Ciotunia/Akt II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ciotunia |
Rozdział | Akt II |
Pochodzenie | Dzieła Aleksandra Fredry tom V |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1880 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały tom V |
Indeks stron |
Z dawnych prawd, wielkiej prawdy doświadczam w tej dobie:
Dobrze mieć jednę rękę, ale lepiej obie.
Pfe, do diabła! pfe, piżmo, aż mi w nosie wierci!
Zawsze czuć Szambelana jak blizkiego śmierci.
Koncept stary i... już wiesz — a łapa jak szczotka.
Grzecznie, niema co mówić.
Aj, aj, wszak to ciotka.
Jak szczotka!
To żart... (na stronie) cóż mam mówić?
Szczotka! proszę.
Figiel za figiel.
Figiel! ja takich nie znoszę.
(na stronie) Figiel! szczotka!
Słyszałem drzwi lekkie wzruszenie,
Jakiś szmer, jak zefira — zefira westchnienie —
Woń szeroka — krok płynny jak mglistej Najady,
Za którą i na błocie nikną zaraz ślady —
Któż to jest? myślę. — Ha? wiem — szepnął mi głos serca,
Ale figiel za figiel, powiem, że morderca.
Morderca?
Tak, morderca groźnego pająka.
Ach, pająk żyje — znowu po kwiatach się błąka.
Kwiatach?
Jego mieszkaniem zwykle wonne kwiaty,
Zwykle wonne bukiety.
Zwykle stare graty.
Zatém nie zgniótł pająka mszcząc się swojej pani?
O nieczuły! jabym zgniótł szambelana dla niej!
Szczęsny! błogosławiony! wybrany! bogaty!
Jemu kwitną rozkosze w sercu Małgorzaty.
Wysoko — nie dostanie.
Jak się zepnie — może.
Nadaremnie.
Chęć szczera wzniesie.
Nie pomoże.
Ach, nie takiego męża chciwa moja dusza,
Którego włos zrzedzony czas pudrem przyprusza,
Którego krok chwiejący jak z długiej podróży,
Mimo częstych podrygów chęć spoczynku wróży;
Co nad przeszłość innego nie dając dowodu,
Jest jakby własny portret malowany z młodu. —
Lecz takiego, którego usta jak korale
Łatwo miłość wrażają, nie głosząc jej wcale;
Który życia zarzewiem przez palące oko
Łamie wszelkie zapory,
tu sięga głęboko.
Wdzięczny, młody, co serca pociąga do siebie,
Jak nam malują Bogów — lub jak widzę ciebie!
Ach Małgorzato! kiedy twój umysł tak czysty,
Uczyń łaskę.
Mów — żądaj!
Zapieczętuj listy.
Tylko tyle?
Tymczasem. — Jeszczem w ręku słaby.
Ach, co widzę!
Cóż widzisz?
Tysiączne powaby...
Żartowniś!...
W pełnym kwiecie.
Fi, popiekę palce.
Ja serce.
Poruczniku!
Polegnę w tej walce.
Sił nie mam.
Jeszcze jeden.
Jak się ten lak leje,
Tak pod twojém wejrzeniem krocie serc topnieje;
Jak się tu pod pieczęcią wyciskają herby,
Tak w sercu fizys twoja wieczne tłoczy szczerby.
Skończ — słabo mi!
Skończyłem.
Mdleję!
Proszę siadać.
Trzymaj mnie!
Obym dwiema rękami mógł władać!
Choć jedną, poruczniku — jedną!
Dałżem sobie. —
Uchodź nieszczęsna!
Uchodź!
Sam nie wiem co zrobię!
Te oczki jak opale — ten nosio różowy —
Rumieniec jak wypiekły — ząbek bukszpanowy —
Uchodź! — już namiętności rozpuściłem wodze!
Czy o to idzie?
Uchodź!
Ja tutaj uchodzę.
Ostrożnie! ręka! (z rezygnacyą) Bogom święcę tę ofiarę.
Pięknie i głośno.
Ach! ach!
- (wybiega)
Żem grzeczny nad miarę,
Nikt temu nie zaprzeczy.
I zawsze szalony.
Przepraszam, tu szaleństwo nie z mej było strony.
Biedna ciotka, prawdziwie.
Nad wyraz szczęśliwa.
Szyderstwa trochę nadto.
Kiedyż je wyzywa.
A ciebie o to prosić!
Tu potrzeba było.
