<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Czarna godzina
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1888
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
CZARNA GODZINA

POWIEŚĆ

PRZEZ

J. I. KRASZEWSKIEGO.


«Wer Funken sät, der
erntet Flammen».
Przysłowie.



TOM I.




WARSZAWA.
Nakład i druk S. Lewentala,
Nowy-Świat Nr. 41.
——
1888.


Дозволено Цензурою.

Варшава, 15 Октября 1887 года.




PROLOG.


Było-to bardzo dawno temu. Na lata licząc, nie wiele ich wypadnie, od połowy tego wieku, zdaje mi się, siły, które pośpiech wprowadziły w czynności ludzkie czysto mechaniczne, znaczenie czasu w sprawach ducha zmieniły, — w latach kilkudziesięciu zaledwie mieściło się faktów tyle, że ich dawniéj starczyłoby na wieki... Świat ówczesny nie był do naszego podobny — chociaż żywi świadkowie umarłéj epoki chodzili jeszcze po świecie...
Maleńka posiadłość szlachecka, na któréj już żadnego włościanina nie było, — przypierająca do lewéj granicy Królestwa, — niegdyś fundum znacznéj osady, dziś dwór tylko i zabudowania gospodarskie, były w ręku pana Grzegorza Lubachowskiego, herbu Lubicz... Kawałek ten ziemi, niewygodny dla gospodarza, niepokojony przez nadgraniczne straże, wystawiony na napady nawet awanturników, zajmujących się przemycaniem różnych rów, dostał się p. Grzegorzowi spadkiem po stryju bezdzietnym.
Darowanemu koniowi nie patrzy się w zęby... P. Grzegorz, któremu na posadzie rządzcy w dobrach księcia L... było bardzo dobrze, który żył sobie spokojnie z nadzieją dorobku, jak u Boga za piecem — gdy się dowiedział, że na niego spadł kawałek ziemi, uczuł taką miłość dla niéj, taką ochotę gospodarowania na swojém, że, mimo rad zdrowych, aby sprzedał tę spuściznę i w miejscu pozostał, wszystko dla niéj porzucił.
On sam sobie uczucia tego, które nim owładnęło, wytłómaczyć nie umiał. Od czasu, jak mu powiedziano, że tam gdzieś w nieznanym zakątku jest folwarczek, należący do niego, nie miał chwili spokoju...
Rozum doświadczonemu człowiekowi wskazywał, że pod starość iść gospodarzyć w nieznanym kraju, w warunkach, z któremi się trzeba było oswajać i ich uczyć, pod innym rządem i prawami — było to ważyć bardzo wiele. Lecz pan Grzegorz nigdy w życiu swojéj ziemi nie miał ani piędzi — nagle zostać posiadaczem paruset morgów z zabudowaniami, nie zapłaciwszy nic, zdawało mu się szczęściem wielkiém. Nie rachował zresztą na zyski, ale — ale był to swój własny ziemi kawałek. Serce się do niego przywiązało na niewidziane.
Aby zrozumiéć i ocenić, co Lubachowski porzucał, potrzeba wiedziéć, jakie było jego położenie u książąt. Służył on im od dzieciństwa z poświęceniem i oddaniem się zupełném. Dobra, których mu powierzono rządy, nic były ani rozległe, ani wiele przynoszące, musiał się więc zaspokajać niewielką pensyjką; ale miał zaufanie i był ukochanym przez oboje księztwo, zwano go przyjacielem nie sługą. Gdy po stracie żony, z pozostałą córką jedynaczką, Lubachowski się kłopotał o jéj wychowanie, księżna wzięła małą Marynkę do siebie i przy niewiele starszéj córce własnéj — zatrzymała, aż dorosła. Miał tę pociechę p. Grzegorz, że mu dziecię wyszło z pod téj opieki, jak kwiatek, świeże, wdzięczne, i żadnym oddechem zatrutym niezwarzone...
Młodziuchna jeszcze, szesnastoletnia naówczas, Marynka, wróciła ojcu gospodarzyć, pocieszać go i ożywić dom pusty...
Było im z sobą i z ludźmi otaczającymi tak dobrze, jak tylko być mogło, gdy zupełnie niespodzianie zmarł, zaledwie znany p. Grzegorzowi, stary p. Jan Nepomucen, stryj jego jakiś... i Lubachówka spadła na niego. Radzili mu ci, co znali miejscowe stosunki, aby sprzedał wszystko, a pozostał w miejscu. Książę sam napisał do niego, zaklinając... Męczył się p. Grzegorz, ale jakże tu było w obce ręce oddać ostatni szczątek téj ziemi, któréj rozległe obszary należały niegdyś do rodziny? Wspomnienia i groby ciągnęły ku sobie; Lubachowski wziął do serca, jako obowiązek, objęcie biednego folwarczku.
Ostatni właściciel, Jan Nepomucen, był dziwakiem, który się nigdy rządzić nie umiał, wiecznie po uszy siedział w długach — prawował się z sąsiadami, i umierając, rzucił swą Lubachówkę w takim stanie, że niechybnie na subhastę wystawioną być miała.
P. Grzegorz, podziękowawszy księciu, do którego z córką pojechał na pożegnanie, spłakawszy się przy rozstaniu, zabrał co miał, i wyprowadził się do Lubachówki... Jego i córkę, to dziedzictwo, ta własność ziemska, wprawiły w rodzaj uniesienia...
Wiedzieli, że w opuszczonym folwarku wiele było do czynienia, ale całego ogromu, jaki spaść na nich miał, nie obrachowali. Lubachówka była straszliwą ruiną. Dwór prawie się walił, popodpierany, jak kaleka na kulach. Kawalątko lasu składało się z pni i krzaków, łąki były pozarastane i zalane wodami, pola zapuszczone i wyjałowiałe... Płotu nawet nigdzie całego nie znalazł Lubachowski.
Wśród tego zniszczenia, spotykały się ciągle zabytki dawnych czasów, świadczące, że majętność niegdyś była w lepszym stanie, ale powoli zeszła na pustkowie. Tak pode dworem upadającym znajdowały się sklepione piwnice, dosyć obszerne, piękne i suche... w sadzie siedziały stare grusze i podziczałe wszelkiego rodzaju drzewa owocowe... Stodoła, która ocalała z lat dawnych, z pięknego drzewa zbudowana, wyglądała przy późniejszych szopach i budach majestatycznie.
P. Grzegorz, przybywszy z pieniędzmi w kieszeni, z doświadczeniem, ze znajomością gospodarstwa, od razu chciał swoję Lubachówkę postawić na stopniu wzorowym.
Nie żałował grosza, w tém przekonaniu, że co się w ziemię wkłada, musi się powrócić. Ale tu, w miejscu — zastosowanie wszystkich najzbawienniejszych teoryi rozbiło się o tysiączne trudności. Zazdrośni sąsiedzi przeszkadzali mu, o ile mogli...
Wystawił jednak p. Grzegorz dworek skromny, ale schludny, założył ogród i sad, pola pooczyszczał, łąki osuszył w części; skupił konie, dostał parobków i sam zaczął chodzić około swéj roli.
Był-by może zwycięzko wyszedł z zadania, gdyby to panem był u siebie... Lubachówka leżała na saméj granicy, tak, że linia graniczna szła przez łąkę, która do niéj należała.
Dosyć oddalona od innych osad ludniejszych, wchodziła łąka w las gęsty, na przeciwnéj stronie szeroko się rozpościerający. Przemytnicy obrali sobie to miejsce, a szczególnie jeden przesmyk, zwany, niewiedziéć dlaczego, „traktem zajęczym“ — i tędy się przekradali nietylko pieszo, konno, ale nawet z wozami ładownemi, jeśli byli pewni, że władze nadgraniczne gdzieindziéj się odwrócą.
Złodziejskie to rzemiosło przemytnika, tutaj miało swe tradycye, swe środki, do miejscowości zastosowane, swych pomocników, całe hufce na usługi i ludność, dla strachu, lub w nadziei zysku, przychylną. Chciano zaraz w początkach pozyskać sobie p. Grzegorza, albo go wciągając do czynnych pomocników, lub wyjednawszy, aby przez szpary na to patrzał, co się będzie działo.
Otwarcie odpowiedział badającym go:
— Nie mieszam się do spraw cudzych, ale do żadnego złodziejstwa należéć nie chcę i oświadczam z góry, że przemytnictwu zapobiegać będę... Owszem, pomogę raczéj straży granicznéj...
Po kilku próbach próżnych, zaczęto grozić i dokuczać... Wypasano mu łąki i zboże, zapalano lasek kilka razy... podkradano się pode dwór... Nie było dnia i nocy spokojnéj.
Wpadali strażnicy, fałszywym idąc tropem, i w nocy dwór trzęśli...
Chwytano mu parobków, wodzono dla świadectwa po sądach...
Upilnować się, ani sobie swobody kupić nie było można inaczéj, jak zamykając oczy — a tego właśnie p. Grzegorz uczynić nie chciał.
Idealny więc pobyt w Lubachówce, stał się istną męczarnią. Do tego przyłączyły się skutki nieszczęśliwéj walki dwu narodowości i dwu plemion, z których jedno ziemię tę dzierżyło od wieków, a drugie się na nią gwałtownie wciskało, popierane całą siła państwa, które nią władało.
W początkach, po zajęciu Wielkopolski, po wprowadzeniu urządzeń i praw nowych, nic nie zwiastowało, aby rząd chciał zniemczyć prowincyą, któréj zachowanie wszystkich jéj starych cech, religijnych, obyczajowych, językowych, najuroczyściéj poprzysiągł.
Nieznacznie, zwolna, wślizgali się tu posiadacze niemieccy, korzystając z nieopatrzności polskiéj, i dopiéro, gdy się poczuli liczebnie silnymi — hasło wydali do boju. Bój ten wszakże ograniczał się legalnemi tylko środkami...
Z czasem wszakże, zamiast łatwego pojednania narodowości przez ich równouprawnienie i unikanie wszystkiego, co mogło drażnić i wywoływać reakcyą, rzucono rękawicę, wygłaszając jako zasadę, że pierwiastku obcéj narodowości prawo znać nic chce.
P. Grzegorz Lubachowski, przybywszy tu z pojęciami innemi, sądzący, że, w najgorszym razie, choćby dwa plemiona obok siebie na jednéj ziemi żyć miały, obowiązkiem jest szczepić miedzy niemi zgodę i pokój, a poszanowanie wzajemne, przeraził się, ujrzawszy, że wojna wypowiedzianą została i że powinnością jest bronić tego, co z woli Bożéj człowiek, jako znamię swych przeznaczeń, przyniósł na świat...
W czasie właśnie, gdy się ta wojna zaledwie zarysowywać zaczynała, Lubachowski z córką ledwie byli ukończyli urządzanie nowego dziedzictwa... Dotąd nie miał czasu pan Grzegorz, zajęty porządkowaniem zniszczonéj straszliwym nieładem Lubachówki, ani zbliżyć się do którego z sąsiadów, ani się im dać poznać... ani nawet dowiedziéć się o nich...
W kościele spotykał wieśniaków i kilka osób z sąsiedztwa, ale unikał robienia znajomości... Z włościanami, w ogóle wielce mu sympatycznymi, pan Grzegorz był w stosunkach przyjaznych i oni piérwsi sławę jego rozumu i dobroci serca roznosić zaczęli.
Tuż obok Lubachówki znaczniejszy folwark, nazwany Lubokau, ku czemu dodawano jeszcze „Deutsch“, był w posiadaniu jakiegoś Kreuzera, który na nim, wziąwszy się do gwałtownego, postępowego gospodarstwa, bez stopniowania i miary, tak się na wspaniałe budowy, machiny i amelioracye wyczerpał, iż Deutsch Lubokau sprzedać był zmuszony.
Ale z wolnéj ręki, dla bardzo wysokiéj ceny, nie sposób było znaléźć kupca i Kreuzer poszedł na subhastacyą. Nie stawał nikt z polskich obywateli do licytacyi, i Lubokau, z ogromną stratą intabulowanych wierzycieli, nie licząc tych, którzy wekslów swych nie wnieśli do hypoteki, przeszedł na własność drugiego Niemca, radcy handlowego, pana Salomona Treubergera, którego tu nikt nie znał.
Wiadomem tylko było, że p. Treuberger przybywał z Berlina, że w nim długo mieszkał, opuściwszy Hamburg, i że musiał miéć bardzo znaczne kapitały, gdy się nie obawiał w kraju, sobie nieznanym, nabywać dóbr drogo.
Browar, gorzelnia, cegielnia, wyrób dachówki, gospodarstwo najwykwintniéj wyposażone, miały go znęcić. Radzca handlowy, prawdopodobnie ze stanu kupieckiego pochodzący, miał snadź nadzieję, że z tylu gałęzi przemysłu, połączonych z rolnictwem, choć jedna zakwitnąć powinna.
Po nabyciu Deutsch Lubokau, niedaleko bardzo leżącego, każdego dnia przychodziły wiadomości o tém, co się tam działo, i jak panowie Treubergerowie, ojciec i syn, rezydencyą nowo nabytą urządzili wspaniale. Ojciec, pan radzca handlowy, oddawał ją synowi, który tu miał zamieszkać. Ludzie byli, jak się okazywało, więcéj niż zamożni, bogaci. Z tego, co z ich przyjęcia przez urzędników niemieckich wnosić było można, domyślał się pan Grzegorz, iż w górze silną protekcyą miéć musieli. Młody Treuberger miał téż już tytuł jakiś urzędowy i był, jak mówiono, w służbie. Co do zamieszkania jego w Lubokau, nic pewnego nie krążyło, dom jednak stary czyniono mieszkalnym.
Tak się tu krzątano, że się to nawet gospodarstwu właściciela Lubachówki czuć dało, gdyż robotnik podrożał i stał się do pozyskania trudniejszym.
Czyniło to pana Grzegorza markotnym nieco; kto inny na jego miejscu był-by Niemca przeklinał i gniewał się, on starał się to łagodnie przyjmować i tłómaczyć.
Miał to do siebie Lubachowski, starych szkół pijarskich wychowaniec, że, przyjąwszy raz pewne zasady, uznawszy pewne prawdy, w zastosowaniu ich do życia był niewzruszonym, chociaż-by mu one chwilowo były jak najniedogodniejsze.
Stało w tych jego pryncypiach, o których mówił często, że wszyscy ludzie braćmi byli; wszystkie narodowości, wielkie i małe liczebnie, jedne miały prawa; że nienawiść i prześladowanie są szkodliwemi dla tych, co niemi wojują...
Był więc tu, gdzie niechęć wzajemna narodowości, od wieków sobie nieprzyjaznych, coraz więcéj podżegana, się rozżarzała, może jedynym, który w sercu jéj nie miał, a dowodził, że pracować należało, aby ją wykorzenić.
Ci, których już dłuższe życie na téj ziemi ostrzegło i nauczyło, jak postępować mieli, brali za złe panu Grzegorzowi, iż z Niemcami się po trosze bratał, nie stronił od nich, dom im nawet swój otwierał i przemawiał za zgodą.
Zadawano mu brak gorącego przywiązania do własnéj ziemi; ale ilekroć czynem potrzeba było dowieść, że się do obowiązków obywatelskich poczuwa i je spełnia, sam piérwszy spieszył z ofiarą i dopominał się, aby go nie opuszczono.
— Osobliwszy człowiek — mówiono sobie — gorliwy niby jest bardzo i dobréj woli, a do Niemców ma słabość i niemal ich szuka...
Bywało, że w sąsiedztwie Niemcy się dopuszczali nadużyć, ufni w protekcyą u góry, że jawnie łamali prawo w interesie swéj narodowości... oburzało to i pana Grzegorza, ale gdy szło o odwet, nie pozwalał na to.
— Nie racya jest, że ktoś się dopuścił bezprawia, abym ja go naśladował. Jest to, jakbym szedł za przykładem złodzieja i kradł dlatego, żem został okradziony! — Z zupełnym spokojem, z krwią zimną, słuchał pan Grzegorz wyrzutów, milczał, lecz postępowania nie zmieniał...
Gdy Lubokau nabyli Treubergerowie, zgłaszano się o różne drobne przysługi do pana Grzegorza, który ich nie odmawiał... i polskim obyczajem, gdy szło o pomniejsze rzeczy, wcale ich nie rachował i brać za nie nic nie chciał. Młody więc pan Robert August Treuberger, zwany referendarzem, jednego pięknego dnia, małym powozikiem, parą rosłych koni, wcale wytwornie i elegancko zajechał do Lubachówki z piérwszemi odwiedzinami, dla zrobienia sąsiedzkiéj znajomości.
Pan Grzegorz, który odwykł tu był od pańskich wytworności, bo sąsiedztwo było ubogie i skromne, zdziwił się ekwipażowi Treubergera, ale daleko większe podziwienie obudził w nim sam pan Robert August.
Blondyn, słusznego wzrostu, wyprostowany jak struna, twarzy bardzo przystojnéj i wyrazu sympatycznego, miał w sobie wprawdzie coś wojskowego, jak wszyscy Prusacy, sztywnym był nieco; ale zarazem tak się okazywał ogładzonym, uprzedzająco grzecznym, tak delikatnym w obejściu, że Lubachowskiego od piérwszego widzenia za serce pochwycił. Domek w Lubachówce, choć był mały i z prostotą wielką wyposażony, czuć było tam, że Marynka w pańskim domu całą swą młodość spędziła i miała wiele smaku... Ojciec jéj tu pozwolił tak sobie wysłać gniazdko, jak chciała... Było tu więc bardzo ładnie, choć bez cienia przepychu, połysku i blasku... Staroświeckie śliczne meble darował Marynce książę, księżna mnóztwo fraszek porcelanowych... Ojciec miał dawne wschodnie kobierce i makaty... A że Marynka lubiła i hodowała mnóztwo kwiatów, więc z tych-to żywiołów dworek, ustrojony z poczuciem piękna i smaku, wyglądał, jak cacko.
Marynka grała ślicznie na fortepianie, ojciec kupił dla jedynaczki słynny naówczas wiedeńskiéj fabryki.
Wszystko to znamionowało dom ludzi, należących do wykształceńszego towarzystwa. A że panu Robertowi musiano Poznańskie i jego mieszkańców odmalować, jako ludzi na-pół dzikich, widać było po przybyłym gościu, jaką dla niego Lubachówka stanowiła niespodziankę.
Przyczyniła się pewnie do zrobienia wrażenia postać, twarzyczka i uroczy wdzięk młodości Marynki. Nawzajem pan Robert August w mieszkańcach Lubachówki obudził téż zdziwienie i sympatyą. Nie mógł się tém nacieszyć, że tu znalazł u Marynki dzieła i popiersie Schillera..., że grała mu niemiecką muzykę i z uniesieniem mówiła o Beethovenie i Weberze. Odwiedziny, które być miały ceremonialnemi tylko, zawiązały od razu stosunek bardzo przyjacielski. Stary pan Grzegorz mówił wprawdzie niegodziwie po niemiecku i mylił się, w oznaczeniu rodzajów szczególniéj, tak, że córka go ciągle poprawiać musiała; ale tak się wysilał na grzeczność, tak był ujmująco gościnnym, iż mu jego śmieszne błędy gramatyczne przebaczyć musiał referendarz.
Marynka za to mówiła poprawnie, a dla niemieckich poetów cześć miała wielką, tak, że mogła ich szczęśliwie cytować w rozmowie... co młodego Niemca wprawiało w entuzyazm.
Gdy, parę godzin tu spędziwszy, pan Robert August odjechał do Lubokau, stary się go nie mógł odchwalić.
— Takich ludzi niech nam tu przysyłają, — rzekł do córki — a będziemy żyli w świętym pokoju z nimi. Los raz przeznaczył nam tak siedziéć, żebyśmy się łokciami trącali, niechże złość umyślnych szturchańców nie wywołuje... Młody nasz sąsiad bardzo przyjemny i gładki.
Marynka chwaliła go także, znajdując bardzo dobrze wychowanym...
Trzeciego dnia pan Grzegorz, swoim zwyczajnym zaprzęgiem i nie wystroiwszy się wcale, pojechał grzeczność jego sąsiadowi zawdzięczyć i powrócił zdziwiony...
Znalazł dwór Lubokau więcéj niż skromnym, gdyż, jak się okazało, nikt tu stale nie miał mieszkać. Służby było mało, pokazał się jeden człowiek i znikł, a kawę przyniosła dzieweczka w białym czepeczku hamburskim...
Wszystko we dworze napiętnowane było cechą użyteczności, nic nie zrobiono dla wdzięku i uczucia piękna.
Młody pan uskarżał się, że majątek znalazł nieracyonalnie zagospodarowanym, a administracyą jego zbyt kosztowną i skomplikowaną. Jedynym zbytkiem, który wpadł w oko Lubachowskiemu, były książki; ale te, gdy się im przypatrzył, okazały się po większéj części gospodarskiemi, lub tyczącemi się różnych gałęzi przemysłu, będącego z gospodarstwem w związku...
I on, i córka, nie mogli się wydziwić, że tak wykształcony młodzieniec, dla własnéj przyjemności, dla potrzebnéj rozrywki, nic nie myślał uczynić. Ogród nawet był zaniedbany, a referendarz napomknął, że w téj okolicy on-by się nie opłacał.
— Ale jakże chcesz, — tłómaczył córce Lubachowski, — majątek nabyli drogo, wkładać jeszcze w niego będą musieli; gdzie tu myśléć o przyjemnościach i ogrodzie?...
Treuberger młody, który napomknął o tém, że był w służbie, mówił także, iż urlop kilkumiesięczny chciał poświęcić urządzeniu tego majątku.
— Gdy machina raz w bieg puszczoną zostanie, — dodał, — byle ludzi przy niéj postawić pilnych, pójdzie daléj sama...
Mówiono o panu Robercie, że pracował bardzo pilnie od rana do nocy. A że się i nudzić w samotności musiał, i potrzebować rozrywki, korzystał z zaproszenia pana Grzegorza i wieczorami go odwiedzał. Spędzali je bardzo przyjemnie; okazało się bowiem, że referendarz grał dobrze na fortepianie i na cztery ręce grywać lubił.
Oprócz tego oczytany był, miły, wiele o stolicy i znakomitościach jéj mógł rozpowiadać; sławniejsi pisarze i poeci osobiście mu byli znani, a przynajmniéj mówił o nich, jakby nawykł obcować z nimi.
Pan Grzegorz i córka jego mieli to ze starych nawyknień, że ich szczególniéj oppozycya i ludzie starający się o wprowadzenie w życie ideałów — zajmowali. Rozlegały się Niemcy wówczas pieśniami Börnego, Heinego, Freiligratha... i wielu innych; ale referendarz odmawiał im tytułu poetów i karcił ich niemiłosiernie. Marynka często bardzo pragnęła i przymawiała się do tego, aby jéj jakiéjś zakazanéj książki nabyć i wyszukać dopomógł; ale temu Robert opierał się statecznie. Jawném w końcu było, że do najsurowszych konserwatystów należał, ale tego mu Grzegorz za złe miéć nie mógł, bo był w służbie.
Z przypadkowo pochwyconych niekiedy wzmianek wnoszono, że nawet na dworze bywać musiał.
Parę miesięcy upłynęło tak szybko w tych stosunkach, że stary, poczciwy, nigdy nic złego nie przewidujący, Lubachowski, ani się spostrzegł, jak między referendarzem a Marynką przyszło do zbytniéj poufałości, do nadto czułéj przyjaźni. Nieustannie wymieniano nuty i książki, pisywano bileciki, — referendarz przyjeżdżał prawie codzień i godzinami sam-na-sam siadywał z Marychną w ogrodzie.
Po zbyt przedłużoném zaślepieniu, stary ojciec raz nagle uderzony został widokiem téj pary, przechadzającéj się po ogródku. To o czém nigdy nie pomyślał dotąd, stanęło mu przed oczyma... Zbladł, zaczerwienił się, złożył ręce i postanowił energicznie postąpić.
Po wyjeździć Roberta, gdy córka przyszła mu dać dobranoc, pan Grzegorz pocałował ją w czoło i zatrzymał.
— Marynko — rzekł — dałem ci zupełną swobodę, bo mam zaufanie w tobie, że jéj nie nadużyjesz. Widzę, że młody ten poczciwy Niemiec, bardzo jakoś do ciebie się zaleca, że ty mu jesteś życzliwą i przyjazną... Marynko moja droga, trzebaż ci przypominać, że on nie nasz jest... obcy, że ty za niego wyjść, a on z tobą się ożenić nie może.
Marynka, słuchając, stała w płomieniach, drżąca, łzy jéj błysnęły na powiekach.
— Ojcze mój — odpowiedziała — twoja przestroga za późna! Przebacz mi! on kocha mnie, ja go kocham, — wyjdę za niego, lub za nikogo...
I główkę ukryła w objęciach ojca.
— Myśmy ubodzy, on bogaty, moje dziecko; ojciec będzie przeciwny... a dla ciebie, dla mnie, co za przyszłość? Wyrzec się musisz mnie, rodziny, języka, — boję się o wiarę twoję... będziesz musiała dla niego zostać Niemką!! Możesz-że w téj męczarni znaleźć szczęście?...
— Robert nie wymaga ode mnie — poczęła żywo i gorąco — abym się czegokolwiek wyrzekała. Mogę się zastosować do niego, ale w duszy zostanę twoją Marynką... Ja bez niego nie była-bym szczęśliwą. Ty go nie znasz jeszcze... jest to umysł i serce wielkie — mąż, który ma przed sobą przyszłość świetną... Być jego towarzyszką, pomocnicą, pracować z nim... możeż większe na świecie spotkać szczęście?
— Moje dziecko, moje dziecko! — podchwycił Lubachowski — ty o tém mówisz, jak gdybyś pewną była pozwolenia jego ojca...
— On je wyjednać musi — przerwała Marynka — dał mi słowo; ja ciebie, ojcze mój, przyrzekłam mu nawrócić i ubłagać...
Lubachowski, jak dziecko płakać zaczął. Dotąd wiedział tylko, co go do miłego sąsiada zbliżać mogło; teraz wszystkie skutki swéj powolności miał przed oczyma. Osamotnienie w starości, sieroctwo...
Marynka mogła się przeistoczyć na żonę Niemca; ale on! on! Nieraz już z Robertem znajdowali się w takiéj różnicy skrajnéj przekonań, że nawet o porozumieniu się marzyć nie mogli... Niemiec wcale nie rozumiał téj miłości pogrobowéj, którą spotykał w starcu... ani mógł zrozumiéć upierania się przy narodowości, która w oczach jego była słabą i bez życia...
Niepokój taki owładnął panem Grzegorzem, iż nazajutrz, nie posyłając po doktora, starą metodą, dwukrotnie sobie cyrulikowi krwi musiał kazać upuścić... Chodził jak struty... Gdy wieczorem referendarz przyjechał, Lubachowski, witając go, szepnął mu, że życzy sobie pomówić z nim na osobności.
— To się doskonale składa — rzekł Robert — bo ja téż miałem prosić Was o posłuchanie...
Marynka wyszła, udając swobodną, ale mocno zmieszana i blada.
Wkrótce potém znaleźli się sami w kancelaryi pana Grzegorza. Referendarz wstał i z powagą się odezwał:
— Powinienem to był dawniéj oświadczyć panu, iż o rękę córki jego zamierzałem się starać; winą to młodości i niedoświadczenia, że z tém przychodzę późno. Kocham pannę Maryannę i błagam Was osobiście, nie opierajcie się szczęściu naszemu, nie odmawiajcie mi jéj ręki...
Mówił to z uczuciem, z pokorą i poczciwego Lubachowskiego chwycił za serce. Rzucił mu się w objęcia...
— Przysiąż mi, że ją uczynisz szczęśliwą... jam ci gotów służyć za parobka. Mówisz o małżeństwie, kochany referendarzu, ale ojciec twój będzie mu niezawodnie przeciwnym. Cóż uczynisz, jeśli się sprzeciwi?...
— Jestem pełnoletnim, mam majątek po matce, służę i nie zabraknie mi dla żony... choćby ojciec pogniewał się i z majątku nic dać nie chciał. Przewiduję opór z jego strony — dodał z energią — lecz wprzódy, nim z nim o to rozpocznę walkę, potrzebowałem się o Was upewnić. Powiem mu, że związany jestem słowem, a żaden Treuberger nigdy danego nie złamał...
Wszystko to, jak jakie marzenie, spadło na biednego pana Grzegorza, bo nigdy w świecie nic podobnego się spodziewać i przewidywać nie mógł. Chodził upojony, niespokojny i smutny.
We dwa dni potém, pożegnawszy rozpłakaną Marynkę, uścisnąwszy w milczeniu starego ojca, referendarz wyjechał do Berlina.
Przez dni kilka z trwogą spodziewano się i oczekiwano listu od niego, ale upłynął tydzień i nie dał znaku życia.
— Twardo mu idzie z ojcem — mówił, wzdychając, Grzegórz — ale nie pisze nic; jest to znakiem, że nie zdesperował...
Marynka chodziła rozgorączkowana...
Oczekiwane pismo przyszło nareszcie, adresowane do Lubachowskiego. Referendarz donosił mu, że z ojcem dotąd nie mógł nic jeszcze doprowadzić do końca, ale spodziewa się, iż opór jego przełamać musi. Dla Marynki było tylko pozdrowienie najczulsze i prośba, aby ufności w nim nie traciła.
Ani stary ojciec, ani ona, nie znali radzcy handlowego, ojca Roberta; nie mieli wyobrażenia o charakterze jego i sposobie myślenia. Z tego, co o nim czasem syn wspominał, wnosił Lubachowski, iż być musiał żelaznéj woli i energiczny; ale i synowi na tych przymiotach nie zbywało.
Marynka, z suchemi oczyma, zapewniła ojca, iż gotowa czekać lat dziesięć, a tak jest pewną serca Roberta, iż wątpić o niém za grzech-by sobie poczytywała.
Lubachowscy mało krewnych mieli; jednakże, szanując najdalsze krwi związki, pan Grzegorz ze wszystkimi utrzymywał korespondencyą i Marynce do nich pisać polecał. Między innymi, od stryjecznych stryjeczna, zwana pomimo to ciocią, niejaka pani Ząbkowska, dziedziczka jednéj wioseczki w Płockiém, która Marynkę widywała i bardzo się do niéj przywiązała, pilno się jéj losem zajmowała. Cioteczny zaś brat Lubachowskiego, Sawicz, niegdyś wojskowy, który niekiedy w domu ich przebywał, także był w niéj rozkochany, jak we własném dziecku. Los Marynki obchodził ich oboje bardzo gorąco. Ząbkowska zaś nietylko cierpiéć nie mogła Niemców, ale wszelki związek z nimi poczytywała za zbrodnią. Sawicz miał wszystkie dawne przeciwko nim wstręty i niechęci, a wymyślał im całe życie. Marynka i ojciec jéj z trwogą myśleli o tém, jak im potrafią donieść o składającém się małżeństwie. Ona prosiła ojca, aby ją wyręczył, on utrzymywał, że ona to lepiéj potrafi.
Spierali się jeszcze, gdy od Sawicza przyszedł list piorunujący. Dowiedział się on z boku o stosunkach z Treubergerami, i poczytywał za pogwarz, co mu o tém powiadano.
— Nie wierzę, wierzyć nie chcę — wierzyć nie mogę, a gdybym uwierzył, że ty Marychnę swoję wydajesz za Lutra i Niemiaszka, to-bym się wściekł, a ciebie przeklął. Takeście mnie nastraszyli, żem się starał dowiedziéć w Berlinie, co to za jedni ci Treubergerowie... Stary kupcem był, ale dawno nim być przestał i posługuje w polityce, tajemnych jakichś podejmując się robót. Syn w służbie i, choć nie wysoką zajmuje posadę, ma znaczenie wielkie... Ludzie bogaci, ale jak się tego dorobili, milczy kronika.
Wkrótce potém nadszedł list od przerażonéj również Ząbkowskiéj, która zapowiedziała swe przybycie... Aby dać wyobrażenie o uczuciu, które natchnęło jéj pismo, dosyć powiedziéć, że się wyraziła do Marynki: „Wolała-bym cię widzieć na marach, niż u ołtarza z tym narzeczonym, który po polsku ci nawet miłości i wiary poprzysiądz nie potrafi.“
Nietylko rodzina, ale kochający Lubachowskich książęta, dowiedziawszy się także o Niemcu, z rozpaczą i wymówkami napisali do pana Grzegorza. Wszystkie te listy czytała Marynka, ale jéj one nie poruszały.
— Oni go nie znają — mówiła — dosyć, żeby się im pokazał, a dziwić mi się nie będą...
Lubachowski, od czasu gdy się referendarz oświadczył, osowiały, zamyślony, wychudły, żółty, zdawał się nagle zestarzałym i bezsilnym. Bijać się z myślami, doszedł do tego, że skutkiem małżeństwa, ostatni kawałek ziemi, spuścizny wiekowéj po przodkach, oddać będzie musiał w ręce obcego i Lubachówka zniknie, wcielona do „Deutsch Lubokau.“
To świętokradztwo, jak się wyrażał, tkwiło mu sztyletem w sercu.
Z wielką siłą ducha znosiła wszystko Marynka, lecz ojciec widział z podziwieniem, że miłość dla Roberta oddziaływała na jéj pojęcia, na uczucia, na to, w co dawniéj wierzyła i kochała.
W sprawie religii, o któréj ojciec mówił często, począwszy od wielkiéj tolerancyi, od tego, że ona może chodzić do kościoła katolickiego a nie do protestanckiéj kirchy, Marynka już przypuszczała teraz, że gdyby i ona poszła z mężem do jego kościoła, w którym czczono Chrystusa, nie popełniła-by grzechu... Tak samo było z innemi trudnościami, które ona ofiarą siebie rozwiązywała, a Lubachowski słuchając jéj, płakał i w głowę ją całował.
Zaczęły potém przychodzić listy referendarza do narzeczonéj, ciągle obiecujące, ale niedonoszące o szczegółach żadnych. Lubachowski się niecierpliwił, Robert sam przybyć obiecywał, ale nie mógł...
Stan ten niepewności trwał kilka miesięcy, w ostatku referendarz przyjechał z ojcem, radcą handlowym do Lubokau, i zapowiedział zwycięzko przybycie swe z nim, uroczyste, nazajutrz do Lubachówki.
Marynka się go spodziewała przejednać pokorą i dobrocią, ale widok tego starca, wyschłego jak kawał drewna, dumnego przy powierzchowności najpospolitszéj, czyniącéj go podobnym do parobka, odjął jéj siłę i odwagę. W bardzo krótkich, zimnych wyrazach, jakby zmuszony i gniewny radca handlowy oświadczył się ojcu o rękę córki, lakonicznie wspomniał o wyposażeniu syna, i natychmiast, pod pozorem bardzo pilnych interesów, wprost ztąd odjeżdżał do Berlina, zkąd miał się udać do Hiszpanii, gdyż stał na czele Spółki, która tam kopalnie jakieś nabywała.
Ślub miał nastąpić wkrótce, a po nim młode małżeństwo natychmiast wyruszyć miało do stolicy, gdzie młody referendarz, będący już radcą, zajmował ważną posadę, o któréj charakterze nie mówiono.
Marynka przyjmowała wszystko z tą ślepą wiarą miłości piérwszéj, która nie wątpi, że świat i ludzi przerobić potrafi i wszystko zwycięży. Robert okazywał się w istocie zakochanym w niéj, uległym i łagodnym...
Lubachowski, którego życie w osamotnieniu przerażało, aby córki nie przestraszać i szczęścia jéj nie zatruć, mówił tylko o tém, jak pracować będzie, aby z Lubachówki zrobić cacko... i zostawić je... wnukom.
Z piorunującym pośpiechem dopełniano przygotowań weselnych, ale Robert zapowiedział, że tegoż dnia wyjada z żoną do Berlina...
Gdy powóz, który córkę mu zabierał, odszedł od ganku, starzec modlił się ze złożonemi rękoma długo, potém osłabł tak, że go stary sługa cucić musiał, i nierychło przyszedł do siebie.
Sieroctwo na starość straszną jest boleścią! potrzeba siły potężnéj, aby módz z nią żyć i, nosząc wpijającą się w piersi, nie upaść znękanemu. Wielka miłość dla dziecięcia, o którego los był niespokojnym, utrzymała starca przy życiu.
Z nadzwyczajną energią począł pracował na swém gospodarstwie, a karmiły go listy Marynki, która z razu bardzo regularnie ojcu o wszystkiém donosiła.
Z nich Lubachowski widział jasno, jak szybkim procesem dziecię jego na zupełnie nową przerabiało się istotę... Ale przytém była ona szczęśliwą, unosiła się nad dobrocią męża, nad pożyciem z nim, opromienioném miłością. Tylko nic już teraz jéj nie obchodziło, co w krąg wspólnych jéj z mężem uczuć nie wkraczało. Stawała się coraz bardziéj obcą gniazdu, z którego wyszła.




We dwadzieścia kilka lat po objęciu Lubachówki i zagospodarowania się w niéj starego Grzegorza, ktoby ją, znając dawniéj, zobaczył jego trudem przerobioną na wzorowy folwark i posiadłość szlachecką — nie chciał-by wierzyć oczom swoim.

