Ciotunia/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Ciotunia | |
Pochodzenie | Dzieła Aleksandra Fredry tom V | |
Wydawca | Gebethner i Wolff | |
Data wyd. | 1880 | |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom V | |
| ||
Indeks stron |
And. Max. Fredro.
PANNA MAŁGORZATA.
FLORA.
EDMUND.
ZDZISŁAW.
SZAMBELAN Kawalerski.
JAN, służący Edmunda.
Rzecz dzieje się na wsi w domu ALINY.
Ach dla Boga! ratujcie! — ratujcie, dla Boga!
Coż to jest? — Co się stało?
Co tu za krzyk, trwoga?
Czy się pali?
Pali się?
Co? — pali... Gwałtu, gore!
Nie — tu, tu...
Co? — co?
Pająk!
Zabić tę potworę
Szambelanie! do walki! my będziem w odwodzie.
Na gorsie, Szambelanie.
Gdzież jest?
Ach, na przodzie!
Ale pająk?... Jest hultaj.
Ach! ach!
Już go niema.
Pozwól pani niech mszcząca noga się zatrzyma;
Pozwól niech teraz stanę w robaczka obronie,
Który śmiał spocząć chwilkę na anielskiém łonie.
Gdy jego pomieszkaniem zwykle wonne kwiaty,
Niedziw, że wziął za bukiet wdzięki Małgorzaty:
Że wziął za pełną różę ust świeżych tajniki,
Za biały narcyz bródkę, oczy za gwoździki;
A resztę... (z pożerczém wejrzeniem) Ach, resztę...
Fi!...
Stój myśli bez granic!
Piwonie, lilie, słoneczniki za nic!
Małe zatém zmylenie. — Całą jego winą,
Że został twego strachu niewinną przyczyną.
Przebacz, przebacz mu pani, mając to na względzie,
(czule) Że z takich winowajców nie on jeden będzie.
Pochlebniś z ciebie wielki, mój ty Szambelanie, —
Dobrze, niech się więc zadość twojej woli stanie,
Bo ten co twoim ustom powierzył obronę,
Wszystkie serca na swoje musi skłonić stronę.
Obym mógł jak najprędzej twym pająkiem zostać!
I jak w siatki misterne, których licha postać,
Ale więzy niezbyte, ująć serce twoje,
Otoczyć wszystkie wdzięki, któremi się poję.
Fi, fi! milcz Szambelanie — jesteś natarczywy —
Zapłoniłam się — fi, fi!
Lica kolor żywy
I to oko spuszczone wróżbą mi niemylną,
Żeś jest Szambelanowi, królowo, przychylną.
Ale cóż — te uczucia będą źrodłem smutku,
Bo życzenia serc naszych nie dojdą do skutku,
Jeżeli Edmund mężem Aliny zostanie.
Nie lękaj się, — Alina zważa na me zdanie.
Wychowałam ją... to jest: wzrosłyśmy wraz obie,
Wszystko radzim wzajemnie, powierzamy sobie,
W nas, że tak powiem, jedna tylko mieszka dusza.
Pałam ku tobie, pani, ogniem wezuwiusza,
Alebym z dwóch jednego nieochybnie zgubił,
Gdyby on siostrzenicę, ja ciotkę zaślubił.
Ja miałbym się z nim zgadzać! znosić tego trzpiota,
Co na dalsze swawole pragnie tylko złota,
Co miłostek niesyty, szukając z nich chluby,
Nie jednej niewinności był przyczyną zguby.
Fe, brzydko, fe!
U niego nic świętego niema,
Na wszystko szyderskiemi spogląda oczyma.
Prawda, że z Szambelancia nieustannie szydzi.
Ze mnie? tego nie widzę.
Ale każdy widzi.
Chociażby i tak było, mam ja na to radę,
Umiem nabić pistolet i wyciągnąć szpadę;
Lecz co dręczy nad wszystko, najboleśniej rani,
Że celem jego żartów, ty, ty jesteś pani.
Ja celem jego żartów? niegrzeczne wyrazy!
Proszę nie dzielić ze mną swej własnej urazy.
Jest wprawdzie lekkomyślny, na męża za młody,
Lecz jego przychylności mam jawne dowody.
Pamiętam jakby dzisiaj: już w późnej godzinie
Siedziałyśmy tu wszystkie wkoło przy Alinie,
Słuchałyśmy powodów, które ją znagliły
Wyjechać nagle z Wilna i pobyt tam miły
Zmienić na wiejską ciszę a raczej nudotę,
I jeszcze w takie zimno, w taką ciągłą słotę —
Siedziałyśmy więc w koło przy naszej Alinie,
Wiatr gwizdał — zegar stanął — ogień zgasł w kominie,
A wtem trzask! ktoś zajeżdża — kto? — jakiś wojskowy,
Nagle zasłabł w podróży.
Tak, na zamęt głowy.
Ach, nie, na rany w ręku wzruszone wywrotem,
Tak, że w łóżku dni kilka musiał leżeć potém.
Zkąd rany?
Zkądże? z wojny.
A podróż?
Z Warszawy.
I gdzie, tędy!
Do brata.
Nie ma dobrej sprawy.
Koniec końców, gań sobie kiedy chcesz koniecznie,
Ja wiem, że jak mnie zoczył, rozśmiał się serdecznie;
I teraz, kiedy smutny, kiedy czasem wzdycha,
Ledwie mu się pokażę — zaraz się uśmiecha.
Czemuż sobie nie jedzie, siedzi tu daremnie?
Ręka ledwie zgojona.
Ba! zdrowszy odemnie.
I wojny teraz niema...
To go pewnie cieszy.
Wolno jeszcze nie wracać.
On się też nie śpieszy.
I na co mu się śpieszyć? — siedzi jakby w raju,
Ma przy sobie doktora i to dla zwyczaju...
Bo na co mu doktora?... i ten doktor, Boże!
Nawet mojej podagrze zaradzić nie może!
Bawi więc pan Porucznik jakby między swemi:
Śpi — wszystkie panie chodząc, ledwie dotkną ziemi;
Obudzi się — śniadanie oddawna go czeka,
Ta nalewa, ta słodzi, ta grzankę przypieka,
A panicz mocno słaby w krześle się rozpiera,
I jedynie przez grzeczność za czterech pożera.
Zimno mu? — na kominku ogień się rozkłada;
Gorąco? — drzwi na ośćież aż mi puder spada.
Przy stole na wyścigi dla niego usługa:
Jedna pani mu kraje, a dolewa druga,
Bo ranny nieboraczek rączką ani władnie,
Sztucca dźwignąć za trudno, lecz kieliszek snadnie...
A pije po sto razy, raz się nie zachłyśnie!
Po stole — jednej, drugiej czule rączkę ściśnie,
Do tej mile przemówi, na tę spojrzy tkliwie,
Śpiewa, skacze i trzepie — to chory, prawdziwie!
Warto dać się zadrasnąć chociażby i więcej,
Byle tylko tak kilka przepędzić miesięcy.
Wiem, wiem, dobrze rozumiem zkąd ten gniew pochodzi.
Posądzasz serce moje, zazdrość cię uwodzi.
Ach, ty panujesz w jego najskrytszym zakącie!
Uspokój się, niewdzięczny — ucałuj tę rącię.
Brawo! nie tracą czasu gorliwe kochanki,
Nie popuszcza Szambelan na krok Podczaszanki;
Zawsze w parze miłośnej, niesyci zabawki,
Jak te między dębami siedzące turkawki.
Cóżeś widział?
Że panna raczka mi upiekła.
Babsztyl zawsze czerwony, jakby wyszedł z piekła.
Wszystko idzie wybornie.
Cicho! bo usłyszy.
Wszystko pójdzie najlepiej.
Dla Boga! mów ciszej.
Alina cię uważa.
Edmund się odmienia.
Zgaduje twoje myśli.
Ceni twe westchnienia.
Edmund dla niej za młody, starszego chce męża.
Dla uporu jedynie resztą sił natęża.
Jak tylko go oddalim, do ciebie się zwróci.
Jak Alina odmówi, do nóg ci się rzuci.
O to się tylko staraj.
Ile będzie można.
Potem ja wszystko skończę.
Tylko bądź ostrożna
Abym na kosz nie wlazła z tych wszystkich obrotów —
Edmund jeszcze niepewny, a Szambelan gotów.
I jak się co rozgłosi o tej naszej zmowie,
To mi się ten wyśliźnie, tamtego nie złowię.
Cóż to? hoża Małgosia koszyka się boi,
Kiedy na jej skinienie stu czcicieli stoi?
Pochlebiasz.
Prawdę mówię.
Cóż robić radzicie?
