Człowiek o dwu twarzach/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Człowiek o dwu twarzach
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Bibljoteki Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1924
Druk Drukarnia „Rola“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bernard Scharlitt
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
OSTATNIA NOC

Utterson siedział po wieczerzy przy kominku, gdy ku zdumieniu jego wszedł do pokoju służący doktora Jekylla.
— A to co? Poole? Cóż cię o tak późnej porze do mnie sprowadza? — zawołał Utterson mocno zdziwiony. Przypatrzywszy się zaś bliżej twarzy służącego, dodał zaniepokojony:
— Cóż to się dzieje? Czy pan doktór może zachorował?
— Panie Utterson — rzekł służący — tam coś nie jest w porządku.
— Proszę siadać. A tu jest szklanka wina dla ciebie rzekł adwokat. — Wypocznij sobie chwilkę, a potem opowiedz mi spokojnie wszystko.
— Pan mecenas wie wszak, jakim mój pan zazwyczaj bywa — rozpoczął Poole — i że od pewnego czasu zamknął się w swej pracowni. Ale to, co się tam teraz dzieje, wydaje mi się czemś niesamowitem, jak mi Bóg miły, czemś niesamowitem, Panie Utterson, ja się — boję!...
— Ależ, mój kochany — rzekł mecenas nieco zaniepokojony, — mów wyraźniej. Czego się właściwie boisz?
— Już od tygodnia się boję — odrzekł Poole, omijając uparcie pytanie, zadane mu przez mecenasa — a teraz już poprostu wytrzymać nie mogę.
Wygląd służącego dawał słowom jego tem bardziej tajemnicze znaczenie. Całe zachowanie się jego było zupełnie inne niż zwykle i tylko przy pierwszych swych trwożnych słowach raz jeden przelotnie spojrzał mecenasowi w oczy. Ale i w tej chwili siedział jakby oszołomiony, trzymając na kolanach szklankę wina, której jeszcze nie tknął, z wzrokiem wlepionym w dywan.
— Nie mogę tego już wytrzymać! — powtórzył.
— Bądźże rozsądny, Poole — uspokajał go mecenas — i powiedz mi nareszcie, co tam się dzieje. Z całego zachowania się twego poznaję, że musi to być coś poważnego.
— Sądzę, że stało się tam coś strasznego — wykrztusił służący głosem chrapliwym.
— Coś strasznego! — zawołał mecenas przerażony i prawie że już oszołomiony. — Co to ma znaczyć, Poole?
— Nie mam odwagi wypowiedzieć tego, co mi się zdaje — brzmiała odpowiedź — ale czy nie zechciałby pan mecenas pójść ze mną i sam się przekonać?
Utterson zerwał się z fotela i poszedł po kapelusz i palto. To była jego odpowiedź. Ale zauważył ze zdziwieniem olbrzymią ulgę, jaka malowała się na twarzy służącego. Jeszcze bardziej zaś dziwiło go, że Poole, oddalając się z pokoju, zostawił nietkniętą szklankę wina na stole.
Była nieprzyjemna, mroźna noc marcowa, oświetlona bladym księżycem, otoczonym pędzącemi strzępami chmur. Wiatr, siekąc niemiłosiernie po twarzy, utrudniał rozmowę na ulicy. Zresztą miało się wrażenie, że to on wymiótł ludzi z ulic, a przynajmniej Uttersonowi wydawało się, że jeszcze nigdy tej dzielnicy Londynu nie widział tak opustoszałej. A właśnie dziś, bardziej niż kiedykolwiek w życiu, czuł gwałtowną potrzebę zobaczyć człowieka i do niego przylgnąć, gdyż mimo największych wysiłków, nie mógł pozbyć się przeczucia — wielkiego nieszczęścia. Kiedy stanęli nareszcie przed domem Jekylla, wszystko było pełne kurzu, a cienkie drzewka w ogrodzie smagały się wzajemnie gałązkami. Poole, który przez całą drogę zawsze był o parę kroków naprzód, stanął teraz na środku chodnika, zdjął mimo przejmującego zimna kapelusz i wycierał sobie czerwoną chustką spocone czoło. Ale pot, który lał się z jego czoła, nie był bynajmniej wywołany natężającym marszem, lecz widocznym strachem, który go poprostu dławił. Twarz Poola była w tej chwili biała jak kreda, a kiedy mówił, głos jego brzmiał jakby z pękniętego wydobywał się garnka.
