<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Czarna godzina
Tom I
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1888
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Dom Treubergerów w Berlinie odpowiadał urzędowemu Roberta stanowisku. Był obowiązanym trzymać go na pewnéj stopie, miéć ekwipaż i konie piękne, przyjmować niektórych urzędników w dnie oznaczone, niemal tak, a nie inaczéj, ubierać żonę; bo wszystko z góry było przepisane i osobista inicyatywa nic nie znaczyła. Pani Marya tak samo przez męża była nauczoną, jak się miała w towarzystwie znajdować... kogo i kiedy przyjmować, gdzie i jak się pokazać. Skromniejsza posada więcéj-by zostawiła mu swobody; miejsce, które narażało na przyjmowanie posłów i ocieranie się o dyplomatów obcych, było prawdziwą niewolą, bo na nie oczy zwracano i każdy krok tłómaczono. Wszystko więc tu obrachowaném było. Nadzwyczajne zdolności Treubergera, umysłowa jego wyższość, nie przeszkadzała mu iść posłusznie za wskazówkami, jakie odbierał, choć często znaczenia ich nie rozumiał. Późniéj dopiero przekonywał się, że dawane rozkazy miały racyą bytu... i poddanie się im wychodziło na dobre.
Jak on sam swe obowiązki ojca rodziny, męża, syna, poświęcał służbowym przepisom, tak téż od żony wymagał, aby ona jego rozkazom była ślepo posłuszną. Marynka w początkach wyłamywała się z tego, Robert tłómaczył po części tylko swe despotyczne postępowanie, próbowała opierać się mężowi i spotkała z żelazną wolą jego, któréj okrucieństwo przypisał służbowéj niewoli. Od téj służby zależał los jego, rodziny, dzieci, przyszłość cała, trzeba się było poddać. Ale życie straciło urok i całe już stało się służbą tylko.
— Zadanie mamy wielkie — w końcu wyznał jéj mąż — tworzymy kraj nowy; to, czego dziesięć wieków dokonać nie mogło, zjednoczenia ludności jednoplemiennéj, połączenia jéj jedném prawem, jedném berłem, jedném państwem, my mamy dopełnić. Najzimniejszy z ludzi rozgrzał-by się, mając przed sobą takie dzieło, i poświecił-by mu się chętnie, jak ja...
Marynka nie rozumiała tych zdań i milczała; wiedziała tylko, że mężowi powinna być posłuszną. Tęsknota i miłość odwoływały ją gdzieindziéj. Starała się, aby nie stracić swych dzieci, ale i te po kilku latach z rąk jéj się wymykały. Z dwu synów, jeden, przez szczególną miłość dla niéj, w tajemnicy, z wielkiemi ostrożnościami, zaczął się uczyć po polsku i z ciekawością dziecka badać matkę, wykradać jéj książki, wprawiać się w zakazany język. Jak starszy Julian był wielkim faworytem ojca, tak ów się stał ulubieńcem matki.
W kilka lat po ślubie, miłość pana Roberta ostygła zupełnie, a późniéj wiązały już małżeństwo wspólne interesa, przywiązanie do dzieci, talenta towarzyskie, które świetnie się rozwinęły w Marynce. Żaden z wyższych urzędników nie mógł się pochlubić żoną tak arystokratycznych rysów z postawy i obyczaju; w żadnym z domów niemieckich nie bywali chętniéj, nie bawili się lepiéj posłowie, sekretarze poselstwa, attachés, i kolonia cudzoziemska. Salon ten był potrzebnym, a gospodyni jego osobą ulubioną.
Do przepisów, które rządziły jéj obchodzeniem się z tym światem gości, należał najprzykrzejszy, ale kategorycznie wymagany od niéj, aby się ze swém pochodzeniem polskiém nie wydawała. Oburzało ją to, nie chciała kłamać, — zmuszano milczéć. Uchodziła więc, jak mówiliśmy, za urodzoną w prowincyach nadbałtyckich...
Znudzona i zmęczona, opuszczona prawie przez męża, który zajęciom urzędowym ledwie mógł starczyć, Marynka w tém życiu wielkiego świata znajdowała pewien rodzaj rozrywki. Świat literacki i artystyczny, bawiący się sportem i polityką, napływał tu chętnie i składał dwór pięknéj pani. Mąż korzystał z tego na różny sposób, a ona sama ani się domyślała, ilekroć nieświadomie służyła interesom najwyższéj wagi... Robert zyskiwał na tém, stając się potrzebnym, i rósł téż ogromnie w hierarchii, zajmując coraz wyższe stopnie.
