<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Fredro
Tytuł Ciotunia
Rozdział Akt II
Pochodzenie Dzieła Aleksandra Fredry tom V
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1880
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT II.


SCENA I.
Edmund, Małgorzata.
(Edmund siedzi przy stoliku i składa list jedną ręką, — świeca przed nim)
Edmund.

Z dawnych prawd, wielkiej prawdy doświadczam w tej dobie:
Dobrze mieć jednę rękę, ale lepiej obie.

(Małgorzata dziwacznie ubrana, skrada się na palcach, niby z gracyą i zasłania oczy Edmundowi)

Pfe, do diabła! pfe, piżmo, aż mi w nosie wierci!

(odejmuje ręce z przed oczu)

Zawsze czuć Szambelana jak blizkiego śmierci.
Koncept stary i... już wiesz — a łapa jak szczotka.

Małgorzata.

Grzecznie, niema co mówić.

Edmund (na stronie).

Aj, aj, wszak to ciotka.

Małgorzata (urażona, na stronie).

Jak szczotka!

Edmund.

To żart... (na stronie) cóż mam mówić?

Małgorzata.

Szczotka! proszę.

Edmund.

Figiel za figiel.

Małgorzata.

Figiel! ja takich nie znoszę.
(na stronie) Figiel! szczotka!

Edmund.

Słyszałem drzwi lekkie wzruszenie,
Jakiś szmer, jak zefira — zefira westchnienie —
Woń szeroka — krok płynny jak mglistej Najady,
Za którą i na błocie nikną zaraz ślady —
Któż to jest? myślę. — Ha? wiem — szepnął mi głos serca,
Ale figiel za figiel, powiem, że morderca.

Małgorzata.

Morderca?

Edmund.

Tak, morderca groźnego pająka.

Małgorzata.

Ach, pająk żyje — znowu po kwiatach się błąka.

Edmund.

Kwiatach?

Małgorzata (sentymentalnie).

Jego mieszkaniem zwykle wonne kwiaty,
Zwykle wonne bukiety.

Edmund (na stronie tymże głosem).

Zwykle stare graty.

(głośno)

Zatém nie zgniótł pająka mszcząc się swojej pani?
O nieczuły! jabym zgniótł szambelana dla niej!
Szczęsny! błogosławiony! wybrany! bogaty!
Jemu kwitną rozkosze w sercu Małgorzaty.

Małgorzata.

Wysoko — nie dostanie.

Edmund.

Jak się zepnie — może.

Małgorzata.

Nadaremnie.

Edmund.

Chęć szczera wzniesie.

Małgorzata.

Nie pomoże.
Ach, nie takiego męża chciwa moja dusza,
Którego włos zrzedzony czas pudrem przyprusza,
Którego krok chwiejący jak z długiej podróży,
Mimo częstych podrygów chęć spoczynku wróży;
Co nad przeszłość innego nie dając dowodu,
Jest jakby własny portret malowany z młodu. —

(stosując do Edmunda)

Lecz takiego, którego usta jak korale
Łatwo miłość wrażają, nie głosząc jej wcale;
Który życia zarzewiem przez palące oko
Łamie wszelkie zapory,

(wskazując na serce)

tu sięga głęboko.
Wdzięczny, młody, co serca pociąga do siebie,
Jak nam malują Bogów — lub jak widzę ciebie!

Edmund (z udaném uniesieniem).

Ach Małgorzato! kiedy twój umysł tak czysty,
Uczyń łaskę.

Małgorzata (z uczuciem).

Mów — żądaj!

Edmund (podobnież).

Zapieczętuj listy.

Małgorzata (zadziwiona).

Tylko tyle?

Edmund.

Tymczasem. — Jeszczem w ręku słaby.

(Małgorzata przystępuje do siedzącego i zaczyna pieczętować listy, Edmund po krótkiém milczeniu)

Ach, co widzę!

Małgorzata (z kokieteryą).

Cóż widzisz?

Edmund.

Tysiączne powaby...

Małgorzata.

Żartowniś!...

Edmund.

W pełnym kwiecie.

Małgorzata.

Fi, popiekę palce.

Edmund (czule).

Ja serce.

Małgorzata (z uczuciem).

Poruczniku!

Edmund.

Polegnę w tej walce.

Małgorzata (skłaniając się ku siedzącemu Edmundowi).

Sił nie mam.

Edmund (odsuwając się z krzesłem a list podając).

Jeszcze jeden.

