jedwabną okrywkę, we włosy, niżej kapelusza wpięła biały narcyz; chciała wyglądać porządnie i wesoło zarazem, pragnęła ukryć przed nim ślady nędznej przeszłości. Pewną była, że to on buntował przeciw niej wuja, że okradał go, nadużywał, może nawet wyłudził coś dla siebie. Gdyby jej powiedziano, że Gilewicz zabił starego i zjadł, nie uwierzyłaby może, ale i niezaprzeczała, tak szczerą nienawiść czuła do tego intryganta, plotkarza, dzięki któremu musiała biedę klepać tyle czasu. Oho, prędzej spalę swój domek, niż odprzedam go temu złoczyńcy — myślała.
Lokajowi oznajmiła, że dziś wyjeżdża i kazała przygotować rachunek. Tydzień niewoli w dusznym hotelu zniecierpliwił ją ostatecznie; sypiała po całych dniach, albo wyglądała przez okno; zrana wychodziła zwykle dowiadywać się, czy nie przyjechał Gilewicz. Wówczas spotykała najakuratniej swego towarzysza podróży, witali się jak dobrzy znajomi, schodzili ze schodów, przeprowadzał ją kilka kroków na ulicę i wracał, albo wszedł w przeciwną stronę. Od lokaja dowiedziała się, że jest to p. Leon Żaba, że siedzi po całych dniach w domu, to jest na balkonie, pije selcerską wodę i pali cygara. Parę razy wieczorem chodziła z nim do ogrodu, jadła lody, za które on płacił, opowiedziała przytem o spadku i zmarłym wuju. Słuchał, ale się nie rozpytywał — przyszło jej na myśl, że pewnie nie wierzy, i wówczas szczerze złą była na siebie za fantazyowanie w podróży. Czuła przytem, że jak tylko odwróciła głowę, on patrzał na nią uważnie i uśmiechał się, przygryzając dolną wargę. Był zresztą bardzo grzeczny, tylko raz żartem zaproponował, że trzeba sprzedać domek i ogród, a za otrzymane pieniądze wyjechać za granicę. On będzie przewodnikiem, zwiedzą najpiękniejsze miejsca w Europie, a potem... wrócą.
Śmiała się z tego projektu, utrzymując, że domku nie sprzeda za żadne pieniądze. Teraz, wyszedłszy z hotelu, mimowoli podniosła oczy na jego balkon: stał we drzwiach a gdy spostrzegł jej białą woalkę, zbliżył się szybko i przechylony przez baryerę, ukłonił się kilkakrotnie. Bardzo grzeczny człowiek!
Na ulicach ludno. W powietrzu czuć jeszcze resztkę dziennego upału, okna zamknięte dotąd, zaczynają się otwierać; z poza uchylonej rolety tu i owdzie wygląda mężczyzna w koszuli, z papierosem w ustach, albo kobieta w białym kaftaniku; zaczynają się poruszać po całodziennem odrętwieniu. W tej porze dnia nikt nie śpieszy: biura zamknięte, do ogródków jeszcze zawcześnie; przechodnie spoglądali na siebie uważniej: można przejść całą ulicę, nie będąc szturgniętym prawie ani razu.
Lipska szła spiesznie, nie zwracając uwagi na ulicę, ani na przechodniów. Miasto znała, przepędziła tu dzieciństwo i część młodości; jadąc, sądziła, że dozna silnego wrażenia po dziesięciu latach niebytności. Tymczasem zamiast rozrzewnienia, czuła się podrażniona, ani jednej przyjaznej twarzy! Miasto rodzinne było dla niej równie obca, jak pierwsze lepsze w całym świecie. Spotykała wprawdzie znajomych... ot i ten jegomość, co idzie naprzeciw niej, wysoki, otyły, z miną dygnitarza... znała go młodszym, trochę szczuplejszym, ale również nadętym. Przechodząc, Spojrzał jej w twarz, obejrzał się przez ramię na zgrabną figurę, ziewnął i poszedł dalej. Nie poznał! Postarzała? Ej, nie. Znikła z oczu i z pamięci. Żeby nawet zatrzymawszy go, przypomniała się znajomości, patrzyłby w jej oczy zdumiony, a tymczasem w starych wspomnieniach szukałby znanego sobie nazwiska.