Zwyczajne moje żarty tak ją dzisiaj miłą
I coraz gwałtowniejszą przejęły nadzieją,
Tak wartko się puściła wskazaną koleją,
Żem potem nie miał serca zatrzymać w obłędzie.
Niech tylko twoje serce dla innych nie będzie
Tak wielce litościwém, bardzo o to proszę;
A ma dosyć skłonności.
To cnota, jak wnoszę.
Ja to mówię bez żartu; mniejsza, ciotka stara,
Ale Zosia, Aniela, Wanda, nawet Klara,
Każda z tobą brat za brat. — Jak się zjadą czasem,
Tam gdzie ty, tam i one, ze śmiechem, hałasem,
Aż uszy często bolą. — A pamiętaj o tém,
Że wolno ci udawać, ale nie być trzpiotem,
Że ja to muszą znosić, lecz nie znosić wolę;
Lecz ty nieżonatego chętnie bierzesz rolę.
Ach, jeśli często biorę, tyś tego przyczyną.
A wiesz dla czego?
Dobrze?
Zapewne!
Alino!
- (wybiega za nią)
Biada! cóż teraz będzie! Alina widziała;
Zbladła nieszczęsna, zbladła i wstrząsła się cała!
Zazdrość ją zniszczy — biedna! — Ale cóż ja mogę!
Mamże łokciem odtrącić, lub podstawić nogę,
Kiedy w szalonym pędzie do uścisku goni;
Albo mamże jak piskorz wymknąć mu się z dłoni?
Ach, co za ogień! za szał — Z początkum się zlękła...
A jak mnie ścisnął! Boże! aż sznurówka pękła. —
Odemnie chce pieczęci — ja Zefir! — Najada!...
Lecz Alina, Alina... A Szambelan, biada! —
Tu krew popłynie. — Losie! jak dziwne twe dzieła:
Doszłam lat pięćdziesięciu... (przestraszona ogląda się)
Ha! jakżem krzyknęła —
(ciszej) Doszłam lat pięćdziesięciu wzdychając daremnie,
A dziś dwóch, dwóch i naraz, kocha ich się we mnie;
Hola, ho! po jednemu, po jednemu proszę,
Będą u mnie i wianki, lecz będą i kosze.
Pocałował, widziałam, na co tu gadania.
Ale ona, cóż na to?
Wcale się nie wzbrania.
Cicho! ja się rumienię.
Przeklęcie! przeklęcie!
Widziałaś?
Mgłą się kryją oczy w tym zamęcie,
Alem odgłos słyszała.
Gdzie?
Jakiś ciekawy!
Gdzieś, koło ucha, jakoś tędy...
Bez obawy,
Bez najmniejszej obawy... (stając) Lecz gdzież się to stało?
Tu, tu, właśnie w tém miejscu; lecz jak długo trwało,
Tego nie wiem, bom zaraz drzwi prędko przymknęła.
Ach, raz tylko, zawierz mi.
Otóż koniec dzieła.
Dlaczegoż koniec?
Czegoż więcej życzysz sobie?
Cóż teraz wolnej będzie przeszkadzać osobie,
Kiedy już tak ogłasza swoje przedsiewzięcie
Pójść przed ołtarz, a ztamtąd w kochanka objęcie?
Nie, nie będzie przeszkadzać — to już rzecz skończona —
Tak, tak, niema przeszkody — a miłość szalona —
Szalona, ja wam mówię — ja sama truchleję.
A ja wcale nie — wszelką mam jeszcze nadzieję.
To znowu co innego — ja mam pewność wszelką.
Ha! trzeba być ślepotą uderzonym wielką,
Aby spokojnie zamki budować na lodzie,
Wtedy, gdy się już stoi po kolana w wodzie;
Aby patrzeć, nie widzieć co się w koło dzieje,
Póki się diabeł w ucho głośno nie zaśmieje.
Ale kto kiedy końca dojdzie z kobiétami,
Kogoż ich mądra chytrość nie zwiedzie, nie zmami?
Nim się pozna, przeniknie śród sprzeczności wielu,
Nim się wpadnie na drogę, one już u celu. —
Przeklęta i przeklęta zawsze sprawa z niemi,
Bo musisz patrzeć w niebo, a chodzić po ziemi;
I jakże źle nie stąpić! nie zaorać nosem!
Szalony kto zażąda kierować ich losem!
Róbcie sobie co chcecie, ja świadkiem nie będę;
Nie oprę się aż w domu, jak konia dosiędę.
(odchodzi)
Floro, czy ty rozumiesz?