(po krótkiém milczeniu)

Jak się ten lak leje,
Tak pod twojém wejrzeniem krocie serc topnieje;
Jak się tu pod pieczęcią wyciskają herby,
Tak w sercu fizys twoja wieczne tłoczy szczerby.

Małgorzata (cofając się ku niemu).

Skończ — słabo mi!

Edmund (odsuwając się z krzesłem).

Skończyłem.

Małgorzata (jak wyżej).

Mdleję!

Edmund (wstając).

Proszę siadać.

Małgorzata.

Trzymaj mnie!

Edmund.

Obym dwiema rękami mógł władać!

Małgorzata (czule).

Choć jedną, poruczniku — jedną!

Edmund (na stronie).

Dałżem sobie. —

(z udaną namiętnością)

Uchodź nieszczęsna!

(Małgorzata zrywa się przestraszona)

Uchodź!

(cofa się przed nim)

Sam nie wiem co zrobię!
Te oczki jak opale — ten nosio różowy —
Rumieniec jak wypiekły — ząbek bukszpanowy —

(mocniejszym jeszcze głosem. — Małgorzata cofa się za stolik)

Uchodź! — już namiętności rozpuściłem wodze!

Małgorzata.

Czy o to idzie?

Edmund.

Uchodź!

Małgorzata (śpiesząc w jego objęcia).

Ja tutaj uchodzę.

Edmund (nawiasem).

Ostrożnie! ręka! (z rezygnacyą) Bogom święcę tę ofiarę.

(Alina wchodzi w chwili kiedy Edmund głośno cmoknął całusa blisko twarzy Małgorzaty)
Alina.

Pięknie i głośno.

Małgorzata.

Ach! ach!

(wybiega)




SCENA II.
Alina, Edmund.
Edmund (po krótkiém śmiechu).

Żem grzeczny nad miarę,
Nikt temu nie zaprzeczy.

Alina (śmiejąc się).

I zawsze szalony.

Edmund.

Przepraszam, tu szaleństwo nie z mej było strony.

Alina.

Biedna ciotka, prawdziwie.

Edmund.

Nad wyraz szczęśliwa.

Alina.

Szyderstwa trochę nadto.

Edmund.

Kiedyż je wyzywa.

Alina.

A ciebie o to prosić!

Edmund.

Tu potrzeba było.
Zwyczajne moje żarty tak ją dzisiaj miłą
I coraz gwałtowniejszą przejęły nadzieją,
Tak wartko się puściła wskazaną koleją,
Żem potem nie miał serca zatrzymać w obłędzie.

Alina.

Niech tylko twoje serce dla innych nie będzie
Tak wielce litościwém, bardzo o to proszę;
A ma dosyć skłonności.

Edmund.

To cnota, jak wnoszę.

Alina.

Ja to mówię bez żartu; mniejsza, ciotka stara,
Ale Zosia, Aniela, Wanda, nawet Klara,
Każda z tobą brat za brat. — Jak się zjadą czasem,
Tam gdzie ty, tam i one, ze śmiechem, hałasem,
Aż uszy często bolą. — A pamiętaj o tém,
Że wolno ci udawać, ale nie być trzpiotem,
Że ja to muszą znosić, lecz nie znosić wolę;
Lecz ty nieżonatego chętnie bierzesz rolę.

Edmund.

Ach, jeśli często biorę, tyś tego przyczyną.
A wiesz dla czego?

(ujmuje ją w pół i przemówiwszy kilka słów do ucha daje pocałowanie; — Flora stanęła we drzwiach i zobaczywszy zaraz się cofnęła)

Dobrze?

Alina (ironicznie).

Zapewne!

(całuje go i wybiega)
Edmund (wziąwszy listy).

Alino!

(wybiega za nią)




SCENA III.
Małgorzata (wychodząc nieśmiało).

Biada! cóż teraz będzie! Alina widziała;
Zbladła nieszczęsna, zbladła i wstrząsła się cała!
Zazdrość ją zniszczy — biedna! — Ale cóż ja mogę!
Mamże łokciem odtrącić, lub podstawić nogę,
Kiedy w szalonym pędzie do uścisku goni;
Albo mamże jak piskorz wymknąć mu się z dłoni?
Ach, co za ogień! za szał — Z początkum się zlękła...
A jak mnie ścisnął! Boże! aż sznurówka pękła. —
Odemnie chce pieczęci — ja Zefir! — Najada!...
Lecz Alina, Alina... A Szambelan, biada! —
Tu krew popłynie. — Losie! jak dziwne twe dzieła:
Doszłam lat pięćdziesięciu... (przestraszona ogląda się)
Ha! jakżem krzyknęła —

(ciszej) Doszłam lat pięćdziesięciu wzdychając daremnie,
A dziś dwóch, dwóch i naraz, kocha ich się we mnie;
Hola, ho! po jednemu, po jednemu proszę,
Będą u mnie i wianki, lecz będą i kosze.