— Ach, to pani, no proszę... hm, hm, bardzo mi przyjemnie, anim się spodziewał itd. powiedzieliby sobie wzajemnie i rozeszli się każde w swoją stronę. Wróciwszy do domu pan powiedziałby żonie:
— Wiesz, spotkałem tę... jak jej tam! córkę tego... pamiętasz?... był niegdyś prezesem w towarzystwie asekuracyjnem.
— A więc cóż?
— A nic, nieszpetna jeszcze! wspomnienie i znajomość skończona. Spotkała kilka znajomych kobiet; zmężniały, postarzały, na każdej twarzy dobrobyt i zadowolenie z siebie, strojne chodzą z mężami, albo z dziećmi. Szczęśliwe. Odwracała głowę, nie chciała być poznaną, żeby spotkała jaką biedną, samotną, zastarzałą cierpieniem, rzuciłaby się na szyję po dawniejszemu, wówczas może część rdzy osiadłej na sercu zmyłaby się gorącą łzą współczucia!
Domek oddzielony od ulicy żelaznemi sztachetami wyglądał jak w wianku: krzewy podstrzyżone starannie otaczały go ze wszech stron, ponad dachem widniały lipy i klony; misternie powykrajane kląby mieniły się przeróżnem kwieciem, od bramy do eleganckiego ganeczku o czterech kolumnach prowadziła szeroka użwirowana droga; wśród tej opaski z drzew i kwiatów, świeżutki domek kokietował jasnemi szybami okien, białemi kolumnami, czerwonym dachem, całą swoją jakby pawilonową lekkością. Zachodzące słońce ozłociło go w dodatku, załamując się w szybach otwartych okien; wśród krzewów, w gęstych koronach drzew zmrok już zapadł, z północy powiało wonną świeżością; najrozkoszniejsza pora dnia nasuwała się zwolna. Wszystkie okna otwarte, gęsto ustawione wazony zasłaniają je od góry do dołu; na ganku, zastawionym od frontu kwitnącemi oleandrami, wysłanym matami, biały ponter rozciągał się wygodnie; cicho jak w pustce, albo u starego kawalera. Gilewicz lubił ciszę i wygodę, dlatego też mieszkał przy oddalonej uliczce, wśród ogrodu. Przez dziesięć lat przyrósł do tego gniazdka; ozdabiał je nie szczędząc kosztu i trudu. Pokoiki wyklejane każdego roku wyglądały jak bombonierki o złoconych brzegach u sufitu i połyskujących posadzkach; wszędzie półcień rozkoszny, świeżość łąk i ogrodów, dzięki niezliczonej liczbie wazonów i bukietów; wszędzie miękkie, niskie mebelki, mnóstwo kosztownych gracików, zastosowanych rozmiarem i kształtem do tych Mateczek o koronkowych firankach, jedwabnych draperyach u drzwi i okien. Każda rzecz znakomicie przypasowana do miejsca: zwierciadła do przestrzeni między oknami, kanapki i foteliki do ścian i kątów. Lata całe składały się na uformowanie tak harmonijnej całości. Trzeba było sporo gustu i grosza, żeby wytworzyć to arcydziełko. To też Gilewicz tryumfował: domek jego należał do miejskich osobliwości. Nie mówiąc już o żydziakach, którzy z nosami wsuniętemi przez sztachety, przyglądali się różnobarwnym kląbom, drzewom i dojrzewającym owocom, w całym mieście zachwycano się ślicznym domkiem. Panie umyślnie przychodziły odwiedzać starego kawalera, żeby się przyjrzeć nagromadzonym osobliwościom w tem muzeum elegancyi. Przyjmował odwiedziny z wdzięcznością. Szpakowaty tłuścioch z siwemi bokobrodami, z wygolonym podbródkiem, elastyczny, wytwornie grzeczny uśmiechał się mile, przełykając