Co przyszło do głowy?
Myśli pędzić na koniu jak Mazepa nowy. —
Miałżeby... (na stronie) Ha, co za myśl! — No, proszę ja kogo!
Jakto niektórzy zazdrość długo taić mogą! —
Teraz już wiem, już zgadłam — żałuję go szczerze —
Floro — chodźno tu bliżej — jednę myśl ci zwierzę.....
Tylko się nie martw bardzo — trzeba mieć moc duszy —
Biedna Floro... (na stronie) Ach, gromem uderzę ją w uszy.
Czegoż chcesz? nie rozumiem.
Zrozumiesz zawcześnie
Ale bądź przekonana, że mi to boleśnie,
Że to bez mojej winy... — Lecz takto się dzieje:
Kto ma szczęście, ma wszystko — zbiera gdzie nie sieje.
I cóż?
Boże uchowaj, ażebym zuchwała
Swojej jakiej zasłudze przypisywać miała —
Ja wiem, i w szczerej ducha wyznaję pokorze,
Iż ładniejsza odemnie przytrafić się może;
Że ów wdzięk, lubość, zachwyt, co w mojej osobie
Widzą mężczyzni — winnam Bogu, a nie sobie.
Nie rozumiem.
Ach Floro, wierz mi, że niechcący...
Lecz jest czasem w której z nas — uśmiech czarujący,
Zawrót oka łechtliwy — ruch ciała uroczy —
Jest wdzięk — i jest jakieś coś, co zamydla oczy,
Co mimo naszej wiedzy działa zawsze mile,
I jest w nas jakby wędką na męskie motyle.
Ale cóż, cóż się stało?
Słyszałaś Zdzisława?
Słyszałam.
Uważałaś, jaka żałość krwawa,
Jaki wzrok, jaka mowa, jaki chód rozpaczy?
Wiesz co to jest?
Co?
Zazdrość.
Zazdrość?
Nieinaczej —
Zazdrości Edmundowi.
Czego?
Już wiesz czego.
Może szczęście Edmunda przeszkodą dla niego...
Nieszczęściem powiedz, ja wiem...
Jest zatém zmartwiony...
Co? — zmartwiony? — z miłości, zazdrości, szalony!
Wierz mi, wierz biedna Floro.
Co? — To być nie może.
Ja dawnom zgadywała, ależ, o mój Boże,
Już z temi mężczyznami całkiem tracę głowę...
Lecz gdzież dawne dowody, powiedz, a gdzie nowe?
Ach, w jego własnych słowach, — przekleństwa wyrzeka,
Na świat, ludzi, kobiety i w końcu ucieka,
Ażeby nie być świadkiem (spuszczając oczy) przykrej wprawdzie doby,
Lecz którą najskromniejsze przejść muszą osoby.
Ha! jeśli to jest prawdą, jeślim jest zwiedzioną —
Straszną iskrę rzuciłaś — nie wiesz w jakie łono;
Jak tu (wskazując na piersi) pożar się wznieci, wyleje się wszędzie —
I kto tylko szczęśliwy, moim wrogiem będzie!
(odchodzi)
Otóż ją macie! Floro! jak szalona leci!
Był jeden, potém drugi — traf! jestci i trzeci —
A dajcieże mi pokój! — A, tego za wiele!
Serca mego na troje dla was nie rozdzielę —
Wszak jest Alina, Flora — czemuż wszyscy do mnie?
A wszystkich miłość straszna — zazdroszczą ogromnie:
Alina o Edmunda, Flora o Zdzisława;
Edmund mnie nie odstąpi — Szambelan ma prawa,
Zdzisław także się sroży — ...Tu się krew potoczy!
Lecz cóż ja temu winna? Gdzież mam podziać oczy?
Mamże się w murach zamknąć, jak jaka sułtanka,
Lub twarz tylko odwracać za przyjściem kochanka?
Ach, Alina! biadaż mi!
Alineczko luba!
Prawdziwie... wierz mi... szczerze... smutna dla mnie chluba...
Wierzę wszystkiemu, a ty wierz znowu wzajemnie,
Iż siebie uniewinnić starasz się daremnie,
Bo żadnej niema winy co się mnie dotycze:
Edmund wolny — kocha cię — dobrze — szczęścia życzę.
Fe, fe, jesteś nieszczera — taisz swoje żale;
Lepiej przyznaj urazę i przebacz wspaniale.
Nie mam urazy.
Edmund że kochał się w tobie,
Wiesz, prawda?