W chwili, gdy prawo nowe się przygotowywało, Robert wciągnięty został w układanie go, w rozpoznanie możliwości przeprowadzenia i obrachowanie skutków.
Nie obchodziło go to bynajmniéj, że ono dotykało narodowości, do któréj żona jego należała, bo Robert nie miał dla niéj najmniejszego współczucia; dopiéro rozpatrując się w kwestyi téj, postrzegł, że ona dotknąć może teścia jego, a ubocznie i żonę... Nie wspomniał jéj o tém wcale. Dowiedziała się skądinąd o doniosłości praw, które się zapowiadały... i niespokojna, wyprosiła się dla widzenia z ojcem. Wycieczki podobne tak były rzadkie, iż mąż jéj nie mógł téj odmówić. Sprobował dowiedziéć się, czy nie słyszała o czém; nie zdradziła się przed nim, pojechała. Przedłużony pobyt niemało go zaniepokoił; w końcu więc napisał, domagając się pilno powrotu. Tłómaczono się chorobą, nareszcie żona przybyła. Ponieważ pogłoski o wygnaniu już po kraju chodziły, Robert przyjął żonę, domyślając się, iż była uprzedzoną.
Nie poskarżyła mu się ani słowem. Wiedząc, że ją wszystko obchodziło żywo, Robert przestraszył się tém milczeniem, ale i on ze swéj strony czas jakiś milczał.
Gdy się rozprawy rozpocząć miały, dnia jednego zobaczył żonę na galeryi w izbie i, spotkawszy ją w domu, wyraził zdziwienie, że tak mało interesujące walki parlamentarne ją pociągały.
— Przepraszam cię — odparła mu z nigdy dotąd niepraktykowaną otwartością — nie nudzę cię moją polszczyzna, ale, anim o niéj zapomniała, ani dla niéj ostygłam. Chodzi tu o losy tysięcy rodzin naszych.
Zmarszczył się straszliwie urzędnik.
— Naszych! rodzin! — powtórzył z sarkazmem. — Ja tu nic naszego nie widzę. Wychodząc za mnie, musiałaś się wyrzec wszystkiego, co-by nie było niemieckiém.
— Nie posądzasz mnie, abym interesa twe zdradzała — przerwała dumna kobieta — ale mi wolno choć zapłakać nad losem ludzi, z którymi mnie wspólne łączy pochodzenie.
— Jesteś pobożną — gorąco wtrącił Robert — pozwól sobie przypomniéć, że pismo święte nakazuje żonie iść za mężem, a wyrzec się ojca i matki.
— Zdaje się, iż nakazowi temu uczyniłam zadość — zimno odezwała się Marynka, chcąc odejść. Zatrzymał ją mąż.
— Jeżeli to prawo nowe takie na tobie ma czynić wrażenie, iż-byś mogła zdradzić się sympatyą dla Polaków... czy nie lepiéj-by było odbyć teraz tę podróż do Włoch, któréj życzyłaś sobie...
— Dziękuję ci; podróży nie pragnę; zostanę w domu.
— Jeszcze słowo — odezwał się mąż — i jedna prośba. Niewątpliwie Polacy, którzy wszelkich środków używać zechcą dla swéj obrony, mogą trafić i do ciebie. Muszę zapowiedziéć ci, że napróżno-by było zwracać się do mnie z czémkolwiekbądż, tyczącém tych praw i ich wykonania... Choćby szło o rodzonego ojca twojego, nie uczynię kroku żadnego.
Z zapłonioną twarzą Marynka obróciła się ku niemu.
— Byłam o tém przekonaną, że nic-bym prośbami memi nie zyskała — odezwała się — prosić téż nie myślałam; ale gdyby ojca mojego w istocie dotknąć miało prześladowanie... podzielę je z nim.
Robert stał milczący, — nie spojrzawszy na niego, wyszła.
W ciągu długich lat pożycia, Robert się zupełnie ubezpieczył, iż nie znajdzie w żonie oporu; zdawało mu się, że walka z nią szczęśliwie została dokończoną. Nowe prawo wcale go w początkach nie trwożyło; nie przypuszczał, aby ono go dotknąć miało. Przypadek dopiéro na myśl mu przywiódł, że teść jego był przybyszem z Królestwa i ulegał prawu, które z surowością nieubłaganą zastosowane być miało.