Strzedz Edmunda z Aliną — podsłuchiwać skrycie,
Zrywać wszelkie sam na sam, nareszcie nawiasem
Rzucić okiem anielskiem na Edmunda czasem.
Poradźże mi Floruniu, bo masz gustu dużo,
Wziąść dziś lila sukienkę, kapeluszyk z różą?
Czy też bluzę niebieską, wstążki cytrynowe?
Bluzę, bluzę, a pewnie zawrócisz mu głowę.
Idę się ubrać.
Idź, idź.
Milcz, ach milcz, sumienie!
Szambelan już zgubiony!
- (odchodzi)
Kocha mnie szalenie,
Prawda, lękam się nawet sromotnej rozpaczy,
Kiedy o co rzecz idzie, na końcu zobaczy.
Ale im większa miłość, tém większa przeszkoda.
Ale im większa trudność, tém większa nagroda.
Zresztą nic się nie dowie, aż w lubej godzinie,
Gdy Szambelan z bukietem klęknie przy Alinie.
Teraz tylko nad listem trzeba się naradzić,
Który musi koniecznie Edmunda wysadzić.
Ja mam więc list....
Napisać i niby odebrać.
Rozumiem.
Wszystkie sprawki trzeba zręcznie zebrać,
Które on nam sam nie raz powiadał o sobie;
Lecz oczywiście, w innym wystawić sposobie.
A Alina zapewne i wątpić nie będzie,
Że Edmund na pół tylko był szczerym w tym względzie.
Jednakże ten list nie tak ma być napisany,
Jakby tylko jedynie dla jego nagany.
Tak, między tém i owém przypadkiem, nawiasem,
Niech zdanie o Edmundzie pokaże się czasem.
Proszę spuścić się na mnie, bywałem u dworu:
Dekretem mu się stanie pochwała z pozoru.
Ona co tak uważa powszechne mniemanie,
Oddali go niebawem.
I twoją zostanie.
Panno Floro! Zdzisławie! przyjaźń wasza szczera
Niewygasłej wdzięczności serce me otwiera
Ale i ja też westchnąć nie lubię daremnie.
Alina za pół roku pokocha się we mnie;
Już ja to — nie chwaląc się — z wszystkiego poznaję,
Na to wam moje słowo szambelańskie daję.
Tak wszystkiemu uwierzył!
I jął się tak żywo.
To trzeba głupca!
Głupich dzieła, mądrych żniwo.
Jak jego tak i ciotki szalone nadzieje,
To prawda, ale z niemi dobrze nam się dzieje.
Dawniej wcale nie dbali, sobą zatrudnieni,
Czy się Edmund ożeni, czy się nie ożeni;
Teraz gdy niby korzyść zręcznie im wskazałem,
Przeciw temu związkowi działają z zapałem.
Wszystko to dobrze, ale przez nasze staranie,
Gdy Edmund oddalonym nareszcie zostanie,
Cóż potém?
Co? co potém? to przednia obawa!
Potém, kochana Flora pójdzie za Zdzisława.
A dalej?
Dom Aliny naszym domem będzie.
Czy myślisz, że Alina w klasztorze osiędzie?
Że się łatwo nie trafi i drugi i trzeci,
Tam gdzie powab ujmuje, gdzie się posag świeci?
Dziś Alina pamięta na dawne zmartwienia,
Lęka się nowych związków, wolność swą ocenia.
Lecz czas, zdrajca, co niby do dzieła ochoczy,
A w rzeczy czerw nieszczęsny, wszystko w niwecz toczy,
Przyćmi jaskrawy obraz powierzchnią zasłoną,
I rozklei budowę uczuciem spiętrzoną.
Czułe wdzięki kochanka, postać ujmująca
Wady przeszłego męża w grób za nim postrąca.
Ach, z nowém światłem w duszy, nowy dzień przed nami!
Świat barwi się na nowo — na nowo nas mami —
Wstręt do miłości stygnie, miłość to spostrzega,
Wiedzie przed ołtarz, łączy i — znowu odbiega!
Dla czegoż ma ostygnąć, gdy naszym zamiarem
Coraz nowym bez przerwy podsycać go żarem;
Kiedy oddalać będziem czułość, stałość, wdzięki,
Wszystko co skłonić może do oddania ręki?
Próżno — w życiu kobiéty jest pewna granica;
Przed nią — marzenie; za nią — prawda jej przyświeca;
Przed nią — każda się cofa; za nią — w miejscu stoi,
I jutro tego szuka, czego dziś się boi.
Łatwo, stojąc na górze, z góry w dół pozierać;
Łatwo, mając w czém wybrać, chcieć, niechcieć wybierać;
Łatwa przeciw miłości w oklaskach obrona —
Nie dba o jedno serce powszechnie wielbiona.
Ale kiedy już ciszej, coraz ciszej wkoło,
Kiedy już coraz częściej zasępia się czoło,
Kiedy oko przygasłe w przeszłości już czyta,
Liczy lata stopione, o korzyść z nich pyta;
A te czucia pieszczące od świata karmione,
Gdy już świat o nas ucichł, ucichły i one;
Wtedy leżą w przeszłości te wspomnienia blasku,
Jak z wystrzelonej racy gdzieś papier na piasku;
Wtedy natura matka powraca do domu —
Chcemy dać serce — lecz ach, nie mamy dać komu.
Tém lepiej; niech swą rękę dla siebie zatrzyma,
Niech jej dom zawsze nad nas, innych panów nie ma.
Nie — bo biorąc porywczo, kiedy czas przynagli,
Puszczamy się na morze bez steru i żagli,
Alina więc z tej dotąd jeszcze stoi strony:
Jak Edmund, tak dziesiąty będzie odprawiony,
Ale na drugą stronę gdy ją czas przeciągnie,
Pierwszy, rękę dziś drogą za bezcen osiągnie.
Ba, ba, ba! Niechno w porcie zarzucę kotwicę,
W mur chiński dla Aliny zmienię tę granicę.
I ciotka i Szambelan zwiedzeni oboje,
Na sobie wynagrodzą umartwienia swoje,
I ta para turkawek tu nam gruchać będzie.
O, nie — niech para grucha tam, gdzie sobie siędzie.
A gdzieindziej jak z nami?
Spuść się na mnie, proszę.
Ciotunie, Szambelany, wszystko to przepłoszę.
I niechno się ztąd tylko pan Edmund zabierze,
Bo ja w te wszystkie wstręty Aliny nie wierzę,
Bo ta bladość jej twarzy, ciągłe roztargnienie,
Rzadkie do niego mowy wyraźne zwrócenie,
A częste z nim przechadzki — rzecz niejasna wcale.
Jawniejsza miłość bywa w pragnącym zapale,
A gdy obojętności już maskę przywdziewa,
Wtedy już jej najczęściej na niczém nie zbywa.
Że go lubi, któż przeczy?
Na naszej więc głowie,
Pierwiej go ztąd wyprawić nim się o tém dowie.
Tymczasem rzucę okiem na list Szambelana.
Tylko zręcznie, ostrożnie.
Czyżem ci nieznana?
O znana i aż nadto! — mądre słowo twoje —
Lecz ja mędrszych od siebie cokolwiek się boję.
I jeśli się nie mylą, to granica owa
Już się, duszko, za tobą w mgłach przeszłości chowa.
Mając zaś czyste pole, inaczej ja zrobię —
Z czasem — zwolna — Alina — pomyślę o sobie.
Cóż ręka?
Dobrze.
Serce?
Nieźle.
Milczy?
Bije.
Nadziei czy miłości?
Któż bez obu żyje!
Jesteś skrytym.
Źle to?
Źle.
Dla kogo?
Dla ciebie.
Dla czego?
Bo nie znajdziesz pomocy w potrzebie.
Pomocy? ja? a to w czém?
Odpowiedz sam sobie.
Miałżeby mieć wiadomość.
Lecz w jakim sposobie?
Powiedz — kochasz Alinę?
Tu mowa zmierzona!
Kochasz?
Z tém się nie kryję.
Ale ona?
Ona?
Gdybyś mi to powiedział, dziękowałbym szczerze,
Bo dotychczas, niestety, nic nie wiem w tej mierze.
Nie wiesz?
Ach, gdybym wiedział, wiedziałby świat cały.
Ja znam Alinę — moje rady by się zdały.
Proszę o nie.
Edmundzie, ja ci dobrze życzę.
Nie wątpię.
W twojém szczęściu i ja zyski liczę.
Jakto?
Otóż i ona — sam na sam zostawię.
Dobrze.
Wszak to pomoc, przyjmij ją łaskawie.
- (odchodzi)
Co mówił?