Metamorfoza ta tém się stawała w oczach wszystkich cudowniejszą, że pan Grzegorz nic włożył w nią sum ogromnych i zwolna dokonał tylko nieustanną, niczém niezrażającą się, pracą.
Zaraz po wyrwaniu mu córki, któréj przez d’Angelego malowany wspaniały portret zdobił gabinet pana Grzegorza i połyskiem szerokich swych ram odbijał od bardzo skromnych jego sprzętów, Lubachowski, wyszukawszy sobie ubogiego człowieka, sierotę, należącego do szlacheckiéj rodziny żony — wziął go sobie do pomocy.
Czuł, że zupełna samotność-by go zabiła. W wyborze wychowanka miał szczęście; Dydak Szurkowski, oprócz imienia niepięknego, nie miał nic, coby mu zarzucić można było.
Skończył gimnazyum w Warszawie z pochwałą, ale na uniwersytet iść nie miał o czém. Wówczas to pan Grzegorz napisał, aby mu go przysłano i skłonił chłopca, aby daléj pracując nad książkami, których mu miał dostarczyć, pomagał mu w gospodarstwie.
Dydaś, dobrego serca, przylgnął do starego od piérwszego dnia i oddał mu się cały... Grzegorz téż przywiązał się do niego próżnią, jaką w jego sercu zostawiło osierocenie przez córkę.
Zaczęli około Lubachówki wielkie dzieło odrodzenia na małą skalę... Wszystko potrzeba było zrobić... począł Lubachowski z Dydakiem przekształcać wszystko. Nie było kątka, do którego-by nie zajrzeli... Brakło im porządnéj mapy folwarku. Dydaś zaimprowizował się geometrą i zdjął plan całéj posiadłości, który starczył do nowego podziału pól, projektu całéj linii rowów i t. p.
Na granicy, gdzie, tak przemytnicy dokuczali i mieli trakt zajęczy za swój własny, Dydak wymyślił cały systemat przeszkód i połapek, który tak utrudniał przemykanie się, a ułatwiał łapanie, iż się traktu złodzieje wyrzekli. Wprawdzie probowali za to podpalić starą stodole, ale tu ich pochwycono na uczynku i strach resztę złoczyńców rozpędził. Do Dydaka, przez zemstę strzelił któryś z nich; ale kula uwięzła w drzewie, a kaliber jéj był skazówką do nowych poszukiwań, od których nareszcie uszła nastraszona przemytników reszta. Lubachowski sam zajął się własnoręcznie sadem i ogrodem.
Przyszła koléj na budowy gospodarskie, na narzędzia ulepszone do uprawy roli. Z całym zapałem młodości brał się do tego Dydak, a stary tylko dawał mu rady i wskazówki. Oba robili każdą rzecz z największą możliwą oszczędnością, ale razem z drobnostkową dokładnością.
Znaczniejszych majętności dziedzice przyjeżdżali tu umyślnie przypatrywać się gospodarstwu temu, bezprzykładnemu, a sława Dydasia i starego Lubachowskiego doszła do Bazaru i Kurnatowskiego, kędy o nich rozprawiano, a potrosze i dworowano.
Stary zawsze tęsknił za swoją drogą Marynką, a tęsknotę jego zwiększało to, że jéj tak prawie, jak nie widywał. Naprzód listy rzadszemi się stały, późniéj, gdy ojciec sam pisał, na odpowiedź czekać musiał długo. Kochała go Marynka, ale jéj téż czynne, a może ciężkie życie, tchnąć nie dawało... Chwaliła się szczęściem swém, lecz stary czuł, że ono nie było takiém, jakiego się spodziewała. Pierwszego wnuka, który w rok potém się narodził, dziad nie widział wcale. Na gorące nalegania, przybyła Marynka sama, na krótko. Koło niéj było wytwornie, bogato, elegancko, ale w twarzy zdradzał się smutek i cierpienie. Mąż nie odzywał się wcale do starego, pozdrawiał go w listach żony, zresztą zerwał wszelkie stosunki...
Wypytywana Marynka chwaliła wszystko... — ale, roztargniona i trwożliwa, szczegółów nie podawała żadnych... Weszła w świat nowy, którego się uczyć musiała... i nie przyznawała się do tego, że on jéj nie był zbyt przyjazny.
W domu ojcowskim, spotykając na stole przysmaki wiejskie, do których była przywykłą, witała je okrzykiem i łzami... miłość tych postradanych rzeczy swoich wracała zagłuszona... Stary z przestrachem postrzegł, że w rozmowie często jéj wyrazów polskich brakło i mówiła już z trudnością. Chciał jéj dać książki, nie śmiała wziąć; bo mąż nie lubił, aby sobie język swój przypominała...
W następnych latach, znikły i te symptomata resztek przywiązania do dawnego bytu; Marynka stała się elegancką, zmieniła fizyognomią, była weselszą, ale zobojętniała nawet dla ojca.
Starego to bolało mocno... Za każdém widzeniem się, usiłował znowu miłość w niéj rozbudzić — i udawało mu się to, bo Marynka serce miała dobre, ale zbyt wiele ciążyło na niéj, aby wszystkiemu podołać mogła. Upadała pod brzemieniem... Wiadomo było staremu, że zięć jego coraz wyższe i ważniejsze zajmował urzędy... że coraz go większy dostatek otaczał, dom był na stopie najwytworniejszéj, a córka zmuszoną została wejść w towarzystwo najświetniejsze stolicy. Szczęściem, wychowanica księżnéj za młodu oswojoną była z pańskim żywotem i obyczajem.
O tych swych na świecie powodzeniach, występach, prezentacyi u dworu, obiadach, na których ambasadorów przyjmować musiała, nie mówiła ojcu prawie i nie chwaliła się niemi wiele...
Jednego roku przybyła odwiedzić Lubachówkę niespodziewanie, smutna i blada... Prawiła, że potrzebowała odpoczynku... ale płakała po kątach... Domyślać się było można, że jakaś tragedya domowa pasmo dotąd dosyć pogodnego życia potargała... — ale Marynka nie przyznała się do niczego...
Ojciec sercem odgadł jéj boleść — zwierzyć mu się nie chciała.
Treubergerowie mieli dwu synów już dorastających, o których dziad się upominał napróżno, aby mógł ich poznać. Raz i na krótko przywiozła matka jednego, a drugiego, pod rozmaitemi pozorami — nauki, podróży, niezdrowia, — nie puścił ojciec wcale do Lubachówki... Chłopak starszy, bardzo przystojny, ani jednego słowa nie umiał po polsku, co gorsza, wszczepiono mu w szkołach pogardę dla narodowości matki, tak, że pan Julian, rumieniąc się, zapierał wszelkiego stosunku z Polską. W Marynce rozbudziła się miłość dla ojca, dla domu, dla krwi swéj, dopiéro, gdy ją dotknęło tajemnicze nieszczęście jakieś, o którém nie mówiąc nigdy, widomie na nie cierpiała.
Lubachowski od owych czasów, gdy się z takiém męztwem i energią rzucił gospodarzyć na swoim kawałku ziemi, zestarzał bardzo; ale nieustanne zajęcie, ruch, życie wstrzemięźliwe i proste, spokój ducha — trzymały go krzepkim i rzeźwym.
Powoli zawiązały się między nim a sąsiadami i dalszemi od niego posiadaczami ziemi stosunki przyjazne... — chociaż pan Grzegorz, nie ubiegał się o nie, nie napraszał nikogo i do arystokratycznych domów nie szukał wstępu.
Znajomi poznańscy księztwa L., którzy o swoim dawnym rządcy pamiętali, pierwsi ku niemu rękę wyciągnęli. U nich téż bywał Lubachowski, bo uprzedzeń demokratycznych nie miał, a w dobrém towarzystwie było mu dobrze.
Dydaś i on stali się w księztwie popularnymi swém gospodarstwem, o wydaniu córki za Niemca mało kto wiedział...
W ogólnéj pracy dla zagrożonych interesów narodowości, stary był bardzo czynnym i gorliwym; chociaż pewna część społeczeństwa patrzała nań z niedowierzaniem.
Przyczyna tego były doktryny, których uczeń Pijarów nie wahał się wygłaszać, niemiłe i podejrzane tym, co, dla wielkiéj ortodoxyi, cienia liberalizmu się lękali... upatrując w nim niebezpieczeństwo dla wiary.
Grzegorz był bardzo pobożnym i gorliwym, ale ta jego pobożność nie podobała się wodzom stworzonéj niedawno katolickiéj partyi w łonie narodu. Wyznawał tolerancyą i wolności sumienia domagał się dla wszystkich; przekonany był, że oświata jest ludowi potrzebną; nie przywiązywał nadzwyczajnéj wagi do form... na ostatek utrzymywał trochę zuchwale, że w Kościele katolickim wiele było do zreformowania.
Lecz Lubachowski o tych rzeczach nie rozprawiał, nie polemizował, nie nawracał nikogo, a uczynkami był przykładnym synem Kościoła. Oburzała go bezbożność i niewiara... Choć chodził do kościoła, spowiadał się, pościł i spełniał, co nakazywano, stary był uważany za radykała i rewolucyonistę. Stroniono od niego.
Wodzowie obozu zadawali mu, że w każdéj rzeczy chciał do gruntu się dostać, dobadywał jéj znaczenia, a ślepo za rozkazami iść nie umiał.
Na wszystkie składki, pomoc naukową: na potrzeby ogólne, Grzegorz sypał szczodrą dłonią; gdy szło o głosowanie, dnia nie opuścił nigdy, ludzi swoich i cudzych prowadził i niemal zmuszał do spełnienia obowiązku. Posługując się nim jednak, nie zwierzano mu się z niczém... Nie miał o to żalu. — „Ja jestem człowiek prosty, — mówił otwarcie, — ci, co tam stoją u góry, lepiéj to rozumieją odemnie.“
Prawdą było, że w istocie on wiele rzeczy inaczéj rozumiał, niż reprezentanci interesów narodowości.
Zaniepokoiły go wielce piérwsze symptomata walki narodowości i prześladowania Kościoła, ale uśmiechał się, mówiąc: „Strachy na Lachy!!” — i dowodził, że wojny nie będzie.
W tym stanie błogiego uspokojenia, jednego wieczoru Dydaś, powróciwszy z miasteczka sąsiedniego, zapowiedział odwiedziny p. Felixa... (znanego pod tém imieniem publicystę i niegdy deputowanego na sejm pruski, który teraz nad założeniem nowego dziennika pracował). Grzegorz znał dobrze wesołego, gadatliwego, przyjemnego w towarzystwie i czynnego pana Felixa, jako miłego gościa; ale, ilekroć z nim wdał się w dłuższą rozmowę i przyszło do ściślejszego określenia położenia i zadania chwili obecnéj, nie mogli się jakoś porozumiéć.
Skromny p. Grzegorz powiadał:
— Naprzód, mości dobrodzieju, ja jestem stary, musiałem zardzewiéć; powtóre, oni lepiéj ode mnie znają sytuacją... ja się téż na kierownika nie napieram...
P. Feliks, syn niegdy zamożnych rodziców, którzy stracili majątek w ten sposób niewytłómaczony i niepojęty, w jaki większa część wielkopolskich fortun się roztopiła, w szkołach uczył się doskonale, na uniwersytecie świetne odnosił tryumfy... i niewiadomo, dla czego z doktoranta nie został doktorem.
Naówczas jeszcze... trzymał się on liberalnych zasad i należał do redakcyi pism téj barwy, które wychodziły w Poznaniu.
Nagle, wśród rozmaitych przejść, niezawsze dla niego szczęśliwych, p. Felix, ożeniwszy się z młodą, ubogą Niemką, poróżnił się z koryfeuszami swego stronnictwa i z dnia na dzień począł uczęszczać do kościoła, wdział barwę ortodoxyi, zerwawszy z liberalizmem stanowczo... Pierwszy on naówczas począł dowodzić potrzeby założenia pisma politycznego, czysto katolickiego, i starać się o środki dla zebrania na to wspólników.
Mówiono już o kilku możnych panach, którzy mu pomoc przyrzekli. Stary Grzegorz słyszał coś o tém, ale go to obchodziło mało.
Gdy Dydaś oznajmił, że p. Felix się na wieczór obiecywał, uśmiechnął się i, klucz zdejmując z kołka, na którym wisiał zawsze przy jego łóżku, rzekł do niego:
— Proszęż cię, przynieś butelkę starego węgrzyna i jednę francuzkiego, bo p. Felix pociągnąć lubi...
W istocie publicysta, wielce czynny i ruchawy, jadł i pił znakomicie...
Nie ściemniło się jeszcze, gdy wózek zatoczył się przed ganek, i mały, pulchny, rumiany, z wesołemi, bystremi oczkami, z dobrze wypielęgnowanym brzuszkiem, mężczyzna, wtoczył się hałaśliwie, gospodarza witając...
— Pana mojego dobrodzieja!... naszego kochanego konfederata! — tak go czasem żartobliwie zwano — zdróweczko, jak widzę, doskonałe, wyglądasz pan jak jabłuszko... Z nas żaden, jeśli jego wieku dożyje, takich rumieńców miéć nie będzie... Cóż gospodarka?
— Jako tako.
— To jeszcze świetnie! — odparł Felix — u nas wszyscy porujnowani, pan jeden się trzymasz...
Lubachowski się uśmiechał... Rozmowa, zagajona natychmiast, już się nie przerwała na chwilę. Felix tylko o sprawach ogółu mówił i był niemi przejęty... P. Grzegorz rad był się dowiedziéć, jak stały interesa krajowe.
— Widzisz pan i czytasz zapewne — mówił Felix — że się czyni, co tylko można. Stoimy mężnie na wyłomie, bronimy się; deputowani nasi świetne wygłaszają mowy, protestujemy przed Europą. Słabi i niemający po sobie nikogo, bo nawet katolicy niemieccy idą od naszych posłów niezależnie... walczymy... i przynajmniéj to zyskujemy, że mamy poszanowanie...
Stary milczał czas jakiś.
— Przypomina sobie pan Felix ostatnią naszę u Kurnatowskiego rozmowę?
Publicysta śmiać się zaczął.
— Cóż pan myśli, że ja byłem tak oszołomiony, żem pamięć utracił?
— Uchowaj Boże — rzekł Grzegorz — ale moje zdanie wagi niéma. Zapomniéć więc mogłeś... Mówiłem panu naonczas, że, najwyższy mając szacunek dla zacnych, wymownych posłów naszych, męztwu ich i wytrwaniu cześć oddając... ja... nie mogę jakoś pojąć, na co się to wszystko zdało, co wy tam czynicie w obronie narodowości...
— Jakto! — zakrzyknął p. Felix — pan nie widzi...
— Owszem, widzę — odparł Lubachowski — że my tradycyjnym sposobem zapisujemy veto! Manifestujemy się, protestujemy... drukujemy to po dziennikach, wysyłamy ludzi, aby te manifesta nasze do akt Europy zapisywali; ale... powiédz mi pan, na co się to zdało?... Mówiono w końcu o Polsce, urągając się temu zapisywaniu do akt manifestów, że płakać i manifestować się każdemu wolno...
— Więc cóż? — z oburzeniem niemal podchwycił Felix — cóż pan chcesz, abyśmy robili... gdy mamy ręce związane?...
— Nie wiem, co-by robić należało — wybąknął stary powoli — ale to wiem, że, co czynimy, żadnego nie przynosi owocu...
— Nie wiedziałem, że i pan jesteś pessymistą — odezwał się trochę zakłopotany Felix. — Cóż-by posłowie nasi robili w parlamentach, gdyby nie bronili sprawy własnéj?
— Ale ja od pana się chcę uczyć! — przerwał stary. — Przez lat wiele stoimy na tym wyłomie i nie widzę, żebyśmy co zyskali; owszem, prawa narodowości są coraz bardziéj ograniczone...
— No, ja panu powiem — zrywając się z krzesła żywo i podchodząc do starego, rzeki pan Felix — nie zrobiliśmy wiele, bo nie mamy, jak potrzeba, dziennikarstwa... Gwałtownie nam należy pomyśléć o politycznym, wielkim dzienniku, który-by był ściśle katolickim...
— Alboż nasze niemi nie są? — zapytał stary.
— Wszędzie z nich wieje liberalizm, z którego się oczyścić nie mogą — dodał Felix. — Ja panu otwarcie powiem... Gromadka ludzi pragnie dziennika, o którym mówię; łączymy się, akcyonaryusze przybywają. Oto jest lista ich; przybywam do pana, aby go między nas zaprosić.
Skłonił się p. Grzegorz grzecznie i, nie odpowiadając wprost, cmoknął.
— Ale bo to, mości dobrodzieju, te wasze dzienniki... ja, prawda, za stary jestem, aby może zrozumieć, lecz dzienniki... nie wiem, czy spełniają swój obowiązek...
Pan Felix, który się ze strony starego symplicyusza, jak go zwał, cienia najmniejszéj oppozycyi nie spodziewał, i choć go lubił i szanował, nie miał za godnego walki antagonistę, osłupiał...
— Co? eo? — zapytał zmieszany. — Zmiłuj się! cóż pan dziennikom naszym zarzucasz?
Pan Grzegorz łysinę pogładził; niebardzo mu się chciało wdawać w polemikę, a wieczerza była na stole.
— Chodźmy-no jeść — rzekł — potém o tém.
— Jeść, a nawet pić, ja od tego nie jestem — odparł wesoło p. Felix — ale nie przerywajmy rozmowy. Cóż pan naszym dziennikarzom zarzucasz?
— Najprzód, że częstokroć, ba, prawie zawsze, niepotrzebnie nieprzyjaciela drażnią, a powtóre... Wiem, że grom rzucisz na mnie, gdy to powiem, ale...
Zakłopotany widocznie, pogładził się znowu po głowie, bo miał to we zwyczaju.
— Ale poco to tam gadać!...
— Owszem, proszę! zaklinam, rżnij pan prawdę... — rzekł Felix, zakąsując po wódce.
— Toś, mospanie, mości dobrodzieju... — odezwał się stary, wahając jeszcze — to ni mniéj, ni więcéj, ino że sprawę naszę zdradzają.
Poskoczył pan Felix.
— Pan im to możesz zarzucić!
— Nie zabijaj, posłuchaj... — rzekł powoli pan Lubachowski, zawiązując serwetę pod brodą. — Nie chcą one tego czynić, nie wiedzą może, co czynią, ale w skutkach... jest to po prostu zdrada. Dzienniki wszystkie nasze słabe strony podnoszą i wskazują, tak, jakby uczyć chciały, gdzie ma nieprzyjaciel uderzyć: a uda się nam zyskać choć odrobinę, tak się chlubią maluczkiém zwycięztwem, że nam ono wkrótce musi być wydartém. Doskonale umieją pisać, milczéć wcale, a wedle mojego pojęcia, zmilczeć, odwrócić oczy nieprzyjaciela od tego, co nam groźne, nie mniejszą sztuką, jak pisanie. W ostatku, do czego się zdała nienawiść? płacąc nienawiścią, silnego się jątrzy, drażni, wyzywa, często zmusza do walki...
— Ho! ho! ho! — odezwał się pan Felix, wysłuchawszy. — Wiele-by o tém mówić potrzeba, co pan nam zarzucasz. Dziennika zadaniem: na jaw wyprowadzać wszystko i poddawać sądowi ogółu; milczéć się nie godzi... A co się tycze jątrzenia, któż to piérwszy dojada? kto wyzywa? nie my.
— Gdyby tak było — rzekł pan Grzegorz — czyż milczeniem nie skuteczniéj się często wojuje, niż słowem? Téj broni myśmy nigdy nawet ani spróbowali użyć...
Gość był, jak człowiek, który, stojąc na stanowisku i wyczekując zająca, nagle się z niedźwiedziem spotyka.
Tego rodzaju zarzutów nie słyszał nigdy i nie był przygotowany na ich odparcie. Westchnął jakoś boleśnie.
— Szanowny panie... — rzekł — gdyby się dziennik zakładał, wszakże kierować nim będziecie; przyjmiemy rady i skazówki i powodować się będziemy niemi. Co do metody postępowania i tego drażnienia niepotrzebnego, — choć my mniéj winni jesteśmy, niż Galileusze, — w istocie coś-by może się zmienić powinno... Zwrócę jednak uwagę Waszę na to, że właśnie w téj chwili na tém jedyném stanowisku, na którém nam, choć nieustannie karanym więzieniem i pieniężnemi sztrafami, poruszać się wolno, trzeba stanąć zbrojno i silnie, bo fraszka to, co dotąd nam groziło: gotują się wielkie na nas bicze... Wielka to dla nas cześć, iż raczą widziéć w narodowości polskiéj niebezpiecznego jakiegoś wroga, niepodobna odgadnąć, co nas właśnie teraz tak potężnymi i strasznymi czyni; ale to pewna, że ci nowe prześladowania i tępienia gotują.
Tu nieco odetchnął pan Felix i wypił duszkiem kieliszek, który stał przed nim.
— A pana nic nie doszło z Berlina? — zapytał.
— Mnie? — odparł pan Grzegorz — ale ja nie mam żadnych stosunków...
— Pan? — podchwycił gość — ależ to całemu światu wiadomo, że córka pańska wyszła za jednego z najczynniejszych urzędników, który wysoką zajmuje posadę.
— Ja z zięciem prawie się nie widuję — rzekł zakłopotany stary.
— A to właśnie źle! Pan-byś mógł z pomocą córki wywrzéć wpływ na niego.
Stary poruszył ramionami.
— Ja? wpływ miał-bym wywierać na Treubergera? — rzekł cicho. — Pozwól mi się z tego nie tłómaczyć nawet.
Pan Felix spostrzegł, że dotknął struny brzmiącéj boleśnie i zamilkł.
— O jakiém-że nowém mówiliście prześladowaniu? — spytał Lubachowski. — Małoż tego, cośmy doświadczali i doświadczamy?... Nie rozumiem...
— Któż to zrozumié? — rozśmiał się pan Felix. — Nie przybyło nam sił, nie możemy się pochwalić, niestety! aby te, jakie nam pozostały, lepiéj były zorganizowane....Siedzimy spokojnie, znosimy z pokorą... nagle znajdują nas do tego stopnia niebezpiecznymi i groźnymi państwu, iż się gotują nowe prawa, które wygnanie zapowiadają jednym, drugim nawet możność pobytu w Wielkopolsce odejmą.
— To są po prostu wymysły i baśnie — odpowiedział spokojnie pan Grzegorz. — To być nie może...
— Przekonasz się pan — dodał gość. — Wobec nowych gróźb, potrzeba nowych sił... dlatego dziennik...
— Dziennik się na to chyba przyda, w razie gdyby się to ziściło — przerwał stary — ażeby zaregestrował nasze klęski...
To mówiąc, westchnął, i jakby zapomniał, z kim spór wiódł, począł powoli:
— Jeżeli prześladowanie uchwaloném i postanowioném zostało, w dzisiejszych czasach, gdy znaczenie praw osłabło, a większa część ich jest narzędziem tylko... znajdzie się tysiące do prześladowania pobudek. W średnich wiekach, gdy chciano wytępić żydów, aby się zbogacić ich spuścizną, wymyślono na nich, że krwi chrześciańskiéj potrzebowali do swoich obrzędów. Za czasów rzymskich, na chrześcijan, aby ich tępić bezkarnie, kłamano, iż orgie rozpustne wyprawiali, że czcili ukrzyżowanego człowieka z głową oślą. Wszędzie i zawsze toż samo się dzieje, gdy namiętność owładnie ludźmi, a prawo bezsilne bronić ich nie może... Cóż więc na nas wymyślą?
— Nie wiem — odparł pan Felix — niedawno jeszcze powtarzano finis Poloniae, dowodzono, że niéma Polaków, że im nic nie należy... Teraz nagle widmo ich powstaje z groźbą, z bronią, ze spiskiem i najpotężniejszym państwom staje się niebezpieczném. Są to absurda, przeciwko którym należy oddziaływać logiką i krwią zimną. Nigdy dziennik potrzebniejszym nie był. Na czémże się oprzemy, jeśli nie na Kościele, na potędze katolicyzmu, który nam w pomoc przyjść będzie obowiązanym, jeśli staniemy pod jego chorągwią?...
Dziennikarz mówił długo i świetnie. Na słowach mu nie zbywało; reminiscencye wszystkich artykułów polemicznych, jakie w ciągu życia ogłaszał, przychodziły mu w pomoc.
Lubachowski siedział ze spuszczoną głową, wzdychał i zdawał się w myślach zatopionym. Spostrzegł się nareszcie pan Felix, iż wysilał się napróżno: i spytał, czy pan Lubachowski do założycieli dziennika należéć zechce...
— Posłuchaj pan — odparł stary po namyśle. — Jeżeli uznaną będzie potrzeba nowego organu, któréj ja nie widzę, jeżeli zażądacie, aby się każdy przyłożył do niego w miarę sił swoich, ja, ponieważ nic nie mam, oprócz trochy grosza, dam go wam. Ale ani sił, ani zasobów nie życzył-bym marnować, jeżeli potrzeby naglącéj niéma. Jakże podobna dziś nas niebezpiecznymi dla kogoś czynić i chciéć, aby wierzono w tak jawną potwarz?...
— Polityka państwa czasem wymaga podobnych przypuszczeń i zmyślań — rzekł Felix. — Mogę panu zaręczyć, że to, co mówię, nie jest wymysłem, ale istotną prawdą. Posłyszymy wkrótce z trybuny rzucone hasło do boju... a zobaczysz pan, jak je skwapliwie pochwyci patryotyzm niemiecki...
Wstali, za długo się zasiedziawszy przy wieczerzy, przy któréj nie było nikogo, oprócz Dydasia, ale ten się nie liczył. Był on starego ręką i sługą. Pan Feliks, dobrze sobie podchmieliwszy i podjadłszy, gdy powrócili do salonu, rozmaite począł prawić historye o stolicy, opisując jéj rozrost, upięknienia i rodzaj życia, jaki różne klasy społeczeństwa prowadziły.
— Mój dobrodzieju — przerwał mu Lubachowski kwaśno — wszystkie wielkie miasta, stolice, nagromadzenie ludzi masami, wyradzają to zepsucie obyczajów, które wy zdajecie się przypisywać jednemu Berlinowi. Nie jest tu ani gorzéj, ani lepiéj, jak w Paryżu i Londynie...
— Przepraszam pana — przerwał gwałtownie Felix — w wyższych klasach nigdzie niéma takiego zepsucia, jak tu, bo w innych krajach te wyższe klasy są wiekami wyrobioną, mającą tradycye, szanującą się i szanowaną arystokracyą, w ścisłém znaczeniu tego wyrazu: tu zaś tylko wojskowość ją stanowi i wojskowy obyczaj nadaje barwę ogólną. Nie chcę pana nudzić i męczyć opowiadaniami, ale nie jedno-by w panu podziwienie i zgrozę obudziło...
Stary milczał; mimowoli przyszła mu na pamięć Marynka, jéj smutek, coś w jéj życiu bolesnego, do czego się przyznać nie chciała... O Treubergerze nie wiedział nic. Marynka nie chwaliła się już jego przywiązaniem; wychowanie dzieci dowodziło, jak despotycznie rządził się w domu...
Pomimo nalegań pana Felixa, aby szanowny, kochany, słynący z ofiarności Lubachowski, pozwolił się zapisać na listę akcyonaryuszów, staruszek przyrzekł tylko warunkowo.
— Wszystko to są marzenia — rzekł w końcu. — Przepraszam za to, co ci powiem, panie Felixie, a z tobą i innym. Wszyscy jesteście małymi ludźmi, a zdaje się wam, że, głośno i wielkiemi słowy rozprawiając o polityce, urośniecie na olbrzymów... Nic-eście nowego nie wymyślili, a nasze położenie nowe jest, jakiego w historyi nie mamy przykładu. Nam nie słów potrzeba, nie mów, nie artykułów dziennikarskich, ale czynów...
— Są to ogólniki — rzekł obrażony Felix. — Programat powinien być oznaczony ściśle.
Pan Grzegorz się poruszył.
— W dwóch słowach go panu powiem! — zawołał. — Niech każdy robi to, co ma pod nosem, niech się stara być poczciwym i pracowitym, a najlepiéj tém się przysłuży ojczyźnie.
Wyjechał na ostatek pan Felix, a po odjeździe jego, pan Grzegorz długo nie mógł się uspokoić, w przekonaniu, że straszono go, aby wyłudzić ofiarę zbyteczną. Dydaś, żwawę chłopię, w którym rany od kul i pałaszów nie ostudziły serca, pozostawszy sam ze staruszkiem przy obiedzie, gdy na dziennikarzy w ogóle, a szczególniéj na Felixa użalać się zaczął, rzekł łagodnie i z pokorą:
— Może być, że pan Felix przesadza, ale coś być musi w tém... prawdą, bo i mnie już powiadano w Poznaniu, że się coś gotuje.
— Ale cóż u licha może się gotować? chyba rzeź niewiniątek! — zawołał zniecierpliwiony starzec. — Wszystkie środki przeciwko nam wyczerpano. poznoszono prawa, potworzono wyjątkowe... jesteśmy wywołańcami...
— Ja tam nie wiem, proszę kochanego pana, co to być może; — odparł Dydaś — ale dalipan, coś jest... Ludzie to czuja w powietrzu...
Grzegorz ramionami rzucił.
— Jedź-że jutro do Poznania — rzekł — i nasłuchaj się. Nie lubię być pod obuchem jakiegoś nieokreślonego niebezpieczeństwa.
Dydaś, który miał z czasów swoich orężnych przyjaciół i znajomych dobrych w Poznaniu a niekiedy rad był odetchnąć i zobaczyć się z nimi, skorzystał ochotnie z przyzwolenia i pojechał.
Nie było go aż trzy dni i już stary zaczynał go o płochość obwiniać i o skłonność do próżniactwa, gdy się zjawił z posępną miną.
Pan Grzegorz mu tchnąć nie dał, zarzucając pytaniami:
— Cóż tam mówią? co słychać?
— Kubek w kubek — rzekł Dydaś — to, co tu rozpowiadał pan Felix, alem dotarł do mojego pułkownika, do redakcyi.
Tu Dydaś głos zniżył, jakby się podsłuchania obawiał.
— Prawo nowe się ma przeciwko nam gotować, to pewna — dodał — chcą Księztwo i Prusy Zachodnie oczyścić z Polaków, a Niemcami zaludnić.
Grzegorz aż się rzucił.
— Brednie! — zawołał. — W dziewiętnastym wieku takie experymenta się nie udają.
Dydaś, nie zważając, kończył:
— Nie wiem, cośmy zgrzeszyli, ale straszny hałas przeciwko nam, tak jak gdybyśmy mieli jakie parękroć sto tysięcy wojska. Co się gdzie złego stanie, przypisują Polakom: oni mają spiskować, waśnić między sobą państwa, podkopywać rządy... ich widmo ukazują wszędzie... Słowo w słowo, jak to opowiadają, iż dawniéj było z żydami...
— Przecież coś się stać musiało, co dało pobudkę? — przerwał p. Grzegorz — słyszałeś o jakim nowym spisku? powtarzają jakie nazwisko?
— Nie — rozśmiał się Dydaś — ale dosyć na tém, że Polacy ich nie kochają, przez to samo są podejrzanymi, więc huź! ha! na nich wszelkiemi sposobami, i radzi-by jednym miotły zamachem przerzucić nas do Ameryki...
— Brednie! — powtórzył Grzegorz — jeżeli to tylko przywiozłeś z Poznania, nie było po co jeździć.
Przez cały wieczór wymęczywszy tém Dydasia i siebie, stary szlachcic splunął, przeżegnał się, i rzekł:
— Dość! ani słowa o tém, do roboty! Głowy sobie zaprzątać nie warto.