W podanych sobie notatkach znalazł imię to wymienione na liście proskrypcyjnéj. Zdaje się, że ci, co je na niéj pomieścili, przewidywali, iż je wymazać może być potrzeba, dodając uwagi i względy, dla których stary Lubachowski mógł pozostać nietkniętym.
Ale właśnie dlatego, iż był jego teściem, że jawne było-by pobłażanie, Robert postanowił wcale się w to nie wdawać i pozostawić prawu wolny przebieg we wszystkich następstwach jego.
Zapowiedź żony, iż podzieli los ojca, znajomość jéj charakteru, zatrwożyły go mocno. Co miał przedsiębrać, nie wiedział.
Następstwa przedstawiały się groźnie. Gorszém nad wszystko był rozgłos, jaki to wywołać mogło, skandal, który musiało spowodować, a naostatek — ruina domu, który-by zamknąć był zniewolony, i cień, jaki-by na niego rzucił ten wypadek, każący się domyślać tajemniczych przyczyn, ukrywanych długo.
Robert Treuberger nie należał do ludzi poddających się fatalizmowi wypadków. Zdawało mu się, że wszystko to zmienić potrafi, gdy przyjdzie do ogłoszenia tego, co było dotąd tajemnicą dla żony i jéj ojca.
W ciągu dni kilku nie mówili prawie do siebie. Marynka chodziła poruszona, niespokojna, ale w energią uzbrojona.
Jednego wieczora, po rozejściu się gości, mąż odchodzący do swego gabinetu, zatrzymał ją, dając dobranoc.
— Kochana Marie — rzekł łagodnie — dałaś mi do myślenia w ostatniéj rozmowie. Rad-bym wiedziéć, czy to była groźba tylko, czy mocne postanowienie zapłacenia mi za kilkadziesiąt już lat szczęśliwego pożycia — ruiną i skandalem?...
Żona spojrzała mu w oczy z takim wyrazem rozpaczliwéj energii, że Robert cofnął się.
— Dlaczego to pytanie mi stawisz? — zapytała. — Jest już zdecydowany los mego ojca?
— Nic o tém nie wiem — odparł Robert — ale uczynię ci uwagę, że całą naszę przeszłość zabijesz, czyniąc to, co się odgrażasz spełnić na mnie, że los twych dzieci... ich przyszłość, rzucasz na pastwę zemście, do któréj cię tylko źli ludzie, warchoły wasze, jedném słowem, cała ta polakierya — popchnąć-by mogła...
— Nikogo nie widzę, z nikim nie mówię, słucham tylko serca i sumienia — zawołała Marynka. — Niéma jeszcze nic, od ojca nie miałam wiadomości, o cóż się trwożysz?
— Pamiętaj na dzieci — dodał Robert, poruszając się, jakby chciał odchodzić.
— Dzieci? — powtórzyła za nim — sąż-to moje dzieci? Ja znam tylko twoje. Nic mojego nie mają w sobie...
To mówiąc, wyszła, zostawiając go samym. Treubergerowi wyrazy te brzmiały w uszach dziwnie. Czuł, że miała słuszność, żal mu jéj było, dawna miłość obudzała się w jego sercu, wahał się.
Surowy i nieubłagany urzędnik, po raz piérwszy czuł się człowiekiem. Niepewnym krokiem powlókł się do kancelaryi swojéj, gdzie chciał spocząć i namyślić się; ale od progu zobaczył urzędnika ze znaną sobie teką zieloną, która zawierała żądane objaśnienia w sprawie, tak żywo go obchodzącéj.
Lękał się każdego wejrzenia obcego człowieka, posądzając, że ono w nim czytać musi. Potrzeba było ułożyć twarz obojętną i dumną.
Po krótkiéj chwili namysłu, tekę kazał złożyć na biurku, oświadczając, że pilniejszą ma pracę.
Usiadłszy w krześle, długo pozostał nieruchomym, nie śmiejąc tknąć papierów. Pot sączył mu się z czoła, pierś oddychała, ciężko uciśniona.