W naszę ufność koniecznie się wciska.
Ach Astolfie!
Ostrożnie.
Edmunda nazwiska
Już dłużej, wierz mi, serce moje znieść nie może —
Tak mnie zawsze przerazi! tak się zawsze trwożę!
Lecz je, niestety, jeszcze zachować wypada.
Ja też tylko przy tobie odpocząć bym rada.
Złożyć to ciężkie jarzmo naszej tajemnicy,
Uchylić maskę, ćmiącą jasność twej źrenicy. —
Lękam się swego cienia — trwożę się szelestem —
Ach, gdzie idzie o ciebie, dzieckiem tylko jestem.
Nie dziw się, moja droga, że się nie tak trwożę,
Szczęście ciebie posiadać trudno zblednąć może;
Zdaje mi się że niema w tym świecie przygody,
Za którąbym w twém sercu nie znalazł nagrody.
Nie — mojej szczerej wiary nic zachwiać nie zdoła:
Że mogę być spokojny pod skrzydłem anioła.
Umiesz aż nadto moję ukołysać trwogę,
Bo słysząc te wyrazy świat zapomnieć mogę.
Ale listów dziś niema — Bóg wie co się dzieje!
Może już dotąd znikły najdroższe nadzieje.
Wszystko skończy się dobrze, bądź tylko cierpliwa.
Mnie nie na cierpliwości, na odwadze zbywa.
Nikt nademnie nie traci i nie cierpi na tém,
Iż nie mogę przed całym pochwalić się światem:
Moją jest żoną! moją! ta wdzięczna Alina,
Dawniej cel naszych westchnień, dziś żalu przyczyna!
Ale jestem spokojny co do mojej sprawy.
Pułkownik nieprzyjaciel, ale człowiek prawy,
Jak tylko do sił przyjdzie, działać będzie w stanie,
Pewnie na mą obronę uczyni wyznanie:
Iż nie tylko że nie był wyzwany przezemnie,
Ale żem się godzinę wzbraniał nadaremnie,
Że mi wcisnął pistolet i lżącym wyrazem
Zmusił w końcu do gniewu i do strzału razem.
Nie wątpię że uczciwy, że to wszystko powie,
Ależ na to potrzeba by odzyskał zdrowie.
Ma się lepiej, w ostatnim Radost pisał liście.
Zresztą, nim twą niewinność wskażą oczywiście,
Któż ręczy że tymczasem nie będziesz zdradzony?
Zmiana mego nazwiska — odległość tej strony.
O, gdybyśmy naszego małżeństwa nie kryli,
Jużby stare sąsiadki pewnie do tej chwili
Tu, tędy i owędy po tropach zławiały,
W rzeczy, cel ciekawości i plotek niemały!
Poszła za mąż — no proszę! gdzie? kiedy? za kogo?
Któż on jest? zkąd? — nikt nie wie, powiedzieć nie mogą —
Dla czego? — sekret — A, ba! — jednak wiemy o tém —
Gdzież się z sobą poznali? — gdzie był ślub? — A potém...
Jakże tam było? jak, gdzie? — w drodze — ale przecie...
I wkrótceby wieść listy rozniosły po świecie.
Lecz dziś nikt prócz domowych o mnie nie wie prawie,
A domowym nie w myśli żeś była w Warszawie.
Tam zaś, któżby mógł zgadnąć, że z koła czcicieli
Umknąwszy się, Alina los wygnańca dzieli,
Który swemu nieszczęściu składać musi dzięki,
Iż tak szybko, w lot prawie, dostąpił twej ręki.
Wszystko to pięknie, dobrze twoja miłość zdobi,
Lecz jak pułkownik umrze?
Tego mi nie zrobi.
Mój Astolfie, idź napisz — dziś gońca wyprawię.
Nim zajedzie i wróci, koniec będzie sprawie.
Koniec, lecz jaki!
Dobry.
Lekceważysz sobie.
Idź, napisz — zrób to dla mnie.
Ach, czegoż nie zrobię!
Ale jestem spokojny i nie tracę wiary,
Że i Bóg tego strzeże, kto kocha bez miary.
Z dawnych prawd, wielkiej prawdy doświadczam w tej dobie:
Dobrze mieć jednę rękę, ale lepiej obie.
Pfe, do diabła! pfe, piżmo, aż mi w nosie wierci!
Zawsze czuć Szambelana jak blizkiego śmierci.
Koncept stary i... już wiesz — a łapa jak szczotka.
Grzecznie, niema co mówić.
Aj, aj, wszak to ciotka.
Jak szczotka!
To żart... (na stronie) cóż mam mówić?
Szczotka! proszę.
Figiel za figiel.
Figiel! ja takich nie znoszę.
(na stronie) Figiel! szczotka!
Słyszałem drzwi lekkie wzruszenie,
Jakiś szmer, jak zefira — zefira westchnienie —
Woń szeroka — krok płynny jak mglistej Najady,
Za którą i na błocie nikną zaraz ślady —
Któż to jest? myślę. — Ha? wiem — szepnął mi głos serca,
Ale figiel za figiel, powiem, że morderca.
Morderca?
Tak, morderca groźnego pająka.
Ach, pająk żyje — znowu po kwiatach się błąka.
Kwiatach?
Jego mieszkaniem zwykle wonne kwiaty,
Zwykle wonne bukiety.
Zwykle stare graty.
Zatém nie zgniótł pająka mszcząc się swojej pani?
O nieczuły! jabym zgniótł szambelana dla niej!
Szczęsny! błogosławiony! wybrany! bogaty!
Jemu kwitną rozkosze w sercu Małgorzaty.
Wysoko — nie dostanie.
Jak się zepnie — może.
Nadaremnie.
Chęć szczera wzniesie.
Nie pomoże.
Ach, nie takiego męża chciwa moja dusza,
Którego włos zrzedzony czas pudrem przyprusza,
Którego krok chwiejący jak z długiej podróży,
Mimo częstych podrygów chęć spoczynku wróży;
Co nad przeszłość innego nie dając dowodu,
Jest jakby własny portret malowany z młodu. —
Lecz takiego, którego usta jak korale
Łatwo miłość wrażają, nie głosząc jej wcale;
Który życia zarzewiem przez palące oko
Łamie wszelkie zapory,
tu sięga głęboko.
Wdzięczny, młody, co serca pociąga do siebie,
Jak nam malują Bogów — lub jak widzę ciebie!
Ach Małgorzato! kiedy twój umysł tak czysty,
Uczyń łaskę.
Mów — żądaj!
Zapieczętuj listy.
Tylko tyle?
Tymczasem. — Jeszczem w ręku słaby.
Ach, co widzę!
Cóż widzisz?
Tysiączne powaby...
Żartowniś!...
W pełnym kwiecie.
Fi, popiekę palce.
Ja serce.
Poruczniku!
Polegnę w tej walce.
Sił nie mam.
Jeszcze jeden.
Jak się ten lak leje,
Tak pod twojém wejrzeniem krocie serc topnieje;
Jak się tu pod pieczęcią wyciskają herby,
Tak w sercu fizys twoja wieczne tłoczy szczerby.
Skończ — słabo mi!
Skończyłem.
Mdleję!
Proszę siadać.
Trzymaj mnie!
Obym dwiema rękami mógł władać!
Choć jedną, poruczniku — jedną!
Dałżem sobie. —
Uchodź nieszczęsna!
Uchodź!
Sam nie wiem co zrobię!
Te oczki jak opale — ten nosio różowy —
Rumieniec jak wypiekły — ząbek bukszpanowy —
Uchodź! — już namiętności rozpuściłem wodze!
Czy o to idzie?
Uchodź!
Ja tutaj uchodzę.
Ostrożnie! ręka! (z rezygnacyą) Bogom święcę tę ofiarę.
Pięknie i głośno.
Ach! ach!
- (wybiega)
Żem grzeczny nad miarę,
Nikt temu nie zaprzeczy.
I zawsze szalony.
Przepraszam, tu szaleństwo nie z mej było strony.
Biedna ciotka, prawdziwie.
Nad wyraz szczęśliwa.
Szyderstwa trochę nadto.
Kiedyż je wyzywa.
A ciebie o to prosić!
Tu potrzeba było.
Zwyczajne moje żarty tak ją dzisiaj miłą
I coraz gwałtowniejszą przejęły nadzieją,
Tak wartko się puściła wskazaną koleją,
Żem potem nie miał serca zatrzymać w obłędzie.
Niech tylko twoje serce dla innych nie będzie
Tak wielce litościwém, bardzo o to proszę;
A ma dosyć skłonności.
To cnota, jak wnoszę.