Nie wiem wcale.
Że zmienny w tej dobie,
Wiesz także?
Także nie wiem.
Ma jeszcze nadzieję!
Biedna, biedna Alino — on za mną szaleje...
Lecz trzeba być rozsądną, rozpaczać nie trzeba,
Jeszcze i tobie męża wyszukają nieba.
Nie trać duszko odwagi i dobrej nadziei —
Jakoś to będzie, jakoś — wszystko po kolei —
Jak ja ciebie, ty kogoś ubieżysz w miłości —
Lecz w tém szczęście, nic więcej — zatem bez zazdrości,
Niema się czego wstydzić — tak bywa na świecie. —
Trzeba, trzeba rozsądku — nie płacz moje dziecię.
Ależ moja ciotuniu, jeśli łza się kręci,
To pewnie, że nie z płaczu przytłumionej chęci.
I proszę, przestań mówić, bo nie będę winna,
Śmiejąc się z tego, z czegom śmiać się niepowinna.
To spazmy, moja duszko — śmiech z płaczem, dla Boga!
Powąchaj róg jeleni —
Jak cierpi nieboga!
Lecz cóż ja temu winna? — To losu igraszka —
Trudnoż oddać kochanka, jak zbiegłego ptaszka. —
(głośno) Wierzaj, moja Alinko, teraz powiem szczerze,
Nie masz czego żałować — nie tracisz w tej mierze —
Edmund nie był dla ciebie — jeszcze to za płoche,
Jeszcze głowa zielona i szalona trochę —
Byłby się z tobą, wierz mi, nigdy nie ożenił.
Doprawdy?
Jak cię kocham. — Byłby się odmienił,
Nie dziś, to jutro — pewnie — a lepiej że wcześnie —
I dziękuj Panu Bogu, iż lubo boleśnie,
Jednak ochrania ciebie od zgryzot tysiąca,
Któremi nadal grozi miłość zbyt gorąca.
Jakże się ty, ciotuniu, chcesz na nie wystawić?
Chcę... chociażby dla tego... by ciebie wybawić.
Lecz jeśli mnie usłuchasz, Alinko kochana,
Ja, ja ci dam męża — wiesz kogo? — Szambelana.
Nieźle, prawdziwie nieźle.
To mąż, co się zowie.
Wprawdzie ja mu dotychczas jeszcze siedzę w głowie;
Ale jak mu się umknę raz jeden i drugi,
To zmiarkuje, że trzeba cofnąć swe usługi,
I ku tobie obróci miłośne westchnienia.
Doprawdy?
Ja ci ręczę!
Więc niema wątpienia.
Opatrz go tylko dobrze.
Nie bardzom ciekawa.
To nie Edmund!
O, pewnie!
Co to za postawa.
Jaka wytworność mowy, delikatność słuchu,
Co za powaga kroku, za przystojność ruchu...
Wszystko to piękne, dobre rady i obrazy,
Ale teraz wet za wet, przyjmij bez urazy,
Co ci przyjaźń troskliwa wyznać każe śmiele.
Edmund lubi żartować, żartować za wiele,
Często nawet przesadzi, bądź zatem ostrożna,
Każdemu jego słowu zaufać nie można!
Uważaj — ja cię proszę... i tak, już się boję,
Czy on dziś z tobą... może... może zwykle swoje...
Boisz się... czy... nie żarty... boisz się... z przyjaźni...
O, jakże ci dziękuję... nie miej tej bojaźni. —
A, już dłużej prawdziwie, wytrzymać nie mogę.
Gorzki ten jej uśmiech, gorzki!... (do Aliny ironicznie)
Uśmierz zbytnią trwogę...
Ach biedna, biedna duszko — jakże mi żal ciebie.
Pamiętaj com ci rzekła, zda się to w potrzebie.
Aj motylku, motylku! rozpuszczasz skrzydełka;
Powinnabym się gniewać za zdarte sidełka;
Ale miłość bliźniego gniew ku nam rozmiata —
Szczęśliwyś Szambelanie — ręczy Małgorzata.
Nazwałbym się szczęśliwym, lecz tylko w tym względzie,
W jakim moja przychylność miłą tobie będzie.
(ukłon głęboki)
Prawdziwie dom szalonych.
Lecz przyjaźń troskliwa
Nie zawsze lubych wieści, lubą trąbą bywa. —
O Alino, ozdobo starego półświata,
W cnoty, wdzięki, powaby, w szlachetność bogata!