Gwałtownie pochwycił wreszcie tekę, rozerwał okładki i począł się w niéj grzebać. Osobny arkusz poświęcony był Lubachówce. Frejer i Brause dostarczyli materyału... Począwszy od starego Lubachowskiego, wszyscy, osiedli tu, podlegali prawu proskrypcyi — nie pozostał ani jeden. Stary, gospodyni jego, Dydaś, Chodzibój, a nadewszystko żona jego, przeznaczani byli, nietylko jako ludzie, ulegający wygnaniu, ale jako indywidua niebezpieczne, dla których-by bodaj osobne prawo stworzyć było potrzeba, aby się ich pozbyć.
Kartę tę Robert raz i drugi odczytał, chcąc ją sobie dobrze zapisać w pamięci, i wsunął napowrót do teki.
Gdy się to działo w gabinecie głowy domu, żona jego chodziła po swym pokoju i, stając przed zwierciadłem, sama znajdowała, że twarz jéj nadałaby się za wzór do skazanego na śmierć, który czeka odczytania wyroku.
Właśnie dnia tego Juliusz miał pozwolenie ze szkoły wojskowéj udać się do rodziców. Powiedziano mu, że ojciec był nieprzystępny. Zapukał do matki.
Juliusz był tak pięknym mężczyzną, jakich tylko wydają krzyżujące się z sobą plemiona. Z obu rodów, do których należał krwią, wziął on, co było w nich najszlachetniejszego, ale niemiecka krew dała mu siłę, a polska — wdzięk i urok, który ją łagodnie osłaniał. Zobaczywszy go, matka, rzuciła się uścisnąć i, na chwilę uradowana, okryła pocałunkami.
— Jakimże cudem? — zapytała.
— Dostałem urlopik maleńki — zaśmiał się Juliusz — bo ojciec się chciał widziéć ze mną i sam o niego prosił.
— Widziałeś go? — podchwyciła matka.
— Nie... zajęty — rzekł Juliusz.
Matce na myśl przyszło, że dziecko być może użyte za narzędzie przeciwko niéj. Zadrżała.
Juliusz stał, czując, że się tu spotykał z czemś niespodzianém a ważném. Ciekawość jego była silnie obudzoną.
Marya pochwyciła go za rękę.
— Czytujesz ty dzienniki? Wiesz, co się na świecie dzieje?
— Dzienników nam nie dają — rzekł Juliusz powoli, wpatrując się w zmienioną twarz matki. — Nie bardzo mnie téż one obchodzą... Dzienniki kłamią...
— Nie słyszałeś więc i o nowém prawie przeciwko Polakom? — spytała matka.
— Cóż mnie oni obchodzą? — wtrącił obojętnie Juliusz.
— Twoja matka jest Polką...
— Była — poprawił Juliusz z uśmiechem.
— Twój dziad a jéj ojciec, jako Polak, może być wygnanym...
— Polacy więc musieli coś przewinić przeciwko nam — rzekł Juliusz.
Matka znalazła się po téj krótkiéj rozmowie tak daleko od dziecięcia, iż jéj to usta zamknęło. Juliusz stał przed nią, nie okazując najmniejszego wzruszenia.
Oczekiwał napróżno, aby mówiła daléj — odeszła, jakby zagniewana. Chłopcu zrobiło się przykro, ale rozmowy nanowo zawiązać nie śmiał.
— Ojciec zapewne czeka na ciebie — odezwała się po milczeniu znaczącém. — Nie chcę, aby mnie posądził, iż cię jemu zabrałam.
Juliusz zawahał się, obejrzał; ale nawykły do spełniania rozkazów, nie sprzeciwiając się woli matki, wyszedł.
W godzinę może, z ogrodu, w którym palił swobodnie cygaro, powołano go do ojcowskiego gabinetu. Zastał ojca nad papierami, bladego, i smutnego.
Po rozpytaniu o nauki, o urlop, o zdrowie, Robert wstał.
— Byłeś u matki? — zapytał.
— Byłem; kazała mi stawić się tu do ojca.
— Mówiłeś co z nią?
— Kilka słów — rzekł Juliusz. — Wspominała mi o prawie jakiémś...
Spojrzał na ojca, który stał na przeciw niego, w bok się ująwszy.
— Ja tego nie rozumiem wcale... — dodał młody Treuberger.
— Na nieszczęście — wtrącił Robert — twoja matka i jéj ojciec są pochodzenia polskiego...