Ja to mówię bez żartu; mniejsza, ciotka stara,
Ale Zosia, Aniela, Wanda, nawet Klara,
Każda z tobą brat za brat. — Jak się zjadą czasem,
Tam gdzie ty, tam i one, ze śmiechem, hałasem,
Aż uszy często bolą. — A pamiętaj o tém,
Że wolno ci udawać, ale nie być trzpiotem,
Że ja to muszą znosić, lecz nie znosić wolę;
Lecz ty nieżonatego chętnie bierzesz rolę.
Ach, jeśli często biorę, tyś tego przyczyną.
A wiesz dla czego?
Dobrze?
Zapewne!
Alino!
- (wybiega za nią)
Biada! cóż teraz będzie! Alina widziała;
Zbladła nieszczęsna, zbladła i wstrząsła się cała!
Zazdrość ją zniszczy — biedna! — Ale cóż ja mogę!
Mamże łokciem odtrącić, lub podstawić nogę,
Kiedy w szalonym pędzie do uścisku goni;
Albo mamże jak piskorz wymknąć mu się z dłoni?
Ach, co za ogień! za szał — Z początkum się zlękła...
A jak mnie ścisnął! Boże! aż sznurówka pękła. —
Odemnie chce pieczęci — ja Zefir! — Najada!...
Lecz Alina, Alina... A Szambelan, biada! —
Tu krew popłynie. — Losie! jak dziwne twe dzieła:
Doszłam lat pięćdziesięciu... (przestraszona ogląda się)
Ha! jakżem krzyknęła —
(ciszej) Doszłam lat pięćdziesięciu wzdychając daremnie,
A dziś dwóch, dwóch i naraz, kocha ich się we mnie;
Hola, ho! po jednemu, po jednemu proszę,
Będą u mnie i wianki, lecz będą i kosze.
Pocałował, widziałam, na co tu gadania.
Ale ona, cóż na to?
Wcale się nie wzbrania.
Cicho! ja się rumienię.
Przeklęcie! przeklęcie!
Widziałaś?
Mgłą się kryją oczy w tym zamęcie,
Alem odgłos słyszała.
Gdzie?
Jakiś ciekawy!
Gdzieś, koło ucha, jakoś tędy...
Bez obawy,
Bez najmniejszej obawy... (stając) Lecz gdzież się to stało?
Tu, tu, właśnie w tém miejscu; lecz jak długo trwało,
Tego nie wiem, bom zaraz drzwi prędko przymknęła.
Ach, raz tylko, zawierz mi.
Otóż koniec dzieła.
Dlaczegoż koniec?
Czegoż więcej życzysz sobie?
Cóż teraz wolnej będzie przeszkadzać osobie,
Kiedy już tak ogłasza swoje przedsiewzięcie
Pójść przed ołtarz, a ztamtąd w kochanka objęcie?
Nie, nie będzie przeszkadzać — to już rzecz skończona —
Tak, tak, niema przeszkody — a miłość szalona —
Szalona, ja wam mówię — ja sama truchleję.
A ja wcale nie — wszelką mam jeszcze nadzieję.
To znowu co innego — ja mam pewność wszelką.
Ha! trzeba być ślepotą uderzonym wielką,
Aby spokojnie zamki budować na lodzie,
Wtedy, gdy się już stoi po kolana w wodzie;
Aby patrzeć, nie widzieć co się w koło dzieje,
Póki się diabeł w ucho głośno nie zaśmieje.
Ale kto kiedy końca dojdzie z kobiétami,
Kogoż ich mądra chytrość nie zwiedzie, nie zmami?
Nim się pozna, przeniknie śród sprzeczności wielu,
Nim się wpadnie na drogę, one już u celu. —
Przeklęta i przeklęta zawsze sprawa z niemi,
Bo musisz patrzeć w niebo, a chodzić po ziemi;
I jakże źle nie stąpić! nie zaorać nosem!
Szalony kto zażąda kierować ich losem!
Róbcie sobie co chcecie, ja świadkiem nie będę;
Nie oprę się aż w domu, jak konia dosiędę.
(odchodzi)
Floro, czy ty rozumiesz?
Co przyszło do głowy?
Myśli pędzić na koniu jak Mazepa nowy. —
Miałżeby... (na stronie) Ha, co za myśl! — No, proszę ja kogo!
Jakto niektórzy zazdrość długo taić mogą! —
Teraz już wiem, już zgadłam — żałuję go szczerze —
Floro — chodźno tu bliżej — jednę myśl ci zwierzę.....
Tylko się nie martw bardzo — trzeba mieć moc duszy —
Biedna Floro... (na stronie) Ach, gromem uderzę ją w uszy.
Czegoż chcesz? nie rozumiem.
Zrozumiesz zawcześnie
Ale bądź przekonana, że mi to boleśnie,
Że to bez mojej winy... — Lecz takto się dzieje:
Kto ma szczęście, ma wszystko — zbiera gdzie nie sieje.
I cóż?
Boże uchowaj, ażebym zuchwała
Swojej jakiej zasłudze przypisywać miała —
Ja wiem, i w szczerej ducha wyznaję pokorze,
Iż ładniejsza odemnie przytrafić się może;
Że ów wdzięk, lubość, zachwyt, co w mojej osobie
Widzą mężczyzni — winnam Bogu, a nie sobie.
Nie rozumiem.
Ach Floro, wierz mi, że niechcący...
Lecz jest czasem w której z nas — uśmiech czarujący,
Zawrót oka łechtliwy — ruch ciała uroczy —
Jest wdzięk — i jest jakieś coś, co zamydla oczy,
Co mimo naszej wiedzy działa zawsze mile,
I jest w nas jakby wędką na męskie motyle.
Ale cóż, cóż się stało?
Słyszałaś Zdzisława?
Słyszałam.
Uważałaś, jaka żałość krwawa,
Jaki wzrok, jaka mowa, jaki chód rozpaczy?
Wiesz co to jest?
Co?
Zazdrość.
Zazdrość?
Nieinaczej —
Zazdrości Edmundowi.
Czego?
Już wiesz czego.
Może szczęście Edmunda przeszkodą dla niego...
Nieszczęściem powiedz, ja wiem...
Jest zatém zmartwiony...
Co? — zmartwiony? — z miłości, zazdrości, szalony!
Wierz mi, wierz biedna Floro.
Co? — To być nie może.
Ja dawnom zgadywała, ależ, o mój Boże,
Już z temi mężczyznami całkiem tracę głowę...
Lecz gdzież dawne dowody, powiedz, a gdzie nowe?
Ach, w jego własnych słowach, — przekleństwa wyrzeka,
Na świat, ludzi, kobiety i w końcu ucieka,
Ażeby nie być świadkiem (spuszczając oczy) przykrej wprawdzie doby,
Lecz którą najskromniejsze przejść muszą osoby.
Ha! jeśli to jest prawdą, jeślim jest zwiedzioną —
Straszną iskrę rzuciłaś — nie wiesz w jakie łono;
Jak tu (wskazując na piersi) pożar się wznieci, wyleje się wszędzie —
I kto tylko szczęśliwy, moim wrogiem będzie!
(odchodzi)
Otóż ją macie! Floro! jak szalona leci!
Był jeden, potém drugi — traf! jestci i trzeci —
A dajcieże mi pokój! — A, tego za wiele!
Serca mego na troje dla was nie rozdzielę —
Wszak jest Alina, Flora — czemuż wszyscy do mnie?
A wszystkich miłość straszna — zazdroszczą ogromnie:
Alina o Edmunda, Flora o Zdzisława;
Edmund mnie nie odstąpi — Szambelan ma prawa,
Zdzisław także się sroży — ...Tu się krew potoczy!
Lecz cóż ja temu winna? Gdzież mam podziać oczy?
Mamże się w murach zamknąć, jak jaka sułtanka,
Lub twarz tylko odwracać za przyjściem kochanka?
Ach, Alina! biadaż mi!
Alineczko luba!
Prawdziwie... wierz mi... szczerze... smutna dla mnie chluba...
Wierzę wszystkiemu, a ty wierz znowu wzajemnie,
Iż siebie uniewinnić starasz się daremnie,
Bo żadnej niema winy co się mnie dotycze:
Edmund wolny — kocha cię — dobrze — szczęścia życzę.
Fe, fe, jesteś nieszczera — taisz swoje żale;
Lepiej przyznaj urazę i przebacz wspaniale.
Nie mam urazy.
Edmund że kochał się w tobie,
Wiesz, prawda?
Nie wiem wcale.
Że zmienny w tej dobie,
Wiesz także?
Także nie wiem.
Ma jeszcze nadzieję!
Biedna, biedna Alino — on za mną szaleje...