Cały niemal dwór pana Lubachowskiego składał się z ludzi, których on za sobą pościągał z Królestwa, mając do nich słabość i przenosząc ich nad Wielkopolan.
Klucznicą była sześćdziesięcio-letnia panna Żabska, za młodu z Litwy przesiedlona do Królestwa, z reputacyą umiejętności szczególnéj obchodzenia się z wędliną, gospodyni doskonała, ale dla siebie niesłychanie skąpa. Przymiotem jéj i cechą charakteru była również, do ostatniego krańca posunięta, pobożność. Niestrudzona, czynna, całe kobiece gospodarstwo i ogrody warzywne miała pod zarządem swoim.
Dydaś, którego ona starała się po macierzyńsku na drodze religijnéj utrzymywać, aby z niéj nie zbaczał, zastępował ekonoma, rządcę i pisarza.
Wreszcie oficyalistą, którego obowiązki ściśle nie były określone, a służył chętnie i gorliwie do wszystkiego, był Bartek Chodzibój, sierota, syn chłopa z dóbr książęcych, wychowaniec p. Grzegorza. Ten wszystko mu był winien, ale téż życie był-by dał za niego.
Chodzibój, przybywszy tu jeszcze kawalerem, ożenił się z chłopską córką ubogiego zagrodnika, wychowaną we dworze, piękną i więcéj niż pojętną, bo nad stan i wiek swój rozbudzoną i rozumną.
Pan Grzegorz, w początkach, wychowańcowi żenić się nie dawał; dopiéro zobaczywszy dziewczę i przekonawszy się, że Chodzibój na świecie drugiéj takiéj nie znajdzie, pobłogosławił młodéj parze. Krzysia teraz umiała sobie pozyskać względy i starego pana, który ją lubił bardzo, i panny Żabskiéj, i całego dworu. Chodzibojowa w swoim rodzaju była istotą oryginalną... Spełniała swe obowiązki gospodyni, wymagające ręcznéj pracy, często najgrubszéj, z zapałem i gorączką, a pomimo to, ciekawą była nauki i książek, i tego co w świecie się działo, tak, że ją od czytania oderwać było trudno.
Wyśmiewano ją z tego, ale i ona śmiała się, a nie myślała poprawić. Co na tym młodym a świeżym umyśle nauka, nieporządnie chwytana, połykana, nagromadzona bezładnie, wyrobić mogła, trudno określić. Łakomstwo wiadomości nie dawało jéj nic doprowadzić do końca, miała więc w głowie po trosze wszystkiego i tylko osobliwym darem przeczuwania prawdy trafiała na nią. Gdy się z niéj wyśmiewano, odpowiadała:
— Ale, proszę ja pana, niechaj mąż poświadczy, czy ja sama ziela nie siekam, w ogrodzie nie pielę, do krów nie chodzę, chleba nie mieszę; a jeśli sobie co poczytam, żebym duszę nakarmiła... co to komu szkodzi?
W istocie mężowi tylko było markotno, bo daleko od niego miała więcéj, nie bardzo jéj i jemu potrzebnych, wiadomostek. Żabska nad tém tylko czuwała, ażeby ta ciekawość, która jest, jak wiadomo, piérwszym gradusem do piekła, (Krzysi głowy nie przewróciła), ale była ona pobożną, jak prawdziwe dziecię ludu... Kochała Boga całą duszą.
Mała ta gromadka ludzi, otaczających pana Grzegorza, trzymała się w zgodzie i była jakby jedną rodziną... Nigdy najmniejszy spór nie zakłócił jéj świętego pokoju. Wszyscy służyli, wyprzedzając się, staremu panu, który téż miłował ich, jak dzieci.
Żabska, niegdyś wykołysawszy pannę Marynkę, do niéj była najczuléj przywiązaną, i gdy Niemiec ją porwał i uprowadził, nie mogła się pocieszyć po jéj stracie, a Niemców, pomimo pobożności, znienawidziła. Ks. proboszcz Krostek, do którego należała Lubachówka, bywając często u pana Grzegorza, bo grywali z sobą w maryasza o zdrowaśki, groził jéj za tę niechęć ku Niemcom długą, co najmniéj, karą czyścową, lecz i groza nie pomogła.
— Niech mnie Pan Bóg sądzi — odpowiadała — czy ja im przebaczyć mogę!
Jedna Żabska miewała czasami wiadomości od swéj... panienki, bo ją podziś dzień tak nazywała. Ale nie zawsze niemi nawet z ojcem się dzieliła.
W czasie bytności ostatniéj, długie godziny spędzały z sobą i wychodziły z oczyma zapłakanemi, a pan Grzegorz próżno usiłował zgadnąć, co je tak trapiło. We dworze nikt sekretów nie miał, i gdy pan Felix nastraszył gospodarza, a ten wysłał Dydasia na zwiady, wiedziała o tém pani Żabska. Zdumiał się odjeżdżający, że się jego wyprawie ani sprzeciwiała, ani jéj się zdziwiła. Zdawało się, że już w części musiała być uprzedzoną.
— Jegomości dziw, że Niemiec nowe sekowanie na nas wymyślił — rzekła — a toć ich natura drugich męczyć, wypychać i miejsce sobie przywłaszczać, które Bóg dla wszystkich stworzył. W zgodzie z nimi żyć nie potrafi nikt, choćby jak chciał...
I, mrucząc tak, odeszła do swojego gospodarstwa. Za powrotem pytała Dydaka, pokiwała głową, i skonkludowała:
— Gotujcie się zawczasu, bo że kaszy nawarzą, to nawarzą.
Jednego dnia, gdy się najmniéj spodziewano odwiedzin pani Treubergerowéj, która latami niekiedy nie bywała u ojca, zjawiła się niespodzianie.
Pana Grzegorza, który o kiju poszedł do gospodarstwa, w domu nie było: nadbiegła Żabska i przestraszyła się, ujrzawszy swą panią, tak była zmienioną, mizerną i wybladłą.
Rozpłakała się, ściskając Żabską, i w ganku ją wodą trzeźwić musiano. Miała czas jednak przyjść do siebie, nim ojciec, po którego posłano, przybył uradowany do domu.
Ale i z nim powitanie łzawém było. Przyjazd córki, niezapowiedziany wcześnie, w porze, w któréj ona najmniéj się od domu oddalać mogła, jeżeli nie nastraszył pana Grzegorza, zdziwił go i zaniepokoił.
Wielka lat liczba dzieliła tę chwile od czasu, w którym opuściła ojca i ten dwór ubogi. Marynka była dziś niewiastą poważną, któréj młodości zaledwie pozostały ślady. Spojrzawszy na nią, jéj strój, twarz, wyraz smutny całéj postaci i oblicza, trudno było odgadnąć, że pomiędzy tym starcem w kapocie, z twarzą ogorzałą i pomarszczoną, a nią było jakiekolwiek pokrewieństwo. Któżby się ojca téj pani, zdającéj się należéć do najarystokratyczniejszego świata, domyślił w prostym człowieku, który wyglądał raczéj na jéj sługę?
Pani Treubergerowa w towarzystwie, do którego się zastosowywać musiała, nabrała smaku, zmuszoną została do występowania z elegancyą i wytwornością. Każdy jéj ruch, krok, wejrzenie, oznaczone były rozwagą, staraniem o pokazanie się właściwe stanowi, ale zarazem starło się z niéj, co było polskiego, szczerego i otwartego. Była to kobieta, reprezentująca dom, męża, stanowisko pewne, zmuszona grać jakąś rolę i do niej nawykła.
W twarzy, któréj uśmiech swobodny był obcym, odcisnęła się tęsknota i niepohamowany smutek. Taką Marynkę widywał ojciec od czasu, gdy była szczęśliwą, ale nigdy więcéj podrażnionéj, gwałtowniéj wzruszonéj, nie widział. Dawniéj zmuszała się do kłamania humoru i pokrywania smutku; teraz jakby zrzuciła maskę, stała przed nim niemal męczennicą... i krzyk tylko boleści a łkanie i łzy tłumiła w sobie.
Stary Lubachowski, który się zawsze z nią, choć zniemczałych, wnuków spodziewał, westchnął, widząc, że żadnego nie przywiozła z sobą.
Zapytał ją o męża. Kazała na odpowiedź czekać długo.
— On nigdy jednéj chwili nie ma dla siebie — rzekła z westchnieniem — nie ma jéj dla dzieci, dla mnie... cóż dopiéro na podróż?...
I, nie dokończywszy, zwróciła się ku domowi, do którego weszli.
Tu od piérwszych lat nic się nie zmieniło, nic z miejsca nawet nie poruszyło. Stanęła w niemém podziwieniu, a łzami nabrzmiały powieki.
W kącie zasunięty, nieotwierany od dawna, stał fortepian wiedeński, który ojciec chciał sobie zachować. Tyle pamiątek z nim się łączyło, że biedna kobieta wybuchnęła płaczem. Swobodne jéj lata młode stanęły przed nią.
Stary ojciec nie dał się jéj rozrzewniać długo.
— Dziecko moje... — rzekł — siadaj, rozgość się, potrzebujesz spoczynku...
— Niestety — szepnęła, jakby mimowolnie — nie dla spoczynku przybyłam do ciebie... Potrzebuję przed tobą wylać całą duszę moję... dłużéjbym tego nie mogła kryć przed tobą... Ojcze, kochany ojcze!... jestem straszliwie nieszczęśliwą!...
Ojciec, choć serce jego oddawna przeczuwało to, z czém ona mu się zwierzyć miała, ręce załamał, jak piorunem uderzony. Wiedział, że już szczęśliwą nie była, ale nie przypuszczał, ażeby niedola z niéj mogła wydobyć ten krzyk boleści.
— Marynko moja!... — zawołał.
— Ja już twoją nie jestem... podchwyciła z gorączkowém uniesieniem — cała... jestem tam, niewolnicą... któréj zakładnikami są dzieci. Dzieci... dzieci moje, w których ja własnéj krwi nie poznaję!...
Płacz przerwał jéj, ale po chwili łzy otarła żywo. Twarz blada zapłonęła ogniem wewnętrznym.
— Dopóki-m ja tylko cierpiała... i one — dodała — dopóki skarga była tylko próżném skomleniem słabego ducha... pocóż ja miałam zatruwać ci nią życie?... ale teraz...
Lubachowski ze strachu szeptał jakąś modlitwę. Rzuciła wejrzenie na biednego starca, ulitowała mu się, poczęła go ściskać i okazywać po sobie rodzące się męztwo.
— Siadaj, kochany ojcze... — rzekła — potrzeba się naradzić, otrząsnąć z tego biernego posłuszeństwa, które już dziś byłoby zapomnieniem najświętszych obowiązków. Mam je względem ciebie, względem dzieci i siebie saméj... Pamiętasz — poczęła, zmuszając się do spokojnego tłómaczenia — gdym wychodziła za mąż za Roberta... Szłam za niego z wiarą w jego serce, w szlachetność charakteru, w przywiązanie do mnie... Nie mogę powiedziéć, abym się zawiodła, alem nie znała świata i położenia jego. Robert był urzędnikiem, sługą... tych, których niechęć ku nam znaliśmy od dawna, a dla których ty zawsze namawiałeś do zgody, kazałeś ich kochać. Posłuchaj, dziś wszystko wyznać ci mogę... Porwano mnie od ciebie, pojechałam bez obawy, pełna zaufania w moim Robercie, nie wiedząc jeszcze, że w nim miłość ku mnie mogła być uczuciem, niezwiązaném z innemi, jakby rozrywką i zabawką chwil wolnych, po-za poważném zadaniem życia... Wiedziałam o tém, że ojciec jego i matka, rodzeństwo, wszyscy, byli najmocniéj ożenieniu ze mną, dlatego tylko, że byłam Polką, przeciwni. Już w drodze Robert zaklinał mnie, abym o tém i w ogóle o polskich rzeczach jak najmniéj wspominała, a starała się zastosować do ich obyczajów niemieckich. Wymógł nawet to na mnie, że dla starszych krewnych, którym moje pochodzenie zatajono, będę się tylko przyznawać do rodziny z niemieckich prowincyi nadbałtyckich. Przykrém mi to było, ale czegóż-bym nie zrobiła dla niego, który poświecił mi zgodę z ojcem, przebłagał matkę, trwał w oporze i ledwie wymógł ich zgodę... Przybycie do domu rodziców było chwilą straszną dla mnie, alem miała jeszcze całe siły młodości i przywiązania do Roberta... Ojciec przywitał mnie sucho i zimno, jak człowiek, zmuszony poddać się niemiłéj konieczności; matka dumnie i prawie groźno. Ledwieśmy mieli czas kilka słów zamienić, gdy niecierpliwa stara, która na to przyjęcie wystąpiła pysznie, w klejnotach kosztownych, atłasach i koronkach, wzięła mnie do swego gabinetu...
— Ledwieśmy usiadły, gdy poczęła:
„Proszę mi moję otwartość — rzekła — wziąć za dowód życzliwości; chcę, abyśmy się nie łudziły wzajemnie; powiem, czego mam prawo wymagać od niéj... Sprzeciwiałam się małżeństwu Roberta, bo nie wierzę, aby takie mieszane związki szczęście przynieść mogły, ale kocham Roberta i oprzéć mu się nie mogłam. Powinnaś się czuć szczęśliwą i dumną z tego przyjęcia w niemieckim domu i serce swe oderwać od polskich marzeń, a starać się stać naszą córką i Niemką... My tu nie znamy i nie chcemy znać Polski... ani w was Polki... Wnuków moich, gdy ich Bóg da, inaczéj, jak po niemiecku, wychować nie pozwolę; żaden z nich słowa jednego w tym waszym dyalekcie wstrętliwym nie powinien umiéć. Rozumiész mnie...“
— Zamilkła, chwilę czekając odpowiedzi, na którą mi się zdobyć było niepodobna.
„Jesteś katoliczką — dodała — nie chciałaś dla Roberta zmienić wiary. Ja się do sumienia waszego mieszać nie chcę, ale wnuki moje będą tego, co ja, wyznania. Nie życzę téż sobie, aby dom nasz miał być przytułkiem jéj ziomków, których my znać nie chcemy... W domu, bardzo proszę, aby mi nic nie przypominało jéj pochodzenia...“
— Mówiła, a ja począwszy od łez, które na niéj najmniejszego nie zrobiły wrażenia, przeszłam do oburzenia, chciałam porwać się i zaprotestować... Stara musiała to poznać z méj twarzy, przeczuć i, nie dając mi się odezwać, przeciągnęła swe dowodzenia i nalegania, a zakończyła, powtarzając:
„Chciałam ci to powiedziéć; nie jest w moim obyczaju sprzeczać się, dowodzić, przekonywać — objawiam wolą moję... i spodziewam się zastosowania do niéj. Proszę rozważyć konsekwencye oppozycyi wszelkiéj. Skandalów nie znoszę. Robert mi zaręczył jéj posłuszeństwo... rachuję na nie.“
— Widziała po mnie, że choć słowo chciałam rzucić przeciwko temu wyrokowi, i potrafiła go uniknąć. Nie uściskała mnie, nie złagodziła niczém danych rozkazów i zmusiła z sobą powrócić na pokoje, w których cała rodzina, blizka i dalsza, była zgromadzoną. Wieczór był weselny, ale ani kropli w nim wesela... Otaczano mnie i przypatrywano się, pytano, lecz z widoczną jakąś niechęcią, i nikt nie osłodził tych chwil piérwszych... Ojciec ani się już zbliżał, a matka, zadając mi pytania, sama na nie odpowiadała, wskazując, jakiéjby sobie życzyła odpowiedzi. Z przykrością nawet znalazła zmienionym Roberta, który, powierzywszy mnie kuzynce Bercie, niemłodéj pannie, sam dokładał usilności, aby łaskawych swych gości zabawić. Kuzynka Berta, dla rozerwania mnie, nic lepszego nie znalazła nad książki z obrazkami, zielnik, ułożony przez nią, a na ostatku — nomenklaturę nieznanéj mi rodziny. Kuzynka Berta była najdokładniéj uwiadomioną, ile kto z krewnych miał dochodu, jakim obracał kapitałem, jakie na nim długi ciężyły, ile która z panien mogła miéć posagu i t. p. Strona ta finansowa stanowiła najważniejszą część informacyi. Milczałam, mówiąc mało, i pytano mnie dyskretnie, obawiając się, abym się z czém niepotrzebném nie wygadała. Nie odetchnęłam po przedłużoném tém przyjęciu, które się skończyło wieczerzą i szampanem, a po nim ponczem, aż gdyśmy z Robertem siedli do powozu i odjechali do naszego mieszkania. Chciałam mu się poskarżyć, żądać od niego pociechy; ale zaklął mnie, abym mu i sobie szczęścia nie zatruwała, dowodząc, że to są rzeczy uboczne, oddzielne, proces życia powszedniego, jak się wyrażał, z którym obyć się i przejednać było koniecznością. Zamykał mi usta, gdym się uskarżać chciała, i — dosyć dziwnie dla mnie — gdy ja mówiłam o najważniejszych życia zadaniach, on mnie zagadywał teatrem, galeryami, zabawami i wesołemi wiadomostkami o stolicy. Zmusiłam go niejako do krótkiego rozmówienia się o tém, co mi najstraszliwiéj na sercu ciążyło.
— Kochany Robercie — rzekłam — obiecałeś mi, że ani w rzeczach wiary, ani w mojém przywiązaniu do ojca, rodziny i narodu, nie będziesz mi stał na przeszkodzie. Matka twoja nie chce we mnie znać Polki... gdybym chciała dla ciebie tę najboleśniejszą uczynić ofiarę: ojczyzny się wyrzec dla ciebie — nie potrafię...
„Ale, kochana moja Marynko — przerwał mi — ja ci Polką ani katoliczką być nie bronię... nie wymagaj nawzajem ode mnie, abym ja stał się Polakiem. Widzisz, jaki u nas w domu patryotyczny panuje nastrój, jakie są uprzedzenia przeciwko ziomkom twoim; nie potrzeba drażnić, musimy unikać wszelkiéj wzmianki. Z czasem złagodzą się wzajemne niechęci... znajdzie się sposób przejednania, potrzeba miéć cierpliwość.“
— Takie były mojego życia małżeńskiego początki, które zwiastowały, co mnie czekało w przyszłości. Robert, przekonałam się o tém późniéj, potrzebował we mnie żony, która-by go rozrywać umiała, przyniosła mu zapomnienie ciężkich życia zadań. Widząc, jak był obarczony pracą, kochając go, o ile sił, poświęciłam się dla niego... i byłam tak szczęśliwą, żem go widywała wesołym. Obarczony był pracą niesłychaną w ministeryum spraw wewnętrznych; dla znajomości nader głębokiéj języków żyjących, stosunków politycznych z mocarstwami obcemi, chwytano go do ministeryum spraw zagranicznych, posyłano często w jakichś tajemnych sprawach... Ja prawie nigdy nie mogłam nawet wiedziéć, kiedy wyjeżdżał i kiedy miał powrócić. Brat stryjeczny, jak on urzędnik, niegdyś konsul w jedném z miast portowych we Francyi, zastępował go przy mnie, jako wice-gospodarz domu. Był to człowiek oczytany, miły, niepospolitych talentów, ale ateusz i sceptyk... co mi przykrość czyniło, bo tych przekonań w sobie nie umiał ukryć... Pociechy mi nie przynosił żadnéj bo przeciwko Polsce miał téż same wstręty i obrzydzenia, które w całém towarzystwie niemieckiém spotykałam. Nie trafiło mi się prawie znaleźć człowieka, co-by ją znał gruntowniéj i chciał się zbliżyć, aby poznać. Jedni mieli płochy entuzyazm dla heroicznéj Polski, wymarzonéj przez siebie: drudzy nienawiść i pogardę dla starego obrazu, stworzonego bez najmniejszéj krytyki. Gdym próbowała najgrubsze prostować błędy, zamykano mi usta. Dla nich Polska była tą ośmieszoną, o któréj śpiewał w złym humorze H. Heine. Mówić z nimi o tém nie było podobna, jam jednak próbowała oświecić go, dawać książki, które czasem przebiegał; ale zbyt wiele mu brakło wstępnych wiadomości, aby to prowadziło do zmiany wyobrażeń. W domu, jakby hasło, wydane raz na zawsze, broniło Polską się zajmować. Nadszedł dla mnie dzień szczęścia, gdym miała zostać matką. Oczekiwałam na niego z upragnieniem. Wyobrażałam sobie, że w dzieciach, choć potajemnie, zaszczepię miłość kraju, języka, wszystkiego co polskie, i skłonię je do przechowywania tego skarbu, osłoniętego tajemnicą. Ale, zdaje się, że mnie odgadnięto, i matka zawczasu przedsięwzięła wszelkie środki ostrożności, aby ode mnie do mego dziecięcia nic przejść nie mogło, niekontrolowanego przez nią. Jak tylko dziecię mówić zaczęło, podwojono czuwanie, podjęła się go surowa babka, i nie było sposobu w synach obudzić miłości do tego, co ja kochałam. Serce mi się krajało, gdym je widziała zawczasu poprzebierane w pikelhauby, z chorągiewkami czarno-białemi w rączkach. Były to dla mnie istotnie chorągwie i symbole żałoby i śmierci.
„Dzieciom, z obawy wpływu, nie dano pozostać ze mną; oddano je niedorosłe do instytutów, przysposabiających do służby wojskowéj. Taka była wola dziada i babki.
„Pochodzący z rodziny kupieckiéj, niedawno uszlachceni, Treubergerowie szlachectwo swe świeże chcieli służbą ugruntować i wzmocnić. W tém wszystkiem, co się tyczyło dzieci, ja, matka, nie miałam głosu, nie chciano mnie słuchać, nie dawano powiedziéć słowa.
„Jedynym przymiotem, który w oczach ich nadawał mi pewną cenę, było moje wychowanie w domu książęcym i znajomość tych form towarzyskich, z któremi oni byli nieoswojeni. Pochlebiało im to, żem umiała dom Roberta postawić na takiéj stopie, uczynić tak przyjemnym i tak przyzwoitym, iż do niego osoby wyższych sfer, członkowie ambasad obcych, garnęli się chętnie.
„Matka nawet, gdy szło o przyjęcia, o znajdowanie się na publicznych zabawach u dworu, pytała mnie o rady i szła za niemi. Lecz małą z tego korzyść mogłam wyciągnąć dla siebie...
„Jednakże ten rodzaj szacunku i uznania, jakim mnie zaszczycali obcy, trochę oddziałał na swoich. Stary Treuberger, jego żona, kuzynowie i kuzynki, w wielu rzeczach uważali mnie za wyrocznią. Tylko, gdym się ośmieliła wspomnieć Polskę, napomknąć o kraju naszym, natychmiast odwracano rozmowę.
Robert spodziewał się, że z czasem, gdy przerwie moje stosunki z tobą, z naszymi znajomymi i przyjaciołmi, zmienią się i ostygną moje uczucia. Omylił się na tém, bom kupowała książki, prenumerowała pisma, ale musiałam ukrywać się z niemi.
„Walka cicha a nieustająca trwała ciągle z tego powodu między nami. Nie mogli mi jednak wzbronić ani jeżdżenia i chodzenia do kościoła, ani modlenia się. Tylko przystęp duchownym katolickim do mojego domu, który starałam się ułatwić, tak był zręcznie hamowany, żem nigdy zapewnić go im nie mogła.
„Ze zgrozą spostrzegłam w dorastających chłopakach takie przekonania i wiadomości o Polsce, które były najczarniejszą przeciw niéj potwarzą. Starszy, parę razy posprzeczawszy się ze mną, poszedł do ojca na rozsądzenie sprawy, zdradził mnie mimowolnie i stał się przyczyną wielkich nieprzyjemności i wyśmiewek. Nieraz przychodziło między Robertem i mną do żywych sprzeczek, które mojemi kończyły się łzami...“
Stary Lubachowski, słuchając, począł jęczéć.
— O! nieszczęśliwa godzina — zawołał — gdym ja ci pozwolił wyjść za niego... Jam, prawda, tak wielkiego zła nie przewidywał, ale...
— Ale jam naówczas była zaślepioną... — dodała Marynka — i jam sama winna, bo pytałam tylko mojego serca...
— Ja, późniéj zobaczywszy twojego starszego, którego mi odkradano długo, wszystko zrozumiałem, ale już było za późno... Można-ż dziś co robić jeszcze?...
— A!... synowie moi... synowie dla mnie i kraju są straceni!... — westchnęła Treubergerowa. — W młodszym może jest iskierka, rzucona przezemnie, którą ja starać się będę rozdmuchać, ale starszy jest Niemcem zagorzałym... Daj Boże, abym Juliana nawróciła... Nie idzie mi dziś o nich, mój kochany ojcze: przybyłam do ciebie z ostrzeżeniem, z oznajmieniem, z przestrogą... Zabiera się na jakieś straszliwe prześladowanie nowe... Mówią o wygnaniu mas całych, aby miejsce opróżnić dla kolonistów niemieckich... o wypędzeniu nawet posiadaczy majątków, niemających tu praw obywatelskich... których w ostatnich latach nikomu prawie nie udzielano...
Stary Grzegorz słuchał spokojnie; widać było z jego twarzy, iż wiadomościom, przez córkę przywiezionym, nie wierzył.
— Moje dziecko... — odezwał się — straszono mnie już podobnemi słuchami, ale to są wymysły ludzi trwożliwego ducha. Jest pewna granica, któréj nie przechodzi nikt. Zkąd-że powód do takiéj pomsty?..! Nie zrobiliśmy nic złego...
— A!... ojcze kochany... największa to, że żyjemy, że przy każdéj zręczności pochodzenie nasze poświadczamy, żeśmy dotąd nie dali się wynarodowić i zniszczyć... — mówiła pani Treuhergerowa. — Niezmiernie to rzadkie przykłady są, ale mi się w domu naszym trafiło spotykać z Polakami, których nazwisko i dodany do niego herb, jako przydomek, jawnie świadczyły o pochodzeniu, a którzy na zapytanie moje... odpowiadali, że są Prusacy... Jednego takiego oficera od inżynierów, zacnéj bardzo u nas rodziny, gdym zagadnęła i odpowiedź taką otrzymała, odezwałam się do niego z uśmiechem, że wprawdzie pruskim jest poddanym, ale — Polakiem.
— „Nie — rzekł mi zimno — ja się nim nie czuję. Wprawdzie rodzina moja z kraju tego pochodni, ale ja Prusakiem jestem. Języka nawet nie umiem. Matka moja była Niemką...
— Zarumieniłam się, słuchając go, i odeszłam, nie zwracając się już do niego, chociaż miałam wielką ochotę poradzić mu, aby zmienił nazwisko.
— I ja tu takich zaprzańców spotykałem... — westchnął Lubachowski — ale wracajmy do najważniejszego. Cóż oni myślą zrobić z nami?...
— Od męża nic się dowiedziéć nie mogłam... tają to przedemną... — odparła Marynka. — Z brata jego tylko wybadałam, że istotnie tworzą jakieś plany, że pracują nad niemi i poddadzą je parlamentowi... Wszystkich, którzy są osiedli w Prusach, a praw obywatelstwa nie mają, chcą wygnać!...
— Gdzież znowu kto widział co podobnego?... — krzyknął z oburzeniem stary. — Są przecież kupcy, posiadacze fabryk i ziemi, od lat wielu samą dawnością zamieszkania zabezpieczeni. Interes własny Niemców takiego radykalnego środka nie dopuści. Zaszkodziliby sobie na kieszeni, a ten wzgląd u nich przed innemi idzie...
— Powtarzani wam, ojcze kochany, że zapowiedź tych środków nie jest czczym domysłem. Niezawodnie się coś układa i knuje. Gniewa ich to, że wybieramy posłów, że ich zawsze kilkunastu wnosi głos w obronie narodowości...
— Ale uspokój się, uspokój... — odezwał się pan Grzegorz — ja ci powiadam, że gdyby nawet coś podobnego zamierzali, w wykonaniu okaże się to niepodobieństwem.
— Daj Boże!!.. — rzekła, spoglądając ojcu w oczy, Marynka — ale ty sam, ojcze, masz te prawa obywatelstwa?
— Nigdym się nie starał o nie... — odparł spokojnie pan Grzegorz. — Przez tyle lat nikt mnie nie spytał... Mam kawałek ziemi, który mi daje prawo...
— Ojcze!... na twoje stare lata — przerwała córka — ostrożnym być powinieneś abyś nie miał kłopotu i niepokoju...
Lubachowski ręką zamachnął.
— A! co mi tam prawisz!... — rozśmiał się. — Będzie na to czas, gdy coś pewniejszego się dowiemy. Zresztą, twój mąż...
Ściągnęły się brwi biednéj pani Robertowéj.
— Mój mąż — odpowiedziała, spuszczając oczy — doprawdy nie wiem, czy na niego rachować możemy. Wiem że się niezmiernie lęka, aby go nieposądzono o folgowanie Polakom, wiedząc że jest żonaty z Polką. Obawiam się, aby, jeżeli mu powierzą wykonanie nowych uchwał, nie był skłonnym do nazbyt wielkiéj surowości...
Bystro popatrzał na córkę pan Grzegorz.
— Nie mogę tego przypuścić — odparł. — Jestem tu z urzędnikami i moimi sąsiadami Niemcami w dobrych stosunkach; któżby mnie chciał wskazywać i narażać na...
Nic dokończył Lubachowski.
— Zapomniałeś, kochany ojcze — dołożyła pani Robertowa — o poczciwym Frejerze i Brausem... Wszakże są podobno w sąsiedztwie zawsze?
— Niestety, przypomniałaś mi ich w porę — odrzekł pan Grzegorz. — Skorzystam z téj sposobności i będę prosił o protekcyą. Frejer mi nie daje pokoju, a Brause, gdyby mógł, utopił-by mię w łyżce wody... Wszelkiemi możliwemi sposobami starałem się pojednać z Frejerem, ale mu źle idą interesa... rachuje może na to, że się na mnie odrobi... Sekuje mnie ciągle... a Brause... nie lepszy... Nie zwykłem ludzi czernić, ale to zakała jest... i od niego się wszystkiego spodziewać można... O! to ptaszek!...




