Ciotunia/Akt III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ciotunia |
Rozdział | Akt III |
Pochodzenie | Dzieła Aleksandra Fredry tom V |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1880 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały tom V |
Indeks stron |
Spadł ciężki kamień z serca — w nowem przeszedł życie,
Wyjawiłem Alinie com piastował skrycie. —
Bo tę rzecz mądrze w każdym rozważyłem względzie:
Jeżeli pójdzie za mnie? — bronić męża będzie —
Jeżeli zaś odmówi? pchnie serce boleśnie,
Lecz ja z między drzwi palec umknąłem już wcześnie.
Rzuciłem się więc do nóg — jęknęła podłoga:
Podnieś mnie jak kochanka, lub zabij jak wroga...
(nawiasem) Zabij — sposób mówienia — nigdy nie sprawdzony —
„Co robisz Szambelanie? — czy jesteś szalony?“
Odskoczywszy zdziwiona dwakroć zawołała;
Lecz w tém słowie: szalony — tak luby głos miała,
Tak coś... coś... coś miłego, w tak czułym sposobie,
Że się wszystkie uczucia zdało mieścić w sobie.
Nareszcie gdym ją naglił by los mój wyrzekła,
Z uśmiechem archanielskim — wstała — i uciekła.
Zejście najmniej potrzebne!
Niewczesne spotkanie!
Nudzi mnie trochę babka.
Biedny Szambelanie!
Nie wiem jak jej powiedzieć, a koniecznie trzeba.
Dajcież mu moc zniesienia, najłaskawsze nieba,
Razu, który przeszyje serce nader tkliwe!
Chciałbym z duszy oszczędzać jej czucie zbyt żywe,
Lecz jak Edmund odjedzie, cóż wtedy z nią pocznę?
Jednak wyroki losu niezmienne, niezwłoczne;
Gdy paść musi koniecznie, niech pada w tej dobie
Winnam to Edmundowi, winnam sama sobie.
Nie mogę.
Nie mam serca.
Potrzeba.
Wypada.
Panie....
Pani.
Zdarzenia....
Okoliczność.
Rada,
Rada starszych odemnie.... (na stronie)
Zabiję szkaradnie!
Wszystko zmianom podlega.... (na stronie)
Ona trupem padnie!
Mój Szambelanie.... siadaj.... (sadza go gwałtem)
Okryj serce zbroją.
Małgorzata — już teraz — nie może być twoją....
Larendogra.... weź, wąchaj!
Wąchaj Szambelanie!
Mówiłam! powiedziałam! szalone kochanie!
Wąchaj, wąchaj!
Nie trzeba.
Wąchaj!
Ależ proszę....
Przyszedłeś już do siebie?
Przychodzę po troszę,
Lecz tylko z zadziwienia. — Bez żalu i smutku;
Wiedziałem, że nasz związek nie przyjdzie do skutku,
I właśnie tobie, pani, niosłem oświadczenie.
Co? bez żalu i smutku?
Wracam przyrzeczenie.
Lecz cóż ci taką stratę nagrodzi w tym świecie?
Ręka pięknej Aliny.
Otrzymałeś przecie?
Mam nadzieję otrzymać.
Mnie złóż za to dzięki —
Ja, ja ją nakłoniłam — tyś godzien jej ręki.
Moje zdziwienie wzrasta.
Z jakiejże przyczyny?
Że twej zazdrości szczęście nie wzbudza Aliny.
O, jeśli będzie zazdrość, pewnie nie z mej strony:
Ja w objęciu Edmunda dostąpię korony.
Edmunda? (na stronie) Czy szaleje! (głośno)
Wątpić się ośmielę.
Bądź tak pewny Aliny — a razem wesele.
Tu się w tém coś ukrywa.
Mów raczej: odkrywa,
Miłość skryta Edmunda, a twoja fałszywa.
Takżeśto był powinien przyjąć odmówienie,
Tej którą lat szesnaście kochałeś szalenie?
Myślałam ja Aliny oddać tobie rękę,
Ale myślałam razem, ze twą srogą mękę
Żal, smutek, rozpacz, wściekłość ledwie lat trzy zmieni,
Że będziesz jak bóbr płakał, wił jak wąż w jesieni;
A ty, płocha potworo w Szambelana szacie,
Dajesz chętnie Alinie, coś dał Małgorzacie!