— Dzięki Bogu, panie mecenasie — rzekł — żeśmy już tutaj. I daj Boże, by się nic złego nie stało.
— Biedny Poole — rzekł mecenas.
Teraz służący w sposób bardzo delikatny zapukał do bramy, która się jednakowoż otwarła tylko o tyle, o ile dopuszczał łańcuch bezpieczeństwa. Głos z wewnątrz zapytał:
— Czy to ty, Poole?
— Tak, tak — odparł służący — otwórz!
Holl, do którego weszli był jasno oświetlony. Na kominku buchał wielki ogień, a naokoło niego stała cała służba domowa doktora Jekylla, mężczyźni i kobiety, skupieni jak trzoda owiec.
Na widok Uttersona pokojówka wybuchła histerycznem łkaniem, a kucharka krzyknęła:
— Bogu niech będzie chwała — pan Utterson! — i pobiegła ku niemu, jak gdyby go chciała uścisnąć.
— Cóż wy tu wszyscy robicie? — zawołał mecenas z oburzeniem. — To absolutnie nie w porządku, wcale nie na miejscu, panu waszemu by się to z pewnością nie podobało!
— Oni wszyscy także się boją — rzekł Poole.
Nastąpiło głuche milczenie, nikt nie odpowiedział mecenasowi, tylko pokojówka zaczęła jeszcze głośniej szlochać.
— Stul gębę! — krzyknął na nią Poole z gwałtownością, zdradzającą, do jakiego stopnia jego własne nerwy były rozstrojone.
W chwili, gdy dziewczyna tak nagle poczęła znowu szlochać, cała służba zerwała się jak zlęknione stado i wlepiła w trwożnem wyczekiwaniu wzrok w drzwi wewnętrzne.
— A teraz — zwrócił się Poole do chłopaka od czyszczenia noży — podaj mi świecę, bo chcemy nareszcie sprawę gruntownie zbadać.
Potem poprosił Uttersona, by poszedł za nim i zaprowadził go na podwórze, wiodące do laboratorjum w oficynie.
— Teraz, panie mecenasie — rzekł po drodze — proszę stąpać możliwie jaknajciszej. Pragnąłbym bowiem, by pan mógł słuchać, ale by kroków pańskich nie słyszano. I proszę uważać: gdyby mu wpadło na myśl pana do siebie wezwać, niech pan do niego nie wchodzi.
To zupełnie nieoczekiwane zakończenie o mało co nie wyprowadziło Uttersona z jego równowagi psychicznej, ale skupił w sobie całą odwagę i poszedł za służącym do laboratorjum, gdzie stanęli tuż pod drzwiami gabinetu doktora Jekylla. Tutaj Poole dał mu znak, by został na swojem miejscu i nadsłuchiwał, sam zaś, postawiwszy świecę na podłodze, wszedł z wielką i ostentacyjną rezolutnością na schodki, wiodące do gabinetu i drżącą nieco ręką zapukał do drzwi.
— Proszę wielmożnego pana, pan mecenas Utterson chce się z wielmożnym panem doktorem widzieć — zawołał głośno, dając jednocześnie mecenasowi znak, by dobrze słuchał.
Z wnętrza odpowiedział głos pełny boleści:
— Powiedz panu mecenasowi, że nikogo nie przyjmuję.
— Tak, wielmożny panie — rzekł Poole, a w głosie jego brzmiał poniekąd triumf.
Zabrawszy świecę, poprowadził Uttersona do wielkiej kuchni laboratorjum.
— Panie mecenasie — rzekł służący i patrzył Uttersonowi bystro w oczy — czy to był głos mojego pana?