Pan Grzegorz, przybywając do Lubachówki, zastał w najbliższém swém sąsiedztwie trzech małych posiadaczy ziemi, Niemców. Mogło to było odstręczyć kogo innego od osiedlenia się. ale nie jego, który wyznawał braterstwo ludów, i starał się przez całe życie swoje pogodzić miłość własnéj narodowości z poszanowaniem innych. Gdy mu zapowiedziano, że z tymi Niemcami ciężką będzie miał przeprawę, odrzekł po prostu:
— A co mnie to obchodzi, czy oni Niemcy są, Włochy, Francuzi czy Cyganie? U mnie człowiek człowiekiem, byle-by poczciwym był...
Piérwszym, który się poznał z nim i dał mu dosyć korzystne wyobrażenie o tych Niemcach, którymi go straszyli, był niejaki Solinger.
Niegdyś obracał się on na większym święcie, był na urzędzie, a na starość zachciało mu się spokoju wiejskiego, który sobie sielankowym wyobrażał. Człowiek był niemłody, stateczny, niemający uprzedzeń przeciwko Polakom, ale owszem sympatyą dla nich, pozostałą mu z 1830 roku. W kołach téż swoich współziomków, którzy się zmienili, nie miał przyjaciół... Nie lubiono go. Smutny, poważny, zabawiający się chętnie czytaniem, Solinger sam z żoną, jak i on niemłodą, gospodarzył pracowicie, ale niezręcznie, miał straty, długi, i męczył się swoją wymarzoną sielanką.
Solinger, spotkawszy pana Grzegorza, poznał się z nim chętnie, odwiedził go i prawie przyjacielski zawiązał stosunek. Spytany o dwu innych panów, Frejera i Brausego, milczeniem zbył, a potém zapewnieniem, że ich zna mało, bo żyje samotnie.
Późniéj jeszcze, z wielką oględnością miał sobie za obowiązek ostrzedz pana Grzegorza, aby w interesu żadne nie wchodził tu z nikim, nie poznawszy ludzi.
Lubachowski więc miał się na ostrożności.
Po Solingerze zjawił się do niego Frejer, nadzwyczajną odegrywając uprzejmość, ofiarując swe usługi, przypochlebiając się w sposób najnikczemniejszy. Pana Grzegorza to zraziło.
Frejer był jednym z wierzycieli nieboszczyka Jana Nepomucena; gdy przyszło do likwidowania długu, robił trudności, — widoczném było, że chciał Lubachówkę zagarnąć. Ale pan Grzegorz miał naówczas pieniądze, i bądź-co-bądź chciał się przy ziemi utrzymać; nie powiodło się więc Frejerowi, który pod błachym pozorem jakimś zerwał z nowym dziedzicem i zapowiedział mu wojnę. Grał on rolę zapalonego patryoty niemieckiego, i, z tego tytułu mając względy u urzędników, którzy się go obawiali, dokuczał sąsiadowi niezmordowanie.
Dydaś, przybywszy tu, piérwszy się z nim zadarł: rozpoczęły się waśnie nieustające. On doszedł, śledząc jego czynności, że miał stosunki z przemytnikami, pomagał im i towary u siebie ukrywał. Pomógł straży pogranicznéj do schwycenia jego ludzi na gorącym uczynku, i od téj pory wroga w nim nieubłaganego miał Lubachowski.
Zaprzysiągł się Frejer, że ztąd Polaków wysadzi.
Spojrzéć na niego było dość, aby domyślić się człowieka. Mały, ruchawy, niecierpliwy, krzykliwy, rzucający się, umiał być skrytym i milczącym w potrzebie. Nieustannie na wózku, w podróży, szukający kogoś, sprzedający coś lub kupujący, rad był opanować wszystko i rzucał się téż zuchwale na przedsiębierstwa, na których często tracił.
Z panem Grzegorzem raz zerwawszy, a na Dydasia ząb mając, nieustannie ich nękał i dokuczał, choćby nic na tém zarobić nie mógł, oprócz téj uciechy, że im nie dawał spokoju. Dydaś z żywością młodzieńczą mu się wypłacał i zalewał za skórę, robiąc sobie z tego zabawkę.
Raz nawet, w lesie, w wilczy dół jego i jednego z przemytników pochwycił.
Dydasia chcieli włóczęgowie nadgraniczni zabić, strzelali do niego, ale kule — Pan Bóg nosi.
Polskie pochodzenie i polski patryotyzm dostarczał Frejerowi niemało środków do prześladowania sąsiada, ale otwartość Lubachowskiego i znany jego charakter od potwarzy broniły.
W ostatnich czasach, Dydaś tak się mu dał we znaki, iż nareszcie Frejer zażądał zgody i pokoju. Lubachowski kazał mu powiedziéć, że, dla miłości Bożéj wszystkie swe krzywdy przebacza, ale w pojednanie nie wierzy.
Brause, ostatni z sąsiadów Grzegorza, choć się doskonale godził z Frejerem w napaściach na Polaka, na oko wydawał się daleko spokojniejszym. O ile Frejer był ruchawy i krzykliwy, o tyle on cichy i zamknięty w sobie. Gospodarstwo szło u niego niewiedziéć po jakiemu, a mimo to Brause miał pieniądze, pożyczał na lichwę, handle różne prowadził, i całe jego życie pokryte było jakąś tajemnicą nieprzeniknioną. Znikał niekiedy z horyzontu na czas dosyć długi, zjawiał się potém nagle, i nikomu nie tłómaczył, ani gdzie był, ani co robił...
Urzędnicy, którzy-by go byli mogli miéć w podejrzeniu z powodu tajemniczych tych chodów, okazywali mu względy i poszanowanie, bo się przekonali, że miał bardzo silne plecy, choć one nie zdradzały się nigdy. Brause od razu, nie udając nawet, że chce być dobrze z sąsiadem, począł mu okazywać niechęć, lekceważenie i rodzaj wzgardy.
Gdy Marynka wyszła za mąż, powstrzymał się od jawnego wystąpienia przeciwko staremu, uląkłszy się zięcia; późniéj jednak, przekonawszy się, iż ten wcale teściowi dopomagać nie myśli, powrócił do wrogiego przeciw niemu, przy każdéj zręczności, występowania.
Wszystkie te nieprzyjemności Lubachowski znosił z taką obojętnością, tak spokojnie, że drapieżni nieprzyjaciele nie mieli nawet téj pociechy, aby go podrażnili. Żadnéj sposobności nie pominęli Niemcy, żeby go nie skarżyli, nie obwiniali, a przynajmniéj szkody i kosztów mu nie przyczynili.
Dydaś im to, jak mógł, odpłacał... Pilnować się było potrzeba w najmniejszéj rzeczy, bo czujne oko Brausego nic nie prześlepiło. Dydaś tylko tém się bronił, że, pomagając czynnie pogranicznym strażom, miał w nich zawrze przyjaciół, świadków i opiekunów.
Z latami jednak wojna ta powoli przygasła i byłaby może ustala, bo się obie strony nią zmordowały, gdyby rok 1871 jéj nie rozżarzył na nowo, podnosząc patryotyzm niemiecki, który, uczuwszy swą siłę, we wszystkich kierunkach używał jéj i nadużywał.
Nie przeszła żadna uroczystość i manifestacya, ażeby Lubachowski nie był oskarżony o jaki symptomat nielojalności.
Tegoż samego dnia, gdy córka pana Grzegorza przybyła z użaleniem i przestrogą do ojca, zatrwożona o niego, radząc, ażeby się wyprzedał i wyniósł z kraju, który rozpoczynał rodzaj krucyaty przeciwko Polakom, Brause powrócił do domu po dosyć długiéj niebytności, i prawie nie spocząwszy, nie rozpatrzywszy się u siebie, kazał konie zaprządz świeże, aby dobiedz do Frejera, który mieszkał po drugiéj stronie Lubachówki.
Frejer wzorem niemieckich gburów tu się pobudował: dom jego był połączony tak z gospodarskiemi zabudowaniami, że w nich znikał... Była to murowanka w części, z przybudówkami drewnianemi, i z tak zwanego muru pruskiego. Od wejścia na lewo kilka pokojów zajmowali gospodarstwo. Tu była tak zwana gute Stube, bawialnia w któréj gości rzadko się tu pokazujących, przyjmowano o wszelkiéj porze dnia nie czém inném, jak dosyć cienką kawą i chlebem, masłem posmarowanym. Zjawiało się i piwo, jeżeli go chwilowo nie zabrakło... Gute Stube, ze swą komodą, zastawioną pamiątkowemi filiżankami, kuflami, imbrykami i rozmaitemi wyrobami ze szkła i gliny, z szafą oszkloną, także cenniejsze przybory stołowe zawierającą, zegarem Szwarzwaldzkim, kanapą, stołem... i na ścianach wizerunkami sztychowanemi wielkiego kurfirsta, Fryderyka W., panującego i rodziny, często bardzo długo nienawiedzana, zapylona bywała i czyniła przykre wrażenie. Nic tu nie świadczyło ani o zamożności, ani o smaku... Dwoje drzwi z niéj prowadziło do pokojów gospodarskich jejmości i jéj męża. Ten ostatni był właściwie parlatorium, w którém załatwiano wszystkie interesa, przyjmowano robotników, woźniców i t. p. Frejer jednak, niemogący w miejscu usiedziéć, najczęściéj w podwórzu, sub Jove, rozstrzygał bieżące sprawy.
Prawa strona budowy, rozdzielonéj na-pół ciemną szopą z wyżkami, na których siano, słonia i pasza złożone były, zawierała spichrze, komory, składy i wszelkie schowki gospodarskie, tak, że po-za dworem były oddzielnie tylko szopy dla bydła, stajnie i owczarnie. Dokoła otaczał to sad niepozorny, ogrody warzywne i zapasy mierzwy, w rozmaitym stopniu przygotowania do nawozu.
Kilka lichych chat dla parobków i robotników stało przy sadzie. W samym domu, w owéj ciemnéj sieni wielkiéj, do któréj wozy naładowane zajeżdżać mogły, znajdowały się składy gospodarskich narzędzi, uprzęży, wozy, wózki i mnóztwo starego, mało użytecznego sprzętu.
Z dawnych czasów, przed tym dworem zasadzone niegdyś cztery lipy, które go ocieniać miały, tak się straszliwie rozgałęziły, że na dachu na-pół leżały. Frejer chciał je wyciąć, bo mu wilgoć i ciemność w domu utrzymywały, ale dotąd nie przyszło do téj ofiary. Jakieś zabobonne poszanowanie tych drzew ocaliło im życie.
Nic smutniejszego sobie wyobrazić niepodobna nad to domowstwo, w pośrodku pól wzniesione, nieocienione, nieozdobione niczém, ze ścianami odrapanemi, na których linie czarne rysowały belki drewniane, cienki mur wiążące. Nigdzie, ani w ogródku, ani na oknach domu, nie było zieleni, ni kwiatka, niekiedy tylko porozwieszana bielizna stanowiła całą ozdobę.
W kawałku jednak sadu, przytykającym z tyłu do domowstwa, ścieżek parę, wysadzonych agrestem, kręciło się między zagonami z cebulą, kapustą i makiem.
Tu w rogu, przyparta do na-pół rozwalonego płotu, stała staruszka Laube, okryta fasolą, powojem, trochą nasturcyi i groszków...
Zbudowana skromnie nader, z mało-co obrobionych tarcic i łat, zawierała w sobie stół i dwie ławki. Tu Frejer odpoczywał, usypiał po obiedzie, a niekiedy przyjeżdżających, podejrzanych ludzi, we cztery oczy przyjmował... Jejmość, stara, milcząca, przybita chorobą i głucha, z zawiązaną zawsze głową, siedziała tu z pończochą i obdartą książką, najczęściéj powieścią Gerstäckera, więcéj drzemiąc, niż czytając i poruszając drutami...
Frejer, odziany po domowemu, zaniedbany tak, że go za gospodarza wziąć było trudno, kręcił się około obór, kłócąc z Gross-Knechtem, który miał zwierzchnictwo nad czeladzią i robotnikami, gdy w podwórku ukazał się wózek, niegdy zielony, dobrze mu znany, i łeb starego ogromnego konia gniadego, z łysiną, jak latarnia. Po nim, równie jak po wózku, poznał Frejer przyjaciela i sąsiada, Brausego, którego dawno nie widział i, rzuciwszy Gross-Knechtowi przekleństwem na pożegnanie, pośpieszył do gościa.
Brause, który, korzystając z trochy czasu wolnego, spał na bryczce, obudził się, gdy stanęła, i już z wózka się dobywał.
Przywitanie było serdeczne... Frejer, pochwyciwszy pod rękę sąsiada, chciał go, dla uczczenia, prowadzić do Gude-Stube, gdy Brause, na którego twarzy malowała się jakaś niecierpliwość, schwycił go za rękę i wskazał mu Laube.
— Mamy z sobą do pomówienia — zawołał żywo, ale głos tajemniczo zniżając — a nie trzeba, aby nas kto mógł podsłuchać; siądziemy tutaj.
Frejer zgodził się posłuszny, obejrzał się tylko i skinął na ogromną dziewkę, z obnażonemi aż po ramiona prawie rękawami, i nadchodzącéj dał jakieś rozkazy. Brause, niecierpliwy już go do Lauby poprzedzał, do któréj wejście po kawałkach belek, zastępujących schodki, dość było niewygodne... Siadł na ławie i z kieszeni dobył fajkę staroświecką, porcelanową, na któréj był wizerunek Blüchera.
Nim czas miał ją nałożyć, Frejer siedział uśmiechnięty naprzeciw niego.
— Długo — rzekł — w domu was nie było!
— A! a! — odparł Brause — pół świata zbiegałem, tyle się na moją głowę interesów zwaliło... Ale to wszystko nic... Jesteśmy teraz w wigilią wielkich wypadków, do których przygotowani być powinniśmy, jeżeli chcemy z nich korzystać.
Na wyraz korzystać, oczki małe zabłyskały Frejerowi.
— Mówcież! — rzekł nagląco.
— Nie tak to łatwo — począł Brause. — Gotują się wielkie rzeczy... Tak, tak; Naostatek obiecuje się napewno, że i na tym kawałku ziemi, odwiecznie niemieckim, na który się ta szarańcza polska wcisnęła, my nareszcie panami będziemy...
— Dawno nam to należało — odparł Frejer. — Tu do téj pory polski szlachcic i polski chłop rej wodzą... Myśmy gośćmi, ale gdy się poczęła heca z duchowieństwem ich, ja zawsze przepowiadałem, że i do wojny z Polakami przyjść musi. Ameryka dla nich otwarta, niech tam sobie wędrują, a nam ziemię zostawią.
— Tylko, że czekać na to, aż oni, gdy im służba wojskowa dojé, powynoszą się jeden za drugim — przerwał Brause — za długo-by było. Trzeba ich zmusić, aby precz szli ztąd...
Frejer głową kiwnął potwierdzająco.
— A jak? — spytał.
Brause się zamyślił.
— Mądrzy ludzie — rzekł — sposób na to wymyślili... Tutejszego chłopstwa nad granicami mało jest, znaczniejsza cześć powoli tu przywędrowała z Królestwa... Bóg wié, z oddalonych gubernii, kto ich dawniéj o paszporty pytał? — a dziś, kto zabroni tych, co ich nie mieli, choćby lat i pięćdziesiąt tu przesiedzieli, wypędzić? Niech nazad wędrują zkąd przyszli.
Brause śmiał się, tak mu się ta myśl doskonałą wydawała. Frejer głowa potrząsał.
— Ja nie wiem, czy to tak łatwo zrobić, jak powiedziéć — odezwał się. — Wszakżeśmy ich przyjęli i dali siedziéć spokojnie: żenić się, dzieci wychowywać i do wojska je oddawać. Jakże tu nagle sobie samemu kłam zadać i kazać precz iść?
— Jak? — podchwycił Brause — a któż nas pociągnie do odpowiedzi za to, co my robimy? Podobało się nam nie widziéć — nie patrzyliśmy; zechcemy przejrzéć — toż wolno. Jesteśmy w swoim domu.
— A jużci, jużci — rzekł Frejer — tylko że, gdy chłopów zaczniemy wypędzać, trzeba będzie zaczepić i panów. Tych téż tu dosyć siedzi, choć nie mają prawa...
— Tém ci lepiéj. — Śmiał się Brause. — Nam, im mniéj ich, tém lepiéj.
Służąca wniosła kawę na tacy. Brause się obejrzał.
— Niech będzie i kawa — rzekł, stukając ręką o stół — alem ja zmęczony... sznaps-by nie zaszkodził.
Frejer zawołał na odchodzącą sługę, aby Nordhauzerówki przyniosła, a tymczasem sam kawę nalewał.
— Zkądże ty to wiész? — zapytał — że do oczyszczenia nam tego śmietnika przyjść ma?
— Nie pytaj o to — odparł Brause. — Kiedy ja ci co mówię, możesz mi wierzyć... Nam zawczasu się do tego trzeba gotować. Nie jeden ziemię porzucić będzie musiał, nie jeden sprzedać ją zechce. Czasu im dadzą mało... Wszystko spadnie w cenie...
— Gdyby tak i Lubachówka została bezpańską — odezwał się Frejer — ja ją kupuję.
— Albo ja — przerwał Brause, który Nordhauzerówki się napił.
— Ja na niéj miałem pieniądze — dodał Frejer — ten stary mi je zapłacił, ale skrzywdzony jestem, bom ja ich nie dawał, aby odbierać, tylko aby ziemię miéć za nie.
— Na co tobie Lubachówka? — wtrącił Brause — myślisz, że nie wiem, iż ty swoje własne sprzedać wkrótce będziesz musiał!
Frejer się uśmiechnął szydersko.
— Jeżeli tak dobrze wiész wszystko, jak to, że ja sprzedawać będę!!
W oczy sobie spojrzeli.
— To mi wszystko jedno zresztą — dodał Brause — mnie się ten kawałek ziemi do mojego należy...
— Podzielim się nim — rzekł Frejer.
— Dajmy pokój niedźwiedź jeszcze w lesie — odparł Brause. — To, com ci mówił o wyganianiu, wkrótce prawem się stanie. Obcych poddanych w ogóle pozbyć się nam potrzeba... i nie dać im nawet pobytu. Wszyscy z nas korzystają, my z nikogo. Do uniwersytetów chodzi mnóztwo cudzoziemców, pocóż my mamy kuć na siebie oręże. Szlachta z Królestwa dobra kupuje; chłopi u nas czytać i gospodarować się uczą... Tylko co nie widać, jak nam chleb zabiorą...
Frejer zamyślił się mocno.
— Pleciesz mi niestworzone rzeczy — przerwał, podumawszy — że nam-by się tego chciało, to pewna, lecz gdzie to kto słyszał, aby po chińsku do siebie nie puszczać ludzi obcych, a swoim téż potém chyba drzwi zamknąć, aby od wojska nie uciekali!!
— Czemu nie? — zawołał Brause — musimy u siebie zrobić porządek, nie oglądając się na to, co się gdzieindziéj robiło lub robi. Albośmy nie silni? Kto nas będzie śmiał pytać rachunku? Nie kocha nas nikt, za cóż my mamy ludzi kochać?
— Ho! ho! ho! — począł, wysłuchawszy mówiącego, Frejer — a co powié nasz parlament?... Przecież u nas on coś znaczy?
— Czyste komedye! — odparł Brause. — Parlament gada, a ludzie robią, co chcą. Tyle tylko, że krwi napsują kanclerzowi, który chętnie biurze do serca gadaninę. Gdzie idzie o monopol tytuniu, o podatek od spirytusu, w ogóle o pieniądze, których on potrzebuje, a musi je miéć, nie prosząc za każdym razem i nie kłaniając się parlamentowi, rozumiem, że się nadąsa na tych, co mu się sprzeciwiają, choć im da radę także; ale na patryotycznéj grając piszczałce, co zechce, od nas wymoże, a tu jeszcze przeciw Polakom sprawa!! nam w to graj! Erbfeind!
I śmiał się dziko Brause.
— My taką naturę mamy, że nam przyjemnie nieprzyjaciela dusić; przyklasną mu wszyscy i każdy się przygotuje wziąć kogoś za czuprynę. Rząd na tém zyska politycznie, my powinniśmy zarobić pieniądze...
Chwilkę milczeli.
— Święta prawda, — dołożył Frejer — trzeba z czasu korzystać. Teraz się za Polaków nikt nie ujmie. Zrobić z nimi można, co się podoba; dziennikarstwo nas pochwali, oni są Vogelfrei! Z nikim wygodniéj, jak z nimi; pobici, wyśmiani; jak z wołów, na rzeź możemy wybierać z między nich, kogo zechcemy.
Śmiał się z kolei Frejer.
— Miéć w polityce taki instrument, taki materyał, z którego każdego czasu zrobić można, co kto chce, alboż to nie łaska Boża? Takimi są Polacy nasi. Gdy potrzeba, to im odmawiają rozumu; powiadają, że nie mają pieniędzy, że wszystko dla nich skończone i nic im nie pozostaje, tylko zniknąć ze świata; drudzy dowodzą, że ich już nawet niéma; a zaraz potém, gdy dobrodusznych a łatwowiernych nastraszyć trzeba, żeby patryotyzmem wyciągnąć ofiarę z kieszeni... robią z nich stracha: Polacy spiskują z papieżem, zmowy knują z Francuzami... są wszędzie, robią wszystko, co nam szkodzić może, mają siły ogromne...
I śmiał się Frejer z całego serca, a Brause dumał, na pięści podparty.
— Wkrótce taniec się zacznie... — dodał, głos zniżając. — Pamiętaj, że my z tobą ręka w rękę: będziesz robił, co ja ci rozkażę, nie pytając, poco i dlaczego; ja ci odpłacę... Rząd potrzebuje ludzi dobréj woli, którzy-by pomogli do oczyszczenia tych prowincyi... Raz trzeba skończyć i niemieckiemi je uczynić, tak, jak Alzacyą i Szlezwik.
— Ale oni mają prawa swe oddzielne... — rzekł Frejer — poręczoną narodowość...
Brause nie dał mówić sąsiadowi.
— Co ty rozumiész! — zawołał. — Prawa czas stanowi i łamie. Co my się kłaniać będziemy przed pergaminami! Wezwie się juryskonsultów, którzy dowiodą, żeśmy do niczego nieobowiązani.
Zniecierpliwił się trochę w końcu mówiący i dodał żywo:
— Nie pytaj, co się zrobi i jak; dosyć, że my pomagać musimy, abyśmy się pozbyli ztąd Polaków, a sami ich miejsce zajęli. Gotuj regestr tych, których wyprawić trzeba szubpasem do granicy...
Frejer ręce złożył.
— E! gdyby tak starego Lubachowskiego z Dydasiem, ekonomem i ekonomową, a zaraz za nimi i pana Franciszka, i pana Adama, i pana Jana, i pana...
— A są oni tutejsi, czy przybłędy? — rzekł Brause. — Bo gdyby się tu porodzili, rodzice się ich wcisnęli, dziadowie może... Zresztą i skłamać się godzi; gdy ich wypędzą, klamka zapadła. Powinieneś mnie zrozumiéć. Do takiéj roboty ludzie będą potrzebni.
— Alem ja gotów! — odparł Frejer. — Dość oni mi tu dojedli, czas odpłacić... Nie będzie można inaczéj Lubachowskiego wygnać, odbierzemy mu ludzi... sam z Dydasiem nie pójdzie na pole...
— Tobie jeden ten stary w głowie — przerwał Brause — ale będzie oprócz niego wielu do wyprawienia... Zawczasu trzeba szukać, wąchać, tropić, zkąd i kiedy przybyli... niech idą nazad. U nas dla przybyszów miejsca niéma.
Popatrzyli sobie w oczy; Frejer zbliżył się i uściskał sąsiada.
— My we dwóch tu podołamy — rzekł — nie werbujcie innych. Starczymy sami... skorzystamy sami... Cicho! cicho! Wiész, gdy szło o dzieci w szkołach, które do Niemców mają być zapisane, kto lepiéj nade mnie służył? Wiedziałem, kto się przezwał i kto został Polakiem; będę tak samo wiedział, kto nietutejszy...
Śmiała się pofałdowana twarz Frejera, a Brause myślał, czoło pocierał i Nordhauzerówką kilka razy popił kawę.
Posypały się potém nazwiska. Frejer kilka razy napróżno podsunął Lubachowskiego, żadnéj nie otrzymał odpowiedzi. Tém się stał niespokojniejszym i raz jeszcze Grzegorza poddał, jako najpilniéj zasługującego na wyforowanie z kraju.
— Wy nie wiécie, co to za ptaszek niebezpieczny — rzekł pośpiesznie. — On tu wszystkiém kieruje, radzi i prowadzi. Mało gada, wszędzie go czuć. Chłopi go słuchają, do niego idą po rozkazy i skinienia jego patrzą tylko... Przyjdzie do głosowania, jego i sąsiedzcy ludzie, jak jeden na kandydata polskiego wotują. Solingera nawet robotników odciągnęli znaczniejszą część, z moich coś nawrócili na swą wiarę... Połowa-by ich już Niemcami była, gdyby nie on... On im w Niedzielę czytać każe Dydasiowi, on ich zowie braćmi, on... o! to ptaszek!
— Zalazł ci dobrze za skórę — odparł Brause — ale mu teraz odpłacisz, jeżeli Treuberger dopuści... On stoi wysoko...
— Treuberger palcem nie ruszy! — rzekł Frejer.
— Co ty wiész!
— Wiem, bom na zwiady chodził — mówić zaczął powoli Frejer. — Ja tam w domu jego mam swoich, ja wszystko wiem. Młodszy Treuberger kochał się w żonie do szaleństwa, rodzice nie pozwalali na małżeństwo. Po kilku latach gdy pięknéj pani swéj nawrócić nie mógł, ostygł bardzo. Dzieci z pod jéj wpływu zawczasu wyzwolono... Ale że ona im dla arystokracyi, z którą żyć muszą, jest potrzebną, — cierpią ją... Obca ona między nimi... Grzeczni dla niéj są, nie rozjątrzają; ale czego zażąda, to podejrzewają i tego się boją... nic dla niéj nie zrobią... nic. Ona téż nadto dumna, aby prosiła... Nikt tam starego Lubachowskiego bronić i osłaniać nie będzie, a ona się nawet odezwać za nim nie ośmieli.
— Ja się takiéj obojętności nie spodziewam — rzekł Brause — ale co jeden ten Grzegórz znaczy!...
— On! bardzo wiele... bardzo wiele... — odparł Frejer. — Chodzi z założonemi rękoma, jakby nie robił nic, milczy, skinienie tylko daje... a Dydaś wié, co ma robić... O! ten Dydaś...
Brause stanął nagle przed sąsiadem, poufale go ujął za ramiona i potrząsnął nim.
— Mądry ty jesteś, ale najprostszych często rzeczy nie umiész i nie wiész. Tyle lat się borykasz z nimi, a nie spróbowałeś na młokosa zastawić takich nieochybnych sideł, w które ludzie się łapią, jak muchy. Na twoim miejscu, ja-bym już Dydasia miał.
— A poco on mi teraz, kiedy ja ich wszystkich wykurzyć ztąd mogę? — odpowiedział Frejer.
Brause złośliwie ciągnął daléj:
— Chwalisz się przebiegłością swoją, a gdy ci Dydak dojadał, tyś nawet nie probował go ugłaskać...
— Jego? czém?
— Młodego człowieka, jak on, tutaj, na pustkowiu, na co najłatwiéj wziąć było?
— On na kobiety ani patrzy! — rzekł Frejer.
— Pewnie, kiedy wszystkie są takie, jak ta, co nam kawy przyniosła... — rozśmiał się Brause. — Ja-bym mu był z Berlina przywiózł wyuczoną wszystkich sztuk, i była-by ci go związanego na podwiązce przyprowadziła...
— Dziękuję za radę, tylko, że już ja Dydaka obawiać się nie będę — zawołał Frejer — ale chłopak-by mi się był zdał... a w istocie mogłem go może przyciągnąć, bo żona ma siostrzenicę, jak-by na to urodzoną, aby mężczyzn zwodziła, a gotowa-by i za Polaka, byle za mąż... ale człowiekowi nigdy w porę nie przyjdzie na myśl, co ma robić...
— Szczególniéj tobie — rzekł Brause — i dlatego ja chciałem cię uprzedzić wcześnie, abyś gromadził wiadomości.
Powiedziawszy to, gość powoli po czapkę sięgnął.
— Czekaj, zlituj się... — chwytając go odezwał się Frejer. — Nic mi nie powiedziałeś ledwieś napomknął... Ułóżmy, co robić mamy?
— Jeszcze nie wiész? — zapytał Brause. — Spisuj tych, co nie są urodzeni u nas, co przyszli dawniéj, czy świeżo z-za granicy. Oni umieją podszyć się pod nasze nazwisko, a księżom łatwo metryki im podrobić... Pamiętaj, że im więcéj ich ztąd uprzątniemy, tém dla naszych kolonistów miejsca więcéj będzie i kraj się oczyści.
— Byle nam dali ziemię i pieniądze — zamruczał Frejer. — Wy — macie za swój trud wynagrodzenie... to pewna, choć się nie przyznacie do tego... Kto wié? dają wam może i na takich jak ja, pomocników, ale podzielić się nie zechcecie...
Brause się zarumienił z gniewu.
— Gadaj, gadaj takie brednie, jeżeli chcesz, abym cię pominął i osadził na piasku...
— Nic nie mówiłem! nic! — przerwał Frejer nastraszony. — Między przyjaciołmi pożartować wolno... Wy, kochany Brause, opływacie we wszystko, wam dzieje się dobrze, a ja często nie mam złamanego szeląga. Służę i wam chętnie, i gdzie tylko interes Niemiec wymaga, a nic mam z tego nic!
Koso spojrzał nań gość.
— Myślicie, żem ja płatny? — zawołał.
Frejer nie odpowiedział... Zaplątana rozmowa nieostrożném słowem, ostygła, i tym razem Brause czapkę nałożył na głowę, spoglądając na wyjście z Lauby, które mu gospodarz sobą zapierał.
Owa przyjaźń, o któréj mówili oba, nagle się zapomniała i ustąpiła wcale odmiennemu uczucia; Brause miał minę kwaśną, a Frejer zdawał się gniewać sam na siebie.
— Słuchaj, Brause, mówmy otwarcie, — odezwał się, — jam człowiek biedny, stary, zmęczony, a przecież się na coś przydać mogę, bądź szczerym ze mną... Robić będę co każecie, ale o swoim koszcie... to niepodobna...
— Myślisz, że to-by ci się nie opłaciło! — rzekł sąsiad.
— Jak się wszystko skończy, — przerwał gospodarz, — głupi-by był ten, kto-by za to płacił, co darmo dostał, a wynagradzać się nie zobowiązywał.
Brause walczył z sobą. Stała na stole Nordhauzerówka fałszowana; nalał jéj sobie jeszcze jeden kieliszek i wypił go powoli.
— Bądź mi zdrów, — rzekł, wyciągając rękę z udaną dobrodusznością, — ja nie mam ani ci co dać, ani czém się dzielić. Jak sobie chcesz... Dałem radę, co masz robić; mnie-by się może coś za to należało!
Frejer podniósł brwi w górę i usta otworzył.
— Tobie!! — zawołał.
— Oczywiście, — śmiejąc się, dodał Brause, — oczywiście, ale ja za przyjacielską posługę nic nie wymagam.
Nie było już sposobu dłużéj go zatrzymywać. Frejer z drogi mu ustąpił i szedł z nim razem do bryczki. Przeszli podwórze, nie mówiąc nic do siebie... Brause musiał woźnicę śpiącego obudzić...
Łając w jego osobie wszystkich — verfluchten Polaken — wdrapał się na siedzenie, Frejerowi głową kiwnął i pojechał.
Po odjeździe Brausego, stal długo gospodarz, w myślach zatopiony, rozważając, co od niego słyszał. Nie chciało mu się wierzyć z pełna w tę wielką nowinę, a lękał się, aby, zaniedbując się, nie stracił korzyści, jakie mógł z niéj wyciągnąć. Chciał więc co najrychléj sprawdzić przynajmniéj, czy posłuchy podobne, z innego źródła pochodzące, po świecie krążyły. Najbliższa mieścina, w któréj miał stosunki z kilku urzędnikami, znajdowała się o dobrą milę drogi. Mógł więc, natychmiast wyruszywszy, zabawić godzin parę w niéj, obchodząc potrzebnych mu ludzi, i przed nocą do domu powrócić. Przywykła do jego dziwactw, służba, zawsze była gotowa zaprzęgać i jechać. Frejer tylko zwierzchnią odzież potrzebował zmienić, bo o powierzchowność nie dbał wcale, tak, że w kwadrans czasu siedział na bryczce, a dwa konie fornalskie kłusem przyspieszonym wiozły go do miasta.
Na drodze do niego nie spotkał na pustéj szosie nikogo, oprócz tłukącego kamienie biedaka. Wkrótce pokazały się mury starego kościołka, parę kamienic w rynku, kilka domków porządniejszych w ogródkach, poczta, tak zwany ratusz i domy mieszczan, wieś naszę prostotą swą i opuszczeniem przypominające. Chłopek odwrócił się ku niemu, nie wiedząc, dokąd miał zajechać, i nadany znak, stanął przed jedyną najlepszą gospodą, — był to hotel Poznański, podobny do wszystkich innych tego rodzaju.
Bilard, jedyny w miasteczku, gromadził do niéj w popołudniowych godzinach młodzież, niemającą nic lepszego do roboty. Kobylopolskie piwo umiejętnie tu było przechowywane i podawane... ono téż, razem z bilardem, stanowiło siłę atrakcyjną tego miejsca schadzek kilku Niemców, znudzonych pobytem w kraju, który napróżno niemieckim zwali, bo w nim ziomków swych nie spotykali.
Bilardowa izba na dole już z dala dosyć hałaśliwą rozmową się oznajmowała. Gdy się drzwi otworzyły, uciszyło się nagle, ale widok Frejera natychmiast wszystkim usta rozwiązał.
Nawykli byli go poufale i lekceważąco przyjmować wszyscy... Ten i ów poklepał go po ramieniu, przechodząc; zapytano, zkąd jechał i przerwana partya z nowym zapałem ciągnęła się daléj.
Frejer rozpatrywał się w tych, których tu znalazł. Ze starszych nie było nikogo, oprócz spasłego pana Gaspara Plowe, który z fajką siedział nad kuflem, milczący, piwem i nią niezmiernie zajęty.
Plowe był w służbie i miejsce, które zajmował, stawiało go w tutejszéj hierarchii dosyć wysoko... ale nie był z tego dumny i chętnie ze wszystkimi obcował, byle czas zabić.
Siadł Frejer przy nim, kazawszy sobie dać piwa. Długi dosyć czas upłynął i nic słychać nie było, oprócz wrzawy przy bilardzie i klapania zamykanych starannie kuflów piwa. Plowe się parę razy obracał ku sąsiadowi, jakby go wyzywał, odchrząknął, dając znać o sobie... i fajkę smoktał.
— Cóż tu u państwa słychać? — zapytał w końcu Frejer — dawno tu już nie byłem...
Plowe pyknął dymem.
— U nas nie słychać nic; a u was? — odparł — hm?... Złapano przemytników, bodaj najgłówniejszych, na których oddawna wyroki mieli. Daniel ranny... dostał się w ręce nasze... Co dziwniejsza, pochwycono kobietę, po męzku przebraną...
Frejer, który już historyą tę z rana słyszał, wyraził podziwienie swoje nad zuchwalstwem tych ludzi...
— Nigdzie niéma spokoju nad granicą, — rzekł aforystycznie Plowe, — darmo go nawet żądać... a u nas nigdy téż nie będzie, bo stosunki ludności, po obu stronach osiadłéj, łączą ją z sobą... Łatwo ściganemu się schronić i być ukrytym... Dlatego téż większa pilność i nadzór nad osiadłymi po-nad granicą wielce-by się zalecały. Mówią, że właśnie mają być obmyślone środki.
— Nareszcie, — zawołał przybyły, rad, iż tak szczęśliwie zagajała się rozmowa. — Dla nas, cośmy tu żyć zmuszeni, będzie to wielkie dobrodziejstwo... ale jakież środki nowe...
Plowe, pykając, popatrzy! na mówiącego, jakby usiłował odgadnąć, czy był już uwiadomiony o czém i chciał go tylko wyciągnąć na słowo.
— Środki nowe, — rzekł poważnie, — będą zapewne tylko staremi i zapomnianemi, a odświeżenia potrzebującemi. Nic nowego pod słońcem.
— Mówią o jakich? — pytał Frejer.
— Ludzie odgadują, jak zawsze, — rzekł stary, popijając piwem aforyzm.
— Należało-by naprzód graniczny pas z włóczęgów oczyścić, — dodał Frejer.
— Idzie o to, jak? — mówił Plowe. — Mieszkasz na saméj granicy i najlepiéj to wiész, że gdy w czasie gorącym żniw lub sianokosu potrzeba ci robotnika, a przyjdzie się tanio nastręczyć zdrowych rąk para, nie będziesz pytał o pieczątkę...
Frejer głową kiwnął.
— Potrzeba-by środków bardzo energicznych, — mówił daléj Plowe.
— Nam dziś na energii nie zbywa. — Plowe zmilczał i popił piwem, bo unikał wszelkiego sądu o czynnościach, z góry nakazywanych.
— Potrzeba-by zdobyć się na to, aby wszystkich obcokrajowych precz wygnać, — dodał Frejer, probując gruntu...
Lecz próba się nie powiodła z razu; urzędnik milczał, bilardowe kule stukotem swym przyjemnie ucho jego łechtały.
Po długiéj pauzie dopiéro, zwrócił się poważny Plowe do mówiącego i rzekł cicho:
— Słyszałeś już waćpan!
— Coś nie-coś, — rzekł Frejer, — ale nie rozumiem, co się gotuje, i lękam, aby nam się naprzód we znaki nic dało...
— Wszyscy się ofiarą jakąś do ogólnego dobra przyczyniać powinni, — dodał Plowe...
— I gotowi są do niéj, — potwierdził Frejer, — ale, chcąc otrzymać skutek, trzeba raz się do tego wziąć radykalnie.
Plowe skinął, aby się przybliżył.
— Słyszałeś co? — spytał powtórnie.
— Ma się gotować prawo...
— I nowa wojna z Polakami, — dodał Plowe, wzdychając, — gdy my już mamy ciągłéj targaniny, po póty! — wskazał na gardło.
— Polacy, — ciągnął daléj z tą pewnością siebie, jaką mi dawało długoletnie doświadczenie, — są narodem niespokojnym, wojowniczym. Gdyby nie mieli sposobności do walki, gotowi ją wywołać... Szczęściem, burdę zrobić, to ich rzecz; ale strategiczny plan doprowadzić do końca, to prędzéj nasza.
I pan Plowe, rad z aforyzmu, powoli odlał sok, w fajce nagromadzony...
— Dużo, jak sądzicie, — szepnął, — znajdzie się kandydatów do wytransportowania za granicę?
— Ho! ho! — odparł Frejer, — kto ich zliczy?
Mówili jeszcze, gdy poważny a smutny wszedł Solinger. Spojrzeli na niego grający, nie przerywając zabawy, a gość wolnym krokiem posuną! się ku opuszczonemu miejscu przy Plowem. Otarł pot z czoła, odetchnął, kazał dać piwa i powitał dosyć chłodno sąsiadów.
Solinger wcale inne miał wy obrażenia od ogółu znajdujących się tutaj. Zwano go zacofanym.
Dlatego może Plowe ciekaw był go wybadać i zwrócił się ku niemu, zapytując, wprost, czy nie słyszał co o środkach, jakie być mają zastosowane dla ubezpieczenia pasa nadgranicznego od nieładu i niepokoju, w nim panującego.
— Nic nie wiem, ani o środkach, ani o przyczynach, coby je nakazywać mogły, — odezwał się Solinger, — bo ja w ogóle wiem mało.
Stary urzędnik w kilku słowach objaśnił go, o co chodziło.
Solinger głową siwą poruszył znacząco.
— Nie mogę o tém sądzić, — rzekł, — ale, wychodząc z pojęcia praw człowieka i narodu, myślał-bym, że należy względem biednych ludzi postępować ostrożnie i bacznie... Tu, oprócz kwestyi granicy, jest druga — narodowości. Stoją one z sobą w odwiecznéj walce, którą-by raczéj łagodzić, niż rozjątrzać, należało.
— Przepraszam, — wtrącił Frejer, — probowano łagodności, nic się nią nie dało naprawić, a bezkarność uzuchwaliła. Surowości potrzeba jak największéj i grozy.
Plowe spojrzał na mówiącego. Solinger ramionami poruszył.
— Nie dzielę przekonania pańskiego, — dodał. — Kocham moję ojczyznę niemiecką, ale sądzę ją tak wielką i silną, że się nikogo i niczego obawiać nie potrzebuje, zatém i żadną surowością wojować. Tu zaś do czynienia mamy z narodem nieszczęśliwym, szlachetnym, znękanym, którego uczucia poszanować należy, a nawet zbłąkanie przebaczyć.
Frejer zaczynał kipiéć.
— Ja téż nie podzielam opinii pańskiéj, — dorzucił. — Szanując i oszczędzając, nigdy spokoju miéć nie będziemy.
— Nie mówiłem o bezkarności — zawołał poważnie Solinger — lecz sądzę, że w ogóle rozprawiać o tém rzecz próżna, bo my nie jesteśmy powołani do stanowienia w téj sprawie.
— Ale być możemy powołanymi do posiłkowania rządowi — rzekł Frejer.
— Naówczas będziemy mu posłuszni — dokończył Solinger.
Wrzawa około bilardu na chwilę rozmowę zagłuszyła tak, że ją wstrzymać stało się koniecznością.
— A waćpana sąsiad — zapytał Frejera Plowe — szanowny Polak stary, z którym wy wojujecie od tak dawna... żyw i zdrów?
— Zdaje się... — uśmiechając się, rzekł Frejer — alem go nie widział od dawna.
Solinger ciekawie nadstawił ucha.
— Mówicie o starym Lubachowskim — odezwał się. — Wiem, że go nie lubicie i że z nim nieustanne macie spory i procesa; ale pozwólcie powiedziéć otwarcie, wina w tém wasza. Ja téż dobrze znam od dawna Lubachowskiego; on, jak i wielu jego współziomków, uprzedzeń przeciwko Niemcom nie ma, ani przeciwko żadnéj narodowości. Człowiek uczciwy i sprawiedliwy, spokojny...
— Tak — rozśmiał się Frejer ze złością, która go opanowała, słysząc te pochwały. — Tak, dla was jam winien wszystkiemu, a on baranek jest. Mówicie, że przeciwko Niemcom nie ma nic? Popytajcie, czy kiedy wywiesił chorągiew, obchodził nasze narodowe dni pamiętne? On tylko o sobie i swoich myśli...
— Bo musi się bronić, gdy go ze wszech stron oblegają i napadają, a chcą mu wydrzéć, co ma najdroższego... Kto się urodził Polakiem, czy Niemcem, ma prawo nim zostać do śmierci.
— Dobry z waćpana patryota! — zawołał Frejer — ale szczęściem, nie wszyscy do was podobni, bo-by Polacy nas w kaszy zjedli...
Solinger poruszył głową, ale bez najmniejszego gniewu.
— Potrzebni są u nas tacy pewnie, co, jak wy, podbudzają — rzekł — ale i bez takich, jak ja, co hamują, nie obejdzie się. Na krzyku i hałasach, na sporach i wojnie, nie zyskamy nic, a nienawiść ku sobie obudzimy. Przeczytaj waćpan Szyllera i wczytaj się w niego: — należy kochać ludzi, nie patrząc na ich barwą.
— Brednie! — podchwycił Frejer — ja wiem, że dawnośmy te marzenia porzucić byli powinni. Ta wasza polityka dobra dla panienek i starych dewotek, nie dla jędrnego i krzepkiego narodu. Niech się nas boją... nie dbam, że kochać nie będą!
Z zapałem wielkim wygłaszał to Frejer, aż kilku bilardzistów z kijami na ramionach stanęło go słuchać.
— Frejer! — odezwał się jeden — powtarzasz to, co inni pisali i mówili; rzeczy to nie nowe. Znamy to wyznanie wiary... Zestarzało...
— Takie moje przekonanie... — potwierdził Frejer.
Solinger popił piwem i patrzał na sąsiada obojętnie.
— Moja natura taka, że ja z nienawiścią w sercu, z gniewem i żółcią, żyć-bym nie mógł, bo-by mnie to struło — odezwał się do Plowego. — Mnie się téż zdaje, że gdybyśmy z Polakami obchodzili się łagodniéj, uśpilibyśmy ich, a tak, rozjątrzamy i utrzymujemy w nich nienawiść ku nam. Winni oni może, iż nam niepotrzebnie dojadają, ale my więcéj stokroć, bo oni słabi, a my mocni jesteśmy. Dawno-byśmy pokój mieli i Poznańskie-by niemieckiém się stało, gdybyśmy łagodnością starali się ich pozyskać.
Frejer ramionami poruszył.
— Zupełnie naodwrót — odparł. — Gdybyśmy nie byli nadto dobrzy, a nie przebaczali, wszyscyby mówili po niemiecka i nie śmiał-by żaden takich mów zuchwałych prawić w parlamencie.
Plowe, który pykał, z fajki dym ciągnąc z trudnością, a oczy trzymał wlepione w podłogo, słuchał sporu, nie mieszając się do niego, ale krzywiąc się zarówno, gdy Frejer zapowiadał wojnę, a Solinger apostołował do zgody.
Pociągnął wreszcie za połę bliżéj stojącego Frejera i rzekł mu z powagą urzędnika:
— Dość bo tego! Nie wypada w miejscach publicznych takich sporów głośno sobie pozwalać.
Frejer już był zburzony, a zdawało mu się, iż tak się zasługiwał patryotyzmem swoim, że starego nie posłuchał. Solinger, jako przyjaciel Lubachowskiego, był mu dawno nienawistny.
— Przepraszam — zawołał, ręce wkładając w kieszenie i nadymając się — ja nie myślę taić moich przekonań, a mam sobie za obowiązek zbijać szkodliwe i fałszywe pojęcia, które drudzy krzewią. Należy tych słodkich patryotów zdemaskować.
— Hę? — zapytał Solinger, podnosząc głowę — do kogo-to waćpan pijesz?
— Do was, do was, do przyjaciela Polaków i pana Lubachowskiego! — zawołał Frejer. — Ale nie długo już będziecie śmieli głosić podobne ewangeliczne pryncypia... Trzeba będzie albo przeciwko nim iść, albo razem z nimi precz!... bo my dłużéj tu Polaków cierpiéć nie chcemy...
Solinger, zdumiony tém wystąpieniem, milczał chwilę.
— Panie Frejer — rzekł w końcu — wytłómacz mi, co to ma znaczyć? Myślisz ztąd rugować, jak widzę, tych, co dawniéj, niż my, siedzą? Zkąd-że do tego prawo? Kto wam pomagać będzie?...
— Przecież to nie jest tajemnicą — odparł Frejer — że się prawo nowe gotuje... które nam oczyści te naszę ziemie z takich Lubachowskich i Dydaków, a nawet z takich, jak wy, patryotów!
— Oho! oho! — odparł Solinger — miałożby to być prawdą?
— Zobaczycie i przekonacie się — począł coraz bardziéj rozjątrzający się Frejer, który śmiech widział na twarzach graczy bilardowych, a wielkie oburzenie na panu Plowe. — Zostanie uchwalone prawo, które nam da oręż do pozbycia się przybłędów, jak Lubachowski...
— No i... Solingerów téż? — podchwycił, wskazując na siebie, sąsiad.
— Kto wie? — zamruczał Frejer. — Ojciec wasz, czy dziad, przybłąkał się tu z prowincyi nadbałtyckich... Matka, czy babka, była z polskiéj rodziny... Nie należycie do nas...
Solinger pobladł.
— Jeżeli ma tu przyjść panowanie takich ludzi i takich zasad, jakie ty głosisz, wolę ztąd wyjść z torbą i o kiju, niż z wami pozostać.
Plowe napróżno ich hamował.
— Ja to wiem — zawołał — że tacy ludzie, jak ja, siedzą z temi zasadami wysoko, a tacy, jak wy, w Moabicie...
— Słuchaj, Frejer — rzekł, trzymając się na wodzy Solinger — nie wiem, zkąd ci się wzięło publicznie do mnie się tu przyczepić, aby mi wypowiedzieć wojnę... Mogę ci to przebaczyć, jeżeli jesteś po wódce i piwie...
Bilardowi gracze, którzy ich kołem otaczali, śmiejąc się i poklaskując, dali brawo Solingerowi, co Frejera do wściekłości pobudziło.
— Słuchaj, Solinger! — krzyknął — ja ci tylko to powiadam, że twojego przyjaciela z Lubachówki wypędzę, a ciebie się postaram dać mu za towarzysza. My tu ani Polaków, ani takich, jak ty, Niemców, nie potrzebujemy.
To mówiąc, odwrócił się tyłem, Frejer, czapkę na głowę nacisnął i ręce do kieszeni włożywszy, łokciami roztrącając gości, co się skupili koło nich, wyszedł, przeprowadzony śmiechem. Siadł na bryczkę i pojechał do domu.
Solinger siadł, ocierając pot z czoła, i po cichu zapytał Plowego:
— Co mu się stało? Pijany był?
— Jako żywo! — rzekł stary urzędnik, odlewając znowu sok z fajki, z flegmą i wielkim spokojem. — Tyle lat żyjecie obok siebie, a waćpan nie znasz Frejera? Słychać, i nie tajna to, że się gotuje prawo jakieś przeciwko polskim kraju tego mieszkańcom, które wszystkich, nieurodzonych tu i choćby dawno przesiedlonych, ma wygnać... Frejer zasłyszał już o tém, spodziewa się korzystać, choćby dla pomszczenia się za to, iż im tak długo nic zrobić nie mógł... no, i upił się tą nowiną!...
— Jaką nowiną? — zapytał, potrząsając głową, Solinger. — Ktoś chyba zażartował z niego. Takiego poczwarnego prawa nie było u nas i chyba nie będzie...
Plowe zmilczał.
— Jak sądzicie? — powtórzył Solinger.
Plowe był ostrożny.
— Nic nie wiem i o niczém sądzić nie ośmielam się — rzekł. — Są czasem konieczności polityczne... Nieboszczyk Baerensprung powiadał, że polityka na wodzie różanéj nic nie warta. Polacy nam w swoich dziennikach dokuczają... w parlamencie się narazili zuchwałemi mowami...
Westchnął Solinger.
— Ależ taki Frejer przecie mocy żadnéj miéć nie może!
— Dojeść i dokuczyć i najmniejszy potrafi — odezwał się Plowe — ależ to jeszcze za górami... a ja nie wiem nic... nic nie wiem.
To mówiąc, powstał Plowe, starannie otarł porcelanową fajkę, włożył ją za klapę surduta, rozpłacił się za piwo, pokłonił wszystkim i majestatycznym krokiem wyszedł z izby bilardowéj.
Solinger długo siedział, jak przykuty; wzdychał i dumał, zapominając, gdzie był, gdy od bilardu przystąpił do niego młodziuteńki, świeżo tu przysłany urzędnik, zaledwie z ławy uniwersyteckiéj puszczony. Twarz jego rumiana nosiła jeszcze ślady burszowskich zapasów, które na niéj chlubne pozostawiły blizny; ale już burszowska czapeczka i pasek o barwach stowarzyszenia poszły na ścianę razem z rapirem, maską i całym wielkim strojem akademickim.
Był to znajomy Solingera, Eleazar Baur, człowiek najświeższéj formacyi, wykarmiony najnowszemi nauki wnioskami, zwolennik nowości, postępu i najnielitościwszego materyalizmu. Nie mając tu na prowincyi, w małéj mieścinie, czém nakarmić nałogu rozprawiania, znęcał się nad biednym Solingerem, choć ten mu ani nauką, ani żywością umysłu nie sprostał.
Uderzył go po ramieniu poufale.
— A co tam, wielce szanowny Solingerze — rzekł — posprzeczaliście się z tym przemytnikiem Frejerem... O cóż to poszło?
Podniósł głowę zadumany stary, z łagodnym uśmiechem witając Baura.
— Z Frejerem nie godzimy się nigdy — rzekł zwolna. — Nie winien on, że go natura takim obdarzyła temperamentem, jak drapieżne źwierzęta... Potrzebuje koniecznie walki, a ja spokoju... Wystaw sobie referendarzu — ciągnął daléj — Frejer niewiadomo zkąd to pochwycił, iż gotuje się prawo, które ztąd dawno już osiadłą polską ludność ma oddalić, aby ją przerzedzić, osłabić, a niemieckim kolonistom wolne uczynić miejsce. Ja to prawo znajduję niemożliwém, bo jest okrutném, jest nielitościwém...
Referendarz się uśmiechnął.
— Kochany Solinger — rzekł — prawo nie potrzebuje się cukrować, dyktują je konieczności polityczne...
— Było-by niesprawiedliwém — dodał Solinger.
— Są wyjątkowe wypadki, w których największa niesprawiedliwość jest sprawiedliwą... — rzekł młody urzędnik. — Wy wszystko mierzycie nauką Ewangelii i nauką Chrystusową, a ona — moc już miéć przestała...
Solinger zżymnął się.
— Nie dla mnie, bo ja ją wyznaję — rzekł — i w istocie prawa każdego ona stanowi dla mnie criterium. Nie rozumiem moralności prywatnéj, różnéj od publicznéj... Co prawdą jest dla człowieka musi być prawdą dla narodu, dla państwa... Jeśli ona nie jest poszanowaną u góry, cóż dziwnego, że u dołu będzie nieważoną i zapartą...
Baur stał, powoli zapalając cygaro.
— Stoicie, panie Solingerze, na stanowisku które nauka dawno przekroczyła. Państwo ma prawo w obronie swéj wszystko czynić, czego okoliczności wymagają... Poświęca się ludzi, poświęca zasady, dopuszcza gwałtu... w obronie państwa...
— Wszystko więc możliwe? — podchwycił Solinger.
Baur milcząco to potwierdził.
— Jako człowiek prywatny — dodał po chwili — ubolewać będę nad ofiarami konieczności politycznych, ale jako mąż stanu, muszę nie miéć litości, tak samo, jak chirurg jéj nie ma, obcinając rannemu nogę...
— Porównanie niedobre — odparł Solinger. — Pozwólcie mi pozostać przy mojéj staréj moralności... i wierzyć w to, że zło wyrządzone jest złem zawsze i nigdy nie przechodzi niepomszczoném.
— Choćbym chciał was nawracać — rzekł po chwili milczenia Baur — nie potrafię. Stoimy od siebie za daleko już i nie godzimy się na zasady...
Solinger wstał... i nagle spytał Baura:
— Któż wygrał partyą w bilard?
Podali sobie ręce i rozeszli się, każdy w swą stronę.