Zastanów się, nadobna, boża Małgorzato,
że nim to przewiniłem, ty karałaś za to;
że jeśli wierną miłość przysięgałem tobie,
Ty niemniej szczodrą byłaś w podobnym sposobie.
A teraz zamiast spazmów, przynajmniej dwóch mdłości,
Cóż robisz? — Gardzisz dawną, nowej chcesz miłości.
Skończmy.
Skończmy.
Stało się.
I dobrze się stało.
Dobrze? — Zatém pokażę, jak to cenię mało:
Oto Waćpana igły dane na pamiątkę.
Proszę także odebrać najprzód tę pieczątkę,
Gdzie dwa serca przeszyte płomieniem goreją.
Oto jest srebrny sygnet z wiarą i nadzieją.
To kiurdan.
Okulary.
A to tabakierka.
To listek aloesu.
Kawałek cukierka.
Tasiemeczka.
Guziczek.
Siarniczki.
Świderek.
A na strychu z listami beczka i kuferek.
I ja moje odstawię, jeno sanna będzie.
Koniec więc między nami.
Koniec w każdym względzie.
Zyczliwa przyjaciołka.
Uniżony sługa.
Stary cietrzew w malignie!
Szalona papuga!
(odchodzą)
Wielką zawsze zagadką jest serce człowieka.
Czego w niém rozum długo daremnie docieka,
To częstokroć szaleństwo przypadkiem wiedzione,
Błędną natrafia ręką — i zrywa zasłonę. —
Miłość ku mnie Zdzisława, śledząc tyle razy,
Przed sądem moich myśli widziałam bez skazy,
A jedno słowo, skutek śmiesznego marzenia,
Nowe mi światło wznieca — całą postać zmienia. —
Zdzisław zazdrości, ciotka mówiła o sobie.
A ja, że to być może pojęłam w tej dobie;
I choć teraz inaczej wykładam jej słowa,
Przekonaniem się staje myśl zupełnie nowa. —
Czemuż Zdzisław nie znagla, co swém szczęściem zowie?
Że będzie moim mężem, czyż przeszkodzi zmowie?
I owszem: tu mieszkając jak Aliny krewny,
Jego rada ważniejszą, zamiar byłby pewny. —
Nie — w tém się coś ukrywa — dojdę niezawodnie,
I jeżeli mnie zdradził, odpłacę mu godnie.
Im więcej myślę, większe moje przekonanie,
Że nam nowa wiadomość korzystną zostanie;
A nawet wierzyć można, że jak zwykle wieści,
I ta, w tłumie dodatków trochę prawdy mieści.
Kto wie, czy ten pan Edmund, co to spadł jak z nieba,
Niejest tym zbiegiem, (ciszej) czy go i wydać nietrzeba.
Ja zaś, im więcej myślę, tém jestem pewniejsza,
Iż ciągła niespokojność miłość twoję zmniejsza.
Od tej, mówiąc otwarcie, nieszczęsnej godziny,
Gdyś przedsiewziął przeszkadzać zamęściu Aliny,
Nie masz dla twojej Flory jednego wejrzenia.
Także to Flora moje uczucia ocenia? —
Jeśli nad sobą zbytnią władzę myśli daję,
Ty jesteś myślą moją, myśl duszą się staje;
Jeśli dążąc do celu zapominam siebie,
Tym celem jest sposobność być godniejszym ciebie.
Ach Floro, tej mi drogiej nie wydzieraj wiary,
Że i do twego szczęścia dążą me zamiary.
Twa miłość szczęściem mojém, ja się o nią trwożę;
I żadna mnie uwaga ukoić nie może,
Gdy cię widzę oziębłym z jakiegobądź względu.
Nie chcę tych dróg tajemnych, nie chcę tego błędu,
Zwłaszcza że czas zbyt długi między nas się wciska. —
Długi?
Alboż ty myślisz, że ta chwila blizka,
W której nasze złączenie kres życzeniom nada? —
Mamy przeszkód bez miary —
(jak wyżej, zniecierpliwiona) Zaczekać wypada, (jak wyżej)
Trzy lat więc cierpliwości naznaczyć ci muszę.
Trzy lat! wiecznością dzielisz kochające dusze;
I z jakiego powodu? dla jakiej przyczyny?
Floro, ty chcesz mnie karać — ja jestem bez winy.
Już się kłócicie! — zgadłam — dlatego tu stoję. —
Floro, będziesz słyszała, poznasz przyjaźń moję.