— Wydawał mi się rzeczywiście zmieniony — odparł adwokat; był wprawdzie całkiem blady, ale mimoto spojrzał najspokojniej w oczy służącego.


— Panie mecenasie — rzekł służący — czy to był głos mojego pana?

— Zmieniony? Hm, to za mało! Od dwudziestu lat jestem tutaj w służbie i niemiałbym znać głosu mego pana? Nie, panie Utterson, pan mój został zamordowany i usunięty przed tygodniem, wtedy, kiedyśmy słyszeli jak głośno błagał Boga o pomoc. To zaś, co tam zamiast mego pana zostało i dlaczego zostało, znane jest tylko Panu Bogu w niebie, panie Utterson.
— To bardzo dziwna historja, Poole, wprost niezrozumiała rzecz — odparł Utterson i począł gryźć paznokcie. — Ale przypuśćmy, że masz słuszność, Poole, przypuśćmy, że doktór Jekyll został zamordowany, cóżby wtedy mogło mordercę skłonić do pozostania na miejscu zbrodni? Nie, nie, to zupełnie niemożliwe, to nam sprawy wyjaśnić nie może.
— Pana mecenasa trudno zadowolić, ale mnie się to jednak uda — rzekł Poole. — Otóż proszę mnie wysłuchać. Przez cały ubiegły tydzień on, czy też to, co tam w tym pokoju się znajduje, przez cały tydzień dniem i nocą wołał o jakąś medycynę, ale nie mógł nigdy dostać odpowiedniej. Prawda, że doktór miewał nieraz i dawniej zwyczaj zlecenia swoje pisać na kartce papieru i wyrzucać ją na schodki przed swoim gabinetem. Przez cały zaś ubiegły tydzień nic innego nie widzieliśmy jak takie kartki, gdyż drzwi były zawsze zamknięte a nawet jedzenie musieliśmy zostawiać na schodkach, by je sobie mógł później, kiedy już nikogo z nas nie było, wszmuglować do pokoju. I proszę sobie wyobrazić, panie mecenasie, codziennie — ale co ja też mówię — dwa lub trzy razy dziennie otrzymywaliśmy te zlecenia i zażalenia, a ja biegałem po wszystkich wielkich drogerjach w mieście. Za każdym jednak razem, gdym to napisane lekarstwo przynosił, wylatywała z gabinetu świeża kartka, z poleceniem, bym je odniósł, bo nie jest czyste i druga kartka do innej firmy. To lekarstwo zdaje się było za wszelką cenę potrzebne, tylko kto wie do czego.
— Czy masz może przy sobie jedną z takich kartek? — zapytał Utterson.
Poole przeszukiwał swoje kieszenie i wydobył nareszcie zmiętą kartkę blokową, którą mecenas, pochyliwszy się nad świecą, uważnie czytał. Treść jej brzmiała: „Z najlepszemi poleceniami od Dr. Jekylla do panów Maw et Co. i zapewnieniem, że ostatnia posyłka jest nieczysta i do zamierzonego celu zupełnie nieużyteczna. W ubiegłym roku panowie dostarczyliście d-rowi Jekyllowi większej ilości tego preparatu, uprasza więc, byście panowie zechcieli czynić staranne poszukiwania, czy nie mają na składzie jeszcze pewnej ilości tego preparatu i przesłać mu go natychmiast. Cena żadnej nie odgrywa roli. D-rowi Jekyllowi preparat jest niezbędnie potrzebny“. Do tego miejsca pismo brzmiało zupełnie spokojnie. Ale na samym końcu jednak wyszedł na jaw wielki niepokój piszącego, bo dopisek brzmiał: „Na miłość Boską, proszę mi koniecznie wyszukać preparat!“
— To dziwna kartka, — rzekł Utterson, a potem dodał ostro: — Ale skądże ta kartka znajduje się u ciebie?
— Subjekt u Maw et Co. był tak zirytowany, że rzucił mi ją prawie że w twarz — odrzekł Poole.
— To przecież jest bezsprzecznie pismo doktora, prawda? — ciągnął mecenas dalej.