Dom Treubergerów w Berlinie odpowiadał urzędowemu Roberta stanowisku. Był obowiązanym trzymać go na pewnéj stopie, miéć ekwipaż i konie piękne, przyjmować niektórych urzędników w dnie oznaczone, niemal tak, a nie inaczéj, ubierać żonę; bo wszystko z góry było przepisane i osobista inicyatywa nic nie znaczyła. Pani Marya tak samo przez męża była nauczoną, jak się miała w towarzystwie znajdować... kogo i kiedy przyjmować, gdzie i jak się pokazać. Skromniejsza posada więcéj-by zostawiła mu swobody; miejsce, które narażało na przyjmowanie posłów i ocieranie się o dyplomatów obcych, było prawdziwą niewolą, bo na nie oczy zwracano i każdy krok tłómaczono. Wszystko więc tu obrachowaném było. Nadzwyczajne zdolności Treubergera, umysłowa jego wyższość, nie przeszkadzała mu iść posłusznie za wskazówkami, jakie odbierał, choć często znaczenia ich nie rozumiał. Późniéj dopiero przekonywał się, że dawane rozkazy miały racyą bytu... i poddanie się im wychodziło na dobre.
Jak on sam swe obowiązki ojca rodziny, męża, syna, poświęcał służbowym przepisom, tak téż od żony wymagał, aby ona jego rozkazom była ślepo posłuszną. Marynka w początkach wyłamywała się z tego, Robert tłómaczył po części tylko swe despotyczne postępowanie, próbowała opierać się mężowi i spotkała z żelazną wolą jego, któréj okrucieństwo przypisał służbowéj niewoli. Od téj służby zależał los jego, rodziny, dzieci, przyszłość cała, trzeba się było poddać. Ale życie straciło urok i całe już stało się służbą tylko.
— Zadanie mamy wielkie — w końcu wyznał jéj mąż — tworzymy kraj nowy; to, czego dziesięć wieków dokonać nie mogło, zjednoczenia ludności jednoplemiennéj, połączenia jéj jedném prawem, jedném berłem, jedném państwem, my mamy dopełnić. Najzimniejszy z ludzi rozgrzał-by się, mając przed sobą takie dzieło, i poświecił-by mu się chętnie, jak ja...
Marynka nie rozumiała tych zdań i milczała; wiedziała tylko, że mężowi powinna być posłuszną. Tęsknota i miłość odwoływały ją gdzieindziéj. Starała się, aby nie stracić swych dzieci, ale i te po kilku latach z rąk jéj się wymykały. Z dwu synów, jeden, przez szczególną miłość dla niéj, w tajemnicy, z wielkiemi ostrożnościami, zaczął się uczyć po polsku i z ciekawością dziecka badać matkę, wykradać jéj książki, wprawiać się w zakazany język. Jak starszy Julian był wielkim faworytem ojca, tak ów się stał ulubieńcem matki.
W kilka lat po ślubie, miłość pana Roberta ostygła zupełnie, a późniéj wiązały już małżeństwo wspólne interesa, przywiązanie do dzieci, talenta towarzyskie, które świetnie się rozwinęły w Marynce. Żaden z wyższych urzędników nie mógł się pochlubić żoną tak arystokratycznych rysów z postawy i obyczaju; w żadnym z domów niemieckich nie bywali chętniéj, nie bawili się lepiéj posłowie, sekretarze poselstwa, attachés, i kolonia cudzoziemska. Salon ten był potrzebnym, a gospodyni jego osobą ulubioną.
Do przepisów, które rządziły jéj obchodzeniem się z tym światem gości, należał najprzykrzejszy, ale kategorycznie wymagany od niéj, aby się ze swém pochodzeniem polskiém nie wydawała. Oburzało ją to, nie chciała kłamać, — zmuszano milczéć. Uchodziła więc, jak mówiliśmy, za urodzoną w prowincyach nadbałtyckich...
Znudzona i zmęczona, opuszczona prawie przez męża, który zajęciom urzędowym ledwie mógł starczyć, Marynka w tém życiu wielkiego świata znajdowała pewien rodzaj rozrywki. Świat literacki i artystyczny, bawiący się sportem i polityką, napływał tu chętnie i składał dwór pięknéj pani. Mąż korzystał z tego na różny sposób, a ona sama ani się domyślała, ilekroć nieświadomie służyła interesom najwyższéj wagi... Robert zyskiwał na tém, stając się potrzebnym, i rósł téż ogromnie w hierarchii, zajmując coraz wyższe stopnie.
W chwili, gdy prawo nowe się przygotowywało, Robert wciągnięty został w układanie go, w rozpoznanie możliwości przeprowadzenia i obrachowanie skutków.
Nie obchodziło go to bynajmniéj, że ono dotykało narodowości, do któréj żona jego należała, bo Robert nie miał dla niéj najmniejszego współczucia; dopiéro rozpatrując się w kwestyi téj, postrzegł, że ona dotknąć może teścia jego, a ubocznie i żonę... Nie wspomniał jéj o tém wcale. Dowiedziała się skądinąd o doniosłości praw, które się zapowiadały... i niespokojna, wyprosiła się dla widzenia z ojcem. Wycieczki podobne tak były rzadkie, iż mąż jéj nie mógł téj odmówić. Sprobował dowiedziéć się, czy nie słyszała o czém; nie zdradziła się przed nim, pojechała. Przedłużony pobyt niemało go zaniepokoił; w końcu więc napisał, domagając się pilno powrotu. Tłómaczono się chorobą, nareszcie żona przybyła. Ponieważ pogłoski o wygnaniu już po kraju chodziły, Robert przyjął żonę, domyślając się, iż była uprzedzoną.
Nie poskarżyła mu się ani słowem. Wiedząc, że ją wszystko obchodziło żywo, Robert przestraszył się tém milczeniem, ale i on ze swéj strony czas jakiś milczał.
Gdy się rozprawy rozpocząć miały, dnia jednego zobaczył żonę na galeryi w izbie i, spotkawszy ją w domu, wyraził zdziwienie, że tak mało interesujące walki parlamentarne ją pociągały.
— Przepraszam cię — odparła mu z nigdy dotąd niepraktykowaną otwartością — nie nudzę cię moją polszczyzna, ale, anim o niéj zapomniała, ani dla niéj ostygłam. Chodzi tu o losy tysięcy rodzin naszych.
Zmarszczył się straszliwie urzędnik.
— Naszych! rodzin! — powtórzył z sarkazmem. — Ja tu nic naszego nie widzę. Wychodząc za mnie, musiałaś się wyrzec wszystkiego, co-by nie było niemieckiém.
— Nie posądzasz mnie, abym interesa twe zdradzała — przerwała dumna kobieta — ale mi wolno choć zapłakać nad losem ludzi, z którymi mnie wspólne łączy pochodzenie.
— Jesteś pobożną — gorąco wtrącił Robert — pozwól sobie przypomniéć, że pismo święte nakazuje żonie iść za mężem, a wyrzec się ojca i matki.
— Zdaje się, iż nakazowi temu uczyniłam zadość — zimno odezwała się Marynka, chcąc odejść. Zatrzymał ją mąż.
— Jeżeli to prawo nowe takie na tobie ma czynić wrażenie, iż-byś mogła zdradzić się sympatyą dla Polaków... czy nie lepiéj-by było odbyć teraz tę podróż do Włoch, któréj życzyłaś sobie...
— Dziękuję ci; podróży nie pragnę; zostanę w domu.
— Jeszcze słowo — odezwał się mąż — i jedna prośba. Niewątpliwie Polacy, którzy wszelkich środków używać zechcą dla swéj obrony, mogą trafić i do ciebie. Muszę zapowiedziéć ci, że napróżno-by było zwracać się do mnie z czémkolwiekbądż, tyczącém tych praw i ich wykonania... Choćby szło o rodzonego ojca twojego, nie uczynię kroku żadnego.
Z zapłonioną twarzą Marynka obróciła się ku niemu.
— Byłam o tém przekonaną, że nic-bym prośbami memi nie zyskała — odezwała się — prosić téż nie myślałam; ale gdyby ojca mojego w istocie dotknąć miało prześladowanie... podzielę je z nim.
Robert stał milczący, — nie spojrzawszy na niego, wyszła.
W ciągu długich lat pożycia, Robert się zupełnie ubezpieczył, iż nie znajdzie w żonie oporu; zdawało mu się, że walka z nią szczęśliwie została dokończoną. Nowe prawo wcale go w początkach nie trwożyło; nie przypuszczał, aby ono go dotknąć miało. Przypadek dopiéro na myśl mu przywiódł, że teść jego był przybyszem z Królestwa i ulegał prawu, które z surowością nieubłaganą zastosowane być miało.
W podanych sobie notatkach znalazł imię to wymienione na liście proskrypcyjnéj. Zdaje się, że ci, co je na niéj pomieścili, przewidywali, iż je wymazać może być potrzeba, dodając uwagi i względy, dla których stary Lubachowski mógł pozostać nietkniętym.
Ale właśnie dlatego, iż był jego teściem, że jawne było-by pobłażanie, Robert postanowił wcale się w to nie wdawać i pozostawić prawu wolny przebieg we wszystkich następstwach jego.
Zapowiedź żony, iż podzieli los ojca, znajomość jéj charakteru, zatrwożyły go mocno. Co miał przedsiębrać, nie wiedział.
Następstwa przedstawiały się groźnie. Gorszém nad wszystko był rozgłos, jaki to wywołać mogło, skandal, który musiało spowodować, a naostatek — ruina domu, który-by zamknąć był zniewolony, i cień, jaki-by na niego rzucił ten wypadek, każący się domyślać tajemniczych przyczyn, ukrywanych długo.
Robert Treuberger nie należał do ludzi poddających się fatalizmowi wypadków. Zdawało mu się, że wszystko to zmienić potrafi, gdy przyjdzie do ogłoszenia tego, co było dotąd tajemnicą dla żony i jéj ojca.
W ciągu dni kilku nie mówili prawie do siebie. Marynka chodziła poruszona, niespokojna, ale w energią uzbrojona.
Jednego wieczora, po rozejściu się gości, mąż odchodzący do swego gabinetu, zatrzymał ją, dając dobranoc.
— Kochana Marie — rzekł łagodnie — dałaś mi do myślenia w ostatniéj rozmowie. Rad-bym wiedziéć, czy to była groźba tylko, czy mocne postanowienie zapłacenia mi za kilkadziesiąt już lat szczęśliwego pożycia — ruiną i skandalem?...
Żona spojrzała mu w oczy z takim wyrazem rozpaczliwéj energii, że Robert cofnął się.
— Dlaczego to pytanie mi stawisz? — zapytała. — Jest już zdecydowany los mego ojca?
— Nic o tém nie wiem — odparł Robert — ale uczynię ci uwagę, że całą naszę przeszłość zabijesz, czyniąc to, co się odgrażasz spełnić na mnie, że los twych dzieci... ich przyszłość, rzucasz na pastwę zemście, do któréj cię tylko źli ludzie, warchoły wasze, jedném słowem, cała ta polakierya — popchnąć-by mogła...
— Nikogo nie widzę, z nikim nie mówię, słucham tylko serca i sumienia — zawołała Marynka. — Niéma jeszcze nic, od ojca nie miałam wiadomości, o cóż się trwożysz?
— Pamiętaj na dzieci — dodał Robert, poruszając się, jakby chciał odchodzić.
— Dzieci? — powtórzyła za nim — sąż-to moje dzieci? Ja znam tylko twoje. Nic mojego nie mają w sobie...
To mówiąc, wyszła, zostawiając go samym. Treubergerowi wyrazy te brzmiały w uszach dziwnie. Czuł, że miała słuszność, żal mu jéj było, dawna miłość obudzała się w jego sercu, wahał się.
Surowy i nieubłagany urzędnik, po raz piérwszy czuł się człowiekiem. Niepewnym krokiem powlókł się do kancelaryi swojéj, gdzie chciał spocząć i namyślić się; ale od progu zobaczył urzędnika ze znaną sobie teką zieloną, która zawierała żądane objaśnienia w sprawie, tak żywo go obchodzącéj.
Lękał się każdego wejrzenia obcego człowieka, posądzając, że ono w nim czytać musi. Potrzeba było ułożyć twarz obojętną i dumną.
Po krótkiéj chwili namysłu, tekę kazał złożyć na biurku, oświadczając, że pilniejszą ma pracę.
Usiadłszy w krześle, długo pozostał nieruchomym, nie śmiejąc tknąć papierów. Pot sączył mu się z czoła, pierś oddychała, ciężko uciśniona.
Gwałtownie pochwycił wreszcie tekę, rozerwał okładki i począł się w niéj grzebać. Osobny arkusz poświęcony był Lubachówce. Frejer i Brause dostarczyli materyału... Począwszy od starego Lubachowskiego, wszyscy, osiedli tu, podlegali prawu proskrypcyi — nie pozostał ani jeden. Stary, gospodyni jego, Dydaś, Chodzibój, a nadewszystko żona jego, przeznaczani byli, nietylko jako ludzie, ulegający wygnaniu, ale jako indywidua niebezpieczne, dla których-by bodaj osobne prawo stworzyć było potrzeba, aby się ich pozbyć.
Kartę tę Robert raz i drugi odczytał, chcąc ją sobie dobrze zapisać w pamięci, i wsunął napowrót do teki.
Gdy się to działo w gabinecie głowy domu, żona jego chodziła po swym pokoju i, stając przed zwierciadłem, sama znajdowała, że twarz jéj nadałaby się za wzór do skazanego na śmierć, który czeka odczytania wyroku.
Właśnie dnia tego Juliusz miał pozwolenie ze szkoły wojskowéj udać się do rodziców. Powiedziano mu, że ojciec był nieprzystępny. Zapukał do matki.
Juliusz był tak pięknym mężczyzną, jakich tylko wydają krzyżujące się z sobą plemiona. Z obu rodów, do których należał krwią, wziął on, co było w nich najszlachetniejszego, ale niemiecka krew dała mu siłę, a polska — wdzięk i urok, który ją łagodnie osłaniał. Zobaczywszy go, matka, rzuciła się uścisnąć i, na chwilę uradowana, okryła pocałunkami.
— Jakimże cudem? — zapytała.
— Dostałem urlopik maleńki — zaśmiał się Juliusz — bo ojciec się chciał widziéć ze mną i sam o niego prosił.
— Widziałeś go? — podchwyciła matka.
— Nie... zajęty — rzekł Juliusz.
Matce na myśl przyszło, że dziecko być może użyte za narzędzie przeciwko niéj. Zadrżała.
Juliusz stał, czując, że się tu spotykał z czemś niespodzianém a ważném. Ciekawość jego była silnie obudzoną.
Marya pochwyciła go za rękę.
— Czytujesz ty dzienniki? Wiesz, co się na świecie dzieje?
— Dzienników nam nie dają — rzekł Juliusz powoli, wpatrując się w zmienioną twarz matki. — Nie bardzo mnie téż one obchodzą... Dzienniki kłamią...
— Nie słyszałeś więc i o nowém prawie przeciwko Polakom? — spytała matka.
— Cóż mnie oni obchodzą? — wtrącił obojętnie Juliusz.
— Twoja matka jest Polką...
— Była — poprawił Juliusz z uśmiechem.
— Twój dziad a jéj ojciec, jako Polak, może być wygnanym...
— Polacy więc musieli coś przewinić przeciwko nam — rzekł Juliusz.
Matka znalazła się po téj krótkiéj rozmowie tak daleko od dziecięcia, iż jéj to usta zamknęło. Juliusz stał przed nią, nie okazując najmniejszego wzruszenia.
Oczekiwał napróżno, aby mówiła daléj — odeszła, jakby zagniewana. Chłopcu zrobiło się przykro, ale rozmowy nanowo zawiązać nie śmiał.
— Ojciec zapewne czeka na ciebie — odezwała się po milczeniu znaczącém. — Nie chcę, aby mnie posądził, iż cię jemu zabrałam.
Juliusz zawahał się, obejrzał; ale nawykły do spełniania rozkazów, nie sprzeciwiając się woli matki, wyszedł.
W godzinę może, z ogrodu, w którym palił swobodnie cygaro, powołano go do ojcowskiego gabinetu. Zastał ojca nad papierami, bladego, i smutnego.
Po rozpytaniu o nauki, o urlop, o zdrowie, Robert wstał.
— Byłeś u matki? — zapytał.
— Byłem; kazała mi stawić się tu do ojca.
— Mówiłeś co z nią?
— Kilka słów — rzekł Juliusz. — Wspominała mi o prawie jakiémś...
Spojrzał na ojca, który stał na przeciw niego, w bok się ująwszy.
— Ja tego nie rozumiem wcale... — dodał młody Treuberger.
— Na nieszczęście — wtrącił Robert — twoja matka i jéj ojciec są pochodzenia polskiego...
— Ale nie ja! — rozśmiał się Juliusz obojętnie.
— Matka twoja przeczuwa, że to dotknie jéj ojca — dodał Robert. — Starajcie się ją pocieszyć...
Juliusz, dla którego wszystko to było w istocie niezrozumiałém, poruszył z lekka ramionami. Nie przywiązywał do tego zbytniéj wagi. Daleko więcéj zajmowało go, że dnia tego dostał bilet do teatru królewskiego i polecenie obejrzenia frankońskich koni, które ojciec nabyć zamierzał. Wyszedł więc natychmiast do koni.
W pokoju Maryi, właśnie przybywający młodszy, Grześ, jéj ulubieniec, znajdował się u stołu, na którym mu podano rozmaite przysmaki.
Grzesiowi usta się do nich śmiały. Mniéj piękny od brata, nadto na swe lata otyły, Grześ miał w wyrazie twarzy dobroduszność i jakby poetyczne marzenie. Z wielką trudnością starał się, po cichu, oglądając się, mówić do matki, złamanym polskim językiem.
Marya przygotowywała go — do rozstania się z nią. Grześ smutniał i, sparty na łokciu, oczy ocierał.
— Ty nie zrobisz tego... — odezwał się do niéj w końcu — ja-bym nie mógł żyć bez ciebie, matuniu! Ojciec nie może być tak okrutnym! On serce ma dobre!
Matka milczała.
— Chcesz, abym mu padł do nóg i za dziadem prosił?
— To-by się na nic nie przydało — odparła zimno.
Chłopcu łzy potoczyły się z oczu, głowę położył na rękach i szlochał. Płakali oboje.
Szukano tymczasem Grzesia po całym domu, aby powołać go do ojca, który niecierpliwie na niego czekał. Wiedział bardzo dobrze, iż on był ulubieńcem matki, ale nie posądzał, ażeby ta miłość na chłopca aż do wynarodowienia go wpłynąć mogła.
Gdy Grześ wszedł z oczyma zaczerwienionemi, Robert, który w tém widział namowę do buntu i przygotowanie do oporu, nasrożył się, przyjmując go.
— Wracasz od matki, jak widzę — zawołał z daleka. — W twoim wieku tak być do łez skłonnym...
Chłopcu miała czas powrócić odwaga.
— Widziałem plączącą matkę... — odezwał się.
— Cóż się to stało matce?
— Lęka się o dziada naszego — rzekł Grześ — a ja przychodzę teraz prosić za nim...
— Nie wiem, w czém-bym mu mógł być pożytecznym — odezwał się sucho Robert — a tobie życzę w sprawy starszych się nie wdawać.
Chłopak zmilczał. Wyprostowany stanął, jak przed naczelnikiem wojskowym, od którego się oczekuje rozkazów.
— Ojciec matki twéj jest Polakiem — myśmy Niemcy. Sprawa jego, jeżeli jaką miéć będzie, do mnie nie należy.
Nie otrzymawszy odpowiedzi na tę naukę, Robert popatrzał na syna.
— Matka twoja grozi podobno, że chce iść za ojcem jeżeli-by go wygnano. Nie ma do tego prawa...
Robert czekał chwilę, spodziewając się może, iż syn mu się sprzeciwi. Grześ pozostał w milczeniu.
— Powinniście oba matkę pocieszać, a nie dopuścić, aby mi wielką wyrządziła przykrość. Wiem, że Juliusz będzie miéć rozum... a ty?
Grześ dał czekać chwilę.
— Pójdę za matką — odparł krótko.
Treuberger zbladł. Ręka, w któréj trzymał papier, zadrżała, brwi ściągnął. Wskazał potém na drzwi i odwrócił się od niego. Grześ wyszedł.
Marya płakała w swoim pokoju, gdy powrócił do niéj i pobiegł całować jéj nogi, wołając.
— Powiedziałem to ojcu... pójdę za tobą...
Matka objęła go rękoma i, ściskając silnie, zaczęła:
— Nie, Grzesiu mój — odezwała się z-za łez — ja pójdę sama. Nie chce, ażebyś zrywał z ojcem, który-by ci tego nie przebaczył. Ale pamiętaj, pamiętaj przez całe życie twoje, że miałeś matkę Polkę, nieszczęśliwą, któréj...
Nie dokończyła. Na krzyk, który się z ust jéj wyrwał, wbiegła służąca i trzeźwić ją musiano.
Grześ przez cały ten czas całował jéj ręce, powtarzając, że z miłością dla niéj i dla kraju, którego była dziecięciem, żyć będzie i umierać.
Uspokoiły się w końcu łzy, matka sama zmieniła tok rozmowy z Grzesiem, odpychając wstrętne wspomnienia tego, co im zagrażało. Rozpytywała go o nauki, o zwierzchników, o postępy. Na to wszedł Juliusz, przysłany przez ojca.
Bracia, z których każdy był w innym instytucie, nie widywali się często, — przywitali się chłodno. Od dawna już trwało między nimi jakieś nieporozumienie. Juliusz zazdrościł młodszemu miłości i serca matki, zdolności, chociaż i jemu na nich nie zbywało: wreszcie i obranego zawodu, który mu się wydawał lżejszym i powabniejszym.
Marya, ilekroć mogła ich zbliżyć do siebie, starała się o to, aby lepiéj się poznali i pokochali. I teraz téż, nim nadeszła godzina udania się do teatru, zostawiła ich samych z sobą.
Juliusz pierwszy z powagą starszego zagadnął Grzesia o naukę, o spodziewany awans i egzamina.
— Nie idzie mi wcale źle — odparł Grześ z pewną dumą. — Obiecują mi awans i będę jednym z pierwszych. A ty?
— Nie zdaje mi się, abym był jednym z ostatnich — rzekł lekceważąco Juliusz. — Byłem ojcu posłusznym, obierając zawód wojskowy, bo on w nim upatruje najbezpieczniejszy środek odznaczenia się i zasłużenia, ale go nie lubię. Więcéj-bym miał pociągu do nauki i sądownictwa.
— Ja z mojéj inżynieryi jestem rad — przerwał Grześ.
— Matka ci mówiła o tém przykrem nieporozumieniu z ojcem z powodu dziada naszego? — wtrącił Juliusz.
— Dowiedziałem się od niéj o tém smutném prawie — odparł Grześ — ale mi się ono w głowie nie mieści. Jak to może być, ażeby niewinnych ludzi prześladowano?
— My o tém sądzić nie możemy — rzekł Juliusz. — Matka płacze, ale ojciec wié, jak ma postąpić, i my powinniśmy mu być posłuszni.
— Wolno mi przecież miéć mój własny rozum i serce — zawołał Grześ. — Oboje przemawiają za dziadem i za matką. Dziad stary, nie zawinił nic... Matka go opuścić nie może, a ja matki...
Juliusz, który się przechadzał po pokoju, stanął, szydersko się wpatrując w brata.
— To mi dopiéro filozof! — zawołał. — Dla mnie bliższy ojciec, aniżeli dziad. Jesteśmy Niemcy; nasz patryotyzm nakazuje stawać przeciwko Polakom, choćby i przeciwko dziadowi, jeśli on się do nich liczy.
— I przeciw rodzonéj matce? — dodał Grześ.
— Ty mnie myślisz uczyć? — wyrwało się gniewnie Juliuszowi.
— Ja się pytam tylko — rzekł Grześ spokojnie. — Matkę widzę we łzach...
— I mnie jéj żal — począł Juliusz — ale ojciec jeden rozkazywać tu ma prawo.
— Ja mu go nie zaprzeczam, — z energią odezwał się Grześ — ale gdy idzie o matkę, choćby przeciwko niemu stanę przy niéj. Wiem, że ty, Juliuszu, zupełnie się zaparłeś pochodzenia polskiego i nie masz przywiązania, ani poszanowania dla narodowości, do któréj po części należysz; ja zarówno się czuję Polakiem, jak Niemcem, i u mnie kto uciśniony i słabszy, ten zasługuje na współczucie:
— Bardzo to śliczne, — rzekł Juliusz, — tylko są to, z pozwoleniem, babskie sentymenta... a ja się czuję równie mężczyzną, jak Niemcem...
Grześ zmierzył go od stóp do głów oczyma, i spojrzawszy na zegar, odezwał się:
— Czy nie czas na teatr?
Juliusz tą odpowiedzią prawie obrażony, rzekł wzgardliwie:
— Cóż to, nawet nie raczysz ze mną się rozprawić?
— Bo się kłócić nie mam ochoty — odparł Grześ. — Nie przekonam cię, a narażę się. Nie miałem nigdy szczęścia zasłużyć na miłość u ciebie, nie życzę sobie nienawiści.
Juliusz głową przerzucał z ramienia na ramię.
— Filozof! filozof! — zawołał, — a w dodatku sentymentalny. Chociaż od młodszego, rad-bym się nauczył, jak mam postąpić. Za ojcem iść, czy za matką, jeżeli oni się nie porozumieją?
— Iść za sercem, — odparł Grześ — padnijmy ojcu do nóg i prośmy go, aby matce nie zadawał boleści, a dziada obronił. Sądzę, że to jest obowiązkiem naszym.
— A ja sądzę, że zrobili-byśmy krok fałszywy i nadaremny. Co mnie dziad Polak obchodzi!
— Matka! matka! — podchwycił gorąco Grześ.
— Matka jest kobietą, — rzekł Juliusz, — ojciec wié, co robi. Zależéć od tego może nasza przyszłość, jego, całéj rodziny. Poświęcić dla dziada wszystkiego — miejsca, majątku, znaczenia, nie może ojciec.
— Ojciec zrobi, co zechce, — rzekł Grześ, — ja wiem, co mi każe sumienie.
— Sądzisz, że ojciec ci to przebaczy? że się starać nie będzie wstrzymać? Nie... pójdziesz za matką, to przepadniesz. Mówisz, że ja miłości dla ciebie nie miałem nigdy, a jednak ja ci z serca i dobrze po bratersku życzę...
— Dziękuję, — rzekł Grześ krótko. Służący wszedł, oznajmując, że na teatr czas już było... Juliusz rzucił się do swojéj szpady, hełmu i rękawiczek, aby wystąpić po formie. Grześ powoli wdział swój płaszcz i, nie mówiąc nic, przygotował się do wyjścia.
Tak skończyła się ta piérwsza w życiu rozmowa poważniejsza pomiędzy braćmi, pierwsza próba ich stosunku do siebie.
Juliusz nie mógł oprzéć się uczuciu pewnego poszanowania dla brata, występującego w obronie matki, ale razem litował się nad nim i dumny był tém, że szedł z ojcem, którego rozum wydawał mu się w téj sprawie panem i sędzią jedynym.
— Matka popłacze, — mówił do siebie, — ale nie będzie śmiała się opiérać. Przecież domu nie opuści i nie zechce wywołać skandalu... To nie może być... Grześ tylko się ojcu narazi niepotrzebnie.
Ze swojéj strony młodszy potępiał Juliusza...
— Buntu przeciwko ojcu nie potrzebuje podnosić, — rzekł w duchu, siadając razem z bratem do dorożki, która ich wieźć miała do teatru, — a odmówić jéj wstawienia się za dziadem... to się nie godzi.
Jadać, milczeli oba, ale umysły pracowały, i spotkanie to, zamiast ich ku sobie zbliżyć, zraziło.
— Juliusz ma już wszystkie przymioty i wady żołnierza, — rzekł Grześ, — u niego posłuszeństwo wszystkiém, a uczucie niczém. Niech-że z Bogiem idzie sobie z ojcem, ja pójdę z matką.
Po wyjeździe synów, chociaż mogło się widziéć z sobą małżeństwo, ani Robert, ani żona, nie chcieli zejść na herbatę. Ona kazała ją sobie podać do swego pokoju, a on przyjmował kilku gości.
Pomiędzy nimi byli i tacy, którzy życzyli sobie coś się od wysoko położonego urzędnika dowiedziéć. Treuberger zbył ich, nie dopuszczając rozpraw w tym przedmiocie.
Nazajutrz synowie przyszli razem oba na pożegnanie do ojca, ale ten, wyszedłszy do nich, nie odezwał się już nic o tém, po co ich powoływał do siebie. Grzesiowi surowo zalecił gotować się do examinów; Juliuszowi przypomniał, ażeby długów nie robił i z lekkomyślną młodzieżą majętną nie zawierał przyjaźni kosztownych.
Wyposażeni tak na podróż, poszli potém do matki, ale ta łzy tylko miała na pożegnanie i błogosławieństwa dla obu. Juliusza nawet uściskała goręcéj, bo się mniéj spodziewała jeszcze go raz do serca macierzyńskiego przycisnąć...




Nigdy w téj, dosyć zamarłéj okolicy, któréj tylko niekiedy katastrofa, przemytnictwem wywołana, nadawała trochę życia, nie poruszało się wszystko, co żyło, jak teraz.
Wiadomość o wypędzaniu tych, którzy, pomimo dawnego osiedlenia, nie mieli zupełnych praw w Prusiech, przebiegała, począwszy od dworów i pałaców, aż do najbiedniejszych chatek, wszelkie ludzkie schronienia. Obudziła ona uczucia dziwne: osłupienia, niewiary, trwogi, niepokoju. Niemcy się już odgrażali, chociaż nie znali jeszcze całéj prawa doniosłości, choć ono samo jeszcze nie było potwierdzoném i przyjętém.
W pałacach i dworach frasowano się o brak rąk i robotnika, o umniejszenie głosujących za reprezentantami prowincyi w Sejmie, o polityczne następstwa; w chatach z całą swą grozą występowała nędza, niewola, głód i chłód, przeciwko którym bronić się mieli wygnańcy. Rzucić ziemię i ludzi, do których się nawykło, znane już żywota troski zamienić na zakryte i ciemne — przerażało najśmielszych.
Pytany w zakrystyi ksiądz, poruszał ramionami i radził modlić się do Boga; badany szlachcic odpowiadał ogólnikami; wszyscy uznawali, że nieszczęście było nietylko możliwém, ale prawie już nieuchronném. Mściwą rękę losu czuć było w tym środku surowym, którego potrzeby nie umiano sobie wytłómaczyć. Niemcy niektórzy, przewidujący, że osobistym ich interesom to prawo zaszkodzić może, podawali je w wątpliwość; nie starali się ani tłómaczyć, ani uniewinniać...
Wszędzie prawie pilnie się obliczano, badano i usiłowano przewidziéć, kogo to dotknąć może. Chłopi chodzili z głowami spuszczonemi, nie śmiejąc radzić się, aby się nie zdradzili. Niektórzy uparcie podawali się za tutejszych, choć pochodzili z za granicznego pasa.
Urzędnicy po kancelaryach niezmiernie byli zajęci od świtu do nocy. Stare papiery zapylone wywlekano z półek, od dawna nietykanych, i grzebano się w nich mozolnie.
Niejedna nienawiść i pragnienie zemsty szukało nasycenia w potwarzy, bo przewidywano, że zuchwale rzucone podejrzenie mogło starczyć dla rozkazu opuszczenia kraju, do którego powrót był zaparty.
Strach o wielkich oczach nie dawał spocząć nawet tym, którzy się obawiać nie mieli czego.
Niektórzy zawczasu starali się pozyskać względy urzędników, ale ci milczeniem i powagą swą tylko odpowiadali.
Lubachowski, z zimną krwią przygotowanego na wszystko, złamanego życiem człowieka, przewidywał, co jego, a nadewszystko tych, których on żywił i którymi się posługiwał, spotkać mogło.
Dydaś był na piérwszym planie... Obcokrajowiec, z dawno wyszłym paszportem, nie miał się wcale na czém oprzéć, aby tu pozostać; ale na swój los patrzał obojętnie.
— Gdzie pan, tam i ja — mówił. — Każą iść precz, byle z nim, nic zafrasuję się. Co mi tam... To o pana chodzi...
W istocie, najcięższy był los Lubachowskiego, bo ten już nie miał ani dawnych swych przyjaciół i opiekunów, ani środków do osiedlenia się gdzieindziéj; ale wierzył jeszcze w to, że Treuberger, choćby otwarcie się za nim nie ujął i nie starał go ocalić, znajdzie środki do wyrobienia mu pozwolenia pobytu. Szło mu o jego ludzi, do których nawykł, kochał ich, wiedział, że na nich rachować może, a obejść-by się bez nich nie potrafił.
— Ja bez Dydasia, to jakby mi prawą rękę ucięto i oczy wyłupiono.
Po Dydasiu, nie licząc Żabskiéj, — bo ta, jako kobieta, zdawało się staremu, że nie ulegała prawu, — najdroższym był Chodzibój i jego żona,
Bez Chodziboja, chociaż uczciwego i sumiennego człowieka, łatwiéj-by się był dwór i pan obszedł, niżeli bez jego żony. Ona teraz w istocie była duszą Lubachówki, a wpływ jéj po-za nią daleko sięgał — daléj, niż przypuszczano.
Czynna, przenikliwa, ruchliwa, Krzysia rządziła mężem, radziła Żabskiéj, poddawała panu Grzegorzowi, co miał robić, a Dydasiem, który się nią zachwycał, rzucała, jak piłką.
W piérwszym momencie, gdy się wiadomości o mającém nastąpić wygnaniu rozeszły, Krzysia słuchała ich milcząca, z ustami zaciętemi, z brwiami ściągniętemi, kiedy-niekiedy żądając objaśnień. Spodziewano się, że się z czémś odezwie, bo wszyscy nawykli byli na nią zwracać oczy i u niéj szukać rady. Potrząsła głową, podparła się na ręku, podumała, i widząc wszystkich niemal rozpaczających, poruszyła się ze zwykłą swą żywością.
— Otoż-to mi mężczyźni! Stoją, poopuszczawszy nosy, wzdychają i — koniec świata dla nich... Wstydzili-byście się! Jakby to Prusacy nie ludzie byli! A jeżeli prawo i wyjdzie, to od czegoż rozum, żeby się pojedyńczy człowiek nie ratował?... Gdzie nie można wszystkich ocalić — dobrze i niewielu. Teraz niéma o czém myśléć, tylko o tém, jak Niemców oszukiwać i zmusić do pobłażania, jak im się wyśliznąć... Nie można ich przekupić, to może inny się jaki środek znaléźć na nich. Od czego głowy?... Ja wiem, że ja fartuch odpasuję, od kuchni urlop biorę, choćby mąż z głodu umarł, loki fryzuję i puszczam się polować na Niemców, aby mojego mężula, siebie, a jak się uda, jeszcze kogo z brzegu uratować...
Zaczęto się z niéj śmiać.
— Śmiejcie się sobie — odparła, nie obrażając się wcale. — Nie mogę inaczéj postąpić, kiedy tu wszyscy tracą głowy...
— Ale cóż pani myślisz robić? — zapytał Dydaś, który w nią wierzył, a jednak na ten raz pojąć nie mógł, co począć miała.
Piękna Krzysia poszła się przejrzéć w zwierciedle, i uśmiechnęła drobnym rysom twarzyczki, bardzo wdzięcznéj.
— Pan Bóg nam jako broń dał między innemi i twarzyczkę — rzekła. — Do ostateczności przywiedziona, może użyję jéj, jako oręża.
Dydaś aż spłonął z zazdrości i gniewu.
— Mąż pani kontent będzie z tego!... — zawołał.
— Mój mąż — odparła niezmieszana wcale — ma we mnie wiarę, i ręczę wam, że spokojnie na to patrzéć będzie, kiedy ja Niemcom zacznę zawracać głowy. On doskonale wié, że się nie ma czego obawiać.
Zawstydził się tak odpędzony Dydaś.
— Przytém — dodał — z Niemcami kobietom nie to, co z naszymi... Nie wiem, czy serce mają, choć często o niém mówią i śpiewają. Nadaremnie stracone zachody...
— To moja rzecz... — śmiejąc się, odparła Krzysia.
Miała już odchodzić potém, ale przypomniała sobie coś i powróciła do Dydaka.
— Ja będę dla wszystkich, nie dla jednego męża, pracowała... — rzekła. — U mnie piérwszy stary pan, a ja widzę, że on ani myśli sobie radzić, córka nie może, zięć nie chce. No, to może ja coś potrafię; ale słuchaj, panie Dydak: tu teraz chodzi o życie lub śmierć; gdy ja wam co zadysponuję, powinieneś wszystko porzucić, a mnie słuchać.
Dydak głową pokiwał.
— Albo to kiedy inaczéj było?... — szepnął cicho.
Rozśmiała się Krzysia.
— Jeżeli tak było, to się nie masz czém chwalić — rzekła — bo wprzódy nie powinna była ekonomowa dysponować; ale teraz, kiedy ona jedna nie straciła przytomności...
Dydaś się pokłonił. Chciał, korzystając z nadarzającéj się sposobności, czerwoną rączkę gosposi pocałować; ale mu ją wyrwała i, pogroziwszy na nosie, uciekła.
Wieczorem, gdy Chodzibój z pola powrócił, żona mu wszystko rozpowiedziała i długo siedziała z nim na skrzyni, radząc i szepcąc. Mąż to był przykładny, zakochany do ślepoty, łagodny, wierzący w swą Krzysię, niezazdrosny, i gdyby nie powolność — złoty człowiek.
O tyle, o ile ona była żywém srebrem, jego nazwać było można ołowiem. Gdy go wszakże w ruch wprawiła Krzysia, żył i energicznie się dźwigał.
Drugiego dnia, jak przepowiadała Chodzibojowa, wystroiła się do miasteczka. Służącéj przepisała, co miała robić, pozamykała śpiżarnie, czeladzi zagroziła, że opieszałość srodze będzie karana, siadła na wózek i pojechała.
Jednak nie miała planu obmyślanego, lecz na los szczęścia jechała na zwiady; nie wiedziała nic, oprócz tego, że musiała Lubachówkę, pana i siebie ocalić.
Zajechała naprzód do gospody, téj saméj, w któréj bilard co dnia gromadził licznych gości i gdzie piwo kobylopolskie beczkami codzień się rozpływało po gardłach i żołądkach obu narodowości. Ze smutkiem bowiem przyznać się należy, iż nic się u nas tak prędko i łatwo nie aklimatyzowało, jak nałóg wypijania niezmiernéj ilości piwa. Było ono dosyć rozpowszechnionym napojem biednéj szlachty w dawnéj Polsce, ale więcéj go jedzono, karmiono się niém, niż pito. Miód stanowił napój rozweselający i rozjaśniający myśli... wino nareszcie dodawało sił i ożywiało... Wiedziano, że piwo człowieka i myśl jego czyni ciężką, hamuje ich ruchy, usypia i obezwładnia...
Piwo w Hotelu Poznańskim pana Huby było doskonałe i pieczołowicie utrzymywane, a nalewane umiejętnie; Bóg wié jeden, czy go tam czém nie zaprawiano, bo nigdzie tak, jak tu, nie smakowało.
Panu Hubie, w skutek powodzenia, jakie miał, udało się już hotel kupić, do niego gruntu kawał przyłączyć i marzyć o jakiémś większém przedsiębierstwie. Wdowiec, miał on jednę córkę, Rózię, ukochane dziecko, które Krzysia téż kochała, i była z nią w najserdeczniejszych stosunkach. Ztąd téż jéj wielka wziętość w tym domu. A że przez Hotel Poznański przelewało się wszystko, co w okolicy miało się dziać, stało i działo, Krzysia ztąd mogła zasięgnąć najdoskonalszych informacyi co do stanu sprawy. Obchodziła ona bezpośrednio lub pośrednio wszystkich tak dalece, że każdy się nią żywo zajmował. Huba i Rózia nie mniéj, jak drudzy.
Przybywszy tu, Chodzibojowa, odrazu znalazła się w samém plotek ognisku. Polały się na nią ze wszech stron, a każde pytanie było jakby pokręceniem klucza, który upust otwierał.
Huba, który przyjmował cały tutejszy świat urzędowy, wiedział, że nie powinien był ani się odzywać przeciwko temu prawu, ani boléć nad skazanymi, ani biedować, że mu dużo ludzi odpadnie. Milczał, chociaż w ciasném kółku, jak tu teraz z córką i Chodzibojową, otwarcie wyznawał, że to będzie — ruiną.
— Ale, czy bo my mamy im dać wszystkich co do nogi powypędzać, jakby oni chcieli? — zapytała Krzysia. — Albo to niéma sposobu się trochę wykręcać?
Huba ogromne ręce namulane rozłożył, jak dwa wachlarze, i rzekł:
— A jakiż na nich sposób? Na nich niéma sposobu...
Uśmiechnęła się Krzysia.
— Pomówimy o tém — odparła — ale naprzód, w czyich tu rękach będzie spisywanie nas nieszczęśliwych?
— Wszyscy będą do tego użyci — rzekł Huba. — Rozumié jéjmość? Gdyby był jeden, hm... ale tu się jeden drugiego będzie obawiał i wystrzegał. W dodatku rozbębniono, że to sprawa gardłowa, że kanclerz na to nastaje, więc na wyprzódki wszyscy zechcą mu służyć — z samego strachu...
— Bardzo dobrze — odparła Krzysia — ale niech-no mi pan powié, kto tu głównie będzie czynnym?
Huba podniósł palce, zabierając się liczyć na nich, ale nagle się wstrzymał.
— Albo ich jéjmość zna?
— Kogo mi potrzeba, poznać się postaram — zawołała ekonomowa. — Mów-no, mów.
— Najprzód stary Plowe... — rzekł Huba.
— Co to za człowiek? — spytała.
— Jakim-że ma być? Machina doskonała... — rzekł gospodarz. — Każą mu liczyć, będzie liczył; szyć buty, będzie szył, sądzić, będzie sądził...
— A w sercu? — dodała Krzysia.
— Dobry stary — rzekł Huba. — Z gorliwości zbytniéj nie wyrwie się na przód...
— Daléj kto? — pytała znowu.
Huba jedne po drugich wyliczał nazwiska kilku starszych urzędników. Komentarzy oni wiele nie potrzebowali. Na ostatku przyszedł Baur.
— Młody referendaryusz — rzekł Huba — ale on należy do tych nowych, których ja nie rozumiem. W głowie — strach, jak mądro, ale wszystko u niego plewa — świętego niéma nic... Zły nie jest, ale gdy mu powiedzą, że dla ludzkości jakiéjś czegoś trzeba, gotów na wszystko. Ja pani co powiem: jutro, gdyby się przerzucił do socyalistów, tych demokratów, co to ich wyganiają — choć uciekać...
Krzysia tego sądu i definicyi nie zrozumiała spełna.
— Jest jeszcze młody kolega jego, asesor Riedel...
Tu pokręcił głową.
— To téż ryba... — rzekł. — Podobno go na lat kilka posyłano po stolicach, aby się przypatrywał organizacyi policji, bo w Paryżu za Napoleona miała być sławną. Czy co z tego korzystał, ja nie wiem; ale to wiem, że z niego w Paryżu zrobili Francuza, do umizgów strasznie łakomego, osobliwie do młodych mężatek. Ja, jak Boga kocham, Rózię przed nim zamykać muszę, taki zuchwały.
Krzysia w ręce klasnęła.
— Daj-że mi go, panie Huba!
Stary aż odstąpił kroków parę.
— A niech Bóg broni! — odparł.
Na głos pani ekonomowa śmiać się zaczęła...
— Nie obawiaj się o mnie, kochany panie — rzekła. — Żaden z nich nie straszny jest dla mnie... Chodzi o to, przez którego z nich coś zrobić można, który najśmielszy i z kim-bym ja mogła zawiązać przyjacielski stosunek.
Gospodarz stał z powagą, spoglądając na nią milczący.
— Do takiéj sprawy ja się nie chcę mieszać, — odparł. — Sprawa nieczysta...
Porwała się z kanapki zarumieniona Krzysia.
— Znasz mnie przecież! — zawołała, — czy jabym ręce umoczyła w błocie, ale trzeba ratować ludzi bezporadnych, których szkoda.
— I nikt ich nie może, tylko jéjmość! — dorzucił Huba z trochą złośliwości. — Co to sobie jéjmość myśli, że z Prusakami, gdy się do nich przymili, uśmiechnie, ząbki im pokaże, to oni zaraz łapki położą? Jéjmość ich nie znasz. Dla nich ojca i matki niéma, gdy z góry rozkaz przyjdzie. Tu ani wy, ani nikt nie poradzi... co kazano, to się spełnić musi; ani od nich się wyprosić, ani wypłakać. Daremna rzecz.
Huba powtórnie ręce bezsilne rozłożył, jak wachlarze.
— Ten więc sfrancuziały asesor zowie się Riedel... — wtrąciła z udaną obojętnością Krzysia... — a bywa on u pana?
— A jakże! — zawołał niemal obrażony wątpliwością Huba. — Gdzież-by on tu bywał? Schodzą się z Baurem, bo oni z sobą najwięcéj przestają, na szachy. Riedel się ma dobrze... więc zamiast piwa, ja dla nich sprowadzam czystego wina czerwonego francuzkiego od Niera, i wypijają je po butelce we dwu, co wieczór: a nie kosztuje ich nad piętnaście srebrników i... niczego... tylko trochę cierpkie...
— Dziś on tu będzie? — spytała ekonomowa.
— E! daj-że bo jéjmość pokój! — kwaśno odparł Huba... — na co się to zdało...
— Ja przecież męża i siebie muszę ratować, — dodała żywo Krzysia — a jakim sposobem to moja rzecz. Mąż wié o tém i wysłał mnie sam; bądź pan spokojny...
Huba westchnął.
— Moja jéjmość, — rzekł — wiem to, że sobie pochlebiasz, iż cię rozumu nikt uczyć nie ma... Ja téż wiem, że go dosyć masz, a no, strzeżonego Pan Bóg strzeże; poco dzikiemu stworzeniu w pazury leźć? czy tych ludzi nie znamy? to są jakby inni ludzie, oni litości nie mają... E! e! — dokończył, wzdychając...
— Ale dlaczegoż-bym ja probować nie miała? — zagadnęła Krzysia.
Zawołano na Hubę z bilardowéj sali i śpiesznie się oddalił. Chodzibojowa pozostała z Rózią na kanapce, zamyślona... Nie mówiły z sobą prawie, nie tłómaczyła się téż wcale z tego, co miała począć... Rózia ciekawa śledziła ją tylko pilnie.
Po skromnym obiedzie, Krzysia w izdebce córki gospodarza poprawiła nieco ubranie. Przy całéj jego skromności, widać było, że się piękną uczynić chciała, co jéj bardzo przychodziło łatwo. Miała kobiecy instynkt, który jéj w stroju popełnić tego, coby niedorzecznością się nazwać mogło, nie dopuszczał. Nie zmieniając zwykłego sobie sposobu ubierania się, nie dodając nic odbijającego jaskrawo, Krzysia, czystością, małemi odświeżeniami, umiała nadać sobie wdzięk, zastępujący elegancyą kosztowną. Para wstążeczek, kawałek prostéj szlareczki, przyczesane gładko lub nieco podfryzowane włosy, twarzyczce jéj nadawały wdzięk świeży. Zdawała się na nowo przebraną, gdy w istocie ledwie dotknęła rannéj sukienki. Rózia się dziwowała, że cały ten strój nowy mieścił się w jéj podróżnym woreczku.
Huba, który, chodząc około swojego gospodarstwa, zaglądał do córki, dziwował się również kunsztowi młodéj ekonomowéj upięknienia się małym kosztem.
Nie tracąc czasu przy tém, nagadawszy się z Rózią, Krzysia nie omieszkała jeszcze przerzucić wszystkie gazety niemieckie, jakie się w Hotelu Poznańskim znajdowały... Gdyby była książki znalazła, niechybnie-by je przewertowała dla nienasyconéj swéj ciekawości, ale u Huby, oprócz, kalendarzy i pobożnych książek, nie było nic.
Rózia czytać nie lubiła...
Wieczorem zwykłe towarzystwo się zbierać zaczęło i obległo głównie bilard, na którym młodzież się popisywała. Drzwi od pokoju bilardowego boczne wychodziły do drugiego niniejszego, w którym jadano i pito... Za nim był pokoik gospodarza, wieczorami zajmowany przez niego z córką, a teraz i panią ekonomową, która wyprosiła sobie pończochę dla zajęcia rąk i usadowiła się tak, ażeby ów Riedel, który z Baurem miał tu grać w szachy, musiał ją spostrzedz... Zdawało się, że to było dostateczném do zawiązania znajomości, gdy ją zobaczy. Krzysi na zaufaniu w sobie nie zbywało, a ona bywa zwykle wyrazem jakiéjś siły.
Baur i Riedel przyszli razem. Piérwszy z nich z niezupełnie jeszcze zabliźnionemi śladami chlubnych ran, dla honoru „nacyi“ poniesionych, był chłopakiem przystojnym, silnie zbudowanym, wesołego oblicza, ale nader pospolitych rysów twarzy. Widać było, że gdy piwo je utuczy i rozedmie, będzie to fizyognomia, niczém się nie odznaczająca od spotykanych w ulicy, około bawaryi i składów piwa. Teraz tylko resztka młodości trochę ją czyniła rozbudzoną i piękniejszą. Riedel do towarzysza wcale nie był podobny, a długi pobyt za granicą nadał mu coś cudzoziemskiego w postawie i ruchach, więcéj pretensyi do elegancyi, do piękności i zręczności... Z powagi i sztywności pruskiéj mało co w nim zostało. Maleńka główka, twarz blada, skrzywiona, ze szkiełkiem w oku, ubranie uwydatniające kształty, ruchy żywe bardzo... i swobodne dosyć, miały w sobie coś francuzkiego...
Nie przeszkadzało to Riedlowi wyśmiewać Francuzów, których znaczną część obyczajów przejął... Szczególniéj do kobiet nie poniemiecku się zbliżał, ale obcesowo, na dowcip się sadząc i galanteryą rażąc, która w Niemczech zwykła objawiać się wcale inaczéj.
Nie omyliła się Krzysia, domyślając, że gdy ją zobaczy, wciśnie się do ich pokoju... Do Rózi bardzo się zbliżać nie śmiał Riedel, bo tu groziło mu — małżeństwo, do którego miał wstręt wielki. Zobaczywszy Krzysię, pochwycił Baura za ręce...
— Eleazarze, — zawołał — zginę, jeżeli mnie nie przedstawisz! kto ona jest?
— Kto? gdzie? — śmiejąc się, spytał Baur...
— Patrz-że, cudo piękności! — zawołał Riedel, poprawiając na sobie ubranie...
— Co u licha! ekonomowa z blizkiéj wioski! — rozśmiał się Baur. — Mogę ci zaręczyć, że nie przebrana królewna...
— Choćby była pastuszką, — krzyknął w uniesieniu Riedel, spotkawszy wymierzone ku sobie umyślnie wejrzenia ekonomowéj. — Chodź, chodź!
I, pochwyciwszy za rękę Baura, wtoczył się z nim do pokoju gospodarza.
Na to tylko czekała Krzysia; teraz pewną już była, że go miéć będzie. Riedel mówił po niemiecku i po francuzku, nie licząc innych języków; nie było więc do wyboru innego, tylko język niemiecki, bo Krzysia rozumiała po francuzku, ale mówić nie ważyła się, a po niemiecku samą wprawą nabytą szczebiotała z wielką łatwością. Miała nawet pewne niemieckie czysto zacięcia, połykania, skrócenia, które językowi jéj dziecinnego jakiegoś dodawały wdzięku.
Po piérwszém przywitaniu, Riedel się tak przysiadł do niéj i nią zajął, że Baur, zdesperowawszy, aby go potrafił odciągnąć, poszedł sobie szukać innego partnera do szachów.
Czysto francuzką galanteryą był-by ekonomową, do niéj nienawykłą, rozśmieszył, gdyby nie szło o tak ważną dla niéj sprawę.
Rozumié się, że tego wieczora Krzysia o niczém nie mówiła, oprócz o tych pospolitego życia drobnostkach, do których treści obfitéj dostarczało miasteczko. Riedel opisywał zabawnie życie w niém swoje, nudy i brak towarzystwa niemieckiego, do którego, jak mówił, był nawykły, i które przekładał nad wszystkie inne, a potrzebował się niém po pracy biurowéj odżywiać...
Gadu, gadu. Krzysia, która jakeśmy już wspomnieli, miała ciekawość nienasyconą i połykała książki, jakie się nastręczyły, nie przebierając w nich, zręcznie się umiała pochwalić tą dorywczo pochwytaną erudycyą...
Nic nie mogło więcéj zdumiéć i rozkoszniéj zabrzmieć w uchu pana asesora nad ten dowód cywilizacyi wyższéj („Bildung... Kultur“) kobiety pięknéj, którą miał za wcale niewykształcone dziecię wioski... Dla niego kochanka z temi przymiotami, jakie odkrywał w ekonomowéj, była — ideałem...
Huba, który ciągle się tu przechadzając, nasłuchywał rozmowę, osłupiał, spostrzegłszy, że pod koniec wieczora Niemiec począł namawiać Chodzibojową, aby się do miasta przeniosła...
Baur ledwie potém potrafił, już dla saméj przyzwoitości, wyciągnąć Riedla na szachy do drugiego pokoju.
Asesor był upojony, oczarowany pięknością młodéj pani i jéj wykształceniem. Napróżno mu kolega starał się wytłómaczyć, że Krzysia była bardzo ubogą i w położeniu mniéj niż skromném a zależném, że miała męża gbura, prostaka, że ani się w niéj kochać, ani nawet zbliżyć do niéj nie mógł miéć nadziei. Asesor rozmarzony słuchać tego nie chciał. Zaprzysięgał, że od czasu przybycia w te strony, szczęśliwszego wieczoru nie przeżył, że wszystkie panny i mężatki małego miasteczka nie były warte pięknéj Krzysi rozwiązać trzewika.
Dwie partye szachów, jednę po drugiéj, przegrał Riedel, który zazwyczaj wygrywał, i nie puścił Baura, dopóki się nie dowiedział szezegółowie wszystkiego, co się tyczyło pięknéj ekonomowéj...
— Co najgorsza — dokończył Baur — że oni wszyscy z tego folwarku, poczynając od właściciela, będą musieli ustąpić, bo tutejsi nie są.
Straszliwie się na to zżymnął Riedel; ale nie śmiał nic powiedziéć.
Krzysia, która odniosła tryumf tak wielki, wcale się nim nie chwaliła. Posmutniała, zamyśliła się, zakłopotała. Huba téż chodził zafrasowany.
— Licho ją tu przyniosło... to utrapienie! — mruczał do siebie. — Niemiec się zapalił, a niéma nic straszniejszego, jak gdy taki zimny człek się rozgrzeje... Pokoju mi nie da... A ja mu tu jeszcze będę musiał do romansów posługiwać...
Nazajutrz do dnia, Krzysia, już nie zatrzymując się dłużéj, kazała zaprzęgać i pośpieszyła do Lubachówki.
Nie dojeżdżając do dworu, spotkała męża w polu i, wyskoczywszy z wózka, rzuciła mu się na szyję. Szli potém, po cichu rozmawiając z sobą, aż do wrót, od których Chodzibój musiał powrócić w pole. Tu na ekonomową czekał Dydaś który od wczoraj z zazdrości i niepokoju nie mógł na chwilę odpocząć.
Chciał i on z nią zawiązać rozmowę, ale Krzysia go odprawiła surowo.
— Daj-że mi święty pokój! co ja się mam przed nim tłómaczyć z każdego kroku? Nie powiem nic, bo nic niéma do powiedzenia, i tyle...
I drzwi folwarku zatrzasnęła za sobą. Ale w pół godziny była już na konferencyi u Żabskiéj, a potem u starego pana, u którego blizko godzinę przesiedziała... Dydaś chodził z głową zwieszoną, strapiony wielce.
Odprawiony, miał srogi żal do ekonomowéj, która go się tak pozbyła niegrzecznie, ale jéj wszystko było z nim czynić wolno. Mówił o niéj ze czcią i poszanowaniem, tłomaczył wszystko, co robiła, choćby mu najprzykrzejszém było.
Poszedł, jak zmyty, posiedział, a w końcu do obory zawrócił, aby na parobkach, przy dawaniu paszy, gniew spędzić. Tu niespodzianka — nadbiegająca dziewczyna z folwarku, stanąwszy we wrotach, wołać poczęła:
— Panie, panie! prędko, prędko! Jéjmość prosi...
Dydak, który wcale się tego nie spodziewał, pośpieszył, uszom nie wierząc?
— Co? kto?
— Jéjmość moja, pani ekonomowa, prosi pana.
Parobcy wybuchnęli śmiechem, widząc, jak się kopnął do folwarku. Wszyscy tu znali słabość jego dla pani Krystyny... i szydzili z niéj sobie.
Krzysia stała za stołem i w dużéj misce płukała naczynia, których słudze dotknąć nie było wolno, z obawy, aby ich nie potłukła. Miała zwyczaj zawsze czémś być zajętą. Ręce jéj uwijały się około porcelany, a głowa była czém inném zaprzątnięta. Zobaczywszy Dydasia na progu, uśmiechnęła mu się.
— Ledwieś pan dostał odprawę — rzekła — a oto go już potrzebuję. Słuchaj pan i odpowiadaj krótko, a węzłowato. Czy Frejer dotąd się z przemytnikami wdaje i pomaga im?
Dydaś, który go śledził, pośpieszył z zapewnieniem, że ani na chwilę nie ustał zajmować się kontrabandą.
— Ale teraz on już awansował na naczelnika i tego, co cudzemi rękoma żar zagrzebuje. Drudzy za niego w ogień idą, karków nadstawiają, po więzieniach siedzą, on tylko zyski zbiera...
— To źle! to źle! — rzekła zamyślona Krystyna — mnieby go było potrzeba złapać na gorącym uczynku.
— Teraz to już trudno — westchnął Dydaś — chociaż, gdy kontrabanda znaczniejsza, czasem jeszcze dopilnowuje złodziejstwa; oni z nim kradną, ale, gdy mogą, i jego okradają...
— Frejer nam najwięcéj szkodzi, bo na nas ciągle podżega, intryguje — dodała Krzysia, stękając. — A, żeby Pan Bóg nam dał go w ręce!...
— Myśmy już z rozkazu pana — rzekł Dydaś — od niejakiego czasu mu pofolgowali, aby nic drażnić, ale gdyby było potrzeba... łatwo znowu wziąć go pod obserwacyą... Kto wié!
Krzysia strzeliła wzrokiem tak wyrazistym na Dydasia, iż w nim się krew zagotowała.
— Kiedy pani rozkaże, — odezwał się Dydak — będę pilnował...
— Ja wam nic nie mam do rozkazania — odezwała się ekonomowa skromnie. — To sprawa nie moja, to interes pański. Chcesz mu być pomocnym, daj mi Frejera w ręce tylko, pochwyconego tak, aby się zaprzéć nie mógł swojego wspólnictwa. Ja panu nie potrzebuję tego tłómaczyć, namawiać...
— Pani wiész, że ja starego pana po Bogu kocham najmocniéj — rzekł Dydaś.
Chciał jeszcze dłuższą przeciągnąć z nią rozmowę, ale jéjmość, pozbierawszy filiżanki, postawiwszy je na komodzie, składała porozrzucaną bieliznę i oczyma już żegnała Dydaka, pewna, że spełni, co mu wskazała...
— Co to dziś? proszę pani — zapytał w progu.
— Ano! Czwartek! — rozśmiała się Krzysia. — Coś waćpan dni pogubił?
— Z Soboty na Niedzielę bywają często najważniejsze rozprawy... Frejer czasem przeprowadza do granicy...
— Nie moja rzecz radzić panu.
— To niech mnie pani choć pobłogosławi — odezwał się Dydaś.
Ekonomowa odwróciła się, śmiejąc, i ogromny krzyż zakreśliła w powietrzu, postawę przybierając nader poważną — Benedicat te Deus!