Panie Zdzisławie — miłość, którą serce gore,
Chlubną jest przedmiotowi, ale w dobrą porę;
Nie w czasie wybuchnięta budzi niepokoje,
Bo się przedmiot nie może rozerwać na troje. —
Gdybyś był tajemnicę wyjawił przed rokiem,
Przedmiot byłby wzajemném może rzucił okiem —
Ale teraz zapóźno. — Pokryj serce zbroją:
Małgorzata — już — teraz — nie może być twoją. —
Tak jest, Zdzisławie, nigdy — serce moje pęka,
Czując jak dla twojego okropna ztąd męka,
Ale węzeł dościgły dziś rozplątać muszę.
Jeśli jednak chcesz dowieść, żeś mi oddał duszę,
Że mną tylko oddychasz — dziś dowiedź — masz porę,
Przyjmując z ręki mojej (łącząc ich ręce) równie piękną Florę.
(odchodzi z powagą)
Nie tak prędko.
Śmiałbym się, gdyby czas był na to.
Trzy lat więc.
Nie o tobie myśleć, Małgorzato!
Trudno prędzej.
Dziś trzeba obalić tyrana.
Nie słyszałeś słów moich?
Ach Floro kochana,
Pozwól że je przypiszę jakiéjś złéj godzinie;
I pozwól mieć nadzieję, iż prędko przeminie.
Jeśliśmy poprzysięgli miłość niedaremnie,
Czemuż mamy się dręczyć, nie ufać wzajemnie?
Działajmy, droga Floro, działajmy niezwłocznie:
Edmund od nas ścigany niech chwili nie spocznie;
Niech Alina strwożona swą miłość zwycięża,
Bo inaczéj kochanek zamieni się w męża.
A wtedy naszą pracą budowa spiętrzona,
Jak rozdęta w powietrzu bańka mydła skona
I w domu cośmy mieli jakby zdobycz własną,
Mnie z nim — a jemu ze mną będzie trochę ciasno.
Cóż więc czynić wypada?
Zaufać mi szczerze
I wierzyć moim słowom.
Nie mogę, nie wierzę.
Proś Aliny niech przyjdzie — wszystko jéj przełożę
A jeśli nie przekonam, nic już nie pomoże.
Alina troskliwa o świata mniemanie,
Alina, któréj prawem było moje zdanie,
Alina pełna wstrętu na słowo zamęścia,
Dziś zdaje się powtórnie chcieć probować szczęścia.
W własnym domu wstrzymuje młodego człowieka,
Moich rad, mego zdania całkiem się wyrzeka;
Inaczéj myśli, działa — wszystko to w pół roku!
A ja co kocią łapką szedłem krok po kroku,
Już teraz wstecz rzucony, wypchnięty z kolei,
Ledwie że jeszcze dzierżę ostatki nadziei. —
Flora mi oznajmiła że chcesz mówić ze mną.
Tak jest — oby rozmowa nie była daremną!
Ach, w jakimże złowieszczym zaczynasz sposobie.
Ty, pani, zapominasz, ja myślę o tobie.
Trudno jest mi przepomnieć nie zbyt dawne chwile,
Kiedy me rady były przyjmowane mile.
Rady? zkąd w jednéj dobie tyle rad być może?
Jakiegoż dziś świętego? niech mu dzięki złożę.
(siadając)
Lecz proszę proszę o nie. Chcę słuchać cierpliwie,
(wstając)
Ale na cóż gdym zgadła?
Wcale się nie dziwię,
Zgadnąć łatwo.
Wszak Edmund nieszczęsnym przedmiotem?
Tak jest.
Cóż więc ważnego?
Przekonasz się o tém.
Edmund...
Edmund tu bawi — co? — przy młodéj wdowie,
Młody bawi oficer? — Cóż świat na to powie! —
Ależ, o mój ty Boże, czy w chatce mieszkamy?
Czyliż tu podostatkiem przyjaciół nie mamy.
Pod których okiem ciągle jak grzesznica stoję?
A zresztą, chociażby i... wolniśmy oboje. —
O, pani jesteś wolną.
A Edmund żonaty.
Nie, to nie — lecz wolności różne są utraty —
Wszak prócz więzów małżeńskich, są inne na świecie.
Boże! dziś dzień pocztowy...
Dotknąłem ją przecie!
Miałżeby co odebrać!
Ale dajmy na to:
Żeby ktoś zagrożony honoru utratą,
Występny, nawet więcej....