— I mnie się wtedy tak wydawało, — odparł służący z wyraźną niechęcią, a potem, jakby zdobywszy się na odwagę, dodał: — Ale co znaczy charakter pisma, przecież widziałem jego samego.
— Jego samego? — powtórzył Utterson. No i co?
— Otóż to właśnie, — odparł Poole. — Było to tak: wszedłem nagle z ogrodu do sali wykładowej. On zdaje się na chwilkę przedtem, wymknął się ze swego gabinetu, by czegoś poszukać, bo drzwi były uchylone. Stał na samym końcu sali i szukał czegoś między epruwetkami. Widziałem go wtedy tylko przez chwilkę, kiedy usłyszawszy moje kroki, wydał przytłumiony okrzyk i jednym susem powrócił do swego gabinetu. Widziałem go, jak powiadam, tylko przez chwilkę, ale ona wystarczyła, by mi włosy dębem stanęły. Jeżeli to był mój pan, to pocóż miał na twarzy maskę? Jeżeli to był mój pan, dlaczego uciekł przedemną z piskiem, jak szczur? Wszak już tak długo u niego służyłem. A zresztą... — i Poole zakrył twarz rękoma.
— To są bezsprzecznie nader dziwne okoliczności, — rzekł Utterson, — ale mam wrażenie, że zaczynam się orjentować. Twój pan, zdaje się popadł w jedną z takich chorób, które dotkniętego nią człowieka męczą a zarazem zniekształcają. Ztąd, o ile się nie łudzę, zmiana w jego głosie, z tego powodu maska na twarzy i dlatego wreszcie jego żądza dostania lekarstwa, po którem biedaczysko się spodziewa, że go jednak może wyleczy. Daj Boże, by to nie było złudzeniem z jego strony. Takie jest moje wyjaśnienie sprawy: jest ono dość smutne, mój Poole, a prawie że straszne, jeśli się nad niem dobrze zastanowimy, ale jest proste i logiczne, naturalne i konsekwentne i uwalnia nas od wszelkich przesadnych niepokojów.
— Panie Utterson — odparł służący, a twarz jego przytem naprzemian bladła i czerwieniła się, — ta pokraka to stanowczo nie był mój pan. Jak mi Bóg miły, że nie. Mój pan, — tu rozglądnął się na wszystkie strony i jął mówić szeptem — mój pan był piękną, wysoką postacią, to zaś jest prawie już — karzeł.
A kiedy Utterson próbował coś wtrącić, Poole gwałtownie zawołał:
— Nie, nie, nie, czy pan może przypuścić, że ja po dwudziestu latach jeszczebym nieznał swego pana? Czy pan sądzi, że nie wiem do jakiej wysokości głowa jego sięga w drzwiach, ja, który go codziennie rano tutaj widywałem? Nie, panie mecenasie, ta istota w masce nigdy nie była doktorem Jekyllem i dlatego wierzę święcie, ze tam popełnione zostało morderstwo.
— Poole, odparł mecenas, — skoro to powiadasz, obowiązkiem moim będzie stwierdzić stan rzeczy. Pomimo, iż pragnąłbym uszanować spokój doktora i, pomimo, że ta kartka dużo daje mi do myślenia, ponieważ przemawia zatem, że doktór jeszcze żyje, uważam jednak za swój obowiązek, drzwi do jego gabinetu gwałtem otworzyć.
— O, panie Utterson, nareszcie zbawienne słowo! — zawołał służący.
— Ale teraz pytanie najważniejsze, — dodał Utterson, — kto drzwi wyważy?
— Pan mecenas i ja, — brzmiała nieustraszona odpowiedź.
— To było pięknie powiedziane, — odrzekł mecenas — i jakikolwiek by też sprawa wzięła obrót, rzeczą moją będzie dbać o to, byś ty, Poole, żadnych przez nią nie poniósł szkód.
— W laboratorjum znajduje się siekiera, — ciągnął Poole dalej — a pan mecenas mógłby uzbroić się w osękę kuchenną.