— Ale nie ja! — rozśmiał się Juliusz obojętnie.
— Matka twoja przeczuwa, że to dotknie jéj ojca — dodał Robert. — Starajcie się ją pocieszyć...
Juliusz, dla którego wszystko to było w istocie niezrozumiałém, poruszył z lekka ramionami. Nie przywiązywał do tego zbytniéj wagi. Daleko więcéj zajmowało go, że dnia tego dostał bilet do teatru królewskiego i polecenie obejrzenia frankońskich koni, które ojciec nabyć zamierzał. Wyszedł więc natychmiast do koni.
W pokoju Maryi, właśnie przybywający młodszy, Grześ, jéj ulubieniec, znajdował się u stołu, na którym mu podano rozmaite przysmaki.
Grzesiowi usta się do nich śmiały. Mniéj piękny od brata, nadto na swe lata otyły, Grześ miał w wyrazie twarzy dobroduszność i jakby poetyczne marzenie. Z wielką trudnością starał się, po cichu, oglądając się, mówić do matki, złamanym polskim językiem.
Marya przygotowywała go — do rozstania się z nią. Grześ smutniał i, sparty na łokciu, oczy ocierał.
— Ty nie zrobisz tego... — odezwał się do niéj w końcu — ja-bym nie mógł żyć bez ciebie, matuniu! Ojciec nie może być tak okrutnym! On serce ma dobre!
Matka milczała.
— Chcesz, abym mu padł do nóg i za dziadem prosił?
— To-by się na nic nie przydało — odparła zimno.
Chłopcu łzy potoczyły się z oczu, głowę położył na rękach i szlochał. Płakali oboje.
Szukano tymczasem Grzesia po całym domu, aby powołać go do ojca, który niecierpliwie na niego czekał. Wiedział bardzo dobrze, iż on był ulubieńcem matki, ale nie posądzał, ażeby ta miłość na chłopca aż do wynarodowienia go wpłynąć mogła.
Gdy Grześ wszedł z oczyma zaczerwienionemi, Robert, który w tém widział namowę do buntu i przygotowanie do oporu, nasrożył się, przyjmując go.
— Wracasz od matki, jak widzę — zawołał z daleka. — W twoim wieku tak być do łez skłonnym...
Chłopcu miała czas powrócić odwaga.
— Widziałem plączącą matkę... — odezwał się.
— Cóż się to stało matce?
— Lęka się o dziada naszego — rzekł Grześ — a ja przychodzę teraz prosić za nim...
— Nie wiem, w czém-bym mu mógł być pożytecznym — odezwał się sucho Robert — a tobie życzę w sprawy starszych się nie wdawać.
Chłopak zmilczał. Wyprostowany stanął, jak przed naczelnikiem wojskowym, od którego się oczekuje rozkazów.
— Ojciec matki twéj jest Polakiem — myśmy Niemcy. Sprawa jego, jeżeli jaką miéć będzie, do mnie nie należy.
Nie otrzymawszy odpowiedzi na tę naukę, Robert popatrzał na syna.
— Matka twoja grozi podobno, że chce iść za ojcem jeżeli-by go wygnano. Nie ma do tego prawa...
Robert czekał chwilę, spodziewając się może, iż syn mu się sprzeciwi. Grześ pozostał w milczeniu.
— Powinniście oba matkę pocieszać, a nie dopuścić, aby mi wielką wyrządziła przykrość. Wiem, że Juliusz będzie miéć rozum... a ty?
Grześ dał czekać chwilę.
— Pójdę za matką — odparł krótko.
Treuberger zbladł. Ręka, w któréj trzymał papier, zadrżała, brwi ściągnął. Wskazał potém na drzwi i odwrócił się od niego. Grześ wyszedł.
Marya płakała w swoim pokoju, gdy powrócił do niéj i pobiegł całować jéj nogi, wołając.
— Powiedziałem to ojcu... pójdę za tobą...
Matka objęła go rękoma i, ściskając silnie, zaczęła:
— Nie, Grzesiu mój — odezwała się z-za łez — ja pójdę sama. Nie chce, ażebyś zrywał z ojcem, który-by ci tego nie przebaczył. Ale pamiętaj, pamiętaj przez całe życie twoje, że miałeś matkę Polkę, nieszczęśliwą, któréj...