Cóż więcéj?
Morderca.
Wie wszystko.
Szukał drogi do twojego serca;
Chciał cię tysiącznem sidłem otaczać pomału,
Potém zmusić do losu i hańby podziału;
Jestżeś natenczas wolną przed świata obliczem,
Działać jak chcesz — i nie być zatrzymaną niczem?
Możeż wtedy przyjaciel nie truchleć o ciebie,
I przykrych nawet środków nie chwycić w potrzebie?
Gdyby innego całkiem nie było ratunku,
Ocalić ci skarb drogi własnego szacunku.
Panie Zdzisławie... nie wiem... zrozumieć nie mogę...
Chciej się jaśniej tłómaczyć. Tę straszną przestrogę
Zkąd masz i o kim?
O kim? oko twe powiada.
Zkąd? z Warszawy. — Alino, otóż moja rada;
Bo przestrzedz jestto radzić — wszakże dość przestrogi:
Iż przepaść w naszéj drodze, by wstrzymać śród drogi?
Wiem ja, iż słowo moje mocno ciebie rani,
Że zrywa wieniec marzeń — lecz wierzaj mi pani;
Jak je słyszeć, tak wyrzec równie serce boli.
On dziś jeszcze wyjedzie.
Czyń pani dowoli.
(odchodzi)
Tak, musi jechać wkrótce — najśpiesznéj, w téj dobie,
Ale miejsca, jaszczurko, nie uprzątnie tobie.
Nie byłabym kobiétą, gdybym już od roku
Miłości z fałszem w twojém nie czytała oku. —
A ta Flora nieszczęsna w tak miłym obłędzie!
I Astolf... O! ten o tém wiedzieć dziś nie będzie...
Lecz koniec końców, Boże, cóż się z nami stanie!
Pułkownik pewnie umarł — pewne więc wygnanie.
Astolfie, zła wiadomość, Pułkownik nie żyje.
Zkąd wiesz?
Zdzisław ma listy, lecz się z niemi kryje.
Idę do niego.
Czekaj.
Prędko rzecz wyjaśnię.
Stój — stój powiadam — tego lękałam się właśnie.
Astolfie, jeśli kochasz — jeślim ci jest drogą,
Strzeż, strzeż się wszelkich wyznań, zaszkodzić nam mogą.
Trwożysz się nadaremnie.
W tobie moje życie.
Droga Alino!
Uchodź, póki możesz skrycie.
Ach, nikt mnie tu nie przeda... bo nikt i nie kupi:
Zdzisław człowiek poczciwy — Szambelancio głupi,
Ale nic więcéj.
Nie wierz — ach, nie wierz nikomu!
Ja więc pozbawiam ciebie spokojności, domu.
Wszystko znajdę przy mężu.
Czegóż chcesz? — mów — zrobię.
Jedź.
Dzisiaj?
Zaraz.
A ty?
Ja wkrótce po tobie.
Dokąd?
Do Prus.
Dziś!
Możem zbyt trwożna w tym względzie,
Lecz jedź — niech to dowodem twej miłości będzie.
Lecz tak nagle...
Astolfie, mam paść na kolana?
Jadę, jadę, gdy tak chcesz, Alino kochana,
Ale Pułkownik żyje, nie wierzę wszystkiemu.
Chcę, proszę, błagam...
Każę...
Każę, upartemu.
A ja, jak mąż posłuszny, prędko się wynoszę.
(wracając) Tabakierka u ciebie?
Przynieść?
Przynieś, proszę;
Dam ją Szambelanowi w godnym nosa darze,
A parą pistoletów Zdzisława obdarzę.
Ich, skrycie na mą szkodę przedsiewziętą pracę,
Najlepiej wzgardzę, kiedy grzecznością odpłacę.
(rozchodzą się do swoich pokojów)
Zwycięstwo, Szambelanie, — wyleciał jak z procy.
Hm! wyleci.
Wyleciał. — Bez twojej pomocy.
Bez mojej — O! bez mojej — wszystko dla Waćpana.
Tylkom słowo powiedział.
(ironicznie)
Mądrość niesłychana!
Ja nic nie wiem — nie umiem podobać się wcale —
Nie ja — (parskając śmiechem)
Nie ja zapewne Edmunda oddalę.
Nie gniewaj się...
Gniewać się!
Obydwaśmy razem.