SCENA IV.
Małgorzata, Flora, Zdzisław.
Flora (wchodząc ze Zdzisławem).

Pocałował, widziałam, na co tu gadania.

Zdzisław.

Ale ona, cóż na to?

Flora.

Wcale się nie wzbrania.

Małgorzata (myśląc że o niej mowa).

Cicho! ja się rumienię.

Zdzisław (chodząc).

Przeklęcie! przeklęcie!

Flora (do Małgorzaty).

Widziałaś?

Małgorzata (spuszczając oczy).

Mgłą się kryją oczy w tym zamęcie,
Alem odgłos słyszała.

Zdzisław.

Gdzie?

Małgorzata (z kokieteryą).

Jakiś ciekawy!
Gdzieś, koło ucha, jakoś tędy...

Zdzisław (do siebie)

Bez obawy,
Bez najmniejszej obawy... (stając) Lecz gdzież się to stało?

Flora.

Tu, tu, właśnie w tém miejscu; lecz jak długo trwało,
Tego nie wiem, bom zaraz drzwi prędko przymknęła.

Małgorzata.

Ach, raz tylko, zawierz mi.

Zdzisław.

Otóż koniec dzieła.

Flora.

Dlaczegoż koniec?

Zdzisław (ironicznie).

Czegoż więcej życzysz sobie?
Cóż teraz wolnej będzie przeszkadzać osobie,
Kiedy już tak ogłasza swoje przedsiewzięcie
Pójść przed ołtarz, a ztamtąd w kochanka objęcie?

Małgorzata.

Nie, nie będzie przeszkadzać — to już rzecz skończona —
Tak, tak, niema przeszkody — a miłość szalona —
Szalona, ja wam mówię — ja sama truchleję.

Flora.

A ja wcale nie — wszelką mam jeszcze nadzieję.

Małgorzata.

To znowu co innego — ja mam pewność wszelką.

Zdzisław (chodząc i bijąc się w czoło).

Ha! trzeba być ślepotą uderzonym wielką,

Aby spokojnie zamki budować na lodzie,
Wtedy, gdy się już stoi po kolana w wodzie;
Aby patrzeć, nie widzieć co się w koło dzieje,
Póki się diabeł w ucho głośno nie zaśmieje.
Ale kto kiedy końca dojdzie z kobiétami,
Kogoż ich mądra chytrość nie zwiedzie, nie zmami?
Nim się pozna, przeniknie śród sprzeczności wielu,
Nim się wpadnie na drogę, one już u celu. —
Przeklęta i przeklęta zawsze sprawa z niemi,
Bo musisz patrzeć w niebo, a chodzić po ziemi;
I jakże źle nie stąpić! nie zaorać nosem!
Szalony kto zażąda kierować ich losem!
Róbcie sobie co chcecie, ja świadkiem nie będę;
Nie oprę się aż w domu, jak konia dosiędę.
(odchodzi)





SCENA V.
Flora, Małgorzata.
(czas jakiś milczenie)
Małgorzata.

Floro, czy ty rozumiesz?

(Flora zamyślona nie odpowiada)

Co przyszło do głowy?
Myśli pędzić na koniu jak Mazepa nowy. —
Miałżeby... (na stronie) Ha, co za myśl! — No, proszę ja kogo!
Jakto niektórzy zazdrość długo taić mogą! —
Teraz już wiem, już zgadłam — żałuję go szczerze —

(po krótkiém milczeniu)

Floro — chodźno tu bliżej — jednę myśl ci zwierzę.....
Tylko się nie martw bardzo — trzeba mieć moc duszy —
Biedna Floro... (na stronie) Ach, gromem uderzę ją w uszy.

Flora.

Czegoż chcesz? nie rozumiem.

Małgorzata.

Zrozumiesz zawcześnie
Ale bądź przekonana, że mi to boleśnie,
Że to bez mojej winy... — Lecz takto się dzieje:
Kto ma szczęście, ma wszystko — zbiera gdzie nie sieje.