pochwały pochlebstwa. Jako plenipotent hrabiego, miał sposobność przyjrzeć się wielu osobistościom, wyrobić gust wykwintny; małpował wybornie pańskie salony, w kierunku tym doskonalił się z każdym rokiem, w końcu stanął u zenitu i — spoczął. Teraz zajmowała go jedynie kombinacya woni: gabinet pachniał wybornem cygarem, salon kwiatami, jadalnia niczem, sypialnia czystą bielizną i skórami, dwa malutkie saloniki wahały się między cygarem i kwiatami. Muchy, wszelkie owady karane były śmiercią; z żyjących, oprócz lokaja, miał tu wstęp wolny ponter, on jeden wysypiał się na dywanach pod stołami, na kozetkach, fotelach, otomankach i na pańskiem łóżku, on też zakłócał czasami porządek zapachów; ale to zdarza się i w hrabiowskich salonach. Gilewicz nigdzie nie był tak szczęśliwym, jak w swem malutkiem królestwie. Gdy po kilkodniowej podróży z powodu interesów wrócił do domu i zmieniwszy ubranie — w pantoflach, bez krawata, bez kamizelki, w letnim rozpiętym surducie zasiadł w fotelu, zdawało mu się, że jest w raju; przymykał oczy i marzył — cicho, miękko, pachnąco... przed nim szklanka wybornej herbaty i jeszcze wyborniejsze cygaro. W tym roku obok sypialni urządził wannę; fakt ten drobny na pozór, jeszcze silniejszym węzłem połączył go z ukochanym domkiem. Na szczęście nie myślał o śmierci, w przeciwnym razie urządziłby tu sobie gdzieśkolwiek grobek niewielki, ale cichy, miękki, pachnący, tylko bez cygara i herbaty.
Lipska, gdy się znalazła w saloniku, doznała przyjemnego wrażenia: zmrok, woń kwiatów, wytworny komfort zlewały się rozkosznie. Przez chwilę stała na środku wodząc zdumionym wzrokiem. Nikt nie wyszedł na jej spotkanie; tylko, gdy przestąpiła próg werendy, ponter podniósł się ociężale i poszedł przed nią do salonu, ztamtąd do dalszych pokojów; tym sposobem oznajmiał panu o gościach. Nie zdążyła jeszcze rozejrzeć się dostatecznie, gdy pies wrócił, a zanim dały się słyszeć szybkie kroki w pantoflach; Gilewicz śpieszył, zapinając surdut na jeden guzik. We drzwiach uśmiechnął się, zatarł ręce radośnie.
— Królowo moja łaskawa! Otóż to spotkanie, anim się spodziewał, ani mi się śniło, że kiedykolwiek ujrzę moją pieszczoszkę śliczną! — prawił, całując ją stokrotnie po rękach. No, siadajże pani moja złota, ot tu bliżej po dawniejszemu! Wyglądasz, jak różyczka! Ślicznie, prześlicznie, no, nic dziwnego, tożto teraz zaledwo rozkwitłaś pani prawdziwie.
Zsunął dwa fotele; usiadł bliziutko i trzymając jej ręce w dłoniach, patrzał w twarz z przymileniem.
— Zkądże przybywasz? Jakie bogi zagnały panią do naszego miasta — prawił dalej zachwycony, uśmiechnięty; mów prędzej, chcę posłyszeć ten głosik pieszczony. Oj kobietko! W obecności twojej człek młodnieje, jak honor kocham. Wszak się nie obrazisz, jeżeli stary dziad zbyteczny razik w rączkę pocałuje, co? zapiszemy to na rachunek starej znajomości! Rozpiął rękawiczkę i złożył kilka głośnych całusów niżej dłoni. Przepadam za ładnemi łapkami. Z chorobą tą pójdę już do grobu! Che! che! che! Wybaczysz, prawda? No, mówże przecie! Patrzysz, jakbyś liczyła siwe włosy w mojej czuprynie! Niespodzianko ty moja śliczna.