Noc była bez-księżycowa, wietrzna i ciemna... rodzaj mgły zimnéj, jesiennéj, gęstéj, nie dawał ani oku przebić mroków nocnych, ani piersiom swobodnie odetchnąć.

Kiedy-niekiedy powiew wiatru wstrząsał atmosferą i gałęziami drzew, które, zaszeleściawszy żałobnie, opadały skruszone niemocą... Głosy żadne nie rozlegały się wśród tego powietrza ołowianego; martwa cisza zalegała ziemię... Na niebie żadna zmiana nie zwiastowała, ażeby to uśpienie śmiertelne miało się rychło zakończyć...
Na nagich gałęziach drzew i suchych liściach, które mróz wczesny zwarzył na nich, zwolna osiadała wilgoć, do śmiertelnego potu podobna... Wszystko spało lub uciekło gdzieś z tego świata, który czuć było zgnilizną i trupem.
Na granicy tylko, którą gdzie-niegdzie oznaczały słupy pochylone, z deskami o napisach nieczytelnych, czasami jakiś szmer cichy, stłumiony, przerywał milczenie, ale, zaledwie pochwyciło go ucho, ustawał nagle, i znowu cisza długa powracała...
Konne i piesze straże stały na swych stanowiskach, nadstawiając ucha, znużone, niekiedy ziewaniem tylko broniąc się od snu, a chodzeniem od obezwładnienia. Wilgoć przechodziła ich do kości... straszniejsza i zimniejsza od mrozu...
Wszyscy oni wiedzieli, że takie noce bywały często najpomyślniejszego obłowu zwiastunami, zapowiedzią scen krwawych, że przemytnicy rachowali na sen upajający, na piorunową szybkość napaści i niepodobieństwo pogoni.
Ale zwykle gromadka ich ukazywała się w jednéj porze, bo obrachowany miała czas, którego potrzebowała, aby wtargnąć za pas graniczny i tłómoczki swe zrzucić na miejscu bezpieczném.
Niebezpieczna godzina napaści już była upłynęła... Ludzie, nawykli do rachowania się z czasem, mają takie jego poczucie, że na jawie, we śnie, na drzemce, w tym stanie, w którym człowiek jest pozbawionym prawie świadomości siebie, owe godziny upływające policzyć mogą.
Czasem znużony dozorca, budząc się, może oznaczyć, jak długo przespał... Była północ; nie poruszało się nic, tylko z jednéj strony niebiosa stawały się jaśniejszemi powoli, ale tego światełka widmo miało tak nieokreślone granice, tak się rozlewało szeroko, iż wpatrującemu się w nie znikało z przed oczu.
Pod starą sosną, do góry z gałęzi obnażoną, obwinięty płaszczem stał strażnik. Było to jego miejsce ulubione... U dołu, w piasku, między korzeniami obnażonemi sosny, miał dwa doły, w których bezpiecznie mógł trzymać nogi; na pniu wyżłobienie od ognia głębokie dozwalało oprzéć się i spoczywać spartemu na broni... O parę kroków daléj, usłane z suchych wrzosów łoże wygniecione było, jak barłog dzikiego zwierzęcia...
Szara, nieruchoma postać człowieka, spać się zdawała, wrosła w to drzewo... Nagle, wśród głębokiéj ciszy, szelestem zbudziły się dalekie podszycia lasu... Szedł on, zbliżając się, jakby olbrzymi wąż sunął przez te gąszcze... Straż już była zbudzona i cichy ptaka poświst począł wtórować szelestom... Wszystkie te szmery z kolei to ustawały, to się wznawiały, a w końcu coraz przyśpieszonym biegiem okalać zaczęły sosnę i człowieka, który stał ciągle nieporuszony... Na całéj linii granicznéj, gałęzie krzaków, jakby życie jakieś w nie wstąpiło, drgały niespokojne... Wiatr, jakby w spisku z tym tajemniczym ruchem na ziemi, zaszumiał górnemi sosen gałęźmi...
Nagle bolesny krzyk rozdarł powietrze i przywalony ciężarem jakimś, na-pół przerwany — ustał. W ciemności błysnęło... rozległa się wrzawa, w któréj nic nie można było rozeznać, oprócz walki, duszenia, jęków i przekleństwa... Człowiek z pod drzewa siedział na piersi u stóp jego leżącego i wijącego się w boleściach napastnika... Okrzyk, nie tłumiony już, i nawoływania skupiły nadbiegających.
Jeden z nich zapalił pęk nagotowanego łuczywa, z którego razem buchnęło płomię i czarny dym gęsty...
W świetle téj zażegniętéj pochodni dostrzedz naówczas było można, co pozostało z nocnéj napaści i walki... Część przemytników, nieścigana, rozbiegła się po lesie, aby wpaść w ręce wcześnie przygotowanych straży. Szpica ich sama, okolona, objęta, padła w połowie pod razami zasadzki, a druga, sznurami pętana, wyrywała się, oglądając próżno za pomocą.
W długich butach, z flintą na plecach i rewolwerem na pasku, bez czapki, bo ją gdzieś stracił śród lasu, stał, śmiejąc się, Dydaś i, schylony nad leżącym na ziemi człowiekiem, z uszanowaniem udaném witał go. Schwytany, mały, blady, z oczyma krwawemi, rzucał się, usiłując rozerwać pęta...
Był to Frejer. Na ustach, jakby lekka piana na koniu zmęczonym, występowała ślina, krwią zabarwiona...
Około nich nie było nikogo... Podział więźniów, snadź dobrowolny, Frejera pozostawił w rękach Dydasia.
Scenę tę oświecało dogorywające już łuczywo... Płomyk jego igrał chwilkę po węglach... zgasł potém... jeszcze chwilkę biegały po nich iskry czerwone... i wszystko ciemność znowu okryła.
Pod sosną słychać było ruchy, szmery, szeptanie tłumione, potém stąpanie konia ciężkie... krok jego nieśmiały i powolny i — cisza znowu...
O kilka staj od miejsca, w którem rozegrała się ta scena między dwoma zaciętymi wrogami, stała chata bez drzwi i okien. Dydaś, który związanego, z postronkiem na szyi, siedzącego na koniu, prowadził Frejera, stanął przed nią... Dopomógł zsiąść więźniowi i, popychając go przed sobą, wcisnął do pustéj chałupy. Freyer oprzéć się nie miał siły, jęczał tylko... Dydaś, sznura, na którym go prowadził, nie puszczając, szukał już około siebie stoczka i zapałek... Zabłysło światełko... Frejer zakrył sobie oczy... Oglądał się dokoła, a stróż, odgadłszy myśl jego, popchnął go w róg chaty i pogroził...
W tém kroki nadchodzącego słyszéć się dały... Był to Chodzibój i pisarz ze wsi sąsiedniéj.
Frejer oczy sobie zakrywał napróżno. Przybywający witali go śmiechami i niemieckiemu komplementami; tylko Dydaś milczał. Gotował on papier i pióra...
Walka stanowcza tu się dopiéro rozpocząć miała.
— Widzisz waćpan, panie Frejer, że ja was zgubić nie chcę; bo gdybym chciał, dość-by mi było oddać was w ręce straży, a ja właśnie was z nich wykupiłem.
— Cóż ty chcesz za tę usługę? — zawył Frejer — wiem, że skórę zedrzesz ze mnie, boś długo na nią czyhał.
— Ani skóry twojéj, ani pieniędzy nie chcę — odparł Dydaś — ale spiszemy protokół tego, co się stało, a wy go z nami podpiszecie. Podżegaliście na nas urząd, aby Lubachowskiego i ile jest sług jego za granicę wypchnięto; teraz musicie pomagać, abyśmy pozostali i siedziéć mogli spokojnie.
— To nie w mojéj mocy — zawołał Frejer.
— Rób, co chcesz — odparł Dydaś, i zabrał się do pisania.
Nastąpiło milczenie... Chodzibój litościwy, ale niemieszający się do niczego, odgadując, co mogło być w tym wypadku pomocném, dobył z pod płaszcza butelki, na pasku przewieszonéj, odśrubował ją, nalał pełną pokrywkę Nordhauzerówki i podał drżącemu Frejerowi.
Niemiec odepchnął ją zrazu, zawahał się i, wyciągnąwszy szyję, bo ręce miał skrępowane, pokazał ruchem ust, iż przyjmuje napój ofiarowany. Ekonom wlał mu go w otwarte usta, śmiejąc się z tego niemowlęcia, które karmił, jak piastunka.
Dydaś pisał tymczasem prędko, krótko, odczytując każdy wiersz napisany... Naostatek położył imię swe i nazwisko, zaprosił Chodziboja, potém pisarza, a w końcu prawą rękę Frejera zaczął rozwiązywać.
Nie bronił się, ani protestował Niemiec; głęboko zamyślony, zrezygnowany, dumał pewnie, jak się potrafi z tych więzów wyswobodzić. Wszystko to było nieprawne, gwałtowne i kwalifikowało się do „Erpressung”, przynaglenia groźbą do zapłaty... Miał więc słuszność mniemać Frejer, że prawo-by go obronić było powinno...
Ale po ukaraniu Dydaka za gwałt dokonany, niemniéj odpowiadać było potrzeba za przemytnictwo, którego głównych sprawców oddawna poszukiwano.
Drżącą, ścierpłą od związania sznurami ręką, Frejer podpisał protokół... nic już nie mówiąc.
— Według mojego przekonania, mości Frejerze, — odezwał się Dydak — potrzeba było powiesić was na piérwszéj lepszéj gałęzi, to-by się nikt nie pytał, kto wam oddał tę przysługę; ale wstawiła się pani ekonomowa, jéj życie winniście.
Zdumionemi oczyma wodził w koło Frejer, szukając téj, co mu życie ocaliła. Roześmiał się Dydak.
— Wszystko było tak dobrze obmyślane i pewne, że tylko zawczasu radzić musieliśmy, co robić z wami. Ekonomowa nasza, dobra pani, obwiesić was nie pozwoliła... Powinniście jéj wdzięczność zachować na zawsze...
Frejer błysnął oczyma, ale w nich cale inne uczucie, niż wdzięczność, się malowało.
— Puśćcież mnie — zamruczał.
— Wilcy was zjedzą w lesie — roześmiał się Chodzibój — jam was gotów do domu odprowadzić.
Frejer milczał; rozwiązywano mu ręce i rozplątywano sznury. Dydak chował papier do kieszeni starannie. Wszyscy napili się po kieliszku wódki, a oswobodzony, choć mógł już powracać do domu, nie ruszał się, pamiętając o wilkach, nocy i lesie...
Wszyscy potém razem z pustéj chaty wyszli do lasu, którego gałęźmi wiatr poruszał, otrząsając z nich coraz gęstsze deszczu krople...
Na folwarku spali wszyscy, czeladź pogasiła światła i popiołami pozasypywała ogniska; tylko w sypialni Chodzibojów świeczka się paliła, a jéjmość, na łóżku swém napół siedząc, wpół leżąc, przysłuchywała się powstającemu wiatru szumowi, który przerywało bicie kropel grubych deszczu o szyby. Nie mogła spać, a jednak tak już była kilku bezsennemi nocami znużoną, że co chwila oczy się jéj zamykały i głowa na piersi opadała. Lecz natychmiast przebudzona, nastraszona, wstrząsała się z téj snu niewoli i poczynała modlić.
Na przyzbie folwarcznéj pies zawarczał cicho... ciche kroki się zbliżały... Krzysia powstała, otwarła najbliższe okno i przytłumionym głosem, nagląco, błagalnie, odezwała się:
— To wy? to wy?
Z daleka na to odpowiedziało ciche uderzenie w dłonie... i Krzysia, okno zostawując otworem, wybiegła...
Chodzibój po starszeństwie przodem puścił Dydaka, w obszarpanéj opończy, z podrapaną twarzą, z roztrzęsionemi strasznie włosami, ale śmiejącego się tryumfem.
Trzymał on na dłoni pół-arkusza papieru, który z uszanowaniem oddawał ekonomowéj.
— A co? nie chwat? — wtrącił Chodzibój. — Jak Bóg miły, gdyby nie on prowadził, komenderował, kierował i dowodził nami, przemytnicy byli-by nas w lesie pogrzebali... a tak, żaden z nich i strzelić nie miał czasu...
Oczyma ciekawemi Krzysia przebiegała protokół, a po przebieżeniu go, wejrzeniem podziękowała Dydakowi.
— Widzi pani, zrobiliśmy wedle jéj instrukcyi, punkt w punkt, co pani kazała; ale na co się to zdało z takim człowiekiem??
— To moja rzecz — przerwała ekonomowa — będę wiedziała, jak go prowadzić... i musi mi być posłuszny. Frejerem się będę posługiwała, gdy mi będzie potrzebnym.
Chodzibój ziewnął i obejrzał się.
— Wszystko to dobrze — odezwał się — ale ja więcéj niż pół dnia nic nie miałem w gębie, więc jéjmościuniu daj jeść, a politykę odłóżmy do jutra...
Z twarzyczką rozpromienioną nazajutrz pokazała się w pokojach ekonomowa. Deszcz padał od nocy, a stary Lubachowski, siedząc przy oknie, czytał kronikę. Było to jego ulubione zajęcie. Odzywała się w nim żyłka oratorska pradziadów, i gdy natrafił na piękną mowę, poczynał ją sobie deklamować głośno, sądząc może, iż do wygłoszenia jéj przed Stanami Rzeczypospolitéj był powołanym.
Ekonomowa, nie wiedząc o tém, nadeszła na mowę Jana Kazimierza po abdykacyi, która już łzy staremu wywołała na powieki. Ocierając je, zwrócił się do niéj z powitaniem.
— Cóż ty mi przynosisz, ranny ptaszku?
Krzysia go w rękę pocałowała.
— Spodziewam się, że nic złego? — rzekła z wyrazem dumy — mamy jednym mniéj nieprzyjacielem... Mąż mój i Dydak pochwycili wczoraj Frejera na gorącym uczynku u granicy z przemytnikami. Wszystko było przygotowane. Frejer musiał protokół podpisać... i teraz go mamy w ręku. Jeśli nam szkodzić zechce, choćby w najmniejszéj rzeczy...
Skrzywił się stary Lubachowski.
— Cóż to znowu? to jedyny sposób, ażeby stał się dla nas nieubłaganym wrogiem... Teraz miarkuj to sobie... złodziejem jest, bo skarb okrada, a my, nie skarżąc go, idziemy z nim do spółki dla wyzyskania we własnéj sprawie... Nieczysta rzecz, moja Krzysiu!... nieczysta... Ja o tém wiedziéć nie chcę, a ty téż nie powinnaś się mieszać, ani męża, ani Dydaka do takich brudnych spekulacyi prowadzić.
Westchnął staruszek. Krzysia słuchała go, trochę zawstydzona... i zmieszana.
— Mój jegomościuniu — rzekła — niech tak będzie, jak wy postanowicie... Dobrze, żeby się Frejer obawiał, choćbyśmy mu nic zrobić nie mieli. Z niegodziwymi walcząc, czyż w obronie wszelkich środków nie można używać?
— Nie — rzekł Lubachowski — bo cudze grzechy nas do grzeszenia nie upoważniają...
Krzysia dłużéj się już tłómaczyć, ani sprzeczać nie chciała. Śmiała kobieta miała daleko trudniejszą rzecz do przeprowadzenia ze starym, i powtórnie w rękę go pocałowała, zalecając mu się.
— Proszę ja drogiego pana, jak się w człowieku nie ma wszystko gotować z gniewu, kiedy nas tak prześladują kłamstwem i potwarzą, broń kując przeciwko nam...
— Cóż to za kłamstwo masz na myśli? — zapytał stary.
— A jakże, kiedy pana oni zowią tu obcym i nowo osiedlonym.
— Cóż chcesz? jam się w istocie przeniósł tu dopiéro po śmierci Jana Nepomucena — rzekł stary, patrząc jéj w oczy, które ona trwożliwie spuszczała.
— Aleś się pan tu urodził? — podchwyciła Krzysia.
— Ja nie wiem, gdziem się urodził — odparł spokojnie Lubachowski.
— Jakże to może być?
— Bośmy dawniéj nie bardzo dbali o papiery i metryki, a ja wcześnie zostałem sierotą. Zkądże ty wiész, że jam się tu miał narodzić?
— A mój Boże! — zmieszana dodała ekonomowa, ściskając ręce — to wszyscy mówią, wiedzą wszyscy, a ja pewna jestem, że poszukawszy, i metryka-by się znalazła.
Na śmiałe to twierdzenie, Lubachowski tylko znakiem krzyża świętego, powoli położonym na sobie, odpowiedział milczący.
— Bredzisz, moje dziecko, choć z dobrego serca — rzekł zimno.
Krzysia, choć zarumieniona i zmieszana, nie dała się zbić staremu, znając jego powolność dla siebie.
— Niech mi pan przebaczy — rzekła, ciągle powtarzając pocałunki jego staréj ręki, którą on, krzywiąc się, usuwał. — Wszyscy powszechnie powiadają, że pan się tu urodził, że jego rodzice tu przemieszkiwali... Pan powiada, że nie wié, gdzie się rodził: dlaczegóż-by to nie mogło być, choć pan o tém nie wié?
— Dlatego, moje dziecko, że ja w tém najwięcéj miałem interesu, aby wiedziéć, gdzie się rodziłem — odparł stary powoli — a przecież nie doszedłem do tego, abym miał pewną wiadomość.
— Bo się pan... doprawdy... słowo daję, — poczęła żywo Krzysia — nigdy nie starał o to, aby metrykę odszukać...
Lubachowski popatrzał na nią, uśmiechając się; ramionami dźwignął i dał znak, że rozmowa o tém została zamknięta.
Krzysia jeszcze raz na pożegnanie pocałowała w rękę i wyszła.
Co się działo z Frejerem, złapanym tak zręcznie w matnią i zmuszonym na siebie podpisać wyrok — wyrazić trudno. Ludziom takim, jak on, w chwilach rozpaczliwych przychodzą myśli najdziwaczniejsze. Rozpacz chwyta się środków, nie ważąc ich i nie oceniając — nie ma już nic do stracenia.
Powróciwszy do domu, nie wyspowiadał się przed biedną żoną; dał jéj tylko poznać to, o czém ona od bardzo dawna wiedziała dobrze, iż nienawidził Lubachowskiego i jego kliki, i że największych-by ofiar nie szczędził, aby im odpłacić za to, co cierpiał przez nich.
Frejerowi już nie jeden raz przychodziło na myśl użycie przeciw Dydasiowi tego środka, który mu niedawno doradzał Brause — przyciągnienia i opanowania Dydasia z pomocą kobiety, która-by młodego człowieka potrafiła zbałamucić i wodzić jak na pasku.
Siostrzenica żony jego, Mina, która przy krewnych mieszkała w Berlinie, a czasem na wieś się wypraszała do Frejerów, przyszła mu teraz na myśl. Nużby ona potrafiła Dydaka zająć i wyciągnąć z rąk jego dokument, a jego samego pozyskać i od starego Lubachowskiego oderwać!
Mina zdawała mu się — jak mówił — stworzoną do tego. Była bardzo piękną. Frejerowi wydawała się daleko od ekonomowéj, słynącéj tu z wdzięków, piękniejszą; była młodą, a przynajmniéj się jemu i innym zdawała taką; naostatek było to stworzenie zepsute, do intryg miejskich wdrożone, chciwe ich i pragnące koniecznie wydać się za mąż.
Mina, raz u Frejerów będąc, w głos wypowiedziała to zdanie, które mu się wydawało monstrualném, że gotowa była wyjść nawet za Polaka, byle... czepek włożyć.
Zrozpaczony Frejer, któremu Dydaś zapowiedział swe przybycie, dla rozmówienia się o interesie, postanowił na przyjęcie jego sprowadzić Minę, dać jéj instrukcją, i bodaj-by zatrzymać u siebie, byle miał nadzieję, że przez nią pozyszcze Dydaka. On mu się wydawał duszą wszystkiego w Lubachówce.
— Nie stanie go... — mówił. — Lubachowski padnie, a ja górą...
Natychmiast, nie oszczędzając już nawet na telegram, Frejer posiał do Miny żądanie, aby przybywała chorą żonę jego wziąć w opiekę. Że Mina opuści chętnie Berlin, aby na wsi popisywać się z sobą, królować i odegrywać rolę dziedziczki po bezdzietnym wuju — o tém Frejer nie wątpił.
Z gorączkowym pośpiechem wyprawił wezwanie do Miny i otrzymał odpowiedź, że niezwłocznie wyjeżdżać miała. Rozmowę i widzenie się z Dydasiem potrzeba było odłożyć pod jakimkolwiek pozorem, póki-by Mina nie przybyła.
Frejer w tych małych wykrętach był bardzo zręcznym. Dydasiowi zaś nie tak było pilno: miał Niemca w ręku. Mina siostrzenica Frejerowéj, na któréj piękności i zdolności tak wielkie pokładał nadzieje, nie była niczém tak osobliwém, wyjątkowém i obdarzoném, jak sobie Frejer wyobrażał.
Sierota, wychowana w wielkiém mieście przez... miasto, ulicę raczéj, niż ludzi, puszczona aż nadto swobodnie, nauczona tego, że zalotnością można głowy zawracać i kieszenie opróżniać, Mina miała to jedno niezwykłego w sobie, że zaloty prowadziła śmiało, doprowadzała często do ostatecznych granic dozwolonych, ale po-za nie wyjść nie pozwalała nigdy.
Bardzo młodém dziewczęciem będąc jeszcze, miała ona przed oczyma smutny przykład swéj przyjaciółki, uwiedzionéj, która sobie życie odebrała...
Mina poprzysięgła, opłakując ją; że nie dopuści, aby... tak marnie ginąć miała. Szalała więc, szalała, ale zawsze wkońcu rozkochanym stawiła ultimatum:
— Żeń się ze mną.
A że w posagu nie miała nic, oprócz bardzo ładnéj twarzyczki, wiele sprytu, ale wykształcenia bardzo mało, i naostatek niezmiernie problematyczną po Frejerowéj sukcesyą, — nikt się nie chciał żenić.
Z każdym rokiem Mina na cały rodzaj ludzki płci męzkiéj więcéj była rozżaloną: ale to nie pomagało do wyjścia za mąż.
Gniewało ją to najbardziéj, że mniéj daleko i ładne, i sprytne znajdowały mężów, — ona nie! Miała już taki... Pech.
Wpadłszy do Frejerów, jak burza, Mina wszystko do góry nogami przewróciła. Powołano ja niby do choréj, a znalazła starą ciotkę zdrowiuteńką. Dopiero wujaszek na osobności jéj wytłómaczył, o co tu chodziło: trzeba było Polaczka zbałamucić i zakuć go w niewolę.
Mina skoczyła uściskać przez wdzięczność tego, który jéj posłannictwo tak zgodne z jéj powołaniem nadawał. Zdawało się jéj, że nic nad to łatwiejszego nie było.
Nie domyślając się, co go tu czekało, Dydaś zwycięzca, dumny, przybył naostatek, umówiwszy się, że Frejera zastanie. Ale zamiast niego, znalazł w gute Stube wystrojoną jaskrawo, kręcącą się, śmiejącą i niezmiernie czynną, nieznaną siostrzenice Frejerowéj.
Ta, spojrzawszy na Dydaka, który się wcale piękną powierzchownością nie zalecał, powiedziała sobie, że będzie go miała niezawodnie. Jedna rzecz stawała na przeszkodzie, i ta może ocaliła wkońcu Dydasia: ona nic a nic nie rozumiała po polsku, a on mówił po niemiecku w sposób najśmieszniejszy w świecie.
Dziewczyna roztrzepana, śmiała, milutka, z usteczkami nie zamykającemi się, paląca wejrzeniami, podsuwająca mu się tak blizko, że się cofał zmieszany, — w piérwszéj chwili zupełnie go zbiła z tropu. Wybierał się ku Frejerowi prawa dyktować, a trafił na... pokusę. Pół godziny z nią przebywszy — bo Frejer nie przychodził umyślnie — chciał już się wycofać Dydaś, bo się zląkł. Trwoga go opanowała, co to znaczyć miało.
W tém Frejer podpatrujący z dala wszedł.
Nie ustąpiła przeto Mina i, w zastępstwie choréj niby gospodyni, przygotowywała podwieczorek, nie spuszczając z oczu Dydasia, ciągle go bawiąc i uśmiechając się do niego.
Dydaś, niezgrabny, ciężki, opalony, ubrany po prostu, wcale się jéj nie podobał; ale Mina miała pomiędzy posługaczami teatru krewnych i znajomych, uczęszczała namiętnie na dramata i tragedye, i kunsztu uwodzenia nauczyła się na wzorach doskonałych... Szydząc w duszy z tego nieokrzesanego gbura, przypuszczała szturm do niego.
Dydaś był z pewnością bardzo poczciwym chłopcem, i w sercu, oprócz czci i poszanowania dla pani ekonomowéj, posuniętych do namiętności, nie miał nic więcéj, co-by się w niebezpieczny żar zmienić mogło... Lecz był człowiekiem i młodym, a chęć przypodobania mu się — pochlebiała; był nią przyjemnie połechtany. Nie tak się więc opierał oczom i uśmiechom panny Miny, jak było potrzeba...
Wzbudzała ona w nim ciekawość. Nigdy jeszcze żadnéj Niemki w tym rodzaju nie widział.
Frejer tak manewrował, że Dydaś musiał bawić u niego dłużéj, niż życzył sobie; a Mina czas miała mocno go — zaintrygować.
Jak on jéj ze swą gburowatością, tak ona jemu z elegancyą śmieszną i napuszoną, wcale się nie podobała. Musiał jednak przyznać jéj wiele żywości, śmiałości, niepozbawionéj uroku.
— Nie darmo na berlińskim się chlebie wychowała — mówił, wracając upojony, przypominając sobie jéj słówka, minki i przeskakiwania śmiałe ku sobie. — To dopiéro mieszczka! to dopiéro skoczek!... A! niech ją...
Wchodziło w plan Frejera, aby Minę z ekonomową zapoznać, wprowadzić na folwark, i tym téż sposobem ułatwić jéj napaście na Dydasia.
Ekonomowa, do innych swych zajęć łączyła i zasilanie chorych włościan domowemi środkami lekarskiemi. Mina pod pozorem jakichś ziółek dla choréj ciotki, udała się na folwark. Słyszała ona o nim i o Krzysi, ale ją sobie wcale inaczéj, czémś do siebie podobném wyobrażała...
Krzysia uczyniła na niéj wrażenie upokarzające: poczuła w niéj istotę wyższą jakąś, która ją onieśmielała. Zarazem jednak budziła się zazdrość i... nienawiść. Niepodobna było zbałamucić człowieka, który codzień patrzał na taką piękną a dumną kobiecinę. Musiał się już w niéj kochać. Wojować z nią — Mina nie miała odwagi.
Intryga, napięta już, groziła zupełném rozerwaniem się. Frejer, posłyszawszy o tém, pogniewał się.
— Myślałaś go tak wziąć, jak grzyb przy drodze — odezwał się. — Co ci tu tak nudno u nas? Chcesz uciekać do Berlina?... popracuj trochę... Możesz na tém męża zarobić...
Krzysia, na widok téj stołecznéj jéjmościanki, która na wieś przywoziła i głupie mody, i obyczaje osławione, oburzona zapowiedziała mężowi, że choćby awanturę zrobić miała, Niemki się pozbędzie.
Niemka sama nie miała ochoty się nabijać... polowano na Dydaka w inny sposób. Chwytano go na polu, zapraszano, pociągano nawet, budząc w nim nadzieje bezzasadne, że to wypędzanie Polaków, o którém mówiono tyle, spełznie na niczém, i kto jakikolwiek znajdzie środek tłómaczenia się, że z dawna był osiadły — zostanie.
Dydaś był zbyt prostoduszny i prawdomówny, aby się udawanéj otwartości i okazywanéj życzliwości umiał stale opierać. Dobrocią dawał się złamać.
— Nie tak oni są źli ludzie — mówił sobie — jak mi się zdawało... Ot! zwyczajnie... każdy swojego kaftana i koszuli strzeże...
Zabiegliwość ta i grzeczność ze strony Frejera, choć je mógł sobie wytłómaczyć łatwo, powoli mu serce miękczyły... Wkońcu i ta Mina, która mu się wydawała z razu bardzo dziwną istotą drapieżną, trochę więcéj pozyskała łaski. Pomiędzy innemi, ujęła go i tém, że chwaliła nadzwyczaj postępy jego w języku niemieckim i... oświadczyła ochotę aprobowania własnego talentu — na języku polskim...
Był to pomysł genialny.
Dydasia nie mogła nigdy niczém tak zobowiązać i ku sobie zbliżyć, jak tą ochotą poznania się z jego ukochaną mową. Zobowiązał się dawać jéj lekcye.
Nigdy w głowie nie postało dziewczynie uczyć się po polsku, ale był to jedyny środek zbliżenia się do Dydaka. Zwycięztwo pochylało się na stronę niepoczciwego Frejera. Dydaś, kwaśny zły na siebie, nieśmiejący podnieść oczu, coraz bardziéj, nieznacznie, sam tego nie widząc i nie poczuwając się — lgnął do sprytnéj dziewczyny. Wyobrażał sobie, że ją na Polkę przerobi... Tymczasem ona, nie zapowiadając, że go ma zniemczyć, wistocie coraz więcéj skłaniała do pobłażania... wszystkiemu tému, co się działo.
Mało jest ludzi, co-by się oprzéć umieli temu uczuciu, które miłość własna połechtana rodzi. Dydaś, w którym ładna Niemeczka była rozkochaną (bo tém on sobie tłómaczył stosunki z nią zawiązane), sam téż blizkim był więcéj czuć dla niéj, niż litość. Mina umiała go wybadywać, dobywać z niego wiadomostki, Frejerowi potrzebne, i zużytkowywać je dla wuja.
Zmiany, jaka zaszła w nim, nie był-by może rychło kto mógł się dopatrzyć, gdyby nie Krzysia. Obchodziła się ona z Dydakiem surowo, gdy się śmiał do niéj zbliżać i okazywać uwielbienie, ale gdy ono ostygać zaczęło — piérwsza to postrzegła.
— Dydak mi się coś nie podoba — odezwała się raz do męża. — Bardzo go lubiłam dawniéj za jego przywiązanie do jegomości; nie wątpię, że ono nie ostygło, ale jakiś jest inny, i pod pozorem pilnowania Frejera, coś mi nadto często do niego zagląda. Co go tam ciągnąć może? co to jest?
Chodzibój się uśmiechał, palce kładnąc na ustach.
— Dała-byś pokój! to przejdzie. Zwyczajna szkarlatyna, którą każdy przechorować musi. Siostrzenica Frejerowéj, fertyczna dziewczynina... wzięła go na wędkę... Zdaje mi się wszakże, iż za gruba to dla niéj sztuka... nie utrzyma go...
Krzysia aż krzyknęła.
— Co? Niemka? Niemka? Ta, którąśmy raz spotkali w polu z Frejerem, w zielonych wstążkach?
— A! taż sama!
— Dobrze, żeś mi powiedział — odparła ekonomowa — muszę go o to zagadnąć! Właśnie sobie dobrą godzinę dobrał do romansu z Niemką, kiedy oni nas, jak nieludzkie stworzenia, gnają i prześladują... Oszalał!
Przy piérwszém spotkaniu, Krzysia nie wytrzymała.
— Co to się wam stało? — zapytała Dydasia. — Siedzisz więcéj u Frejera, niż w domu... Mówią, że ci jego siostrzenica do smaku? Wierzyć mi się nie chce...
— Któż-to mnie oskarżył przed panią? — zapytał Dydak.
— Mówią o tém wszyscy, nawet dziewczęta przy dojeniu krów... — rozśmiała się ekonomowa.
Zaczerwienił się i zawstydził chłopak i zadumał: ramionami poruszył. Krzysia go z oczu nie spuszczała.