Flora.

I cóż?

Małgorzata.

Boże uchowaj, ażebym zuchwała
Swojej jakiej zasłudze przypisywać miała —
Ja wiem, i w szczerej ducha wyznaję pokorze,
Iż ładniejsza odemnie przytrafić się może;
Że ów wdzięk, lubość, zachwyt, co w mojej osobie
Widzą mężczyzni — winnam Bogu, a nie sobie.

Flora.

Nie rozumiem.

Małgorzata.

Ach Floro, wierz mi, że niechcący...
Lecz jest czasem w której z nas — uśmiech czarujący,
Zawrót oka łechtliwy — ruch ciała uroczy —
Jest wdzięk — i jest jakieś coś, co zamydla oczy,
Co mimo naszej wiedzy działa zawsze mile,
I jest w nas jakby wędką na męskie motyle.

Flora.

Ale cóż, cóż się stało?

Małgorzata (tajemnie).

Słyszałaś Zdzisława?

Flora.

Słyszałam.

Małgorzata.

Uważałaś, jaka żałość krwawa,
Jaki wzrok, jaka mowa, jaki chód rozpaczy?
Wiesz co to jest?

Flora.

Co?

Małgorzata.

Zazdrość.

Flora.

Zazdrość?

Małgorzata.

Nieinaczej —
Zazdrości Edmundowi.

Flora.

Czego?

Małgorzata (spuszczając oczy).

Już wiesz czego.

Flora.

Może szczęście Edmunda przeszkodą dla niego...

Małgorzata.

Nieszczęściem powiedz, ja wiem...

Flora.

Jest zatém zmartwiony...

Małgorzata.

Co? — zmartwiony? — z miłości, zazdrości, szalony!
Wierz mi, wierz biedna Floro.

Flora (niespokojnie).

Co? — To być nie może.

Małgorzata.

Ja dawnom zgadywała, ależ, o mój Boże,
Już z temi mężczyznami całkiem tracę głowę...

Flora (porywczo).

Lecz gdzież dawne dowody, powiedz, a gdzie nowe?

Małgorzata.

Ach, w jego własnych słowach, — przekleństwa wyrzeka,
Na świat, ludzi, kobiety i w końcu ucieka,
Ażeby nie być świadkiem (spuszczając oczy) przykrej wprawdzie doby,
Lecz którą najskromniejsze przejść muszą osoby.

Flora.

Ha! jeśli to jest prawdą, jeślim jest zwiedzioną —
Straszną iskrę rzuciłaś — nie wiesz w jakie łono;
Jak tu (wskazując na piersi) pożar się wznieci, wyleje się wszędzie —
I kto tylko szczęśliwy, moim wrogiem będzie!
(odchodzi)





SCENA VI.
Małgorzata.

Otóż ją macie! Floro! jak szalona leci!

(po krótkiém milczeniu)

Był jeden, potém drugi — traf! jestci i trzeci —
A dajcieże mi pokój! — A, tego za wiele!
Serca mego na troje dla was nie rozdzielę —
Wszak jest Alina, Flora — czemuż wszyscy do mnie?
A wszystkich miłość straszna — zazdroszczą ogromnie:
Alina o Edmunda, Flora o Zdzisława;
Edmund mnie nie odstąpi — Szambelan ma prawa,
Zdzisław także się sroży — ...Tu się krew potoczy!
Lecz cóż ja temu winna? Gdzież mam podziać oczy?
Mamże się w murach zamknąć, jak jaka sułtanka,
Lub twarz tylko odwracać za przyjściem kochanka?
Ach, Alina! biadaż mi!





SCENA VII.
Alina, Małgorzata.
Małgorzata.

Alineczko luba!
Prawdziwie... wierz mi... szczerze... smutna dla mnie chluba...

Alina.

Wierzę wszystkiemu, a ty wierz znowu wzajemnie,
Iż siebie uniewinnić starasz się daremnie,
Bo żadnej niema winy co się mnie dotycze:
Edmund wolny — kocha cię — dobrze — szczęścia życzę.

Małgorzata.

Fe, fe, jesteś nieszczera — taisz swoje żale;
Lepiej przyznaj urazę i przebacz wspaniale.

Alina.

Nie mam urazy.

Małgorzata.

Edmund że kochał się w tobie,
Wiesz, prawda?

Alina.

Nie wiem wcale.

Małgorzata.

Że zmienny w tej dobie,
Wiesz także?

Alina.