— Pan wiedział przecież, że ja przyjadę — rzekła, korzystając z chwilowej przerwy w grzecznościach i pocałunkach. Cały ten wylew serdeczności wydał się jej zbyt jaskrawym, poufałym nad miarę; wysunęła ręce z jego dłoni, patrzyła mu w oczy poważnie, usiłując poskromić wybuchy jego czułej radości. Usłyszawszy odpowiedź, otworzył oczy szeroko, ręce złożył jak do pacierza.
— Ja? Królowo! A zkądże mnie grzesznemu takie błogie myśli przyjść mogły! Wiedziałem, że zagustowałaś w życiu stołecznem. Słyszałem o tryumfach w teatrze... Oh, nie krzyw się pani! Ja sztukę cenię, a aktorki jeszcze więcej.
Rozparł się w fotelu, zarzuciwszy nogę na nogę, usiłował znowu ująć jej rękę.
— Powiedz, czemu opuściłaś teatr? Wszak to jakby dla pani stworzone z taką powierzchownością...
— Mówmy o interesie — przerwała z niecierpliwością.
Teraz już była pewną, że człowiek ten wypowie jej za chwilę straszną jakąś wiadomość.
— Wuj, umierając, zostawił rozporządzenie.
— Żadnego, królowo moja! Zgasł najspokojniej w świecie i pora mu była, cherlał w ostatnich czasach strasznie! Oh, ta starość! żeby ją można było wymienić na wasze śliczne latka.
— Wuj mówił panu....
— O tobie, śliczna moja pani? bardzo często! ciągle prawie! Chociaż czas jakiś był niezadowolony z tego teatru... Wyobraził sobie, że wszystkim chórzystkom oficerowie gorsety sznurują! Che, che, che! Objaśniałem go, że w tak delikatnej sprawie siła wojenna nie jest koniecznie potrzebną. Nie słuchał! Stary miał swoje uprzedzenia.
Lipska sponsowiała, oczy błysnęły; stłumiła oddech, usiłując zdobyć się na chwilę spokoju.
— Pan wie, że jestem jedyną sukcesorką wuja; w braku testamentu mam dowody pokrewieństwa, mam list wuja pisany przed miesiącem, w którym raz jeszcze wspomina, że wszystko, co posiada, jest moją własnością. A teraz prosiłabym pana o ustąpienie choć z dwóch pokojów, żebym się mogła przenieść z hotelu, potem pomówimy o innych warunkach.
Mówiła śpiesznie, jakby się lękała, że wkrótce tchu jej zabraknie; ściągnęła brwi, usiłując nadać sobie stanowczą postawę.
On słuchał z udaną powagą; dolna warga drgała od tłumionego śmiechu.
— Wiec to taki interes! Cha, cha, cha, o moje ty caceczko! Jakże można nieznać najbliższych stosunków rodzinnych! Żartujesz sobie chyba ze mnie starego. Wszak masz brata stryjecznego. Co? Masz czy nie? Co? Cha, cha, zapomniała, jak honor kocham. Te piękne kobietki są wyborne, w najlepszym razie pamiętają o swoich wielbicielach tylko.
— Co pan mówi? — szepnęła jak odurzona.
Śmiał się przeciągłym, wymuszonym śmiechem, widocznie zostawił jej chwilę do oswojenia się z nowem położeniem. Uspokoił się wreszcie, pochylony ku niej, patrzał w oczy i mówił zwolna, dobitnie, jakby wykładał lekcyę.