Mecenas podniósł to narzędzie i rzekł z powagą i naciskiem do służącego:
— Czy zdajesz sobie sprawę, Poole, że obaj podejmujemy się czegoś, co połączone jest dla nas z pewnem niebezpieczeństwem?
— Pan mecenas zdaje się ma słuszność — odrzekł służący.
— W takim razie konieczna jest wzajemna szczerość — rzekł Utterson. — Wszak my obaj myślimy więcej, niż wypowiedzieliśmy; powiedzmyż nareszcie to, co mamy na myśli! Prawda, żeś tej postaci zamaskowanej nie poznał, co, Poole?
— Tak, panie Utterson, poruszała się tak szybko i była tak skulona, że nie miałbym odwagi, przysiąc, iż ją naprawdę widziałem, — brzmiała odpowiedź służącego. — Ale gdyby mnie kto zapytał, czy nie był to może pan Hyde, odrzekłbym: sądzę, że tak. Bo postać była tasama a i ruchy zupełnie tesame. A zresztą któż inny mógłby tu się dostać bramą, prowadzącą do laboratorjum? Wszak pan mecenas pamięta, że Hyde w chwili dokonania morderstwa na pośle Danversie Karewie był w posiadaniu klucza od tej bramy? Ale to jeszcze nie wszystko. Nie wiem, panie Utterson, czy pan kiedyś widział tego Hydego?
— Tak, — odparł mecenas, — raz jeden z nim nawet mówiłem.
— W takim razie musi Panu, taksamo jak nam wszystkim tutaj, być wiadome, że było w nim coś niesamowitego, coś, co człowieka poprostu od niego odpychało. Nie umiem tego dokładnie wyrazić, ale zdaje mi się, że jeszcze najlepiej da się to w ten sposób określić: na widok tego Hydego dreszcz przeszywał człowieka do szpiku.
— Muszę przyznać, że i ja doznałem podobnego uczucia — rzekł Utterson.
— Gdy więc ta zamaskowana postać odskoczyła od epruwetek z chemikaljami zupełnie jak małpa i czmychnęła do gabinetu doktora Jekylla, przeszył mnie takisam dreszcz. Zdaję sobie doskonale sprawę, że każde twierdzenie ludzkie nie może być całkowicie pewne, wiem to zresztą także z książek, które czytałem, ale mimoto uczucie pozostaje uczuciem i dlatego mógłbym przysiąc na pismo święte, że był to — Hyde.
— Tak, tak, — odparł mecenas, — i moje obawy obracają się naokoło tego samego przypuszczenia. Od samego początku uważałem tę dziwną przyjaźń doktora z tym Hydem za coś niedobrego i przeczuwałem, że się źle skończy. Muszę ci przeto przyznać rację, Poole. I dlatego zaczynam wierzyć, że biedny pan twój został zamordowany i, że morderca dla niezrozumiałych celów został w pokoju swej ofiary. Musimy więc zabrać się do dzieła, by nareszcie sprawę wyświetlić. Wezwij jeszcze kogoś do pomocy!
Poole wrócił wnet z portjerem Bradshawem.
— Zbierz pan całą swoją odwagę — rzekł doń Utterson — wiem że ta niepewność i was wszystkich tutaj przygniata, ale właśnie dlatego mamy zamiar położyć jej kres. Poole i ja chcemy gwałtem dostać się do gabinetu doktora Jekylla. Gdy nam się rzecz uda, biorą wszystko na swoje dość szerokie barki. Ażeby zaś drabowi nie udało się spłatać nam figla i umknąć zanim się do gabinetu dostaniemy, pan wraz z kucharzem musicie uzbroić się w grube kije i stanąć na warcie przy bramie laboratorjum. Dajemy wam dziesięć minut czasu, byście posterunek swój zajęli.
Po wyjściu portjera Bradshava mecenas patrzył na zegarek, a potem odezwał się do służącego Poole:
— A teraz, mój kochany, my udamy się na nasze miejsce.
I uzbroiwszy się w haczyk kuchenny, cichaczem wraz z Poolem zbliżał się do drzwi, wiodących do gabinetu doktora Jekylla.