Także nie wiem.

Małgorzata (na stronie, z pożałowaniem głaszcząc ją pod brodę).

Ma jeszcze nadzieję!
Biedna, biedna Alino — on za mną szaleje...
Lecz trzeba być rozsądną, rozpaczać nie trzeba,
Jeszcze i tobie męża wyszukają nieba.
Nie trać duszko odwagi i dobrej nadziei —
Jakoś to będzie, jakoś — wszystko po kolei —
Jak ja ciebie, ty kogoś ubieżysz w miłości —
Lecz w tém szczęście, nic więcej — zatem bez zazdrości,
Niema się czego wstydzić — tak bywa na świecie. —

(całując ją w czoło)

Trzeba, trzeba rozsądku — nie płacz moje dziecię.

Alina.

Ależ moja ciotuniu, jeśli łza się kręci,
To pewnie, że nie z płaczu przytłumionej chęci.

I proszę, przestań mówić, bo nie będę winna,
Śmiejąc się z tego, z czegom śmiać się niepowinna.

Małgorzata.

To spazmy, moja duszko — śmiech z płaczem, dla Boga!
Powąchaj róg jeleni —

(podaje flaszeczkę, którą Alina bierze i odwraca się dla ukrycia śmiechu; na stronie)

Jak cierpi nieboga!
Lecz cóż ja temu winna? — To losu igraszka —
Trudnoż oddać kochanka, jak zbiegłego ptaszka. —
(głośno) Wierzaj, moja Alinko, teraz powiem szczerze,
Nie masz czego żałować — nie tracisz w tej mierze —
Edmund nie był dla ciebie — jeszcze to za płoche,
Jeszcze głowa zielona i szalona trochę —
Byłby się z tobą, wierz mi, nigdy nie ożenił.

Alina.

Doprawdy?

Małgorzata.

Jak cię kocham. — Byłby się odmienił,
Nie dziś, to jutro — pewnie — a lepiej że wcześnie —
I dziękuj Panu Bogu, iż lubo boleśnie,
Jednak ochrania ciebie od zgryzot tysiąca,
Któremi nadal grozi miłość zbyt gorąca.

Alina.

Jakże się ty, ciotuniu, chcesz na nie wystawić?

Małgorzata (po krótkiém milczeniu).

Chcę... chociażby dla tego... by ciebie wybawić.
Lecz jeśli mnie usłuchasz, Alinko kochana,
Ja, ja ci dam męża — wiesz kogo? — Szambelana.

Alina (ironicznie).

Nieźle, prawdziwie nieźle.

Małgorzata.

To mąż, co się zowie.
Wprawdzie ja mu dotychczas jeszcze siedzę w głowie;
Ale jak mu się umknę raz jeden i drugi,
To zmiarkuje, że trzeba cofnąć swe usługi,
I ku tobie obróci miłośne westchnienia.

Alina (jak pierwej).

Doprawdy?

Małgorzata.

Ja ci ręczę!

Alina.

Więc niema wątpienia.

Małgorzata.

Opatrz go tylko dobrze.

Alina.

Nie bardzom ciekawa.

Małgorzata.

To nie Edmund!

Alina.

O, pewnie!

Małgorzata.

Co to za postawa.
Jaka wytworność mowy, delikatność słuchu,
Co za powaga kroku, za przystojność ruchu...

Alina.

Wszystko to piękne, dobre rady i obrazy,
Ale teraz wet za wet, przyjmij bez urazy,

Co ci przyjaźń troskliwa wyznać każe śmiele.
Edmund lubi żartować, żartować za wiele,
Często nawet przesadzi, bądź zatem ostrożna,
Każdemu jego słowu zaufać nie można!
Uważaj — ja cię proszę... i tak, już się boję,
Czy on dziś z tobą... może... może zwykle swoje...

Małgorzata (parska śmiechem i mówi przerywając mocnym śmiechem)

Boisz się... czy... nie żarty... boisz się... z przyjaźni...
O, jakże ci dziękuję... nie miej tej bojaźni. —

Alina (śmiejąc się).

A, już dłużej prawdziwie, wytrzymać nie mogę.

(śmieją się obydwie)
Małgorzata (na stronie).

Gorzki ten jej uśmiech, gorzki!... (do Aliny ironicznie)
Uśmierz zbytnią trwogę...

(ściskają się, śmiejąc się ciągle — rozmowa jednak przez to nie ma być za długo przeciągnięta)

Ach biedna, biedna duszko — jakże mi żal ciebie.