— Wuj pani miał brata oficera. Nie znali się prawie gdyż ten ożenił się bogato, żył w wielkim świecie i umarł przed trzydziestu laty. Po nim został syn jedynak, dziś śliczny huzar, grand seigneur, elegancki panicz, i ten według prawa jest sukcesorem. Dom, ogród, wszystkie sprzęty są jego własnością. Zawiadomiłem go o tem natychmiast po śmierci starego; zdziwił się zapewne otrzymawszy sukcesyę po stryju, którego na oczy nie widział, ale natychmiast przysłał mi formalną plenipotencyę, upoważniając do sprzedania fortuny spadłej niby z niebios. Kupuj pani — dodał żartobliwie — krewni mają zawsze pierwszeństwo w takich razach. Cóż znaczy ta zdziwiona minka? Czy w istocie nie znasz pani swego kuzyna?
Czy go nie zna? Ależ ona nigdy o nim nie słyszała To jest, niegdyś, przed laty, matka jej wspominała, że miała brata, który się ożenił z cudzoziemką, zmarł młodo, i odtąd wszelkie stosunki z pozostałą rodziną zostały zerwane. W starym albumie widziała niegdyś fotografię wojskowego, obok pani z małpią twarzą, w szerokiej sukni, w bufiastych rękawach, która trzymała na kolanach pyzate maleństwo z dużą główką, bez włosów, z rączkami jak u lalki. Maleństwo to wyrosło na ślicznego huzara i stało się prawym sukcesorem nieznanego stryja. Z początku słuchała jak bajki, uśmiechnęła się nawet złośliwie; przypomniawszy o fotografii — zdrętwiała. Gilewicz mógł jej oznajmić, że jest kuzynką cesarza chińskiego, słuchałaby również spokojnie.
— Tak, tak.... przypominam sobie... — szeptała — przypominam..
Gilewicz patrzył na nią uważnie.
— Zawiodłaś się pani trochę. Cóż robić... takie prawo! Stary powinien był zrobić testament, wówczas... możeby jakkolwiek... Hm, stało się... Zresztą spadek to niewielki, kilka tysięcy... roczna pensya ojca pani więcej wynosiła!... Tak, tak, smutno trochę.. Ja sam, żałuję szczerze, ale cóż począć... przeciw prawu... trudno!
Gadał dalej na ten temat, trochę zakłopotany... kręcił młynka palcami; chciałby, żeby ona sobie poszła, nie był stworzony na pocieszyciela, żartować nie wypadało. Spojrzał parę razy z ukosa i zamilkł.
. Siedziała nieruchoma z głową przechyloną na ramię... Czuła że trzeba wstać, odejść, że tu już niema nic do zrobienia... ale nie mogła jakoś... Milczeli; w pokoju brzęczało kilka komarów zabłąkanych przez otwarte okna, pies skrobał się pod stołem, uderzając łapą o posadzkę. Gilewicz poruszył się w fotelu, Lipska wstała; należało odejść, inaczej gotów jeszcze wyprawić; podała rękę, ale przemówić nie miała siły. Wyszedł za nią na ganek i tu, na świeżem powietrzu, odzyskał zwykłą swobodę.
— Żadna piękna kobieta nie wychodzi odemnie bez bukietu — zawołał, wyprzedzając ją na schodkach. Kilka róż, narcyzów, trochę drobnych kwiatków; złożę bukiecik godny rączek pani.
Zrywał kwiaty jedne po drugich, ona stała na środku drogi, obejrzała się na dom, na ogród... Przed godziną śniła, że to było jej własnością... Ogarniała ją dziwna bezwładność... doznany zawód sparaliżował resztę energii. Na dworze zciemniało już zupełnie. Całe życie miasta skupiło się gdzieś w ogrodach i na przechadzkach; na odległej uliczce pusto, ani żywego ducha, jękliwe głosy szarmantki dolatują zdaleka. Lipska szła jak senna; spoglądała na swój bukiet, zapięła starannie rękawiczki; wzrok jej czepiał się kawałka papieru leżącego na bruku, to jakiejś gałązki wyglądającej po nad parkanem; nogi drżały trochę, parę razy przysłoniła się do muru i szła dalej. Żadnej jaśniejszej myśli, żadnego określonego planu! Na końcu ulicy spostrzegła ławeczkę przed domem.