Nie dokończyła. Na krzyk, który się z ust jéj wyrwał, wbiegła służąca i trzeźwić ją musiano.
Grześ przez cały ten czas całował jéj ręce, powtarzając, że z miłością dla niéj i dla kraju, którego była dziecięciem, żyć będzie i umierać.
Uspokoiły się w końcu łzy, matka sama zmieniła tok rozmowy z Grzesiem, odpychając wstrętne wspomnienia tego, co im zagrażało. Rozpytywała go o nauki, o zwierzchników, o postępy. Na to wszedł Juliusz, przysłany przez ojca.
Bracia, z których każdy był w innym instytucie, nie widywali się często, — przywitali się chłodno. Od dawna już trwało między nimi jakieś nieporozumienie. Juliusz zazdrościł młodszemu miłości i serca matki, zdolności, chociaż i jemu na nich nie zbywało: wreszcie i obranego zawodu, który mu się wydawał lżejszym i powabniejszym.
Marya, ilekroć mogła ich zbliżyć do siebie, starała się o to, aby lepiéj się poznali i pokochali. I teraz téż, nim nadeszła godzina udania się do teatru, zostawiła ich samych z sobą.
Juliusz pierwszy z powagą starszego zagadnął Grzesia o naukę, o spodziewany awans i egzamina.
— Nie idzie mi wcale źle — odparł Grześ z pewną dumą. — Obiecują mi awans i będę jednym z pierwszych. A ty?
— Nie zdaje mi się, abym był jednym z ostatnich — rzekł lekceważąco Juliusz. — Byłem ojcu posłusznym, obierając zawód wojskowy, bo on w nim upatruje najbezpieczniejszy środek odznaczenia się i zasłużenia, ale go nie lubię. Więcéj-bym miał pociągu do nauki i sądownictwa.
— Ja z mojéj inżynieryi jestem rad — przerwał Grześ.
— Matka ci mówiła o tém przykrem nieporozumieniu z ojcem z powodu dziada naszego? — wtrącił Juliusz.
— Dowiedziałem się od niéj o tém smutném prawie — odparł Grześ — ale mi się ono w głowie nie mieści. Jak to może być, ażeby niewinnych ludzi prześladowano?
— My o tém sądzić nie możemy — rzekł Juliusz. — Matka płacze, ale ojciec wié, jak ma postąpić, i my powinniśmy mu być posłuszni.
— Wolno mi przecież miéć mój własny rozum i serce — zawołał Grześ. — Oboje przemawiają za dziadem i za matką. Dziad stary, nie zawinił nic... Matka go opuścić nie może, a ja matki...
Juliusz, który się przechadzał po pokoju, stanął, szydersko się wpatrując w brata.
— To mi dopiéro filozof! — zawołał. — Dla mnie bliższy ojciec, aniżeli dziad. Jesteśmy Niemcy; nasz patryotyzm nakazuje stawać przeciwko Polakom, choćby i przeciwko dziadowi, jeśli on się do nich liczy.
— I przeciw rodzonéj matce? — dodał Grześ.
— Ty mnie myślisz uczyć? — wyrwało się gniewnie Juliuszowi.
— Ja się pytam tylko — rzekł Grześ spokojnie. — Matkę widzę we łzach...
— I mnie jéj żal — począł Juliusz — ale ojciec jeden rozkazywać tu ma prawo.
— Ja mu go nie zaprzeczam, — z energią odezwał się Grześ — ale gdy idzie o matkę, choćby przeciwko niemu stanę przy niéj. Wiem, że ty, Juliuszu, zupełnie się zaparłeś pochodzenia polskiego i nie masz przywiązania, ani poszanowania dla narodowości, do któréj po części należysz; ja zarówno się czuję Polakiem, jak Niemcem, i u mnie kto uciśniony i słabszy, ten zasługuje na współczucie:
— Bardzo to śliczne, — rzekł Juliusz, — tylko są to, z pozwoleniem, babskie sentymenta... a ja się czuję równie mężczyzną, jak Niemcem...
Grześ zmierzył go od stóp do głów oczyma, i spojrzawszy na zegar, odezwał się:
— Czy nie czas na teatr?
Juliusz tą odpowiedzią prawie obrażony, rzekł wzgardliwie:
— Cóż to, nawet nie raczysz ze mną się rozprawić?