Po drodze zgasła im nagle świeca, a wśród ciemności, która ich otoczyła, słyszeli jednostajny szmer, dolatujący z ulic Londynu. Kiedy zaś, zapaliwszy na nowo świecę, dotarli do sali wykładowej, przylegającej do gabinetu doktora, usłyszeli nerwowe kroki, stąpające tam bezustannie.
— Tak wędruje przez cały dzień — szeptał Poole, a nawet przez większą część nocy. Tylko, kiedy dostaje z apteki nowe leki, następuje mała pauza. O, musi to być nieczyste sumienie, które taki ze sobą przynosi niepokój. W każdym kroku jest krew. A teraz, panie Utterson, wsłuchuj się pan z całą uwagą w te kroki i powiedz mi pan, czy w ten sposób stąpał kiedykolwiek mój pan?
W rzeczywistości kroki były dziwnie posuwiste i jakby nieludzkie. Różniły się też uderzająco od ciężkich, skrzypiących doktora Jekylla. Utterson westchnął i zapytał:
— A czy zresztą nigdy nic innego nie słychać?
Poole kiwnął głową i szepnął:
— Razu jednego słyszałem — szlochanie.
— Co? Szlochanie? — zapytał mecenas, który uczuł nagle nerwowy strach.
— Tak, było to jakby szlochanie kobiety, albo duszy straconej. Odszedłem wtedy z takiem uczuciem, że mi się samemu płakać chciało.
Po chwili Poole postawił świecę na stole sali wykładowej, wyciągnął z pod surduta topór, a mecenas szykował się również do ataku. Z zapartym oddechem obaj weszli na schodki, wiodące do drzwi gabinetu, z którego słychać było nadal ciągłe stąpanie.
— Jekyll — zawołał Utterson, stanąwszy przed drzwiami, muszę się z tobą koniecznie widzieć!
Czekał chwilę, ale nie otrzymał żadnej odpowiedzi.
— Zwracam ci uwagę, że mamy poważne podejrzenia i że cię widzieć muszę — ciągnął mecenas dalej głosem drżącym — jeżeli nie za twojem przyzwoleniem to — gwałtem!
— Uttersonie! — błagał głos od wewnątrz — na miłość boską, miej litość!
— Ależ to nie jest głos Jekylla, to jest Hyde! — krzyknął mecenas przerażony. — Rozbić drzwi Poole!
Poole podniósł siekierę do góry i silnym rozmachem uderzył w drzwi; uderzenie wstrząsnęło całym domem i drzwi wyskoczyły z zawias. Z gabinetu zaś słychać było jakby skrzek zwierzęcy, pełen rozpaczy. Znowu siekiera spadła z łoskotem na drzwi, których rama teraz pękła. Cztery razy jeszcze Poole w nie uderzył, ale drzewo było łykowate, a złożenie najlepszej roboty, tak że dopiero za piątem uderzeniem zamek rozpadł się na dwoje i reszta drzwi upadła na dywan wewnątrz gabinetu.
Jakby własnym hałasem i późniejszą nagłą ciszą zlęknieni, mecenas i Poole cofnęli się nieco w tył i wejrzeli do gabinetu. Wszystko było tam w największym porządku. Na stole świeciła się spokojnie lampa, na kominku trzaskał silny ogień, samowar nucił cichą piosenkę, na stole leżały papiery porządnie przygotowane i stało naczynie do herbaty. Słowem był to najspokojniejszy może w tej chwili zakątek w Londynie.
Na podłodze zaś, prawie w samym środku, leżało ciało mężczyzny, boleśnie skurczone i jeszcze podrygujące, Zbliżyli się na palcach, odwrócili ciało i ujrzeli twarz — Hydego. Miał na sobie za szerokie ubranie, odpowiadające rozmiarami swemi postaci doktora Jekylla. Mięśnie twarzy jego poruszały się jeszcze jakby śladem życia, ono samo zaś już uleciało. Po zgniecionej epruwetce w ręku nieboszczyka i silnym zapachu, rozlegającym się w gabinecie, Utterson poznał, że miał ciało samobójcy przed sobą.