Alina.

Pamiętaj com ci rzekła, zda się to w potrzebie.





SCENA VIII.
Alina, Małgorzata, Szambelan.
Małgorzata (uderzając go po ramieniu).

Aj motylku, motylku! rozpuszczasz skrzydełka;
Powinnabym się gniewać za zdarte sidełka;

(cofnięta nieco, mówi dalej spoglądając raz na nią, raz na Szambelana)

Ale miłość bliźniego gniew ku nam rozmiata —
Szczęśliwyś Szambelanie — ręczy Małgorzata.





SCENA IX.
Alina, Szambelan, (później) Edmund.
(Alina siedzi po prawej stronie sceny — przed nią stoi Szambelan — wkrótce wchodzi Edmund, trzymając szal i kapelusz Aliny — niewidziany od Szambelana, siada w głębi po lewej stronie).
Szambelan.

Nazwałbym się szczęśliwym, lecz tylko w tym względzie,
W jakim moja przychylność miłą tobie będzie.
(ukłon głęboki)

Alina (na stronie).

Prawdziwie dom szalonych.

Szambelan.

Lecz przyjaźń troskliwa
Nie zawsze lubych wieści, lubą trąbą bywa. —
O Alino, ozdobo starego półświata,
W cnoty, wdzięki, powaby, w szlachetność bogata!

Alina.

Mój panie Szambelanie, miej litość nademną,
Słuchać tych szumnych pochlebstw, rzeczą nieprzyjemną,
Zawsze ci się wypraszam, nie mogę wyprosić.

Szambelan.

Jak widzieć doskonałość i milczeć, nie głosić?
Ale twoje rozkazy wypełnię do słowa,
Obyś tak przyjąć rady ty była gotowa.

Alina.

Dziś, widzę, same rady.

Szambelan.

Choćbym w tej godzinie
Padł ofiarą przyjaźni — com winien uczynię;
Rozwiążę skryty węzeł, wyłuszczę dowody,
Wskażę zbawienną drogę, ochronię od szkody.

Alina.

To wiele, bardzo wiele — a zatém do rzeczy.

Szambelan.

Pan Edmund, człowiek godny, nikt temu nie przeczy,
Jestem jego czcicielem i najniższym sługą;
Ale jego tu bytność trwa trochę za długo.

Alina.

Komuż to szkodzić może?

Szambelan.

Twojej dobrej sławie.

Alina (ironicznie).

Setne tym niosę dzięki, co o nią w obawie —
Ależ niech i mnie także raczą ufać trochę.

Szambelan (sentencyonalnie).

Najtwardsze do poznania, co z pozoru płoche,
A w głębi czarną chytrość, jak jądro ukrywa.

Alina.

Szambelanie!

(Edmund daje jej znak, aby milczała)
Szambelan (sentencyonalnie).

Gniewaj się, lecz to rzecz prawdziwa.
Łatwiej przestrzelić pancerz w miejscu ustalony,
Niż proporzec na wszystkie migający strony.

(zażywszy tabaki)

Nie jam poznał Edmunda — na cóż mi tej pracy?
Ale lubo odlegli, znaleźli się tacy —
Zna go cała Warszawa — (z przyciskiem)
A ja miewam listy.

Alina (śmiejąc się).

I w nich jest Edmund? Edmund?

Szambelan (dając list).

Dowód oczywisty.
(ukłon głęboki)
Kto pisał, godzien wiary, gdyż to przypadkowo,
Nie wiedząc naszych związków, wspomniał o nim słowo.

Alina (przeczytawszy).

Prawda — Edmund — (z przyciskiem ku Edmundowi)
wyraźnie — to jego nazwisko.
(opatrzywszy list oddaje)

Szambelan.

Widzisz pani — com mówił? — niebezpiecznie, ślizko —
Co to za lekkomyślność!

Alina (ku Edmundowi).

To prawda, czasami.

Szambelan.

Więcej niż lekkomyślność — mówiąc między nami —
(ciszej) Byle fartuszek... ach, fe! zalotnik z urzędu.

Każdą kocha, przysięga: bez żadnego względu
Jak, co, gdzie i kiedy... fe! — na Turka zakrawa.
Jest jakaś pewna miara — jakieś w świecie prawa,
Które szanować trzeba.

Alina (jak pierwej).

Właśniem to mówiła.

Szambelan.

Albo jego szyderstwo, jestże to rzecz miła?