Mój panie Szambelanie, miej litość nademną,
Słuchać tych szumnych pochlebstw, rzeczą nieprzyjemną,
Zawsze ci się wypraszam, nie mogę wyprosić.
Jak widzieć doskonałość i milczeć, nie głosić?
Ale twoje rozkazy wypełnię do słowa,
Obyś tak przyjąć rady ty była gotowa.
Dziś, widzę, same rady.
Choćbym w tej godzinie
Padł ofiarą przyjaźni — com winien uczynię;
Rozwiążę skryty węzeł, wyłuszczę dowody,
Wskażę zbawienną drogę, ochronię od szkody.
To wiele, bardzo wiele — a zatém do rzeczy.
Pan Edmund, człowiek godny, nikt temu nie przeczy,
Jestem jego czcicielem i najniższym sługą;
Ale jego tu bytność trwa trochę za długo.
Komuż to szkodzić może?
Twojej dobrej sławie.
Setne tym niosę dzięki, co o nią w obawie —
Ależ niech i mnie także raczą ufać trochę.
Najtwardsze do poznania, co z pozoru płoche,
A w głębi czarną chytrość, jak jądro ukrywa.
Szambelanie!
Gniewaj się, lecz to rzecz prawdziwa.
Łatwiej przestrzelić pancerz w miejscu ustalony,
Niż proporzec na wszystkie migający strony.
Nie jam poznał Edmunda — na cóż mi tej pracy?
Ale lubo odlegli, znaleźli się tacy —
Zna go cała Warszawa — (z przyciskiem)
A ja miewam listy.
I w nich jest Edmund? Edmund?
Dowód oczywisty.
(ukłon głęboki)
Kto pisał, godzien wiary, gdyż to przypadkowo,
Nie wiedząc naszych związków, wspomniał o nim słowo.
Prawda — Edmund — (z przyciskiem ku Edmundowi)
wyraźnie — to jego nazwisko.
(opatrzywszy list oddaje)
Widzisz pani — com mówił? — niebezpiecznie, ślizko —
Co to za lekkomyślność!
To prawda, czasami.
Więcej niż lekkomyślność — mówiąc między nami —
(ciszej) Byle fartuszek... ach, fe! zalotnik z urzędu.
Każdą kocha, przysięga: bez żadnego względu
Jak, co, gdzie i kiedy... fe! — na Turka zakrawa.
Jest jakaś pewna miara — jakieś w świecie prawa,
Które szanować trzeba.
Właśniem to mówiła.
Albo jego szyderstwo, jestże to rzecz miła?
Prawda, często bez granic.
Z wszystkich, z wszystkich razem.
I bez zastanowienia, że jednym wyrazem
Nawet tych, których kocha, nabawia kłopotem.
Widzisz pani! com mówił? Jest więcej niż trzpiotem.
Jakżeby go poprawić?
Nijak — próżna troska.
A, jest trochę nadziei.
Ani... ani włoska! —
Wyprawić go czém prędzej — na moje sumienie —
Sto...
Lat, pewnie — dziękuję za szczere życzenie.
Kichnął — (stając) I mocno kichnął — jeszcze w uszach dzwoni —
Ci wojskowi... fe, brzydko. — Niechże Pan Bóg broni!
Dziękuję, a wejrzeniem jak sto nożów topi —
Tfy, tfy, tfy! — wyrwałem się, jak Filip z konopi —
Czy mnie szał jaki napadł, czy ślepota jaka?
Ci wojskowi... zwłaszcza ten... jakiś zawadjaka...
Dziękuję ci, dziękuję, dziękuję Zdzisławie,
Żeś mi dobrze poradził i wplątał łaskawie;
Mądry był cały spisek, lecz spóźniony bardzo.
Wiesz już więc?
Jak nie wiedzieć, kiedy nami gardzą.
Tak, gardzą, bo się śmieją... lecz i skarać mogą.
Ja zręcznie przepisaną postępując drogą,
Zręczniem wspomniał Alinie, co ją nadal czeka,
Jeśli ztąd nie oddali takiego człowieka —
Zdziwiona — ja do listu — oto dowód jasny —
Potém mocnym kolorem, kryjąc penzel własny,
Mażę, czernię Edmunda...
Ona na to głucha.
Nie, lecz on za mną siedzi i wszystkiego słucha.
To źle.
A pewnie że źle.
Ściągniesz kłopot sobie.
Nie ja tylko.
Któż?
Ty.
Ja?
Ty.
W jakim sposobie?