— Przybyliśmy zapóźno — rzekł poważnie — zarówno do ratunku jak i do kary. Hyde poszedł do swego sędziego, my zaś teraz musimy szukać ciała twego pana.
Największą część budynku zajmowała sala wykładowa, wypełniająca prawie cały parter; nad nią znajdował się gabinet, tworzący górne piętro i wychodzący na podwórze. Z sali wykładowej prowadził kurytarz do bramy przy ulicy bocznej, z gabinetu zaś prowadziły do niej osobne schody. Oprócz tego było jeszcze kilka ciemnych komórek i obszerna piwnica.
Wszystkie te ubikacje Utterson i Poole poczęli teraz dokładnie przeszukiwać. W komórkach wystarczyło jedno spojrzenie oka, gdyż wszystkie były próżne i dawno już nie otwierane, jak to poznać było z kurzu, spadającego przy otwieraniu drzwi. Piwnica natomiast zapełniona była najniemożliwszemi gratami, pochodzącemi jeszcze z czasów chirurga, od którego doktór Jekyll przed laty dom odkupił. Ale ledwie otworzyli drzwi, przekonali się o bezsensowności dalszego szukania, gdyż u samego wejścia wisiała istna kotara z pajęczyny, która świadczyła, iż przez szereg lat noga ludzka tutaj nie stanęła.


...odwrócili ciało i ujrzeli twarz — Hydego.

Nigdzie nie było śladu doktora Jekylla. Poole tupał nogami po flisach posadzki kurytarza.
— Musi być chyba tutaj zagrzebany — rzekł i wsłuchiwał się w dźwięk.
— Albo uciekł — odezwał się Utterson i począł badać drzwi, prowadzące z gabinetu na boczną ulicę. Były zamknięte, a tuż pod niemi leżał klucz, zupełnie zardzewiały.
— Ten nie wygląda na to, by był często używany.
— Używany? — odparł Poole. — Czy pan mecenas nie widzi, że jest złamany.
— Rzeczywiście - potwierdził Utterson — a końce odłamane są również zardzewiałe.
Obaj popatrzyli w tej chwili na siebie zakłopotani.
— To przekracza mój rozum, Poole, wracajmyż do gabinetu.
W milczeniu weszli na schody, a wróciwszy do gabinetu rzucili nieśmiałe spojrzenie na nieboszczyka i poczęli dokładnie badać gabinet. Na jednym ze stolików widać było ślady pracy chemicznej: różne odpowiednio podzielone kupki białego proszku leżały na szklanych tackach, jakby przygotowane do eksperymentu, w którego wykonaniu nieszczęśliwcowi przeszkodzono.
— To jest właśnie ten proszek, który mu ciągle musiałem z drogeryj przynosić — rzekł Poole. — Właśnie, kiedy służący te słowa wyrzekł, woda, gotująca się w kotle na kominku wybiegła nagłe z sykiem. Zbliżyli się więc mimowoli do kominka, przy którym stał wygodny fotel, jakby czekając na tego, co miał w nim zasiąść do herbaty, do której wszystko było na małym stoliku przygotowane, bo nawet cukier leżał już na podstawce. Obok serwisu do herbaty leżała otwarta książka, a Utterson stwierdził ze zdumnieniem, że był to egzemplarz pobożnego dzieła, o którem Jekyll niejednokrotnie z wielkim wyrażał się szacunkiem. Tem bardziej zdziwić musiały Uttersona wpisane na marginesie kartek własnoręczne uwagi Jekylla, pełne przerażających bluźnierstw.
Badając w dalszym ciągu gabinet, stanęli przed dużem, obracającem się lustrem. Było ono teraz tak obrócone, że odbijał się w niem tylko różowy odblask żaru kominkowego, igrający na powale, ponieważ ogień połyskiwał stokrotnie w oszklonych szafach z chemikaljami.
— To zwierciadło dużo widziało dziwnych rzeczy, panie mecenasie.