Lecz trzeba być rozsądną, rozpaczać nie trzeba,
Jeszcze i tobie męża wyszukają nieba.
Nie trać duszko odwagi i dobrej nadziei —
Jakoś to będzie, jakoś — wszystko po kolei —
Jak ja ciebie, ty kogoś ubieżysz w miłości —
Lecz w tém szczęście, nic więcej — zatem bez zazdrości,
Niema się czego wstydzić — tak bywa na świecie. —
Trzeba, trzeba rozsądku — nie płacz moje dziecię.
Ależ moja ciotuniu, jeśli łza się kręci,
To pewnie, że nie z płaczu przytłumionej chęci.
I proszę, przestań mówić, bo nie będę winna,
Śmiejąc się z tego, z czegom śmiać się niepowinna.
To spazmy, moja duszko — śmiech z płaczem, dla Boga!
Powąchaj róg jeleni —
Jak cierpi nieboga!
Lecz cóż ja temu winna? — To losu igraszka —
Trudnoż oddać kochanka, jak zbiegłego ptaszka. —
(głośno) Wierzaj, moja Alinko, teraz powiem szczerze,
Nie masz czego żałować — nie tracisz w tej mierze —
Edmund nie był dla ciebie — jeszcze to za płoche,
Jeszcze głowa zielona i szalona trochę —
Byłby się z tobą, wierz mi, nigdy nie ożenił.
Doprawdy?
Jak cię kocham. — Byłby się odmienił,
Nie dziś, to jutro — pewnie — a lepiej że wcześnie —
I dziękuj Panu Bogu, iż lubo boleśnie,
Jednak ochrania ciebie od zgryzot tysiąca,
Któremi nadal grozi miłość zbyt gorąca.
Jakże się ty, ciotuniu, chcesz na nie wystawić?
Chcę... chociażby dla tego... by ciebie wybawić.
Lecz jeśli mnie usłuchasz, Alinko kochana,
Ja, ja ci dam męża — wiesz kogo? — Szambelana.
Nieźle, prawdziwie nieźle.
To mąż, co się zowie.
Wprawdzie ja mu dotychczas jeszcze siedzę w głowie;
Ale jak mu się umknę raz jeden i drugi,
To zmiarkuje, że trzeba cofnąć swe usługi,
I ku tobie obróci miłośne westchnienia.
Doprawdy?
Ja ci ręczę!
Więc niema wątpienia.
Opatrz go tylko dobrze.
Nie bardzom ciekawa.
To nie Edmund!
O, pewnie!
Co to za postawa.
Jaka wytworność mowy, delikatność słuchu,
Co za powaga kroku, za przystojność ruchu...
Wszystko to piękne, dobre rady i obrazy,
Ale teraz wet za wet, przyjmij bez urazy,
Co ci przyjaźń troskliwa wyznać każe śmiele.
Edmund lubi żartować, żartować za wiele,
Często nawet przesadzi, bądź zatem ostrożna,
Każdemu jego słowu zaufać nie można!
Uważaj — ja cię proszę... i tak, już się boję,
Czy on dziś z tobą... może... może zwykle swoje...
Boisz się... czy... nie żarty... boisz się... z przyjaźni...
O, jakże ci dziękuję... nie miej tej bojaźni. —
A, już dłużej prawdziwie, wytrzymać nie mogę.
Gorzki ten jej uśmiech, gorzki!... (do Aliny ironicznie)
Uśmierz zbytnią trwogę...
Ach biedna, biedna duszko — jakże mi żal ciebie.
Pamiętaj com ci rzekła, zda się to w potrzebie.
Aj motylku, motylku! rozpuszczasz skrzydełka;
Powinnabym się gniewać za zdarte sidełka;
Ale miłość bliźniego gniew ku nam rozmiata —
Szczęśliwyś Szambelanie — ręczy Małgorzata.
Nazwałbym się szczęśliwym, lecz tylko w tym względzie,
W jakim moja przychylność miłą tobie będzie.
(ukłon głęboki)
Prawdziwie dom szalonych.
Lecz przyjaźń troskliwa
Nie zawsze lubych wieści, lubą trąbą bywa. —
O Alino, ozdobo starego półświata,
W cnoty, wdzięki, powaby, w szlachetność bogata!
Mój panie Szambelanie, miej litość nademną,
Słuchać tych szumnych pochlebstw, rzeczą nieprzyjemną,
Zawsze ci się wypraszam, nie mogę wyprosić.
Jak widzieć doskonałość i milczeć, nie głosić?
Ale twoje rozkazy wypełnię do słowa,
Obyś tak przyjąć rady ty była gotowa.
Dziś, widzę, same rady.
Choćbym w tej godzinie
Padł ofiarą przyjaźni — com winien uczynię;
Rozwiążę skryty węzeł, wyłuszczę dowody,
Wskażę zbawienną drogę, ochronię od szkody.
To wiele, bardzo wiele — a zatém do rzeczy.
Pan Edmund, człowiek godny, nikt temu nie przeczy,
Jestem jego czcicielem i najniższym sługą;
Ale jego tu bytność trwa trochę za długo.
Komuż to szkodzić może?
Twojej dobrej sławie.
Setne tym niosę dzięki, co o nią w obawie —
Ależ niech i mnie także raczą ufać trochę.
Najtwardsze do poznania, co z pozoru płoche,
A w głębi czarną chytrość, jak jądro ukrywa.
Szambelanie!
Gniewaj się, lecz to rzecz prawdziwa.
Łatwiej przestrzelić pancerz w miejscu ustalony,
Niż proporzec na wszystkie migający strony.
Nie jam poznał Edmunda — na cóż mi tej pracy?
Ale lubo odlegli, znaleźli się tacy —
Zna go cała Warszawa — (z przyciskiem)
A ja miewam listy.
I w nich jest Edmund? Edmund?
Dowód oczywisty.
(ukłon głęboki)
Kto pisał, godzien wiary, gdyż to przypadkowo,
Nie wiedząc naszych związków, wspomniał o nim słowo.
Prawda — Edmund — (z przyciskiem ku Edmundowi)
wyraźnie — to jego nazwisko.
(opatrzywszy list oddaje)
Widzisz pani — com mówił? — niebezpiecznie, ślizko —
Co to za lekkomyślność!
To prawda, czasami.
Więcej niż lekkomyślność — mówiąc między nami —
(ciszej) Byle fartuszek... ach, fe! zalotnik z urzędu.
Każdą kocha, przysięga: bez żadnego względu
Jak, co, gdzie i kiedy... fe! — na Turka zakrawa.
Jest jakaś pewna miara — jakieś w świecie prawa,
Które szanować trzeba.
Właśniem to mówiła.
Albo jego szyderstwo, jestże to rzecz miła?
Prawda, często bez granic.
Z wszystkich, z wszystkich razem.
I bez zastanowienia, że jednym wyrazem
Nawet tych, których kocha, nabawia kłopotem.
Widzisz pani! com mówił? Jest więcej niż trzpiotem.
Jakżeby go poprawić?
Nijak — próżna troska.
A, jest trochę nadziei.
Ani... ani włoska! —
Wyprawić go czém prędzej — na moje sumienie —
Sto...
Lat, pewnie — dziękuję za szczere życzenie.
Kichnął — (stając) I mocno kichnął — jeszcze w uszach dzwoni —
Ci wojskowi... fe, brzydko. — Niechże Pan Bóg broni!
Dziękuję, a wejrzeniem jak sto nożów topi —
Tfy, tfy, tfy! — wyrwałem się, jak Filip z konopi —
Czy mnie szał jaki napadł, czy ślepota jaka?
Ci wojskowi... zwłaszcza ten... jakiś zawadjaka...
Dziękuję ci, dziękuję, dziękuję Zdzisławie,
Żeś mi dobrze poradził i wplątał łaskawie;
Mądry był cały spisek, lecz spóźniony bardzo.
Wiesz już więc?
Jak nie wiedzieć, kiedy nami gardzą.
Tak, gardzą, bo się śmieją... lecz i skarać mogą.
Ja zręcznie przepisaną postępując drogą,
Zręczniem wspomniał Alinie, co ją nadal czeka,
Jeśli ztąd nie oddali takiego człowieka —
Zdziwiona — ja do listu — oto dowód jasny —
Potém mocnym kolorem, kryjąc penzel własny,
Mażę, czernię Edmunda...
Ona na to głucha.
Nie, lecz on za mną siedzi i wszystkiego słucha.
To źle.
A pewnie że źle.
Ściągniesz kłopot sobie.
Nie ja tylko.
Któż?
Ty.
Ja?
Ty.
W jakim sposobie?