Alina (jak wyżej).

Prawda, często bez granic.

Szambelan.

Z wszystkich, z wszystkich razem.

Alina (jak wyżej).

I bez zastanowienia, że jednym wyrazem
Nawet tych, których kocha, nabawia kłopotem.

Szambelan (zacierając ręce z ukontentowania).

Widzisz pani! com mówił? Jest więcej niż trzpiotem.

Alina.

Jakżeby go poprawić?

Szambelan.

Nijak — próżna troska.

Alina (żartem).

A, jest trochę nadziei.

Szambelan.

Ani... ani włoska! —
Wyprawić go czém prędzej — na moje sumienie —

(Edmund kichnął — Szambelan obraca się z ukłonem, którego nie kończy)

Sto...

Edmund.

Lat, pewnie — dziękuję za szczere życzenie.

(daje szal i kapelusz Alinie — potém podaje jej rękę i z nią wychodzi. Szambelan w nachylonej do ukłonu postawie zostaje póki nie wyjdą — potém przechodząc się zażywa tabaki)




SCENA X.
Szambelan (po długiém milczeniu).

Kichnął — (stając) I mocno kichnął — jeszcze w uszach dzwoni —
Ci wojskowi... fe, brzydko. — Niechże Pan Bóg broni!
Dziękuję, a wejrzeniem jak sto nożów topi —
Tfy, tfy, tfy! — wyrwałem się, jak Filip z konopi —
Czy mnie szał jaki napadł, czy ślepota jaka?
Ci wojskowi... zwłaszcza ten... jakiś zawadjaka...





SCENA XI.
Szambelan, Zdzisław.
Szambelan.

Dziękuję ci, dziękuję, dziękuję Zdzisławie,
Żeś mi dobrze poradził i wplątał łaskawie;
Mądry był cały spisek, lecz spóźniony bardzo.

Zdzisław.

Wiesz już więc?

Szambelan.

Jak nie wiedzieć, kiedy nami gardzą.
Tak, gardzą, bo się śmieją... lecz i skarać mogą.
Ja zręcznie przepisaną postępując drogą,
Zręczniem wspomniał Alinie, co ją nadal czeka,
Jeśli ztąd nie oddali takiego człowieka —
Zdziwiona — ja do listu — oto dowód jasny —
Potém mocnym kolorem, kryjąc penzel własny,
Mażę, czernię Edmunda...

Zdzisław.

Ona na to głucha.

Szambelan.

Nie, lecz on za mną siedzi i wszystkiego słucha.

Zdzisław.

To źle.

Szambelan.

A pewnie że źle.

Zdzisław.

Ściągniesz kłopot sobie.

Szambelan.

Nie ja tylko.

Zdzisław.

Któż?

Szambelan.

Ty.

Zdzisław.

Ja?

Szambelan.

Ty.

Zdzisław.

W jakim sposobie?

Szambelan.

W jakim — tego ja nie wiem — Ale za co, to wiem.

Zdzisław.

Za cóż?

Szambelan.

Za rady twoje.

Zdzisław.

Któż powie?

Szambelan.

Ja powiem.





SCENA XII.
Szambelan, Zdzisław, Flora.
Flora (rzucając na stół dwa listy).

Macie listy przejęte, panowie spiskowi.
(chodzi w głębi sceny)

Zdzisław.

Ha, mój korsarz! — ta zdobycz może nam co powie.

(czyta adres jednego listu)

„A Monsieur Monsieur Jendrées de Kawalerski, Etant Rojal Chambellane et cavalier de Lordre de Miechuw — Gran Senieur Bienfetteur et trêz aimez frêre a moi — par Brześć w Kogutkowcach za Grodnem gdzieś — pilno, pilno.“
Na, masz.

Szambelan.

Od mojej siostry.

Zdzisław (biorąc drugi list).

Do Edmunda, brawo!
Floro!

Flora (zawsze chodząc).

Trzeba mu oddać.

Zdzisław.

Oho! nie tak żwawo —
Hm! za rewersem, widzę. (do Szambelana)
Podpisz, prędko.

Szambelan.

Kogo?

Zdzisław.

Edmunda.

Szambelan (odrzucając list).

Podpisz.

Zdzisław.

Moje pismo poznać mogą.

Szambelan.

Znowu kasztan gorący.

Zdzisław.

Wszakże to dla ciebie.

Flora (na stronie).

Kto wie, kto wie!

Szambelan.