Zwalili Goliata Dawidowym głazem. —
Używaj raczej szczęścia, masz otwarte pole.
Wiem ja to lepiej — jednak — (zbliżając się do Zdzisława)
Mnie coś jeszcze kole.
Cóż? widzisz? nie mówiłem?
Co?
Rzeczy wynoszą,
Pakują, zaprzęgają — adieu! — O roskoszo!
O radości najmilsza! — Pozwól Szambelanie,
Niech cię dwakroć uściskam.
Uściskaj mój panie;
Ale ja, mówiąc szczerze, póty nie podskoczę,
Póki go już w pojeździe za bramą nie zoczą.
Boisz się.
Ja się boję? To mi się podoba!
Jeśli się z nas kto boi — boimy się oba.
Już i list do Edmunda lepiej nie odmieni;
Masz go?
Ach, mam — jak węgiel parzy mnie w kieszeni.
Rozpieczętować trzeba było i bez wielu...
Co to jest?
Pist... pist...
Słuchaj! — co to, przyjacielu?
Pistolety.
Na co?
Pist... pi... sto... list wziąść proszę.
Kazał pan przechędożyć i teraz odnoszę.
Przechędożyć?
List.
Na co?
Żeby czyste były.
A — żeby czyste były.
I widok niemiły.
Temi zapewne tych trzech... (do Zdzisława)
Weźże list.
Nabite?
Nie, jeszcze.
Ale będą?
Zapewne.
O, skryte
Sądy twoje...
Ostrożnie!
Panie mój i Boże!
Nacoż nabijać?
Nie wiem. — Będzie pif, paf, może.
Pif, paf.
Jak tu gorąco — na spacer pojadę.
Weźże list.
Schowaj!
Nie chcę.
Spal!
Ja się o radę
Nie pytam — dałeś, odbierz.
Ja ci go nie dałem.
A któż?
Sam wziąłeś.
Flora świadkiem, że nie chciałem;
Żeś mi go wcisnął gwałtem. — Na, masz.
Bierz go licho.
(chce odejść)
Czekaj.
Puść.
Puszczę, weź list.
Nie chcę.
Musisz.
Cicho!
Cóż to jest? — sprzeczka — kłótnia —
Może w dobrą porę —
Mogę ci służyć? (do Szambelana) Mogę służyć?
Boga biorę
Za świadka, żem niewinien.
Szambelan szaleje.
Ja, wszystko... wszystko powiem... wszystko co się dzieje
Tylko proszę... chciej z flegmą — ja muszę powoli...
Prędko mówić nie mogę... (coraz ciszej)
głos... w piersiach... tu... boli...
Czekaj Zdzisławie, chwilkę — potrzeba mi ciebie,
Niechno tylko Szambelan wprzód przyjdzie do siebie,
I powie co ma mówić.
Ot, plecie od rzeczy.
Zdzisław przejął i mnie dał — Flora nie zaprzeczy:
Brać nie chciałem.
Szalony!
I oto na stole.
List.
Ja ręce umywam. — Zawsze prawdę wolę.
Ha! pistolety! — Stójcie! — Cóż za wiek niestety!
Mająż pannę zdobywać noże, pistolety?
Chcecie zresztą — targajcie winne damom względy,
Lecz jeden do drugiego musi wprzód przejść tędy.
Co za szczęście! (idąc ku drzwiom prawym)
Gdzież jesteś! — Alino! — Alino!
Pożądaną, najlepszą cieszmy się nowiną:
Pułkownik zdrowy, wyznał — ja mam przebaczenie. —
Teraz najprzód Edmunda w Astolfa przemienię...
Potém wszystkim przedstawisz twą szczęśliwą żonę.
Mdleję!
To pięknie!
Żonę!
Wszystko więc skończone!
Nim się dowiesz o wszystkiém — przebacz —
Tu Zdzisławie...
Tę łaskę Florze, Florę Alinie zostawię.
Teraz wszystko zgaduję.
A ja się wynoszę.
Czekaj!
Astolfie!
Ależ najpokorniej proszę;
Jeden mi się po drugim bezczelnie wymyka!
Ciotuniu, do dawnego zwróć się hołdownika.
No, Szambelanie.
Kucharz dobry — domu szkoda.
Ach!
Och!
Bóstwo.
Bożyszcze!
Przebacz...
Zgoda, zgoda.
Niech żyje piękna para — przeszłych wieków chluba,
Bohaterski Szambelan i Ciotunia luba!