W jakim — tego ja nie wiem — Ale za co, to wiem.
Za cóż?
Za rady twoje.
Któż powie?
Ja powiem.
Macie listy przejęte, panowie spiskowi.
(chodzi w głębi sceny)
Ha, mój korsarz! — ta zdobycz może nam co powie.
„A Monsieur Monsieur Jendrées de Kawalerski, Etant Rojal Chambellane et cavalier de Lordre de Miechuw — Gran Senieur Bienfetteur et trêz aimez frêre a moi — par Brześć w Kogutkowcach za Grodnem gdzieś — pilno, pilno.“
Na, masz.
Od mojej siostry.
Do Edmunda, brawo!
Floro!
Trzeba mu oddać.
Oho! nie tak żwawo —
Hm! za rewersem, widzę. (do Szambelana)
Podpisz, prędko.
Kogo?
Edmunda.
Podpisz.
Moje pismo poznać mogą.
Znowu kasztan gorący.
Wszakże to dla ciebie.
Kto wie, kto wie!
List przejąć, to ujdzie w potrzebie;
Ale podpisać kogo? nie, tego nie zrobię.
No, potém o tém — teraz, cóż donoszą tobie?
„Sercem Nayukochańszy szambellanie bracie mui — Bardzoś dobrze zrobiułeś. Żeś domnie a dresowałeś sie Ztwojemy kwestjamy, bo ja wim zawsze wżystko. toût-à-fé nalerzycie — Pani sendzina była przes długi czas iendysponowano. na jakoweś Zadkanie kataralne. tak. że Pan Doktur Fatis, musiał figuruy sy. Zpułkopy bankuw. na Bżuch aplikować. Piafki. Wizykatorio i tam dali — Esêtera dela rêste.“
No, no, do rzeczy.
Zaraz. (czyta dalej)
Widzicie!
„Dzisiaj Wracaionc zkoscioła. oddałam iy Wizyte
i Zaraz dociebie pisze.“
Widzicie!
„Edmunta, niht tu niezna.“
Otóż macie!
Wie wszystko.
Wszystko należycie!
„Czym jezdem mocno smartfiono. że. ci. służyć niemogię — Żebyś iego mundur byłeś opisał. Pani Asesorowa byłaby zgadła Zkturego Rementu. bo ona tym. zatrudnia Sie. y wi wżystko co. nalerzy dokturego munduru. a tak. trafić niemożna. powiada Pani Sendzina... pszed dwoma miesioncami. iakiś Oficyr. ale prendko przypomnic Sy. Żadna Znas niemogła iak nazywa Sie. Ale asekurujo Wszystkie że Nie Edmunt... miał być Come il feaû. pszystoiny i dê bontôn. Upad iak kamin wewo de. a to tak stało sie pet-êutre to ten sam.“
Edmund jest tu tak dawno?
Niema dwóch miesięcy.
Lecz wyjazd, podróż.
Czytaj, może jest co więcej.
„W poiedynku Zabiuł trzech pułkowników.“
Trzech!
Zabił? zabił? (zagląda w list)
Zabił — (milczenie) To nie jest igraszka.
Trzech!
I to pułkowników! na takiego ptaszka
Pan Edmund dość zakrawa.
Czytaj, czytaj dalej.
Ja mówię, z wojskowemi... czy diabli nadali!
(czyta) „Ale i on. iak muwi Pani Sendzina, całkiem iakiś członek straciul. podobno rękie kula urwała mu. potym Wpad do Domu. Pana. Kasztelana — Otusz quêlle Malheûr Zapomniałam iak nazywa Sie Kasztelan. Ale wpad iempetycznie. drzwi wyłupał. i Wykrad Curkie mu. Gdzie podział Sie. Niht niewi — Pêt-êutre to ten sam. Jezdem obligowano Zkończyć list. Bo poczta czeka i okulary. wczora. Ten Osioł. Bartłomi nastompiuł nogo. Adiê chêre Frêre — Ta âimante Seûrre! — ... Rosse.
Więc nie on.
I on ranny.
Ale nie bez ręki.
Prawda i to — szal trzymał.
Nie on.
Bogu dzięki.
Ale nim dla Aliny od dziś dnia zostanie.
Cóż z listem?
Rozpieczętuj.
Czekać, moje zdanie.
Schowaj więc.
Schowaj.
Weźże.
Czemuż ja, dla Boga?
Nie sparzy cię, nie.
(odchodzi za Florą)
Trzech! — trzech — diabelska przestroga!
Spadł ciężki kamień z serca — w nowem przeszedł życie,
Wyjawiłem Alinie com piastował skrycie. —
Bo tę rzecz mądrze w każdym rozważyłem względzie:
Jeżeli pójdzie za mnie? — bronić męża będzie —
Jeżeli zaś odmówi? pchnie serce boleśnie,
Lecz ja z między drzwi palec umknąłem już wcześnie.
Rzuciłem się więc do nóg — jęknęła podłoga:
Podnieś mnie jak kochanka, lub zabij jak wroga...
(nawiasem) Zabij — sposób mówienia — nigdy nie sprawdzony —
„Co robisz Szambelanie? — czy jesteś szalony?“
Odskoczywszy zdziwiona dwakroć zawołała;
Lecz w tém słowie: szalony — tak luby głos miała,
Tak coś... coś... coś miłego, w tak czułym sposobie,
Że się wszystkie uczucia zdało mieścić w sobie.
Nareszcie gdym ją naglił by los mój wyrzekła,
Z uśmiechem archanielskim — wstała — i uciekła.
Zejście najmniej potrzebne!
Niewczesne spotkanie!
Nudzi mnie trochę babka.
Biedny Szambelanie!
Nie wiem jak jej powiedzieć, a koniecznie trzeba.
Dajcież mu moc zniesienia, najłaskawsze nieba,
Razu, który przeszyje serce nader tkliwe!
Chciałbym z duszy oszczędzać jej czucie zbyt żywe,
Lecz jak Edmund odjedzie, cóż wtedy z nią pocznę?
Jednak wyroki losu niezmienne, niezwłoczne;
Gdy paść musi koniecznie, niech pada w tej dobie
Winnam to Edmundowi, winnam sama sobie.
Nie mogę.
Nie mam serca.
Potrzeba.
Wypada.
Panie....
Pani.
Zdarzenia....
Okoliczność.
Rada,
Rada starszych odemnie.... (na stronie)
Zabiję szkaradnie!
Wszystko zmianom podlega.... (na stronie)
Ona trupem padnie!
Mój Szambelanie.... siadaj.... (sadza go gwałtem)
Okryj serce zbroją.
Małgorzata — już teraz — nie może być twoją....
Larendogra.... weź, wąchaj!
Wąchaj Szambelanie!
Mówiłam! powiedziałam! szalone kochanie!
Wąchaj, wąchaj!
Nie trzeba.
Wąchaj!
Ależ proszę....
Przyszedłeś już do siebie?
Przychodzę po troszę,
Lecz tylko z zadziwienia. — Bez żalu i smutku;
Wiedziałem, że nasz związek nie przyjdzie do skutku,
I właśnie tobie, pani, niosłem oświadczenie.
Co? bez żalu i smutku?
Wracam przyrzeczenie.
Lecz cóż ci taką stratę nagrodzi w tym świecie?
Ręka pięknej Aliny.
Otrzymałeś przecie?
Mam nadzieję otrzymać.
Mnie złóż za to dzięki —
Ja, ja ją nakłoniłam — tyś godzien jej ręki.
Moje zdziwienie wzrasta.
Z jakiejże przyczyny?
Że twej zazdrości szczęście nie wzbudza Aliny.
O, jeśli będzie zazdrość, pewnie nie z mej strony:
Ja w objęciu Edmunda dostąpię korony.
Edmunda? (na stronie) Czy szaleje! (głośno)
Wątpić się ośmielę.
Bądź tak pewny Aliny — a razem wesele.
Tu się w tém coś ukrywa.
Mów raczej: odkrywa,
Miłość skryta Edmunda, a twoja fałszywa.
Takżeśto był powinien przyjąć odmówienie,
Tej którą lat szesnaście kochałeś szalenie?
Myślałam ja Aliny oddać tobie rękę,
Ale myślałam razem, ze twą srogą mękę
Żal, smutek, rozpacz, wściekłość ledwie lat trzy zmieni,
Że będziesz jak bóbr płakał, wił jak wąż w jesieni;
A ty, płocha potworo w Szambelana szacie,
Dajesz chętnie Alinie, coś dał Małgorzacie!
Zastanów się, nadobna, boża Małgorzato,
że nim to przewiniłem, ty karałaś za to;
że jeśli wierną miłość przysięgałem tobie,
Ty niemniej szczodrą byłaś w podobnym sposobie.