— Niech jéjmość tému nie wierzy... — odparł. — Pilnuję Frejera, ażeby nam nie szkodził; mam go na oku, a ludziom się wydaje, że jeżdżę dla jakiéjś Niemki...
— Cóż? wydaje się wam piękną? — pytała złośliwie ekonomowa.
Nie chciał się w dłuższą o tém wdawać rozmowę Dydaś i, per non sunt puściwszy pytanie, ekonomowi dyspozycyą starego Lubachowskiego, tyczącą się gospodarstwa, oddawszy, umknął.
— Przysięgła-bym, że tam wistocie coś jest... — odezwała się zadumana ekonomowa. — Miał minę winowajcy; kłamać się jeszcze nie nauczył...
Dokoła wszystko już wrzéć i poruszać się zaczynało, nim prawo weszło w wykonanie. Była to niespodzianka, obrachowana może dla odżywienia ostygającego trochę patryotyzmu niemieckiego, a nic skuteczniéj, nad te drożdże, z polskiéj krwi i łez sfabrykowane, działać nie mogło...
Zalecał ten środek, jako zbawienny dla przyszłości Niemiec, najęty do tego filozof Hartmann, a czegoż, sofizmatami spekulując dowieść nie można? Niebezpieczeństwo przez niego wskazane, tyczyło się całéj słowiańszczyzny; ale na inne narodowości słowiańskiego pochodzenia bezkarnie tak, jak na Polaków, nie można się było wysforować...
Więc, naturalnie, na słabych i bezbronnych! Odebrać im ziemię! nie dopuścić ich nigdzie, do niczego, nie dać im nawet najmniejszego stanowiska, które-by siłę i władzę przynosiło z sobą!
Ponieważ naprzód najłatwiéj było wymyślić doskonałą formułę, która dozwalała tysiące ludu wygnać i opróżnić plac na kolonie niemieckie... myśl ta zafermentowała w umysłach i w niektórych warstwach społeczeństwa niemieckiego...
Pobudki tego ruchu były różne... ruch sam nadzwyczaj żywy i gwałtowny. Jedni po prostu interesem własnym byli podżegani, drudzy chcieli się zasługiwać, jako patryoci, i sławę sobie uprząść z tego, i chlubę... Inni naostatek, mieli dobry pozór do wyjścia z odrętwienia, do żywszego zajęcia... Po knajpach u tego stołu, przy którym prawo mają zasiadać tylko Stamm-goście, gorąco obrabiano kwestyą ścigania Polaków, zapowiadając jéj dalsze rozwinięcie... Śmielsi puszczali się na programata monstrualne; trzeba bowiem wiedziéć, że jak niéma człowieka w gruncie uparciéj zachowawczéj natury, nad Niemca, tak téż, gdy go raz idea wysadzi z siodła — Niemiec przerzuca się w krańcowe teorye, nieszanujące nic w święcie...
Trafiało się przecież nieraz na kolejach niemieckich, że jadący wojskowy zakazywali w wagonach mówić po polsku... Inni w gazetach wnosili, ażeby pozamykano polskie drukarnie. Od lat kilku u wód, spisy potraw, zwykle po francuzku układane, tłómaczą na gwałt po niemiecku... Wybryków podobnych jest mnóztwo. Zapowiedź urzędowego jakiegoś kroku, zwiastującego wypowiedzianą Polakom wojnę, musiała umysły poruszyć... Prawo ma artykuł, karzący pobudzanie do wzajemnéj nienawiści współobywateli jednego państwa — a tu z góry tę nienawiść krzewiono i uprawniano ją...
Wszyscy przez nowo otwarte ruszyli wrota.
Ciekawém było-by pozbierać objawy niechęci gotowości do boju, zgodności przekonań w tym przedmiocie w dziennikach najrozmaitszych odcieni, gdy zaledwie nieśmiałe i trwożliwe głosy po cichu się ważyły protestować i poddawać prawo krytyce...
Prawdziwie monstrualnemi wreszcie były — bo były — wystąpienia polskich kilku właścicieli ziemi, którzy sami się ofiarowali odstąpić swych majętności dobrowolnie, byle im je dobrze zapłacono, narzekających na terroryzm opinii i t. p.
W piérwszéj jednak chwili, gdy się to oczyszczanie szczególnego rodzaju rozpoczynać miało, a groźba tylko ulatywała w powietrzu, tak, że nie było można wiedziéć, gdzie spadnie, a nawet czy wistocie się ziści, — ruch i niepokój w umysłach były może największe.
Jedni starali się obwarować od prześladowania, drudzy jak największe z niego wyciągnąć korzyści.
W małém miasteczku każda taka fermentacya jest daleko niebezpieczniejszą, niż w wielkich ogniskach życia, gdzie ono ma w rozmaitych kierunkach tyle ujść, że nigdy zbyt porywczo jedném nie spływa korytem. W tych mikrokosmach zwykle panuje błogi spokój i uśpienie, a gdy na nie padnie kropla budząca, powstaje zamęt niesłychany. Żaden fenomen tu nie objawia się, nie zostawując po sobie śladów...
Tak było i tutaj, gdzie się u Huby zbierali urzędnicy około sławnego piwa i bilardu. Na ten ostatni narzekano wprawdzie, a Huba obiecywał nowy; ale, jako człowiek z kredką i głową, naprzód chciał się pozbyć starego inwalida, a potém jak najtaniéj nabyć następcę.
Dawniéj trafiało się, że młodzież z sąsiedztwa, przynajmniéj w przejeździe, czasem zaczepiała o Hubę i godzinę jaką spędzała, nie wzdragając się pogwarzyć, choćby po niemiecku, z Plowem, Baurem, Riedlem i innymi.
Teraz szlachta poczęła omijać to miejsce, gdzieby mogła być zmuszoną do rozmowy o drażliwym przedmiocie... Huba stękał, ale na to nie było ratunku... Podzielić gospodę na dwa kompartymenta dla dwu narodowości, było przyznać stan wojenny, jakby miał wiekuiście trwać...
Hotel Poznański stał się niemal wyłącznie gospodą urzędników i osadników niemieckich... Frejer, Brause, a nawet Solinger, ukazywali się pojedyńczo niemal co dnia...
Riedel, który tu po raz piérwszy spotkał Krzysię, o któréj nie mógł zapomniéć, następnych dni przybiegał, szukając jéj, dopytując o nią i okazując się tak zajętym, że Baur, szczególniéj zgorszony tém, nielitościwie go wyśmiewał.
Krzysia, która w bardzo mądréj swéj główce obrachowywała wszystko, chciała opanować Riedla i użyć go dla wyratowania Lubachowskiego; ale na to potrzebowała doprowadzić go do pewnego stopnia gorącości uczuć, jak się rozpieka żelazo do kucia. Wiedziała o tém tylko z książek, iż się tak dziać mogło, ale nie miała doświadczenia najmniejszego. Szła na oślep.
Obrachowała więc, iż długo się nie pokazując, uczyni pożądańszą. W istocie, Riedel, po tygodniu daremnego oczekiwania, gdy ją zobaczył, postradał zupełnie zmysły...
Szczęściem, że przywitanie to odbyło się w pokoju panny Hubianki i nikt nie był jego świadkiem.
Krzysia, chociaż się obwarowała od Niemca, siadając za Rózią, nie mogła mu zabronić z drugiéj strony zbliżyć się do siebie...
Z ust Riedla popłynęły użalenia, oświadczenia, pytania, zmieszane tak, że na nie odpowiadać było trudno. Huba wtrącał się najniezgrabniéj do rozmowy, nie chcąc narazić się ani Krzysi, ani Riedlowi. Rózia przez samę ciekawość nie opuszczała przyjaciółki.
— A! — wołał asesor z wielkim zapałem — pani nie masz wyobrażenia, jak ja tęskniłem za nią... Pani tu jesteś jedyną osobą, z którą mówić można o tém, co wychodzi nieco po-nad płaski poziom tutejszy. Nie mogę uwierzyć i wydziwić się, że pani nie byłaś ani w Paryżu, ani w Berlinie, ani na większym świecie, i mogłaś sobie tyle rzeczy przyswoić, przystępnych tylko tym, którzy zostali w nie życiem wtajemniczeni.
— Pochlebcą pan jesteś — odparła, śmiejąc się, Krzysia. — Ja jestem zupełnie nieświadomą najprostszych rzeczy, ale się je staram odgadnąć, a pan zbyt jesteś pobłażliwy... Wychowania nie odebrałam wykwintnego; winnam, co mam, saméj sobie.
— Tém dziwniéj! — zawołał Riedel. — Wyobraźże sobie pani człowieka, jak ja, po życiu w innéj atmosferze, skazanego na oddychanie tém ciężkiém powietrzem. Co to za szczęście, gdy znajdzie choć przed kim się użalić! Pani powinnaś przez litość nawiedzać nas tu... jak chorych.
— Panie asesorze — rzekła Krzysia — ale my, myśmy daleko biedniejsi od was. Mamy właśnie tyle, tyle do przeniesienia... A pan chcesz, abyśmy się nad nim użalali.
Riedel zaciął usta, obejrzał się dokoła i zamruczał:
— Cóż to panią obchodzi?
— Więc pan chyba nie wiész, do jakiego stopnia mnie to... wielkim jest ciężarem...
Asesor udał, że nie rozumié, bo nie rad był dotykać drażliwego zadania.
— Co? — spytał.
— Co? jak gdybyś pan nie wiedział, że nas tu, niemal wszystkich, nie wyjmując mego męża i mnie, mojego starego pana... wszystkich, wszystkich precz wygnać grożą, że wszyscy pono jesteśmy na spisie.
Skrzywił się mocno Riedel.
— Co to tam o tém mówić! — rzekł. — Nic jeszcze niéma... gadanie tylko.
— I pan ręczy, że nic z tego nie będzie! — napastliwie dodała Krzysia.
Riedel ostygł, jakby go kto oblał zimną wodą.
Nastąpiło milczenie przykre. Asesor widocznie szukał jakiegoś wyjścia, z tak ostro mu narzuconego dylematu.
— Nie są to rzeczy — rzekł w końcu — o których-by tak lekko mówić można; mogę tylko pani zaręczyć, że prawo i ściśle to, czego prawo wymagać może, spełnić się musi. Rząd to czyni, co mu konieczność nakazuje.
Krzysia z głową spuszczoną siedziała, nie podnosząc oczu na niego.
— Trudno nam biednym rozumiéć tę konieczność — odparła — ale to pewna, że my padamy jéj ofiarą... a pan chcesz, abyśmy, skazani na cygańską włóczęgę po świecie, jutro może wyczekując dekretu, dziś się wesoło zabawiali?...
Stało się, gdy to mówili, że Huba, zasłyszawszy, o co Krzysia zaczepiła tak śmiało, zląkł się i, sam uchodząc, skinął na córkę, aby w pewném oddaleniu trzymała się od rozmawiających, tak, że Krzysia sama z asesorem została.
Riedel, chcąc się zbyć zaczepki, odparł przysłowiem niemieckiém:
— Nie jé się nigdy tak gorąco, jak się ugotowało...
— Tak, ja to wiem — szepnęła Krzysia — tylko komu będzie wolno ostygnąć?
Riedel tak niezręcznie obróconego pytania nie potrzebował objaśniać.
— Cóż to panią tak obchodzi?... kto mianowicie? — zapytał.
— Naturalnie naprzód obchodzi mnie mąż i mój los, potém mój poczciwy stary pan, którego-bym rada wyzwolić, choć własnego życia ofiarą, daléj wszyscy ci, z którymi żyłam... cierpiałam... rosłam... Myśmy podobno wszyscy z Lubachówki skazani...
Riedel rwał na kawałki niedopalone cygaro.
— Zkąd pani wiész o tém? — wtrącił.
— A pan o tém nie wiedziałeś wcale? — odrzuciła mu ekonomowa.
— Nie wiedziałem, nie — rzekł zniecierpliwiony Niemiec. — Jestem urzędnikiem, dopóki w biurze siedzę i papiery mam przed sobą... Raz wstawszy od stołu i drzwi zamknąwszy za sobą, jestem swobodnym, przestaję urzędować, odzyskuję prawa człowieka.
Zrażona tym kierunkiem rozmowy, która groziła jéj tém, że mogła nie doprowadzić do niczego, Krzysia szukała napróżno, czém-by z niéj mogła przejść na inną drogę.
— Pani dziś jesteś niezmiernie pogrążona w jakichś myślach smutnych — wtrącił asesor.
— W istocie, i wyspowiadałam się z nich panu — odparła Krzysia.
— Mnie to, co od niéj słyszę — rzekł Riedel — dopiéro tłómaczy, dla czego stało się koniecznością wygnanie. Cały dwór, gospodarstwo... wszyscy nie tutejsi...
— Nie tak jest — odparła Krzysia — ale wszyscy mało dbali o to, ażeby się tu prawnie ubezpieczyć, licząc na jakieś zapewnienie... jakichś — ja tam nie rozumiem — traktatów, obietnic. Tak naprzykład nasz stary pan, który się tu urodził...
— Tego pewno nie wypędzą — dodał Riedel.
— Owszem, bo nie znajdzie metryki — wtrąciła Krzysia.
Asesora już to bardzo nudziło.
— Dla czegoż jéj nie pilnował?
— Mógł-że się spodziewać, że po latach dwudziestu kilku spokojnego pobytu, ktoś go o nią zapyta?
— A! — wykrzyknął Riedel. — Jeżeli w miejscu metryki postawi świadków!
Krzysia śmiać się poczęła.
— Ma lat blizko ośmdziesięciu — dodała.
Asesor ledwie mógł w miejscu usiedziéć...
— Zróbmy umowę — poczęła, ośmielając się Krzysia... My, z panną Rózią, i choćby jeszcze trzema koleżankami, zobowiążemy się pana znudzonego bawić, a pan za to wyratuj nam naszych mężów, ojców i braci!
Chociaż w żart tak obróciła Krzysia prośbę swoję, Riedel zmarszczył się i całą twarzą zmienioną okazywał, jak mu to było przykrém...
Namyślał się chwilę.
— Opowiadano mi tu historyą jednego staruszka — rzekł — który wydał córkę za wysoko bardzo dziś stojącego urzędnika, a dziś ten zięć własnego teścia sprawy nie chce się podjąć... jakże pani chcesz, aby obcy człowiek czegoś podobnego się podejmował?
— Pan wiész, czyja to historya? — zapytała Krzysia.
— Nie wiem — rzekł Riedel — ja tych polskich nazwisk ani wymówić, ani zapamiętać nie mogę.
— Jest to właśnie smutny wypadek mojego pana... Córka jego wyszła za niejakiego Treubergera...
Nazwisko to zdawało się zdumiewać asesora.
— Jakto?... Pani Treubergerowa!... Jéj Excelencya...?
— Jest córką mego pana Lubachowskiego — potwierdziła ekonomowa.
— A cóż ona robi? — badał Riedel ciekawie — ostygłszy z pierwszego zapału.
— Zdaje mi się — zimno poczęła Krzysia — że gdy ojca jéj wypędzą, pójdzie z nim...
Zamyślony asesor siedział długo milczący, a w końcu bąknął:
Curiose Geschichte!!
— Tak — przerwała mu ekonomowa — dla pana jest ona curios, a dla nas traurig...
— A to wszystko dlatego, że stary nie pilnował metryki — dodał zadumany asesor — i gdyby się ona znalazła...
— A! gdyby się ona znalazła! — wykrzyknęła Krzysia, oczyma czarnemi strzelając, jak piorunami.
Riedel, wyzwany w ten sposób, już z ust mające wyjść wyrazy powstrzymał... Nie uważał, jak w końcu rozmowy nadszedł był Baur i, dosłyszawszy, o co chodziło, potrącił go mocno, jakby chciał dać mu znać, że się za daleko zapędził.
Zmiarkował i Riedel, że mógł być źle zrozumianym, usta mu się zamknęły.
Krzysia tymczasem, szczebiocąc, a nie wychodząc z raz rozpoczętéj treści, liczyła wszystkie ofiary, jakie prawo pochłonąć miało.
Riedel miał czas opamiętać się, ostygnąć nieco, i wymódz na sobie, że w milczeniu zimném słuchał gorącéj powieści, którą, ekonomowa nie szczędząc barw, mu opowiadała. Baur, który spodziewał się z tego niebezpiecznego miejsca pokusy wyciągnąć przyjaciela, zobaczywszy, że staranie będzie nadaremne, wstał i wyszedł powoli.
Krzysia tak była ożywioną, tak piękną z tym zapałem, który ją opromieniał, że Riedel, zapomniawszy o Bożym świecie, nie myślał wcale od niéj uciekać...
Z głośnéj, zwolna rozmowa z nim ekonomowéj przeszła na cichszą i spokojniejszą... Na twarzy Krzysi widać było jakby promyk jakiéjś nadziei... Potrzebowała tegoż dnia powrócić do Lubachówki i, rozmówiwszy się z Riedlem, znikła.
Teraz dopiero Baur mógł go ztąd do pokoju przed salką bilardową wyciągnąć.
— Kochany asesorze — rzekł do niego — nieprzystoi mnie, młodszemu latami i w hierarchii służbowéj, robić ci uwagi, ale nie mogę pojąć twego zapału dla kobiety...
Riedel się poruszył niemal gniewnie.
— Dla kobiety... — zawołał — wcale niepospolitéj, na któréj podobną nie łatwo u nas trafić w Niemczech. Mamy dziś wszystko, nawet marynarkę, któréj niedawno początku nie było... ale kobiet u nas niéma... Z reszty poezyi odarło je nowe wychowanie i realistyczne dążności wieku. Dawniéj chlubiły się nasze kobiety odczuwaniem poetów i miłością ideału; dziś starają się o imię dobrych gospodyń... Takiego... esprit follet, jak to proste dziecię natury... ja w całych wielkich Niemczech nie wyszukam... Nie dziwuj-że się, iż mi głowę przewróciła.
— Szkoda głowy! — dodał Baur.
— Fenomenalna istota! — zamruczał, nie słuchając go już, Riedel.
Weszli do bilardowego pokoju, w którym smutne, uroczyste panowało milczenie, przerywane szeptami.
Wszyscy stali zbici w gromadkę i coś miedzy sobą cicho a ostrożnie rozpowiadali.
Piwno-bilardowe towarzystwo było dnia tego w wielkim komplecie. Oglądano się ku drzwiom i ilekroć w nich przesuwający się pokazywał Huba, wszyscy milczeli, albo zwracali się ku bilardowi, na którego suknie kule jeszcze zakończenie ostatniéj partyi zbiorowéj oznaczały...
— Nigdy w święcie się tego nie spodziewałem — mówił jeden z urzędników. — Nim się ten kąt zaludni, a nie zdaje mi się, ażeby to prędko nastąpić mogło, będzie istna pustynia i ruina...
— Ale — odparł drugi — niesłychana nieopatrzność tych ludzi winna tému... Niektórzy widocznie ocalić-by się byli mogli z łatwością, gdyby cokolwiek przezorniejsi byli...
— Któż tu zostanie? — szepnął dragi. — Ja nie znam ani jednego, którego-by precz wysadzić nie można... choć niektórych synowie służyli w wojsku...
Ruszano ramionami.
— Wyjątki i modyfikacye nastąpić muszą — rzekł inny.
— Nie sądzę — odparł milczący dotąd posiwiały już urzędnik — prawo to, może nie tyle dla dotykalnych swych następstw, jak dla moralnego wrażenia, które uczynić musi, zostało ukute. Zaprze ono drogę nowemu napływowi... Dlatego nielitościwém być musi, i nie oszczędzi nikogo... Wié o tém dobrze, najlepiéj pono, Treuberger, i dlatego własnego teścia ratować nie śmié, choć pono, jak mi donoszą, z żoną i dziećmi popadnie w konflikt najnieprzyjemniejszy.
— A my — dodał jeden z młodzieży, ocierając pałce, kredą przy bilardzie powalane, — a my, zostawszy się tu sami, będziemy jak piérwsi pionierowie na pustyni Ameryki... Przyznam się jednak, że gotowy kraj, opatrzony we wszystko, co do życia cywilizowanego jest potrzebne, przekładam nad ten, który tworzyć jeszcze musimy, nim go zaczniemy używać... Może być zaszczytną ta rola kolonizatora ziemi odzyskanéj, ale że ją ciężko będzie dźwigać, to ciężko!!
Nikt nic na to nie odpowiedział. Solinger, który stał z boku i ciągnął ze złego cygara dym nie lepszy, ręką zamachnął.
— Ja tu już jestem od bardzo dawna osiedlony — rzekł — dla mnie zmiany, które mają nastąpić, boleśniejsze są, niż dla waćpanów. Pamiętam tu czasy, gdyśmy, Niemcy i Polacy, żyli na takiéj stopie, iż się znośnego modus vivendi spodziewać było można. Ja, który znam dobrze Szwajcaryą, gdzie trzy języki obok siebie w najlepszéj żyją zgodzie, a protestantyzm z katolicyzmem wzajem sobie są pomocne, aby religijne uczucie nie wygasło, — sądziłem naówczas, że i tu się da wyrobić życie znośne. Tymczasem... tymczasem... — westchnął Solinger — gdzie Polak się ociera o Niemca, tam fatalizm pewnie się wmiesza... Kto rozpoczął, ja nie wiem: Polacy, czy my... Jak skoro dotknięto téj drażliwéj struny, która się narodowością nazywa, rozpoczęła się wojna... Dziennikarstwo dolewało oliwy do ognia, i dla popisu, dla rozgłosu, poruszyło kwestye, z których urosły potwory... Zamiast łagodzić namiętności... podżegano... Polacy chwalili się swoim oporem, wzywając rząd do boju... Trudno, aby kto z siebie drwić pozwolił, czując, że ma siłę. My, Niemcy, pisaliśmy niestworzone rzeczy na Polaków i Polskę, nie znając ich. Język ich zrobiliśmy jakimś dyalektem, literatury nie uznaliśmy, kultury zaprzeczyli, oplwaliśmy ich przeszłość, zamiast się nad nią litować. Nie było człowieka, który-by najmniejszą z siebie zrobił ofiarę dla pokoju i zgody... Jedna i druga strona kuła narzędzia różnego użytku z téj waśni... Polacy nam winni, że dziś są istotnie wytrwalsi, zabiegliwsi, umiarkowańsi, rozumniejsi, niż byli... Nasze prześladowanie, kłócie, budzenie, wyleczyło ich z odrętwiałości, dało cnoty, których nie mieli...
— Oho! oho! — przerwał stary urzędnik zgorszony. — Za daleko się posuwasz, panie Solinger, za daleko... Trzeba znać Polaków...
— Tak — wtrącił Solinger — gdybyś pan ich znał, jakimi byli, a porównał z tymi, jakich dziś widzimy, przyznał-byś mi, że oni na téj walce zyskali, myśmy stracili. Nauczyliśmy ich wojny!! Daliśmy im siły...
Westchnął stary i siadł na kanapie.
— Trzeba przyznać — po milczeniu dość długiém zawołał Riedel — że ci Polacy mają wprawdzie wad wiele i właściwości, które się tylko u nich znajdują, ale nie można im odmówić przymiotów... Umysły żywe, pojęcia bystre, tylko lekkomyślność niesłychana. Jak tu pojąć, żeby stary posiadacz kawałka ziemi, nie wiem, jak się on tam nazywa, ten teść Treubergera, mieszkał i gospodarował lat kilkadziesiąt, nie starając się o ubezpieczenie, o prawo obywatelstwa, które dawniéj nabyć mógł łatwo...
— Wspomnieliście Lubachowskiego — rzekł, wychylając się Solinger — ja go bardzo kocham! Złoty człowiek... Ale cóż z nim poradzicie, kiedy najpewniejszy jest, iż Pan Bóg w szczególnéj opiece miéć musi naród jego i jego samego. Zdaje więc wszystko na Pana Boga: a jeżeli padnie ofiarą téj swéj ufności w Opatrzność, powié na pociechę, że wolą jest Bożą, aby cierpiał za grzechy swoje i praojców.
Młodsi urzędnicy szydersko się uśmiechali.
— Co za smutne położenie kobiety — dodał Riedel — téj Treubergerowéj, pomiędzy mężem, który o ojcu jéj wiedziéć nie chce, a ojcem, skazanym na wygnanie.
Mówiono mi, że konflikt już nastąpił; małżeństwo tak, jak rozerwane, a dzieci... — Solinger nie dokończył.
— Mnie się zdaje — począł Riedel, marszcząc czoło — że starego można-by ocalić, i że J. Ex. Treuberger był-by za to bardzo wdzięczny. Sam on pewnie dotknąć się nie może téj sprawy, ale gdyby ktoś za niego postarał się...
— Przepraszam pana — z powagą rzekł Plowe, który się nierad mieszał do rozmowy — posuwasz się za daleko, tu nie ma nic do zrobienia, chyba w drodze łaski.
— Przepraszam pana radcę — odparł Riedel — idzie o jednę zaginioną metrykę... Ten stary, ojciec Treubergerowéj, tu się rodził.
— Nigdy o tém nie słyszałem — zawołał Plowe. — Wiadomo wszystkim, kiedy przybył objąć ten kawałek ziemi, z Królestwa.
— Co nie przeszkadza, że się tu mógł urodzić — odparł Riedel — jak twierdzą...
— Ale któż to twierdzi? — zawołał żywiéj Plowe.
— Jam to słyszał od téj ekonomowéj... — wybąknął Riedel.
Śmieszki, które się słyszéć dały wśród gromadki, zmieszały mówiącego — i urwał nagle, a chcąc czémś zakończyć, dodał:
— Doskonały materyał dla pisarzy dramatów i romansów.
Rozmowa, wyczerpawszy przedmiot, zwolna ustawała. Spoglądano na zegarki, wysuwali się niektórzy po angielsku, żegnali inni, pokój bilardowy opustoszał, i ostatni biedny kancelista, który w kącie się był zdrzemnął, przebudzony nagłe, nie dopiwszy kufla, wyniósł się, zawstydzony.
Huba sam jeden pozostał aa tém pobojowisku, smutny i zniechęcony. Z troską w sercu, począł pacierz wieczorny i, opatrzywszy światło, które przez noc musiało się palić, położył się do łóżka, obrachowując, ile straci, gdy to nieszczęsne prawo wejdzie w wykonanie.
To, co z nim, działo się ze wszystkiemi prawie w miasteczku i okolicy. Słabsi, których nazwiska dawały się na niemieckie przerobić, gotowi już byli zaprzéć się matki, byle uratować siebie... Huba téż polskość swą złożył-by w ofierze konieczności, ale wiara, którą wyznawał, była niestartą cechą pochodzenia... a wiary... Huba nie wyrzekł-by się za żadne skarby świata tego...
Pomiędzy innemi osobami, które w ogólnéj klęsce udział brały serdeczny, znajdował się i proboszcz a dziekan, mieszkający przy starożytnym w tém miasteczku kościele. Średnich lat, energicznego charakteru, życiem już do walki spokojnéj i beznamiętnéj wdrożony, ksiądz dziekan gotów był, choćby z narażeniem się osobistém, pomagać nieszczęśliwym.
Przewidywał on, że w wielu razach metryki chrztu i urodzenia posłużyć mogły za dowód miejscowego pochodzenia. Kościół i skarbczyk z zakrystyą, w któréj maleńkie archiwum złożone było... dwa razy w ciągu pół wieku się paliły, księgi metryk niektóre zupełnie zaginęły, inne poopalane, nie zasznurowane, nie miały urzędowego charakteru...
Mogły jednak posłużyć za wskazówkę i, na wszelki wypadek, ks. Krostek całe brzemię oszarpanych i na-pół spalonych ksiąg i zeszytów ściągnął na probostwo, starannie sam wertując je i doprowadzając do lepszego stanu.
Właśnie tą robotą był zajęty i sam przy niéj zastępował introligatora, gdy w piérwszym pokoju, audyencyonalnym na plebanii, odchrząkiwać i nogami posuwać zaczęto.
Był to sposób meldowania się zwykły... Ks. Roman zapytał: Kto tam? otrzymał odpowiedź: — Sługa ks. dziekana dobrodzieja; — i napróżno po głosie usiłując poznać jednego z licznych sług swoich, odparł:
— Proszę tu do mnie...
W progu ukazał się ulubiony ks. dziekanowi Dydak...
Lubachówka i stary jéj pan mieli to wielkie szczęście, że ludzie ich kochali... Starzec ten, wcielona przeszłość, z jasném czołem, z rezygnacyą szlachetną, ze spokojem ducha niezachwianym, nawet w nieprzyjaciołach narodowości obudzał poszanowanie...
— Jak się masz, moje dziecko? jak się masz? — przemówił dziekan, nie wstając od stolika, przy którym siedział bez sutany, z zakasanemi rękawami i twarzą zarumienioną od pracy niezwykłéj.
— Widzisz, żem się musiał na rękodzielnika przedzierzgnąć — rozśmiał się, — introligatora sumiennego niéma... a tu i najmniejszy szpargalik może miéć wagę. Lepię więc sam, jak mogę; ale to niemiłe rzemiosło, z powodu klajstru, którym się, chcąc nie chcąc, zawalać potrzeba...
Dydaś gotów się był zaofiarować do pomocy ks. Romanowi, ale godziny jego były policzone, powracać musiał i miał tylko zlecenie od starego prosić dziekana na obiad w niedzielę..
— Będziecie musieli głodem mrzéć dla mnie — odparł, poselstwo wysłuchawszy, dziekan — bo ja w Niedzielę, choć-bym się jak śpieszył, przed godziną piérwszą nie mogę być w Lubachówce.
— Jegomość kazał powiedziéć, że będzie czekał choćby do trzeciéj — rzekł Dydaś.
To mówiąc, przystąpiwszy do stolika, na którym papiery rozłożone były, przypatrywał się ciekawie pożółkłym arkuszom.
— Cóż to za regestra? — zapytał po cichu.
— Metryki — odparł ks. Roman — ale niektóre z nich w ogniu były i skrawki ledwie ocalały... Kto wie? dziś i to przydać się może...
— Mój Boże! — zamruczał Dydak — gdyby jakiém szczęściem znalazła się w tych szpargałach metryka starego pana!...
— Jakim sposobem? — odparł ksiądz, nie przerywając roboty — kiedy on tu przybył z Królestwa?
— Ale mówią, że w Księztwie się rodził — dodał Dydaś. — Nasza ekonomowa zaklina się, że sto razy to słyszała, iż rodzice pańscy mieszkali w Księztwie i on tu miał przyjść na świat. Ano, metryki niéma...
— Niéma? — zapytał dziekan. — To mi ciekawą dopiéro rzecz powiadasz! Niéma metryki? czyż to być może?
— Słyszałem to z ust pana — odparł Dydaś — iż nie wié nawet, gdzie na świat przyszedł...
Dziekan zamyślił się i karty, które trzymał w ręku, wysuwały się z nich. Spojrzał na lata, poznaczone na marginesie, utkwił w nie wzrok i nierychło podniósł go na Dydasia.
— Ileż sobie pan wasz lat liczy? — zapytał.
— Ja sądzę z tego, com słyszał, że chyba blizko mu do ośmdziesięciu — odezwał się Dydak. — No, i w tym wieku, gdy już spocząć-by się należało, my z nim Bóg wié dokąd ztąd podróżować będziemy musieli... Znosi on to, jak wszystko, co go spotka, poddając się woli Bożéj; ale, mimo pobożnéj rezygnacyi, ja się lękam, aby tęsknota za tą kochaną Lubachówką nie dobiła go.
— Porzuć-że! — zawołał dziekan — jeszcze do wygnania i wyganiania nie przyszło, a Pan Bóg łaskaw na sługi swoje...
Dydaś zamilkł zasmucony; obawiał się mówić więcéj, pokłonił się, powtarzając, że z obiadem czekać będzie, i wyszedł.
Ksiądz Roman długo potém siedział, z oczyma wlepionemi w papiery, i usta jego mimowolnie powtórzyły:
— Gdyby się metryka znalazła!...