— Usiądę tu — pomyślała; zrównawszy się z bramą, poszła dalej. Stróż wyjdzie, ofuknie, albo odpędzi.
Przez chwilę myślała nad tem, jacy ci stróże wogóle są brutalni. Ten z ławeczki pewnoby jej nawymyślał. Pies jakiś głodny, skulony, z podźwigniętym ogonem wybiegł z podwórka, i, przeciskając się koło muru, otarł się o jej suknię; obejrzała się za nim.
— Jaki chudy pies! szerści nie ma na grzbiecie! pewno gorącą wodą obleli... może do cudzej kuchni wlazł... Oh, ci ludzie... nie mają wcale litości!
Ona nie uczyniła krzywdy żadnemu zwierzęciu... nigdy! Ale dlaczego teraz przypomniała sobie o tem? Szła dalej już nie myśląc o niczem; ociężałą głowę przechylała z ramienia na ramię, ustami obrywała z bukietu listek po listku, gryzła przez chwilę i zrywała drugi. Była doskonale spokojną, tylko w piersiach kołatało coś dziwnie.
Weszła na ulicę, przy której mieszkała. Teraz dopiero ocknęła się w niej świadomość położenia. Trzeba zapłacić w hotelu i wyjechać... dokąd? Nie miała pieniędzy i nic do sprzedania. Ma zegarek... srebrny zegarek męża... ale czyż nie śni?... może straciła?... Nie! czuje go pod ręką za stanikiem... Żeby się upewnić, wyciągnęła ostrożnie, przyłożyła do ucha — idzie! Sprzeda go jutro! W sercu bolało dotkliwie, gorąca krew oblała ją od stóp do głowy.
— Ile za niego dadzą? Tak, ile dadzą? — powtarzała machinalnie. Skupiała myśli, oczy rozszerzyły się, nozdrza drgały, była podobną do lalki z za kontuaru. Już widzi swoje okno na trzeciem piętrze, ciemne w całym szeregu oświetlonych. Jak to wysoko! Żeby się ztamtąd rzucić na bruk? śmierć na miejscu... lekka śmierć! Można skonać w drodze ze strachu. Zdawało jej się, że już spada, oddech zamarł w piersiach! O nie! Pokręciła głową z bolesnym uśmiechem, a w piersiach kole jeszcze od urojonego strachu. Zmęczona, ledwie wlecze nogami. Stanęła przed hotelem, żeby zebrać resztkę sił nim wejdzie na schody.
Przez szklanne drzwi światło lamp gazowych pada jej na twarz, oświeca całą figurę i różnobarwny: bukiet w ręku.
— No, trzeba iść.
Raz jeszcze spojrzała na swoje okno, potem na bruk... wysoko!
Ludzie spadają głową na dół... więc najprzód głowa się roztrzaska! Oh! przycisnęła rękę do oczu i już miała drzwi otwierać...
Rozpędzona dorożka stanęła przed hotelem, wyskoczył z niej p. Leon; w rozpiętym paletocie, kapelusz trochę zsunięty na tył głowy, oczy zaiskrzone; spostrzegłszy Lipską, schwycił za rękę z niebywałą dotąd poufałością.
— Gdzie pani była! — zawołał; przeszedłem ogród, zaglądałem do kilku cukierni... (ścisnął ją mocno za palec). Cóż słychać z domem i ogrodem? Cha! cha! Patrzał jej w oczy impertynencko; czuć od niego było wino i cukiernianą wesołość.
— Niemam już ani domu, ani ogródka — szepnęła jak przez sen.
— Cha! cha! Ja o tem dawno wiedziałem! Ale pocóż tak długo męczyłaś pani... siebie nadzieją... No, pora skończyć. Obejrzał się: przed hotelem tylko szereg pustych dorożek..
— Dziś nocnym pociągiem wyjeżdżamy... — szepnął do ucha. Chodźmy.
Wyjeżdżając, bogaty pan zapłacił dwa rachunki.

separator poziomy




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józefa Sawicka.