A teraz zamiast spazmów, przynajmniej dwóch mdłości,
Cóż robisz? — Gardzisz dawną, nowej chcesz miłości.
Skończmy.
Skończmy.
Stało się.
I dobrze się stało.
Dobrze? — Zatém pokażę, jak to cenię mało:
Oto Waćpana igły dane na pamiątkę.
Proszę także odebrać najprzód tę pieczątkę,
Gdzie dwa serca przeszyte płomieniem goreją.
Oto jest srebrny sygnet z wiarą i nadzieją.
To kiurdan.
Okulary.
A to tabakierka.
To listek aloesu.
Kawałek cukierka.
Tasiemeczka.
Guziczek.
Siarniczki.
Świderek.
A na strychu z listami beczka i kuferek.
I ja moje odstawię, jeno sanna będzie.
Koniec więc między nami.
Koniec w każdym względzie.
Zyczliwa przyjaciołka.
Uniżony sługa.
Stary cietrzew w malignie!
Szalona papuga!
(odchodzą)
Wielką zawsze zagadką jest serce człowieka.
Czego w niém rozum długo daremnie docieka,
To częstokroć szaleństwo przypadkiem wiedzione,
Błędną natrafia ręką — i zrywa zasłonę. —
Miłość ku mnie Zdzisława, śledząc tyle razy,
Przed sądem moich myśli widziałam bez skazy,
A jedno słowo, skutek śmiesznego marzenia,
Nowe mi światło wznieca — całą postać zmienia. —
Zdzisław zazdrości, ciotka mówiła o sobie.
A ja, że to być może pojęłam w tej dobie;
I choć teraz inaczej wykładam jej słowa,
Przekonaniem się staje myśl zupełnie nowa. —
Czemuż Zdzisław nie znagla, co swém szczęściem zowie?
Że będzie moim mężem, czyż przeszkodzi zmowie?
I owszem: tu mieszkając jak Aliny krewny,
Jego rada ważniejszą, zamiar byłby pewny. —
Nie — w tém się coś ukrywa — dojdę niezawodnie,
I jeżeli mnie zdradził, odpłacę mu godnie.
Im więcej myślę, większe moje przekonanie,
Że nam nowa wiadomość korzystną zostanie;
A nawet wierzyć można, że jak zwykle wieści,
I ta, w tłumie dodatków trochę prawdy mieści.
Kto wie, czy ten pan Edmund, co to spadł jak z nieba,
Niejest tym zbiegiem, (ciszej) czy go i wydać nietrzeba.
Ja zaś, im więcej myślę, tém jestem pewniejsza,
Iż ciągła niespokojność miłość twoję zmniejsza.
Od tej, mówiąc otwarcie, nieszczęsnej godziny,
Gdyś przedsiewziął przeszkadzać zamęściu Aliny,
Nie masz dla twojej Flory jednego wejrzenia.
Także to Flora moje uczucia ocenia? —
Jeśli nad sobą zbytnią władzę myśli daję,
Ty jesteś myślą moją, myśl duszą się staje;
Jeśli dążąc do celu zapominam siebie,
Tym celem jest sposobność być godniejszym ciebie.
Ach Floro, tej mi drogiej nie wydzieraj wiary,
Że i do twego szczęścia dążą me zamiary.
Twa miłość szczęściem mojém, ja się o nią trwożę;
I żadna mnie uwaga ukoić nie może,
Gdy cię widzę oziębłym z jakiegobądź względu.
Nie chcę tych dróg tajemnych, nie chcę tego błędu,
Zwłaszcza że czas zbyt długi między nas się wciska. —
Długi?
Alboż ty myślisz, że ta chwila blizka,
W której nasze złączenie kres życzeniom nada? —
Mamy przeszkód bez miary —
(jak wyżej, zniecierpliwiona) Zaczekać wypada, (jak wyżej)
Trzy lat więc cierpliwości naznaczyć ci muszę.
Trzy lat! wiecznością dzielisz kochające dusze;
I z jakiego powodu? dla jakiej przyczyny?
Floro, ty chcesz mnie karać — ja jestem bez winy.
Już się kłócicie! — zgadłam — dlatego tu stoję. —
Floro, będziesz słyszała, poznasz przyjaźń moję.
Panie Zdzisławie — miłość, którą serce gore,
Chlubną jest przedmiotowi, ale w dobrą porę;
Nie w czasie wybuchnięta budzi niepokoje,
Bo się przedmiot nie może rozerwać na troje. —
Gdybyś był tajemnicę wyjawił przed rokiem,
Przedmiot byłby wzajemném może rzucił okiem —
Ale teraz zapóźno. — Pokryj serce zbroją:
Małgorzata — już — teraz — nie może być twoją. —
Tak jest, Zdzisławie, nigdy — serce moje pęka,
Czując jak dla twojego okropna ztąd męka,
Ale węzeł dościgły dziś rozplątać muszę.
Jeśli jednak chcesz dowieść, żeś mi oddał duszę,
Że mną tylko oddychasz — dziś dowiedź — masz porę,
Przyjmując z ręki mojej (łącząc ich ręce) równie piękną Florę.
(odchodzi z powagą)
Nie tak prędko.
Śmiałbym się, gdyby czas był na to.
Trzy lat więc.
Nie o tobie myśleć, Małgorzato!
Trudno prędzej.
Dziś trzeba obalić tyrana.
Nie słyszałeś słów moich?
Ach Floro kochana,
Pozwól że je przypiszę jakiéjś złéj godzinie;
I pozwól mieć nadzieję, iż prędko przeminie.
Jeśliśmy poprzysięgli miłość niedaremnie,
Czemuż mamy się dręczyć, nie ufać wzajemnie?
Działajmy, droga Floro, działajmy niezwłocznie:
Edmund od nas ścigany niech chwili nie spocznie;
Niech Alina strwożona swą miłość zwycięża,
Bo inaczéj kochanek zamieni się w męża.
A wtedy naszą pracą budowa spiętrzona,
Jak rozdęta w powietrzu bańka mydła skona
I w domu cośmy mieli jakby zdobycz własną,
Mnie z nim — a jemu ze mną będzie trochę ciasno.
Cóż więc czynić wypada?
Zaufać mi szczerze
I wierzyć moim słowom.
Nie mogę, nie wierzę.
Proś Aliny niech przyjdzie — wszystko jéj przełożę
A jeśli nie przekonam, nic już nie pomoże.
Alina troskliwa o świata mniemanie,
Alina, któréj prawem było moje zdanie,
Alina pełna wstrętu na słowo zamęścia,
Dziś zdaje się powtórnie chcieć probować szczęścia.
W własnym domu wstrzymuje młodego człowieka,
Moich rad, mego zdania całkiem się wyrzeka;
Inaczéj myśli, działa — wszystko to w pół roku!
A ja co kocią łapką szedłem krok po kroku,
Już teraz wstecz rzucony, wypchnięty z kolei,
Ledwie że jeszcze dzierżę ostatki nadziei. —
Flora mi oznajmiła że chcesz mówić ze mną.
Tak jest — oby rozmowa nie była daremną!
Ach, w jakimże złowieszczym zaczynasz sposobie.
Ty, pani, zapominasz, ja myślę o tobie.
Trudno jest mi przepomnieć nie zbyt dawne chwile,
Kiedy me rady były przyjmowane mile.
Rady? zkąd w jednéj dobie tyle rad być może?
Jakiegoż dziś świętego? niech mu dzięki złożę.
(siadając)
Lecz proszę proszę o nie. Chcę słuchać cierpliwie,
(wstając)
Ale na cóż gdym zgadła?
Wcale się nie dziwię,
Zgadnąć łatwo.
Wszak Edmund nieszczęsnym przedmiotem?
Tak jest.
Cóż więc ważnego?
Przekonasz się o tém.
Edmund...
Edmund tu bawi — co? — przy młodéj wdowie,
Młody bawi oficer? — Cóż świat na to powie! —
Ależ, o mój ty Boże, czy w chatce mieszkamy?
Czyliż tu podostatkiem przyjaciół nie mamy.
Pod których okiem ciągle jak grzesznica stoję?
A zresztą, chociażby i... wolniśmy oboje. —
O, pani jesteś wolną.
A Edmund żonaty.
Nie, to nie — lecz wolności różne są utraty —
Wszak prócz więzów małżeńskich, są inne na świecie.
Boże! dziś dzień pocztowy...
Dotknąłem ją przecie!
Miałżeby co odebrać!
Ale dajmy na to:
Żeby ktoś zagrożony honoru utratą,
Występny, nawet więcej....
Cóż więcéj?