— A jednak nic może nie jest bardziej dziwne niż ono samo — odparł mecenas. — Bo do czegóż właściwie Jekyll — przy tych słowach urwał nagle, ale po chwili przemógł się i dodał: — potrzebował takiego lustra?...
— To prawda, panie mecenasie — potakiwał Poole.
Potem stanęli przy biurku, na którem ujrzeli grubą kopertę, adresowaną własnoręcznie przez doktora Jekylla do Uttersona. Mecenas rozpieczętował ją i wypadło z niej kilka dokumentów. Jeden z nich zawierał testament, podobnie ekscentrycznie ułożony, jak ten, który Utterson przed pół rokiem Jekyllowi zwrócił. Tam zaś, gdzie przedtem wypisane było nazwisko „Edward Hyde“, adwokat przeczytał teraz z nieopisanem zdumieniem własne swoje imię i nazwisko. Ale i w tym testamencie była taksamo jak w pierwszym wyraźnie mowa o śmierci lub — „nagłem zniknięciu“ doktora Jekylla. Utterson patrzył to na służącego, to na dokument, a wreszcie i na nieżywego zbrodniarza, wyciągniętego na dywanie.
— Mam wrażenie, że mi się coś we łbie przewraca rzekł w końcu. — On był przez cały szereg dni panem tego dokumentu, nie miał najmniejszego powodu być dla mnie życzliwie usposobiony, musiał być wściekły, iż tym razem zupełnie został w testamencie pominięty, a mimo wszystko dokumentu nie zniszczył!
Po chwili Utterson podniósł drugi dokument. Była to kartka papieru z własnoręcznem pismem doktora Jekylla i datą u samej góry.
— Ach, Poole — zawołał adwokat — jeszcze dziś doktór był przy życiu i tutaj w tym pokoju. On musi więc jeszcze żyć, gdyż to wprost niemożliwe, by go w tak krótkim czasie mógł ktoś ztąd wynieść. Więc chyba tylko — sam uciekł?! Ale jeśli tak, dlaczego uciekł? I w jaki sposób mógł uciec? Tu już naprawdę rozum staje. Bo skoro doktór żyje, czemże się da wytłumaczyć samobójstwo Hydego? Mam przeczucie, że my tu teraz pana twego wciągamy w jakąś potworną katastrofę. Należy być przeto ostrożnym.
— A dlaczego pan mecenas nie czyta tej kartki? — zapytał Poole.
— Bo lęk niewymowny wstrzymuje mnie od tego — odrzekł adwokat poważnie. — Daj Boże, by nie był uzasadniony — dodał po chwili i począł czytać kartkę, zbliżywszy ją do ócz.
„Mój kochany Uttersonie! W chwili, gdy ta kartka dostanie się w twoje ręce, ja zniknąłem już z tego świata wśród okoliczności, których z góry przewidzieć nie mogłem. Uczucie i całe straszliwe moje położenie powiadają mi, że mój koniec jest pewny i bliski. Gdy nastąpi, przeczytaj najpierw relację, którą Lanyon miał ci, jak mi to powiedział, przesłać, a skoro będziesz jeszcze miał ochotę dowiedzieć się więcej, wtedy poświęć kilka chwil tym tu zeznaniom twego niegodnego i nieszczęśliwego przyjaciela — Henry Jekyll“.
— Gdzie jest trzeci dokument? — zawołał Utterson.
— Tu, panie mecenasie — odpowiedział Poole i podał Uttersonowi dużą paczkę mocno zapieczętowaną.
Adwokat włożył ją do kieszeni.
— Wolę o tych papierach nic nie mówić. Jeśli pan twój uciekł lub nie żyje, pragnę uratować przynajmniej jego honor. Teraz jest godzina dziesiąta. Muszę iść do domu i ten dokument w spokoju przeczytać. Ale przed północą powrócę tutaj, a wtedy zawiadomimy policję.
Wyszli więc z gabinetu, a Utterson mijając służbę, zgromadzoną naokoło kominka w holu, udał się do swego biura, by przeczytać obie relacje, które miały mu zagadkę rozwiązać.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: Bernard Scharlitt.