List przejąć, to ujdzie w potrzebie;
Ale podpisać kogo? nie, tego nie zrobię.

Zdzisław.

No, potém o tém — teraz, cóż donoszą tobie?

Szambelan (czyta).

„Sercem Nayukochańszy szambellanie bracie mui — Bardzoś dobrze zrobiułeś. Żeś domnie a dresowałeś sie Ztwojemy kwestjamy, bo ja wim zawsze wżystko. toût-à-fé nalerzycie — Pani sendzina była przes długi czas iendysponowano. na jakoweś Zadkanie kataralne. tak. że Pan Doktur Fatis, musiał figuruy sy. Zpułkopy bankuw. na Bżuch aplikować. Piafki. Wizykatorio i tam dali — Esêtera dela rêste.“

Zdzisław.

No, no, do rzeczy.

Szambelan.

Zaraz. (czyta dalej)

„To Zatym. muy Respons. dotego Momentu. opuzniło.“

Widzicie!

„Dzisiaj Wracaionc zkoscioła. oddałam iy Wizyte i Zaraz dociebie pisze.“

Widzicie!

„Edmunta, niht tu niezna.“

Zdzisław.

Otóż macie!

Flora (ironicznie).

Wie wszystko.

Zdzisław (podobnież).

Wszystko należycie!

Szambelan (czyta).

„Czym jezdem mocno smartfiono. że. ci. służyć niemogię — Żebyś iego mundur byłeś opisał. Pani Asesorowa byłaby zgadła Zkturego Rementu. bo ona tym. zatrudnia Sie. y wi wżystko co. nalerzy dokturego munduru. a tak. trafić niemożna. powiada Pani Sendzina... pszed dwoma miesioncami. iakiś Oficyr. ale prendko przypomnic Sy. Żadna Znas niemogła iak nazywa Sie. Ale asekurujo Wszystkie że Nie Edmunt... miał być Come il feaû. pszystoiny i dê bontôn. Upad iak kamin wewo de. a to tak stało sie pet-êutre to ten sam.“

Zdzisław.

Edmund jest tu tak dawno?

Szambelan.

Niema dwóch miesięcy.

Flora.

Lecz wyjazd, podróż.

Zdzisław.

Czytaj, może jest co więcej.

Szambelan (czyta).

„W poiedynku Zabiuł trzech pułkowników.“

(długie milczenie, Szambelan ze Zdzisławem patrzą na siebie)
Szambelan.

Trzech!

Zdzisław.

Zabił? zabił? (zagląda w list)

Szambelan.

Zabił — (milczenie) To nie jest igraszka.

Zdzisław (zamyślony).

Trzech!

Szambelan.

I to pułkowników! na takiego ptaszka
Pan Edmund dość zakrawa.

Zdzisław.

Czytaj, czytaj dalej.

Szambelan.

Ja mówię, z wojskowemi... czy diabli nadali!

(czyta) „Ale i on. iak muwi Pani Sendzina, całkiem iakiś członek straciul. podobno rękie kula urwała mu. potym Wpad do Domu. Pana. Kasztelana — Otusz quêlle Malheûr Zapomniałam iak nazywa Sie Kasztelan. Ale wpad iempetycznie. drzwi wyłupał. i Wykrad Curkie mu. Gdzie podział Sie. Niht niewi — Pêt-êutre to ten sam. Jezdem obligowano Zkończyć list. Bo poczta czeka i okulary. wczora. Ten Osioł. Bartłomi nastompiuł nogo. Adiê chêre Frêre — Ta âimante Seûrre! — ... Rosse.

Zdzisław.

Więc nie on.

Szambelan.

I on ranny.

Zdzisław.

Ale nie bez ręki.

Szambelan (jakby do siebie).

Prawda i to — szal trzymał.

Zdzisław.

Nie on.

Szambelan.

Bogu dzięki.

Zdzisław.

Ale nim dla Aliny od dziś dnia zostanie.

Flora.

Cóż z listem?

Zdzisław (do Szambelana).

Rozpieczętuj.

Szambelan.

Czekać, moje zdanie.

Zdzisław.

Schowaj więc.

Szambelan.

Schowaj.

Zdzisław.

Weźże.

Szambelan.

Czemuż ja, dla Boga?

Zdzisław (wciskając mu list).

Nie sparzy cię, nie.
(odchodzi za Florą)

Szambelan (po długiém milczeniu).

Trzech! — trzech — diabelska przestroga!



KONIEC AKTU DRUGIEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Fredro.