Morderca.
Wie wszystko.
Szukał drogi do twojego serca;
Chciał cię tysiącznem sidłem otaczać pomału,
Potém zmusić do losu i hańby podziału;
Jestżeś natenczas wolną przed świata obliczem,
Działać jak chcesz — i nie być zatrzymaną niczem?
Możeż wtedy przyjaciel nie truchleć o ciebie,
I przykrych nawet środków nie chwycić w potrzebie?
Gdyby innego całkiem nie było ratunku,
Ocalić ci skarb drogi własnego szacunku.
Panie Zdzisławie... nie wiem... zrozumieć nie mogę...
Chciej się jaśniej tłómaczyć. Tę straszną przestrogę
Zkąd masz i o kim?
O kim? oko twe powiada.
Zkąd? z Warszawy. — Alino, otóż moja rada;
Bo przestrzedz jestto radzić — wszakże dość przestrogi:
Iż przepaść w naszéj drodze, by wstrzymać śród drogi?
Wiem ja, iż słowo moje mocno ciebie rani,
Że zrywa wieniec marzeń — lecz wierzaj mi pani;
Jak je słyszeć, tak wyrzec równie serce boli.
On dziś jeszcze wyjedzie.
Czyń pani dowoli.
(odchodzi)
Tak, musi jechać wkrótce — najśpiesznéj, w téj dobie,
Ale miejsca, jaszczurko, nie uprzątnie tobie.
Nie byłabym kobiétą, gdybym już od roku
Miłości z fałszem w twojém nie czytała oku. —
A ta Flora nieszczęsna w tak miłym obłędzie!
I Astolf... O! ten o tém wiedzieć dziś nie będzie...
Lecz koniec końców, Boże, cóż się z nami stanie!
Pułkownik pewnie umarł — pewne więc wygnanie.
Astolfie, zła wiadomość, Pułkownik nie żyje.
Zkąd wiesz?
Zdzisław ma listy, lecz się z niemi kryje.
Idę do niego.
Czekaj.
Prędko rzecz wyjaśnię.
Stój — stój powiadam — tego lękałam się właśnie.
Astolfie, jeśli kochasz — jeślim ci jest drogą,
Strzeż, strzeż się wszelkich wyznań, zaszkodzić nam mogą.
Trwożysz się nadaremnie.
W tobie moje życie.
Droga Alino!
Uchodź, póki możesz skrycie.
Ach, nikt mnie tu nie przeda... bo nikt i nie kupi:
Zdzisław człowiek poczciwy — Szambelancio głupi,
Ale nic więcéj.
Nie wierz — ach, nie wierz nikomu!
Ja więc pozbawiam ciebie spokojności, domu.
Wszystko znajdę przy mężu.
Czegóż chcesz? — mów — zrobię.
Jedź.
Dzisiaj?
Zaraz.
A ty?
Ja wkrótce po tobie.
Dokąd?
Do Prus.
Dziś!
Możem zbyt trwożna w tym względzie,
Lecz jedź — niech to dowodem twej miłości będzie.
Lecz tak nagle...
Astolfie, mam paść na kolana?
Jadę, jadę, gdy tak chcesz, Alino kochana,
Ale Pułkownik żyje, nie wierzę wszystkiemu.
Chcę, proszę, błagam...
Każę...
Każę, upartemu.
A ja, jak mąż posłuszny, prędko się wynoszę.
(wracając) Tabakierka u ciebie?
Przynieść?
Przynieś, proszę;
Dam ją Szambelanowi w godnym nosa darze,
A parą pistoletów Zdzisława obdarzę.
Ich, skrycie na mą szkodę przedsiewziętą pracę,
Najlepiej wzgardzę, kiedy grzecznością odpłacę.
(rozchodzą się do swoich pokojów)
Zwycięstwo, Szambelanie, — wyleciał jak z procy.
Hm! wyleci.
Wyleciał. — Bez twojej pomocy.
Bez mojej — O! bez mojej — wszystko dla Waćpana.
Tylkom słowo powiedział.
(ironicznie)
Mądrość niesłychana!
Ja nic nie wiem — nie umiem podobać się wcale —
Nie ja — (parskając śmiechem)
Nie ja zapewne Edmunda oddalę.
Nie gniewaj się...
Gniewać się!
Obydwaśmy razem.
Zwalili Goliata Dawidowym głazem. —
Używaj raczej szczęścia, masz otwarte pole.
Wiem ja to lepiej — jednak — (zbliżając się do Zdzisława)
Mnie coś jeszcze kole.
Cóż? widzisz? nie mówiłem?
Co?
Rzeczy wynoszą,
Pakują, zaprzęgają — adieu! — O roskoszo!
O radości najmilsza! — Pozwól Szambelanie,
Niech cię dwakroć uściskam.
Uściskaj mój panie;
Ale ja, mówiąc szczerze, póty nie podskoczę,
Póki go już w pojeździe za bramą nie zoczą.
Boisz się.
Ja się boję? To mi się podoba!
Jeśli się z nas kto boi — boimy się oba.
Już i list do Edmunda lepiej nie odmieni;
Masz go?
Ach, mam — jak węgiel parzy mnie w kieszeni.
Rozpieczętować trzeba było i bez wielu...
Co to jest?
Pist... pist...
Słuchaj! — co to, przyjacielu?
Pistolety.
Na co?
Pist... pi... sto... list wziąść proszę.
Kazał pan przechędożyć i teraz odnoszę.
Przechędożyć?
List.
Na co?
Żeby czyste były.
A — żeby czyste były.
I widok niemiły.
Temi zapewne tych trzech... (do Zdzisława)
Weźże list.
Nabite?
Nie, jeszcze.
Ale będą?
Zapewne.
O, skryte
Sądy twoje...
Ostrożnie!
Panie mój i Boże!
Nacoż nabijać?
Nie wiem. — Będzie pif, paf, może.
Pif, paf.
Jak tu gorąco — na spacer pojadę.
Weźże list.
Schowaj!
Nie chcę.
Spal!
Ja się o radę
Nie pytam — dałeś, odbierz.
Ja ci go nie dałem.
A któż?
Sam wziąłeś.
Flora świadkiem, że nie chciałem;
Żeś mi go wcisnął gwałtem. — Na, masz.
Bierz go licho.
(chce odejść)
Czekaj.
Puść.
Puszczę, weź list.
Nie chcę.
Musisz.
Cicho!
Cóż to jest? — sprzeczka — kłótnia —
Może w dobrą porę —
Mogę ci służyć? (do Szambelana) Mogę służyć?
Boga biorę
Za świadka, żem niewinien.
Szambelan szaleje.
Ja, wszystko... wszystko powiem... wszystko co się dzieje
Tylko proszę... chciej z flegmą — ja muszę powoli...
Prędko mówić nie mogę... (coraz ciszej)
głos... w piersiach... tu... boli...
Czekaj Zdzisławie, chwilkę — potrzeba mi ciebie,
Niechno tylko Szambelan wprzód przyjdzie do siebie,
I powie co ma mówić.
Ot, plecie od rzeczy.
Zdzisław przejął i mnie dał — Flora nie zaprzeczy:
Brać nie chciałem.
Szalony!
I oto na stole.
List.
Ja ręce umywam. — Zawsze prawdę wolę.
Ha! pistolety! — Stójcie! — Cóż za wiek niestety!
Mająż pannę zdobywać noże, pistolety?
Chcecie zresztą — targajcie winne damom względy,
Lecz jeden do drugiego musi wprzód przejść tędy.
Co za szczęście! (idąc ku drzwiom prawym)
Gdzież jesteś! — Alino! — Alino!
Pożądaną, najlepszą cieszmy się nowiną:
Pułkownik zdrowy, wyznał — ja mam przebaczenie. —
Teraz najprzód Edmunda w Astolfa przemienię...
Potém wszystkim przedstawisz twą szczęśliwą żonę.
Mdleję!
To pięknie!
Żonę!
Wszystko więc skończone!
Nim się dowiesz o wszystkiém — przebacz —
Tu Zdzisławie...
Tę łaskę Florze, Florę Alinie zostawię.
Teraz wszystko zgaduję.
A ja się wynoszę.
Czekaj!
Astolfie!
Ależ najpokorniej proszę;
Jeden mi się po drugim bezczelnie wymyka!
Ciotuniu, do dawnego zwróć się hołdownika.
No, Szambelanie.
Kucharz dobry — domu szkoda.
Ach!
Och!
Bóstwo.
Bożyszcze!
Przebacz...
Zgoda, zgoda.
Niech żyje piękna para — przeszłych wieków chluba,
Bohaterski Szambelan i Ciotunia luba!