W jakim — tego ja nie wiem — Ale za co, to wiem.
Za cóż?
Za rady twoje.
Któż powie?
Ja powiem.
Macie listy przejęte, panowie spiskowi.
(chodzi w głębi sceny)
Ha, mój korsarz! — ta zdobycz może nam co powie.
„A Monsieur Monsieur Jendrées de Kawalerski, Etant Rojal Chambellane et cavalier de Lordre de Miechuw — Gran Senieur Bienfetteur et trêz aimez frêre a moi — par Brześć w Kogutkowcach za Grodnem gdzieś — pilno, pilno.“
Na, masz.
Od mojej siostry.
Do Edmunda, brawo!
Floro!
Trzeba mu oddać.
Oho! nie tak żwawo —
Hm! za rewersem, widzę. (do Szambelana)
Podpisz, prędko.
Kogo?
Edmunda.
Podpisz.
Moje pismo poznać mogą.
Znowu kasztan gorący.
Wszakże to dla ciebie.
Kto wie, kto wie!
List przejąć, to ujdzie w potrzebie;
Ale podpisać kogo? nie, tego nie zrobię.
No, potém o tém — teraz, cóż donoszą tobie?
„Sercem Nayukochańszy szambellanie bracie mui — Bardzoś dobrze zrobiułeś. Żeś domnie a dresowałeś sie Ztwojemy kwestjamy, bo ja wim zawsze wżystko. toût-à-fé nalerzycie — Pani sendzina była przes długi czas iendysponowano. na jakoweś Zadkanie kataralne. tak. że Pan Doktur Fatis, musiał figuruy sy. Zpułkopy bankuw. na Bżuch aplikować. Piafki. Wizykatorio i tam dali — Esêtera dela rêste.“
No, no, do rzeczy.
Zaraz. (czyta dalej)
Widzicie!
„Dzisiaj Wracaionc zkoscioła. oddałam iy Wizyte
i Zaraz dociebie pisze.“
Widzicie!
„Edmunta, niht tu niezna.“
Otóż macie!
Wie wszystko.
Wszystko należycie!
„Czym jezdem mocno smartfiono. że. ci. służyć niemogię — Żebyś iego mundur byłeś opisał. Pani Asesorowa byłaby zgadła Zkturego Rementu. bo ona tym. zatrudnia Sie. y wi wżystko co. nalerzy dokturego munduru. a tak. trafić niemożna. powiada Pani Sendzina... pszed dwoma miesioncami. iakiś Oficyr. ale prendko przypomnic Sy. Żadna Znas niemogła iak nazywa Sie. Ale asekurujo Wszystkie że Nie Edmunt... miał być Come il feaû. pszystoiny i dê bontôn. Upad iak kamin wewo de. a to tak stało sie pet-êutre to ten sam.“
Edmund jest tu tak dawno?
Niema dwóch miesięcy.
Lecz wyjazd, podróż.
Czytaj, może jest co więcej.
„W poiedynku Zabiuł trzech pułkowników.“
Trzech!
Zabił? zabił? (zagląda w list)
Zabił — (milczenie) To nie jest igraszka.
Trzech!
I to pułkowników! na takiego ptaszka
Pan Edmund dość zakrawa.
Czytaj, czytaj dalej.
Ja mówię, z wojskowemi... czy diabli nadali!
(czyta) „Ale i on. iak muwi Pani Sendzina, całkiem iakiś członek straciul. podobno rękie kula urwała mu. potym Wpad do Domu. Pana. Kasztelana — Otusz quêlle Malheûr Zapomniałam iak nazywa Sie Kasztelan. Ale wpad iempetycznie. drzwi wyłupał. i Wykrad Curkie mu. Gdzie podział Sie. Niht niewi — Pêt-êutre to ten sam. Jezdem obligowano Zkończyć list. Bo poczta czeka i okulary. wczora. Ten Osioł. Bartłomi nastompiuł nogo. Adiê chêre Frêre — Ta âimante Seûrre! — ... Rosse.
Więc nie on.
I on ranny.
Ale nie bez ręki.
Prawda i to — szal trzymał.
Nie on.
Bogu dzięki.
Ale nim dla Aliny od dziś dnia zostanie.
Cóż z listem?
Rozpieczętuj.
Czekać, moje zdanie.
Schowaj więc.
Schowaj.
Weźże.
Czemuż ja, dla Boga?
Nie sparzy cię, nie.
(odchodzi za Florą)
Trzech! — trzech — diabelska przestroga!