— Bo się kłócić nie mam ochoty — odparł Grześ. — Nie przekonam cię, a narażę się. Nie miałem nigdy szczęścia zasłużyć na miłość u ciebie, nie życzę sobie nienawiści.
Juliusz głową przerzucał z ramienia na ramię.
— Filozof! filozof! — zawołał, — a w dodatku sentymentalny. Chociaż od młodszego, rad-bym się nauczył, jak mam postąpić. Za ojcem iść, czy za matką, jeżeli oni się nie porozumieją?
— Iść za sercem, — odparł Grześ — padnijmy ojcu do nóg i prośmy go, aby matce nie zadawał boleści, a dziada obronił. Sądzę, że to jest obowiązkiem naszym.
— A ja sądzę, że zrobili-byśmy krok fałszywy i nadaremny. Co mnie dziad Polak obchodzi!
— Matka! matka! — podchwycił gorąco Grześ.
— Matka jest kobietą, — rzekł Juliusz, — ojciec wié, co robi. Zależéć od tego może nasza przyszłość, jego, całéj rodziny. Poświęcić dla dziada wszystkiego — miejsca, majątku, znaczenia, nie może ojciec.
— Ojciec zrobi, co zechce, — rzekł Grześ, — ja wiem, co mi każe sumienie.
— Sądzisz, że ojciec ci to przebaczy? że się starać nie będzie wstrzymać? Nie... pójdziesz za matką, to przepadniesz. Mówisz, że ja miłości dla ciebie nie miałem nigdy, a jednak ja ci z serca i dobrze po bratersku życzę...
— Dziękuję, — rzekł Grześ krótko. Służący wszedł, oznajmując, że na teatr czas już było... Juliusz rzucił się do swojéj szpady, hełmu i rękawiczek, aby wystąpić po formie. Grześ powoli wdział swój płaszcz i, nie mówiąc nic, przygotował się do wyjścia.
Tak skończyła się ta piérwsza w życiu rozmowa poważniejsza pomiędzy braćmi, pierwsza próba ich stosunku do siebie.
Juliusz nie mógł oprzéć się uczuciu pewnego poszanowania dla brata, występującego w obronie matki, ale razem litował się nad nim i dumny był tém, że szedł z ojcem, którego rozum wydawał mu się w téj sprawie panem i sędzią jedynym.
— Matka popłacze, — mówił do siebie, — ale nie będzie śmiała się opiérać. Przecież domu nie opuści i nie zechce wywołać skandalu... To nie może być... Grześ tylko się ojcu narazi niepotrzebnie.
Ze swojéj strony młodszy potępiał Juliusza...
— Buntu przeciwko ojcu nie potrzebuje podnosić, — rzekł w duchu, siadając razem z bratem do dorożki, która ich wieźć miała do teatru, — a odmówić jéj wstawienia się za dziadem... to się nie godzi.
Jadać, milczeli oba, ale umysły pracowały, i spotkanie to, zamiast ich ku sobie zbliżyć, zraziło.
— Juliusz ma już wszystkie przymioty i wady żołnierza, — rzekł Grześ, — u niego posłuszeństwo wszystkiém, a uczucie niczém. Niech-że z Bogiem idzie sobie z ojcem, ja pójdę z matką.
Po wyjeździe synów, chociaż mogło się widziéć z sobą małżeństwo, ani Robert, ani żona, nie chcieli zejść na herbatę. Ona kazała ją sobie podać do swego pokoju, a on przyjmował kilku gości.
Pomiędzy nimi byli i tacy, którzy życzyli sobie coś się od wysoko położonego urzędnika dowiedziéć. Treuberger zbył ich, nie dopuszczając rozpraw w tym przedmiocie.
Nazajutrz synowie przyszli razem oba na pożegnanie do ojca, ale ten, wyszedłszy do nich, nie odezwał się już nic o tém, po co ich powoływał do siebie. Grzesiowi surowo zalecił gotować się do examinów; Juliuszowi przypomniał, ażeby długów nie robił i z lekkomyślną młodzieżą majętną nie zawierał przyjaźni kosztownych.
Wyposażeni tak na podróż, poszli potém do matki, ale ta łzy tylko miała na pożegnanie i błogosławieństwa dla obu. Juliusza nawet uściskała goręcéj, bo się mniéj spodziewała jeszcze go raz do serca macierzyńskiego przycisnąć...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.