KONIEC TOMU PIÉRWSZEGO.


Schinznach. — Montreux. — Genewa 1886 r.






CZARNA GODZINA

POWIEŚĆ

PRZEZ

J. I. KRASZEWSKIEGO.


«Wer Funken sät, der
erntet Flammen».
Przysłowie.



TOM II.




WARSZAWA.
Nakład i druk S. Lewentala,
Nowy-Świat Nr. 41.
——
1888.


Дозволено Цензурою.

Варшава, 15 Октября 1887 года.






Po chwilach gorączkowego niepokoju, jakie poprzedziły zapowiedziane prawo, mające wiele tysięcy rodzin wyrwać z tych miejsc, do których długiemi latami przyrosły, po tém oczekiwaniu straszliwém, które targały nadzieje i zwątpienie, — piérwsze wyroki banicyi nagle się, jak grad i pioruny, posypały... Któż opisze ten stan kraju, którego mieszkańcy nagle, jakby się im ziemia pod stopami zachwiała, uczuli się bezdomymi, sierotami... skazanymi bez winy... Nikt nie miał zasobów na złą czarną godzinę, bo nikt takiéj godziny kary Boskiéj nie przewidywał...
Śmierć dla wielu była-by lżejszą nad ten wyrok nielitościwy... — W świat! wy na téj ziemi żyć prawa nie macie!...
Konieczności politycznych, które zmuszały zapomniéć o prawach ewangelicznych, o moralności chrześcijańskiéj, i zamiast miłosierdzia podnosić hasło nienawiści i prześladowania — nie pojmowały masy ludzi. Dla nich moralność jedną jest tylko; prawo więc okrutne było uświęceniem okrucieństwa, zachęceniem do bezlitości...
Można było przewidziéć niechybne skutki prawa — z obu stron zaostrzone uczucia wrogie... Przysłowie jakieś powiada słusznie: „Kto sieje wiatr, ten zbiera burzę.“
Stary Lubachowski dotąd patrzał zupełnie spokojnie na to, co się zapowiadało; przekonanym był, że wieści są przesadzone, że groźba okaże się niewykonalną. Przywykłym był przez długie życie, że, nawet gdy się uciekano do takich środków w polityce, które z ogólnemi prawami moralności się nie zgadzały, ubierano je, osłaniano, tłómaczono w ten sposób, aby choć pozór jakiś sprawiedliwości przybierały. Tu cynicznie występowała nienawiść, zemsta i wzgarda prawd wiecznych. Starzec nie wiedział już, na jakim się znajdował świecie... milczał.
Otaczający go widzieli w twarzy, czytali w milczeniu, że był przybity tak, iż o sobie wcale myśleć nie mógł. Troszczyli się więc tém mocniéj o niego. Spodziewano się jakiéjś pomocy i poparcia z góry od Treubergerów; lecz z tamtąd nie było słowa.
Biedny Lubachowski na swą obronę miał tylko nic nieznaczącego Dydaka, krzątającą się rozpaczliwie ekonomową i bolejących nad jego losem ludzi bezsilnych: księdza dziekana, Solingera i t. p.
Frejer, zmuszony do neutralności i bezwładności, zasłaniał się od Dydaka siostrzenicą, a to, co chciał zrobić niepostrzeżony, donieść lub poddać, zdawał na przyjaciela, Brausego.
Starego Lubachowskiego, który był powszechnie szanowany i lubiony, rzadko kto po-za Lubachówką widywał, a tu téż mało kto bywał i nic nie przyciągało.
Dokoła już wszystko wrzało groźnie i zapowiadało burzę, a Lubachowski nic jeszcze nie czynił, aby ją od swéj głowy odwrócić.
Nadzieja znalezienia metryki, o któréj prawiła Krzysia, okazała się próżną. Ksiądz Roman przewertował najstaranniéj wszystkie księgi i notaty ze znacznego lat przeciągu, i żadnego w nich nie znalazł jéj śladu.
Od córki staruszek nie miał żadnéj wiadomości, zgłaszać się do niéj nie chciał, aby jéj niepokoju nieprzymnażać... Dydak napróżno mu codzicń przypominał, iż coś było potrzeba przedsiębrać.
— Wola Boża... a kiedy nic do czynienia niéma, — odpowiedział stary zimno — czekajmy, aż się coś stanie. Ja o niczém nie wiem...
Krzysia, pracująca nadaremnie nad Riedlem, latająca do miasteczka, zaklinająca urzędników, aby o starcu zapomnieli i nie zatruwali mu dni ostatka, powracała zapłakana. Nikt jéj nawet nadziei nie robił, aby prawo wyminąć i wyjątek można uzyskać.
— Jeżeli się metryka znajdzie — mówił Riedel — zmieni się postać rzeczy: naówczas nikt go nie zaczepi; ale potrzeba, aby dokument był urzędowy, autentyczny.
Lubachowski, gdy mówiono o metryce, ruszał ramionami i śmiał się dobrodusznie.
— Imaginacya jest — mówił — żebym ja się tu rodził... to nie może być.
I więcéj powiedziéć nie chciał.
Ciągle pobudzany do uczynienia jakiegoś kroku, naostatek Lubachowski, którego listem zaproszono do Poznania na naradę nad prawem nowém, z takim zapałem przyjetém przez Izby, — choć zjazdów nie lubił i, z każdego wracając, powtarzał: „Wodę warzyć, woda będzie“, — postanowił udać się na miejsce oznaczone.
Zjazd ów, w jednym z najznaczniejszych domów okolicy zapowiedziany, zgromadził bardzo wielką liczbę obywateli; o siebie lub o pracowitą ludność troskliwych i niespokojnych.
Gdy Lubachowski nadjechał skromną swoją bryczyną, — dziedziniec, plac przed bramą pałacową, podwórza dalsze, pełne były powozów, bryk, koni i czeladzi. Na pokojach zastał gwar i wrzawę, wśród któréj ledwie się było można dać słyszéć i coś pochwycić.
Znaczniejsza część zebranych tu panów osobiście nie była zagrożoną wcale: ale wiedziała przecież iż, dziś nie dotknięta, jutro uczuje skutki prześladowania.
Wchodzącego starca witano po drodze sympatycznemi uściskami ręki, ale nikt nie śmiał pytać, czy w istocie, jak wieść chodziła, należał do proskrybowanych. Niektórzy przewidywali, że w takim razie mógł potrzebować pomocy, a śpieszyć z nią — nikt nie miał ochoty...
Gospodarz, postać wielce poważna, imienia głośnego od wieków w Wielkopolsce, witał gości protekcyonalnie.
Zobaczywszy Lubachowskiego, skinął mu głową.
— Mój kochany Lubachowski — odezwał się — słyszałem... prawdaż to? Ty, ty, osiadły lat tyle... przecież masz potężne plecy w zięciu... Możesz to być?!
Stary ze spokojem największym słuchał, nie okazując wzruszenia.
— Tak jest — odparł — powiadają, że mnie téż precz wyżeną... powiadają... Zięć ani córka nie mogą nic, choćby chcieli, a ja...
Wrzawa się na temat starca Lubachowskiego rozpoczęła. Jedni mówili, że przecież jeszcze nic niéma; drudzy, że... prawo nielitościwe jest i żelazne...
Każdy prawie ze stojących dokoła przywodził jakiś fakt oburzający. Nie dawano nawet biednym, obarczonym rodziną, chorym, czasu do przygotowania się, do zaopatrzenia. Niektórych głodnych i umierających wyrzucono już za granicę, a żołnierze, pilnujący jéj z drugiéj strony, z obumierającymi z głodu i zimna chlebem i odzieżą się dzielili...
Wśród zebranych i opowiadających o piérwszych skutkach prawa, które niezwłocznie w wykonanie wchodziło, trzech szczególniéj panów wyróżniało się tém, iż wszyscy się ku nim zwracali.
Byli to deputowani, którzy starali się napróżno bronić swych współziomków, a teraz tłómaczyli się tu, dlaczego nic uczynić nie mogli. Jeden z nich, w którym z saméj powierzchowności retora znakomitego odgadnąć było można, właśnie mówić rozpoczynał.
— Z naszéj strony — rzekł — nawet nieprzyjaciele to przyznać muszą, uczyniono, co tylko było podobna. Proszę czytać nasze wystąpienia, mowy i obronę praw naszych... Potomność rozstrzygnie pomiędzy nimi a nami. Największa wina w popełnieniu téj krzyczącéj przeciwko nam niesprawiedliwości spada na ohydne, niecne dziennikarstwo niemieckie...
Przerwano mu szmerem; kilka razy tylko „potomność“ dała się słyszéć po-nad wrzawą zagłuszającą.
Niektórzy z panów, co tu stali, zobaczywszy Lubachowskiego, zwrócili się do niego z pytaniami:
— Prawdaż to?
— Musi być prawda — odparł stary — bo jestem w istocie przybyszem i, choć mam posiadłość, obywatelstwa nie mam. Niepodobna więc, aby dla mnie wyjątek zrobiono...
— A jego excellencya? — zapytał jeden z obywateli.
— Nic zwracałem się do niego o to, abym go nie naraził na konflikt zbyt przykry — odparł stary. — Lata moje policzone... potrafię cierpiéć... należy myśléć o tych, którzy wszelkich pozbawieni środków, znajdą się w najstraszliwszéj ostateczności.
Stojący obok syknął.
— Zmiłuj się, mój Lubachowski, tylko już żadnych składek, żadnych podatków, żadnych ofiar pieniężnych ze strony naszéj nie żądajcie i nie wnoście; protestuję z góry. My jesteśmy wycieńczeni, zubożeni, niemal już zbankrutowani wszyscy. Galicya i Królestwo, daleko szczęśliwiéj sytuowane, mogą...
Hałas zagłuszył mówiącego, któremu Lubachowski nic nie odpowiedział.
W zgromadzeniu, które obradować i naradzać się miało, panował taki zamęt, umysły były tak rozdrażnione, przybyli tu przywieźli z sobą tak mało określone pojęcie położenia, a rozprawy poczynały się od takiego zawichrzenia, iż z góry przewidziéć było można, że zjazd się rozbije bezskutecznie.
Wrzawa i ruch ten bezładny trwały już dosyć długo, gdy jeden ze zwykłych promotorów zebrań ludowych i mityngów, donośnym głosem wniósł, aby naprzód uchwalono jaki-taki porządek.
Prawie jednogłośnie wybrano dwu prezesów, czterech sekretarzy... i o ostateczny między nimi wybór rozpoczęto się kłócić. Widoczném było, że dwa jakieś obozy, którym dwie sobie nieprzyjazne przodowały osobistości, i tu zetrzéć się miały.
Gospodarz, któremu to niemiłém było, usiłował skłonić do zgody, ale, zamiast niéj, dokazał tylko, że, pomimo zaklęć jego, kilku panów zniknęło i wyszło, usuwając się, a reszta wzajemne sobie winy w oczy wyrzucać zaczęła...
Stary Lubachowski, dla którego stan ten umysłów i różnice zdań w rzeczy, niepodlegającój wątpliwości, były nowemi i niezrozumiałemi, prosił o głos.
— Niech mi wolno będzie uczynić jednę uwagę — rzekł — ja tu nie widzę najmniejszego powodu do sporu. Spotyka nas nieszczęście wielkie, szukać musimy środków zaradzenia mu... na to się godzimy wszyscy... Kto nam w naradach będzie przewodniczył, o to mniejsza...
Nie dano mówić staremu, który cofnął się i zamilkł.
Zamęt się nie uśmierzał, wrzawa nie ustawała... Jeden z przybyłych ze stolicy wystąpił ze zdaniem, że wspólnemi siłami zbiorowemi nic się nie da uczynić, że każdy indywidualnie powinien starać się ulżyć nieszczęśliwym... ale nikomu nic narzucać i nakazywać nie można. Ktoś drugi poszedł daléj:
— Mnie się zdaje — wtrącił — że nic zrobić nie można, i że radzić jest próżno... Im się więcéj poruszać będziemy, tém silniejsze obudzim prześladowanie...
Zakrzyczano go... — Usque ad finem! walczyć należy.
— Tak jest — dodał kto inny — ale ziemi bronić, a nie ludzi, których nie ocalimy. Rozkazy są wydane, każdy poszukuje, kogo-by mógł wypędzić, aby się zasłużył. Nie ulitują się oni umierającym, ani chorym, ani złamanym wiekiem... Wszyscyśmy niebezpieczni.
Do narady przyjść nie mogło. Powtarzały się narzekania, przerywał jeden drugiemu, środka zaradczego nie podawał nikt.
Deputowani apellowali do potomności; wierzyli w to, że opinia publiczna całego świata stanie za pokrzywdzonymi.
— Ale cóż dziś kogo obchodzi opinia? — wtrącił jeden z przytomnych — im się okrutniejszym kto wsławi czynem, dowodzącym energii i siły, tém chlubniejszy jest nim... Patryotyzm idzie przed moralnością, w imię jego wszystko wolno. Okrucieństwo bohaterstwem się nazywa...
Gospodarzowi nakoniec, wśród tych hałasów coraz gorętszych, udało się spokojniejszą cześć zebranych wydzielić, ściągnąć do bocznego pokoju, i tu uchwalić jakiś porządek dzienny. Ponieważ on sam przewodniczyć tu nie mógł, obrany średnich lat, silnym głosem obdarzony mężczyzna, zajął miejsce prezesa.
Przygotowany zawczasu orator, wprosił się piérwszy po zagajeniu do głosu, pod pozorem, iż pocznie od skreślenia obrazu stanu obecnego... Ażeby radzić złemu, trzeba je znać.
— My je znamy! — sprzeciwił się ktoś inny, któremu także do głosu było pilno. — Wiemy doskonale o co chodzi: o wytępienie nas; myślmy, jak się bronić...
Nie mogło być szczęśliwszéj sposobności dla jednego z wymownych członków parlamentu, który na ostatnich wyborach przepadł i nie został wybranym do wypowiedzenia mowy, dawno obmyślanéj, o solidarności narodowéj.
Była to wprawdzie „okupacya“ studencka na temat dany, ale pięknie ułożona i do żadnego praktycznego nieprowadząca rezultatu.
Mówca jeszcze ocierał pot z czoła, gdy zaprotestowano, że ofiar i pomocy nieszczęśliwym prowincya nie była w możności przynieść.
— A poco-żeśmy tu się zebrali? — zawołał ktoś ze zgromadzenia.
Chwila głuchego milczenia tylko odpowiedziała na to pytanie.
— Proszę o głos!
— Proszę o głos! — dało się słyszéć z boku.
Obrońca ziemi, który już raz odzywał się za nią, żądając, aby narady głównie zwrócić na nią, powtórzył swoje: — Szukajmy środków obronienia ziemi...
— Probowaliśmy już Tellusa! — zawołał z boku ktoś nieznaczny — wątpię, aby kto miał ochotę doświadczenie to powtórzyć.
Głośne wołanie zmieniło się w szepty. Mężczyzna blady, wyżyty, twarzy niegdy pięknéj, ale straszliwie potarganéj życiem, która ją uczyniła wstrętną, wystąpił parę kroków. Oblicze jego malowało niemal wzgardę dla tych, których spodziewał się miéć przeciwko sobie.
— Bardzo to dobrze — odezwał się — ze stanowiska górnego patryotycznego, kazać nam trzymać się ziemi, zabraniać jéj sprzedaży... ale gdy majątek długami jest obarczony, ja mam dzieci i ocalić im mogę fundusz, sprzedając Niemcowi ziemię za dobrą cenę, jakiéj u swoich nie dostanę; możnaż mi poczytać za zbrodnią, że ziemi się zrzeknę dla dzieci!... Niech panowie patryoci złożą pieniądze i ziemię ratują, nabywając ją u mnie po téj cenie, jaką Niemiec daje. Za cóż ja jeden mam tracić...
Hałas powstał tak wielki, iż nic już wśród niego rozeznać nie było można, oprócz gwałtownéj oppozycyi. Ten, który pytanie rzucił, potrącany, ściśnięty wejrzeniem zimném, z góry bronił się napaściom.
Zarzucano mu zmarnowanie majątku, rozrzutność, zbytki, i niewiedzieć jak-by się to skończyło, gdyby jeden z główniejszych przewódzców nie począł mówić o gwałtownéj potrzebie założenia banku, który-by przychodził w pomoc...
— Kredyt nas gubi — wtrącił inny — a panowie go chcecie ułatwić. Pożycza się, marnuje, dług pozostaje... i tak idziemy do zguby. Chyba-by razem z pożyczką ustanowić nad zużytkowaniem jéj kuratelę...
— A to pięknie! — zawołał ktoś — dopiéro-byśmy się na śmiech i pogardę wystawili...
— Pożyczki, pożyczki — odezwał się inny — pożyczki nas gubią. Majątek daje trzy procenta, a my od pieniędzy, obracanych na kupno lub ulepszenia, płacimy pięć i sześć albo więcéj.
W jednéj grupie śmiech się dał słyszéć tak rozgłośny, że zagłuszył wszystko. Ten wybuch tak się wydał dziwnym i nie w miejscu, że niektórzy ze znajdujących się w sali wyszli zasępieni.
Lubachowski, który się tu przysłuchywał także, przekonany już, że wszystko to do niczego nic prowadzi, wysunął się cicho.
Miał już nieznacznie prześliznąć się ku drzwiom, by szukać swojéj bryczki i powrócić do domu, gdy mu stary znajomy zastąpił drogę. Podali sobie ręce. Znali się niegdyś w czasach lepszych, gdy Lubachowski zajmował się interesami księcia. Rochowski, (tak się zwał przyjaciel stary), wydał był późniéj córkę za obywatela w Poznańskiém i, majątek oddawszy synowi, sam przemieszkiwał przy niéj. Znajdował, że tu mu w Wielkopolsce przyjemniéj żyć było. Z Lubachowskim spotykali się rzadko. Przywitanie było tém serdeczniejsze.
— Cóż ty, mój stary — odezwał się Rochowski, z czułością niemal mu się przypatrując — co porabiasz? jak ci się powodzi? Córka, wnuki?
Lubachowski się zarumienił. Wzięli się pod ręce i poszli do gabinetu, gdzie — o cudo! — z zebranych obywateli kilku, przy zielonych stolikach, grało w karty... Rochowski z towarzyszem siedli na boku.
— Córkę — odparł stary — widuję bardzo rzadko, wnuków prawie nigdy. Obawiam się, abym, jako nieosiedlony, ale zamieszkujący tylko w Poznańskiém, nie był zmuszony go opuścić...
— Możeż to być? a zięć? tak wysoko stojący urzędnik?
— To właśnie mu nie dozwala mną się zajmować — odparł Lubachowski.
— O mnie, wiész? — z uśmiechem ironicznym wtrącił Rochowski.
— Nic nowego nie słyszałem.
— To ja ci powiem — dodał stary przyjaciel. — Mieszkałem tu u córki za paszportem. Zdaje mi się, żem się nie mieszał do niczego, tymczasem kazano mi kraj opuścić...
— Dla czego?
— O przyczynę pytać nie wolno — dokończył Rochowski z ironicznym pół uśmiechem. — Wkrótce nam Polakom przejeżdżać nie będzie dozwoloném przez Wielkopolskę i dłużéj dwudziestu czterech godzin nie zapowietrzać sobą atmosfery pruskiéj.
— Nie do wiary! — szepnął Lubachowski.
— Wkrótce młodzieży tu nieurodzonéj, zamknięte zostaną uniwersytety niemieckie.
— Dziwne! — szepnął stary. — Cóż więcéj?
— Ja sądzę — mówił Rochowski — że się to skończy chyba na wybijaniu nas, gdziekolwiek się pokażemy. Mieliśmy zuchwalstwo przez lat sto opierać się niszczeniu i łupieniu; nie wymarliśmy, jak żądano, więc zostali zmuszeni biedacy sami się wziąć do wytrzebienia nienawistnego plemienia..!
Dwaj starzy popatrzyli na siebie łzawemi oczyma.
— Powiedz mi, spodziewał się kto z nas dożyć takich czasów? — spytał Rochowski.
— Nikt z nas pojęcia takiego stanu miéć nie mógł — odparł Lubachowski — bo któż-by się był spodziewał powrotu do takiego podziału ludzi, których część jedna prawnie drugiéj katem się ma stać i z tego szukać chluby? Mnie się dziś jeszcze zdaje, że to sen i zmora, a nie rzeczywistość...
— Smutno mi opuścić córkę i wnuczków, — westchnął Rochowski, — pocieszamy się tém, iż czasem w Galicyi spotykać się będziemy mogli.
— Mój Rochowski, — odezwał się po namyśle przyjaciel, — ja jestem pustelnikiem, mało kogo widuję, niewiele słyszę, z tego powodu może nie wszystko rozumiem. Tak surowe środki przeciwko nam zastosowane być nie mogły bez przyczyny. Cośmy zawinili? czém na to zasłużyliśmy nie wiem; zdawało mi się, że nam umiarkowania, ducha pojednawczego, spokoju w umysłach przybyło, żeśmy nikomu nietylko groźnymi, ale nawet nieprzyjemnymi być nie mogli... Cośmy zawinili?
— A no, Bóg mi świadkiem, nie wiem, — odparł Rochowski, — jak piorun spadło na nas to prześladowanie. Nie rozumiem go, ale sądzę, że bez rachuby nie przyszło... Co z sobą poczniesz?
— Nie wiem — krótko odparł Lubachowski. — Słyszałeś zapewne; co stary Chłopicki, który nie bezpieczne miejsce zajął w czasie bitwy pod Grochowem, odpowiedział pytającemu go: dlaczego tu stanął. — Toute place est bonne pour se faire tuer. Ja téż mógł-bym ci powiedziéć: wszędzie mi umrzéć będzie jednakowo...
— Mylisz się, mój stary, — rzekł Rochowski, ani żyć, ani umierać nie jest objętném gdzie?
Zamilkli oba. Lubachowski wyciągnął rękę do przyjaciela.
— Nie mam już tu co robić, — rzekł... — Chciałem się przysłuchać naradom, spodziewając z nich jakiegoś skutku... widzę, że tu tylko się rozjątrzy więcéj, co się pojednać było powinno... Wolę na to nie patrzéć, ani tego słuchać...
Wstał stary, ale w téj saméj chwili gospodarz zastąpił mu drogę...
— Cóż to znowu? wybierasz się!
— Sądzę, że niéma tu co robić?
— Przepraszam cię, ja od obiadu nie puszczę — dodał z tą miną pańską, która się oznaczać zdała: takiego obiadu nie znajdziesz w domu... Rochowski, zaproszony również, musiał pozostać.
Tymczasem w bocznym pokoju, gdzie rodzaj posiedzenia daléj się przeciągał, trwał gwar, nieustający na chwilę, przerywany tylko głośniejszemi okrzykami, śmiechami i krótkiemi momentami milczenia. Wchodzili tu jedni, wychodzili drudzy znużeni. Narada, zupełnie zwichnięta, zboczyła na manowce. Mówiono o gospodarstwie, o machinach, o cenie ziemi, liczono, ile ludności już pochłonęła emigracya, tajemniczemi jakiemiś podbudzona środkami, ile jéj odejmie obecne wyganianie...
Najgwałtowniéj z razu rozprawiający stygli i ziewali; w pokoju się przerzadzało i przewidziéć już było można chwilę, gdy mała gromadka przy stoliku zebrana pozostanie sama.
Z dala słychać było turkot bryczek tych gości, którzy dłużéj już na spóźniony obiad czekać nie chcieli. W tém zawołano — do stołu... Nowe życie wstąpiło w pozostałych gości...
Przez drzwi szeroko otwarte widać było salę jadalną, dwoma długiemi stołami zastawioną, po-za którą jeszcze dwa pokoje dodatkowemi stolikami ją uzupełniały...
W dosyć już wesołém usposobieniu zasiadano do — patryotycznego barszczu...
Jeden z najstarszych deputowanych, który od bardzo dawna mawiał mowy i podpisywał protestacye, odezwał się na głos, pocieszając tych, którzy posępni szli zwolna do zajęcia miejsc swoich.
— Panowie moi! ja wam powiadam, że się tu obawiać niéma czego. Nie dano nam rady przez lat sto z okładem, nie lepiéj poskutkuje prawo nowe... Niech nam tylko stale służy to godło narodowe, które choć się w kieliszku narodziło, z życiem się powinno zrosnąć: kochajmy się! To znaczy, trzymajmy się, brońmy i nie dawajmy się rozbić na stronnictwa i obozy. Niebezpieczeństwo nie jest w prześladowaniu, ale w rozkładzie i rozprzężeniu.
Wszyscy głośno przyklasnęli prawdzie uznanéj i uczutéj od dawna, ale, jak zawsze, jak wszędzie, każdy, mówiąc to, wzdychał, ażeby mu się poddali inni, a sam żadnych ustępstw nie chciał czynić nikomu. „Kochajmy się“ więc wychodziło na miłość platoniczną, która, wstawszy od stołu, znikła...
Przy obiedzie nawet najposępniejsze twarze się trochę rozjaśniły, jeden tylko Lubachowski milczący i zadumany pozostał z Rochowskim w kątku.
Rochowski patrzał, słuchał i poruszał niekiedy ramionami. Kto, jak on, znał położenie kraju i ludzi, mógł się w istocie dziwić wesołemu usposobieniu towarzystwa, przypominającego... tratwę Meduzy...
Nie można było poznać po tych ludziach, jak wielkie im wszystkim zagrażało niebezpieczeństwo.
— Patrz, — odezwał się do Lubachowskiego, — kto-by tu wszedł, spojrzał i posłuchał nas, czyż nie mógł-by sądzić, iż jesteśmy najszczęśliwsi, że tryumfujemy? Na wszystkich twarzach widać swobodne wesele... promieniejącą radość, choć zaprawdę cieszyć się niéma czém. Jest to zapewne siłą, gdy wobec groźnych wypadków ludzie umieją zachować całą przytomność, spokój ducha, swobodę myśli, męztwo cywilne... ale u nas pozory mylą, promieniste twarze te nie są wyrazem siły, tylko płochości. Mówią one wszystkie: „Jakoś to będzie“! a to wyrażenie znaczy, że osobiście człowiek potrafi czoło stawić wszystkiemu, ale sprawy ogółu zdaje na Opatrzność.
W istocie przygnębienia nie widać już było na twarzach, ani się ono przebijało w mowach. Można było sądzić, że rachowano na siły własne i ufano im; Lubachowski był zgorszony tą lekkomyślnością.
— Gdyby o nas szło tylko, — rzekł w końcu do Rochowskiego, — szacował-bym męztwo, z jakiém znosimy co nas spotyka; ale najdotkliwiéj na tém ucierpi lud biedny, wyrobnicy, których praca jest bogactwem, z których żaden nie ma nietylko zapasu na drogę, ale chleba na jutro, obciążeni rodzinami, bez odzieży, bez wozów i koni. Jutro wyrzucą ich za granicę. My znajdziemy przytułek, albo u rodzin, lub za grosz gdzieś płatną gospodę: oni nie wiedzą, dokąd ich popchnie los... może za Wołgę... może gdzieś w niezamieszkałą pustynią... przez stepy, które pieszo przebywać będą musieli.
Są to przecie bracia w Chrystusie dla nas chrześcijan, a bracia po krwi dla narodowości wspólnéj... a my im, śmiejąc się, ginąć dajemy.
— Cicho, — mruknął Rochowski, — aby nas nie posłyszano... Wiész, że tu już większość uchwaliła, aby wszystko zdać na braci Galicyan i koroniarzy. Wielkopolska, gdy idzie o grosz, rada zawsze złożyć się ubóztwem swojém... Niéma więc co mówić o losie ludu.
— Tak, — odparł stary, — mówić niéma co, ale my, mój Rochowski, powinniśmy podzielić się ostatkami...
Zamilkli; ktoś właśnie opowiadał o losie znanego obywatela, którego majątek szedł na subhastę.
— Ale to nie może być, — zaprzeczał gospodarz. — Widzieliśmy go w ostatni karnawał występującego tak świetnie...
— I to go dobiło, — dodał opowiadający. — Do ostatniéj godziny ze stoicyzmem i dumą trzymał się, nie zmniejszając swego etatu... Nie odprawił strzelca, nie sprzedał koni, nie zmniejszył służby, impavidum ferient ruinae. Z dnia na dzień, z wielkiego pana spadł na bezdomego bankruta...
— To nie może być — powtórzył gospodarz. — Ja panom wytłómaczę, jak się to stało. Panowie znacie stryja jego, bogacza, skąpca, który mu pomódz nie chciał do dalszego prowadzenia życia na téj stopie... Wszystko to jest manewrem, aby skąpca zmusić do dopomożenia synowcowi...
— Ale on grosza nie da! ja go znam! — przerwał ktoś z końca stołu.
— I ja go znam: jest równie skąpy, jak dumny — dodał inny — duma zwycięży... Synowiec jego reprezentuje rodzinę...
— A! a! — rozśmiał się inny — skąpiec obliczył, iż wygodniéj mu będzie reprezentować ją samemu.
Śmiano się i zakładano.
Ktoś począł o cukrowarniach i cukrze; ale słodka rozprawa nie trwała; cukiernicy złe robili interesa, cukier spadał...
Lubachowski i Rochowski mieli sposobność przysłuchać się najrozmaitszym ciekawym relacyom; tylko już o prawie, dla którego się zjechano, mowy nie było. Wszyscy się czuli przez nieustanne zajęcie niém znużonymi.
Obiad z deserem i kieliszkami przeciągnął się tak długo i przybrał charakter tak odmienny od celu zgromadzenia, że w końcu zapomniéć było można, po co się tu zjechali owi obywatele, mający ratować ojczyznę.
Po obiedzie, stoliki do kart już stały przygotowane, przy czarnéj kawie mowa była o stadninie jednego z tych panów.
Lubachowski, nie pożegnawszy nikogo oprócz starego Rochowskiego, wysunął się szukać swojéj bryczki, i pogrążony w sobie, modląc się nie ustami, ale duchem, pojechał do domu.
Nieopodal od dworku uderzyło go to, że w oknach zobaczył światło i służbę swą, kręcącą się około ganku. Było to czémś tak dla niego niezrozumiałém, że, stanąwszy u ganku szukał oczyma... czy się gdzie nie paliło.
W tém cień stanął przed nim, którego rozpoznać nie mógł, i córka rzuciła mu się na szyję.
Obok niéj stał dorosły chłopak, którego on nie znał: Grześ towarzyszący matce.
Lubachowski na wstępie się rozpłakał, nie śmiał pytać, ale głos wewnętrzny mówił mu, że przybycie córki i wnuka, jak on sądził na pożegnanie, zwiastowało zbliżające się niebezpieczeństwo.
Spoglądał z czułością na Grzesia, który miał coś z rysów matki i typu polskiego; ale wychowanie pruskie, karność żołnierska, zrobiły z niego istotę zupełnie różną od tego, co starzec we wnuku znaléźć się spodziewał.
Na twarzy córki ostatnie miesiące straszliwie się wypiętnowały. Oczy miała wpadłe a powiększone, policzki pofałdowane, usta zaciśnięte, skórę na skroniach jakby przyschłą do kości... Cierpienie malowało się na niéj ze straszliwą wyrazistością rozpaczy.
Lubachowski tém spokojniéj zrezygnowanym potrzebował okazać się przed córką.
— Rozumiem przybycie twoje — odezwał się do niéj — chciałaś się ze mną pożegnać... Wdzięczen ci jestem, ale ja jeszcze żadnego nie odebrałem rozkazu, nic nie wiem o losie moim...
— Ja téż nie przybyłam cię pożegnać, kochany ojcze — odpowiedziała Marynia — ale oświadczyć gotowość towarzyszenia ci wraz z wnukiem. Chcę twój los podzielać...
— Wierz mi, Maryniu, że to-by mi go tylko cięższym do dźwigania uczynić mogło — rzekł stary. — Ofiary, jaką-byś chciała zrobić dla mnie, przyjąć nie mogę.
— Dlaczego? — zawołała Treubergerowa — mąż mój wcale mnie nie potrzebuje, chłopcy dorośli... Dom, w którym ja mojego pochodzenia i narodowości wstydzić się muszę, obrzydł mi. Tyś stary, tyś sam, bez opieki... dlaczegoż-bym ci towarzyszyć nie miała? Choćby dla okazania oprawcom, jak my cierpiéć umiemy... wszyscy... razem... chcę być z tobą.
— Ani ty, ani Grześ nie możecie mi towarzyszyć — przerwał stary. — Chłopca tego przyszłość cała tu, przy ojcu... ja mu żadnéj dać nie mogę innéj, nad zamianę jednego cierpienia na drugie, nieznane, którego zmierzyć nie umiem...
Wśród téj rozmowy wbiegła powtórnie Żabska, prowadząca z sobą ekonomową. Szło o dowiedzenie się od niéj, co teraz ciągle prawie w miasteczku przebywała, usiłując przeciągnąć katastrofę, czy ona istotnie wprędce zagrażała.
Krzysia wbiegła, wielce poruszona, zaledwie mogąc mówić, i na jéj młodéj twarzyczce znać było znużenie. Od dni wielu, nie mając czasu ani jeść, ani spocząć, żyła tylko kawą i bułką... zaziębiła się i kaszlała.
Na zapytanie Lubachowskiego pośpieszyła mu odpowiedziéć uspokajająco, choć sama wcale nie była spokojną. Rozkazu żadnego nie było jeszcze, a urzędnicy wątpili, czy wydany zostanie...




Nieprawdopodobném mogło się wydawać, co się działo w Lubachówce, temu, co na oczy swe tego nie oglądał. Jedna biedna córka chłopska, ruchawe, nic nieznaczące stworzenie, w skromnym przyodziewku, poruszało tu wszystkiém, i można było powiedziéć, niewidzialnie wszystkiém rządziło.
Stary miał to najmocniejsze przekonanie, iż, nic poradzić nie mogąc należało z godnością i powagą znieść cios, który miał uderzyć. Nie czynił więc nic i o nic się nie troszczył. Torba dawna myśliwska z borsuka, kij sękaty, buty kozłowe, stały przygotowane do drogi.
Dydak miał mu towarzyszyć... Co się tyczé Chodziboja i jego żony, stary dawał im zupełną swobodę rozporządzania sobą; a jeżeli-by i oni wygnanymi być mieli, gotów był... dzielić się z nimi, nie wiążąc ich, swym losem.
Co miał począć z sobą — nie wiedział.
Sądził, że najlepiéj-by mu było nabyć choć mały kawałek ziemi; ale ceny jéj w Królestwie nie wiedział; potrzeba téż było ściągnąć na to odpowiednie fundusze... Z bólem serca, ten ostatni szmatek z posiadłości swéj rodziny on sprzedać był zmuszony... Zrezygnowanym się czuł i na to, byle go dał w ręce polskie... O ile mógł i umiał, rachował co wziąć może, ile na tém ciężyło długów i co mu pozostać miało.
Rachunek najpomyślniejszy okazywał, że Lubachówka z inwentarzem nie mogła dać nad kilka tysięcy rubli. Było to niczém wobec najskromniejszych wymagań starca. Przewozić się było niepodobieństwem, wszystko więc, począwszy od stołka i miski, kupować musiał. Nędznéj chaty nie było czém wyposażyć... Nie potrzebował wiele, ale on, Dydaś, służba stara... gdzie to było pomieścić, jak przekarmić?
Drugiego dnia zaraz Treubergerowa, która nie brała posagu, oświadczyła ojcu, że choć z bólem serca, musi na niego spaść ciężarem wraz z Grzesiem, bo ani złamanego szeląga od męża z domu wziąć nie chciała...
Stary bardzo to postanowienie pochwalił, nie przyznając się, iż dzielić się czém nie było. Gotówki w domu nie miał nad kilkaset marek, a małe rachunki do spłacenia...
Wieczorem zawołał Dydasia.
— Jedź do pana Czerwieckiego — rzekł mu — i proś, aby przyjechał do mnie. Powiédz, że interes jest pilny...
Dydak mu się do kolan pokłonił.
— Niech pan przebaczy, że ja się mieszam — odparł — ale poco pan się ma śpieszyć, kiedy tu pośpiech może sprowadzić straty. Jeszcze rozkazu żadnego niéma; ekonomowa pilnuje, jeździ codzień, wié wszystko. A nuż się metryka znajdzie?...
— Nie ucz-że mnie rozumu — odparł stary — proszę ja ciebie, i jedź do Czerwieckiego.
Dydaś zamilkł.
— Dla pana wszystko to się szczęśliwie skończy... — zamruczał napróżno, oczekując słowa od niego. — Wszyscy mówią, że to nie może być, ażeby pana wypędzać śmieli...
Stary i na to nic odpowiedział, tylko, po namyśle kazał znowu wołać do siebie ekonomowéj, ale jéj w domu nie było. Od rana się znajdowała w miasteczku.
Lubachowski, milczący, do córki powrócił. Całe jego usiłowanie zwrócone było na to, ażeby ją skłonić do powrotu do domu. Ona upierała się przy ojcu pozostać. Wszystko było w zawieszeniu...
Krzysia z miasteczka dopiéro przed nocą powróciła; mąż czekał na nią, sam, z wielkiéj troskliwości o swą Krzysię, zgotowawszy obiad z pomocą sługi i przygrzewając go ciągle. Krzysia skoczyła z wózka na jego silne ręce, które ją, chwilę podniosłszy, postawiły na ziemi.
— Lubko moja! ty mi się zamęczysz! Co słychać? — zapytał Chodzibój.
— Głowa mi się zawraca... — odparła ekonomowa. — Nic się dowiedziéć nie można... Riedel, który mi służy, powiada, że żadnego jeszcze rozkazu niéma. Stary Plowe, w którym litość zdołałam obudzić, nie każe mi się łudzić... powiada, że to nieuniknione, jeżeli się nie znajdzie metryka... A! metryki! metryki téj!
Krzysia obejrzała się i zamilkła.
Weszli do izdebki folwarcznéj, w któréj kanarek opuszony w klatce się trzepotał.
— Czerwieckiego dziś powołał nasz stary — dodał Chodzibój — choć mu tu serce przyrosło do tego kąta... gotuje się sprzedać... Czerwiecki ocenił Lubachówkę i inwentarze, które mu sam pokazywałem... obliczył długi nasze i obrachował, że nam nie pozostanie nad mizernych kilkadziesiąt tysięcy marek. Rąk nie będzie za co zaczepić, a Treubergerowa i jéj syn przybyli tu bez grosza... i dla nich potrzeba... To nędza będzie...
— Gorzéj niż nędza — dodała Krzysia — bo tyle zostanie, że ani z głodu przytém umrzéć, ani żyć nie będzie z czego.
Poruszył ramionami.
— Czerwiecki ocenił Lubachówkę, jak należało, to prawda — mówił daléj Chodzibój — ale Frejer dał-by daleko więcéj.
— Stary Niemcowi nie sprzeda, choćby mu złote dawał góry! — przerwała Krzysia — niech Bóg uchowa, aby się to jemu dostać miało...
— Jakież ty masz nadzieje? — zapytał mąż, sam zastawiając jéj do stołu.
— Ja? nadzieje? — odparła Krzysia — jedyne w tém, że... Niemiec, który się we mnie rozmiłował, znajdzie jakiś środek ratunku... Jaki? nie wiem... Każe mi się czegoś spodziewać.
— Kłamie — rzekł Chodzibój — bądź z nim ostrożna...
Krzysia uderzyła go po ramieniu.
— Bądź spokojny — odparła. — Poślą jegomości na wygnanie, pojedziemy z nim.
— Aby mu być ciężarem! — odparł ekonom — a na co mu się przydać możemy, kiedy gospodarstwa miéć nie będzie.
— My téż tu zostać nie możemy — odezwała się Krzysia — ja-bym tu nie wyżyła.
Gospodarz krzątał się, posługując żonie, która, zatopiwszy się w myślach, milczała. Po długim spoczynku takim, cicho spytała o Dydaka. Na dni kilka przedtém, ona — bo ona tu teraz poruszała się jedna — powołała przed siebie obwinionego o to, że siostrzenicę Frejera bałamucił, albo ona jego.
Na piérwszą o tém wzmiankę Dydak się rzucił gniewny...
— Co? co? — zawołał — Niemka miała-by mnie się podobać, a ja do Niemki przystać! To dopiéro!
— Waćpan sam siebie nie znasz i nie wiész, co robisz — odparła Krzysia. — Mina, piękna dziewczyna i zepsuta, wié, jak się przypodobać i ująć: ty się nie spostrzeżesz, jak z ciebie co zechcą, wyciągną, a i samego zwiążą...
Skrzywił się Dydak.
— Pani mnie masz za małoletniego — zawołał — za...
— Ja cię mam za bardzo dobrego i poczciwego człowieka — dodała ekonomowa — ale nie masz siły iść w zapasy z takim Frejerem i jego siostrzenicą. Waćpan ją uczysz po polsku... a popadniesz w niemiecką niewolę.
— Jako żywo w nic nie popadnę, ani się ich boję — odparł Dydak.
Krzysia się rozśmiała tylko. Przestroga jéj poskutkowała; Dydak począł się miéć na baczności, ale ostrożność jego trwała tylko dni parę i Niemka ją wprędce uśpiła.
Ażeby odmalować stan duszy biednego Dydaka, dość powiedziéć, iż żałował i bolał, że Polką się nie urodziła.
W ciągu tych kilku dni, w Lubachówce nic się na pozór nie zmieniło, a w rzeczy saméj zagmatwało się wszystko w dziwny sposób. Treubergerowa siedziała z synem, w którym stary dziadunio rozkochał się, i serce mu się krajało, że go przy sobie zatrzymać nie mógł, bo nie pozwalało sumienie.
Z Berlina dzień w dzień nadchodziły to groźne, to błagające listy męża, który całego swojego wpływu musiał użyć, aby Grzesia urlop, przedłużony samowolnie, chorobą wytłómaczyć. Spodziewano się codzień, co godzina, jak piorunu spadającego rozkazu wydalania, który nie nadchodził. Krzysia zaręczała, że się to przeciągnie... a może Pan Bóg nieszczęście odwróci...
Treubergerowa, przekonana, że wykonaniu prawa nikt się niczém nie potrafi oprzéć, nikt wyprosić, że mąż jéj nie uczyni najmniejszego kroku, nie poruszała się od ojca, aby być przy nim w godzinie strasznéj katastrofy.
On i ona, siedząc tu teraz z tém oczekiwaniem wyroku w sercu, rozpamiętywali piérwsze lata, żegnali się ze wszystkiém, co ich otaczało...
Grześ, który czuł, że w jego przyszłém przeznaczeniu zajść musiała zmiana zupełna, po całych dniach się uczył po polsku...
Z Berlina w końcu listy i wiadomości nadchodzić przestały.
Matka nie obawiała się nic dla syna, chciała choć jego miéć swoim.
Grześ nie spowiadał się przed nią, że, jako wychowaniec szkoły, do któréj był wpisany, niemal dezerterem się stał, na termin nie powróciwszy. Spodziewał się razem, że ojciec go od następstw zuchwałéj samowoli obroni. Matka nie rozumiała ani doniosłości tego kroku, ani niebezpieczeństwa, na jakie się narażał. Spokojnie więc było w Lubachówce, na pozór przynajmniéj, gdy jednego dnia, około południa, wpadła zmęczonemi końmi powracająca z miasteczka ekonomowa i, nie zrzuciwszy z siebie nawet przyodziewku, pobiegła do Treubergerowéj, która się tu w jednym ciasnym pokoiku mieściła.
— Jéjmościuniu — zawołała od progu zadyszana — jéjmościuniu, na miłość Boga... niech się panicz schowa, albo ucieka. Z miasteczka jadą po niego, jak po dezertera... nie wiem kto, żandarmy, czy coś!
Z krzykiem matka rzuciła się, wołając na głos syna, który z książką chodził po bawialnym pokoju. Słysząc wołanie, nadbiegł Grześ.
Na pierwszą wzmiankę o sobie i niebezpieczeństwie, pocałował matkę w rękę, pochwycił czapkę, i rzucił się uciekać. Ekonomowa go ledwie czas miała chwycić za połę.
— Chodź pan ze mną — zawołała — mój mąż was lepiéj skryje, niż wy sami... Złapaliby-was natychmiast...
Nie czekając dłużéj, nie naradzając się, Grześ dał znak ekonomowéj, że się na to zgadza i, nie żegnając starego, razem z nią zniknął za węgłem dworu. Zaledwie wybiegł z pokoju matki, która się z załamanemi rękoma na kanapę rzuciła, gdy stary Lubachowski wszedł, zaniepokojony hałasem.
— Gdzie Grześ? co się z Grzesiem stało! — zawołał — widziałem go biegnącego przez dziedziniec z ekonomową.
— Z miasteczka dano znać — odparła rozżalona córka, — że po niego, jak po dezertera, przysłano żandarmów. Wiem, komuśmy to winni: mój mąż wskazał, gdzie się znajduje.
Stary ręce załamał.
— Cóż poczniemy? — zawołał.
— Co? niech choć on ucieka, niech ja zachowam choć jego jednego... z tobą razem przejdziemy granicę i pozostaniemy przy tobie.
Stary zwiesił głowę na piersi.
— Maryniu moja — rzekł — ale to niepodobieństwo! mnie wyganiają, a jego chwytać będą... Na żądanie będzie wydanym... Nie zdołamy go ukryć... Jakiż go los czeka!
— Jakikolwiek bądź... byle Niemcem nie został... niech się błąka, niech, pracując, głodem mrze, ja na niego gotowam pracować także... byle pozostał dzieckiem mojém, wnukiem twoim... Treuberger ma syna... drugi należy do mnie. Nie jest-że to sprawiedliwość?
Nie odpowiedział nic drżący Lubachowski, gdy w dziedzińcu zatętniało. Wyjrzeli oknem... Na dwóch wozach przybyli żandarmi wysiadali przed folwarkiem... Chodzibój i Dydak ich przyjmowali. Widać było bieganie około budowli, po dziedzińcu. Wojskowi weszli do folwarku.
Niewiele czasu upłynęło, gdy Dydak, zmuszony, przyprowadził ich do dworu. Tu, ani się zgłosiwszy do gospodarza, wysłany wojskowy natychmiast poszukiwania rozpoczął. Szczęściem, zawiadomiona Żabska, mundur, płaszcz i suknie Grzesia miała czas pochować, tak, że po dezerterze śladu nie zostało.
Starszy nad wysłaną garstką żandarmów zażądał widzenia się z panem domu. Był to mężczyzna z ogromnym wąsem, barczysty, z twarzą czerwoną, a brwiami rozrosłemi krzaczysto. Przemówił do Lubachowskiego po niemiecku.
— Ja nie rozumiem dobrze niemieckiego języka — rzekł zwolna stary — i żałuję, że panu odpowiedzieć nie mogę...
Oczekiwanie trwało krótko; wąsaty podoficer, jakby się namyśliwszy, odezwał się po polsku, z akcentem, który świadczył, że języka tego rzadko używał.
— Gdzie jest wnuk pański, Grzegorz Treuberger?
— Nie wiem — rzekł stary krótko.
— Był tutaj — mówił — przysłany.
— Był razem z matką, ale go niéma — odparł stary.
— Jeżeli go ukrywacie, a znaleziony zostanie, pan wié?... czeka go odpowiedzialność...
— Szukaj go pan — rzekł gospodarz — ani on ucieka, ani ja go chowam. Po prostu poszedł może w pole, albo pojechał w sąsiedztwo...
Żandarmi rozpoczęli poszukiwania we dworze, na strychu, po bliższych budowlach, ale nigdzie nie znaleźli śladu zbiega.
Ekonom i ekonomowa przygotowali na folwarku obfite śniadanie i zatrzymali na jakiś czas wojskowych. Naostatek, po usiłowaniach nadaremnych, wysłani zdecydowali się do miasteczka z próżnemi powrócić rękami.
Matka, widząc ich odjeżdżających, swobodniéj dopiero odetchnęła. Grzesia — nie znaleziono. Pociecha to była przedwczesna.
Gdy ekonomowa znać dała o wysłanych do Lubachówki żandarmach dla pochwycenia Grzesia, i udało się jéj w czas go jeszcze pochwycić ze dworu... ona, mąż i Dydaś tymczasowo ukryli go w stogu siana, gdzie nikt kryjówki domyślić się nie mógł.
Śniadanie dla głodnych żołnierzy zbyt miało ponęty, aby mu się oprzéć mogli, chociaż w czasie spełniania swych obowiązków przyjmować go nie byli powinni. Zaledwie rozpoczęli piwo popijać i zajadać obficie zastawione kiełbaski z kapusta, jednę z ulubionych potraw niemieckich, Dydaś, koni parę mający przygotowanych już, za oborami w zaroślach, siadł razem z Grzesiem i puścił się do lasu. Tu, owa pamiętna protokółem Frejera, buda pusta, za tymczasowe im miała służyć schronienie. Puścili się ku niéj drożyną, na któréj rzadko kogo napotkać było można, a najmniéj o dniu białym.
Jeden tylko Frejer czasem dla swych interesów, których się nie wyrzekał nigdy, drożyną tą przejeżdżał, ale pilnował się, aby nikogo nie spotykał...
Właśnie dnia tego był na swym objeździć, gdy, usłyszawszy stąpanie koni, rzucił się w zarośla, aby nie być spostrzeżonym.
Z kryjówki swéj łatwo mu było zobaczyć i poznać Dydaka, a w jego towarzyszu domyślić się wnuka Lubachowskiego, o którym wiedział przez Minę.
Przypatrując się im pilnie i usiłując napróżno odgadnąć, co robić tu mogli, Frejer przepuścił ich, nasłuchywał, w którą stronę się udali, domyślił owéj budy i, gdy się zabezpieczył, że widzianym nie będzie, pośpieszył z powrotem do domu.
Zaledwie z lasu wydobył się na pole, gdy, z większém jeszcze podziwieniem, zobaczył przed sobą żandarmów. Nikt ich w większém poszanowaniu nie miał nad niego. Podoficer był mu nawet osobiście znajomy.
Co oni tu robić o téj godzinie mogli? — nie pojmował. Spotkanie się z nimi było nieuniknione.
Frejer pozdrowił podoficera nadzwyczaj uprzejmie. Po śniadaniu nawet żandarmi bywają w dobrym humorze. Frejer znalazł podoficera usposobionym do rozmowy.
Zapytany, co go tu sprowadzało, odpowiedział mu, śmiejąc się, że poszukiwał dezertera, ale go, cały dwór w Lubachówce strząsłszy, znaléźć tam nie mógł.
Tknęło coś zaraz poczciwego Niemca, że mógł, jeśli nie dobry zrobić interes, to przynajmniéj odwdzięczyć się Dydasiowi za przydybanie go na uczynku. Wszedł więc w dłuższą z żandarmem rozmowę, dając do zrozumienia, iż może będzie mu w czém użytecznym...
W kwadrans późniéj Frejer bardzo spokojnie zawrócił ku swojemu dworkowi, a żandarmi, po cichu, wskazaną drożyną puścili się do lasu... Tu jeden z nich pozostał na straży koni, a reszta, cicho stąpając, skierowała się ku budzie w lesie.
Dydaś z paniczem zaledwie się ułożyli, aby spocząć trochę na przyniesionych liściach, gdy stąpanie dokoła słyszéć się dało... We drzwiach pokazał się podoficer od żandarmów, i wprost podszedłszy do Grzesia, oświadczył mu, że go z rozkazu władzy — aresztuje.
Grześ ani mógł, ani myślał się bronić; spojrzał na zmarszczonego Dydaka i dał się ująć, nie mówiąc słowa.
Miał tę tylko pociechę Dydaś, że podoficer, śmiejąc się, zlecił mu podziękować Frejerowi za tak doskonalą wskazówkę, iż ich ona wprost na miejsce doprowadziła.
Chciał w początku Dydak towarzyszyć aresztowanemu paniczowi, ale się rozmyślił, że na niewiele-by mu się przydał, boby go w miasteczku przy nim nie zostawiono, a daleko użyteczniejszym stać się mógł, naprzód dając znać do dworu o tém, co się stało, a potém mszcząc się na niegodziwym Frejerze.
Rodzaj zemsty, jaką miał wywrzéć na nim, wybór jéj, tak głowę i serce zaprzątnął Dydakowi, że nie spostrzegł się, gdy dojechał do folwarku, do którego sam koń go doprowadził...
Ile razy na myśl mu przyszedł Grześ, ściskała się pierś, łzy wytryskiwały na powieki.
Ekonomowa, siedząca w oknie, gdy zobaczyła powracającego samego Dydaka, nie mogąc zrozumiéć, co to znaczyło, przeczuwając już nieszczęście jakieś, wybiegła naprzeciw niemu.
— Jezusie Nazareński! — wołała, — co zrobiłeś z paniczem!
Dydak zsunął się z siodła milczący, ale twarz jego okazywała, że nie miał nic dobrego do oznajmienia.
— Gdzie panicz? — nagliła ekonomowa; jemu, pot z czoła się sączył.
— A!... — rzekł — Frejer nas zdradził, podpatrzył i naprowadził żandarmów... Wzięli go...
Z krzykiem, nie słuchając już nic więcéj, ekonomowa powróciła do izby, z któréj mąż jéj wyglądał...
— Wzięli panicza! — wołała... — Spisał się Dydak!... Boże jedyny! co poczniemy... co matka powié, gdy się dowié?... a nie można taić przed nią... co dziad?
Dydak stał, jak obwiniony u sądu.
— Posłuchajcież, jak się to stało, — zawołał, — jam nie winien... Frejer zemsty szukał nad nami.
Począł rozpowiadać całą swą wyprawę nieszczęśliwą, poprzysięgając, że Frejerowi kark skręci, że go do torby przyprowadzi, że go spali i t. p.
Krzysia, mało słuchając tych odgróżek, pobiegła do dworu. Przed matką taić nie było można, co się stało, bo ona jedna dziecko swe ratować mogła.
Nieprzyjemne to było posłannictwo, ale Krzysia na wszystko dziś miała męztwo.
Nim dobiegła do matki, we drzwiach spotkała starego, który, niespokojny, na miejscu nic mógł usiedziéć... Po zapłakanych oczach domyślił się czegoś złego.
— Mów, nic nie taj przedemną, — zawołał. — Gdzie on jest!!
— A! panie! ja i mąż robiliśmy, co mogli, aby go przechować — zawołała ekonomowa — ale Dydak się wdał w to... powiózł go z sobą do lasu. Po drodze łotr ten Frejer, ich wyszpiegował i żandarmom pokazał drogę. Panicza wzięli.
Lubachowski oparł się o uszak drzwi, bo mu nogi się zachwiały; ale nie odezwał się ani słowa, jakby mu się usta zrosły.
Treubergerowa, siedząca w pokoju blizkim, posłyszawszy głos Krzysi, uchyliła drzwi; serce jéj biło. Spojrzała na dziada, na Krzysię i zbladła.
— Wzięli go! — zawołała.
Nie odpowiedział nikt. Lubachowski tylko podszedł do córki i w czoło ją pocałował.
— Dziecko moje, uspokój się. Wola w tém Boża... Nic mu się nie stanie...
Na zbielałéj twarzy Treubergerowéj nie widać było rozpaczy, ale energią wielką i tłumiony gniew.
— Każ mi konie zaprzęgać — odezwała się — ja muszę jechać za nim i bronić go, a jeżeli się da, z rąk ich go wyrwać. Ojcze mój, koni do miasteczka!...
To mówiąc, machinalnie poczęła wypróżniać kieszenie; Lubachowski pośpieszył za nią i, zobaczywszy to, otworzył biurko. Dobył z niego, zapominając o sobie, wszystko, co miał, i oddał córce.
Marynia mu nawet nie podziękowała. Narzuciła na siebie okrycie, obwinęła się chustką, ścisnęła ojca i, jakby to mogło przyśpieszyć wyjazd jéj, poszła na ganku czekać na konie, które zaprzęgano.
Tymczasem na folwarku Chodzibój się kłócił z Dydakiem, który się odgrażał spalić i zabić Frejera.
— U ciebie serce dobre, to prawda — mówił mu ekonom — ale gdzie ty głowę podziałeś, nie wiem!... Tyś nie winien, że ten łajdak cię zdradził: nikt na ciebie nie włoży tego... Na Frejerze zaś teraz się mścić i narazić się na to, aby ciebie jeszcze wzięli, kiedy panu pomocy i ludzi potrzeba, także-by nierozumem było. Frejerowi aniś powinien pokazać, że my wiemy o jego zdradzie... Będzie czas! Ja ci słowo daję, wykurzą nas ztąd, ale my go na wyjezdném z dymem téż puścimy... A no, sza! sza!... nie czas robić awantury...
Dydaś zrozumiał to, zwłaszcza, gdy Krzysia potwierdziła słowa męża... Ku wieczorowi jednak, zmuszony zobaczyć, gdzie mierzwę wywożono, siadł na konia i pojechał w pole. Zaledwie na większy gościniec się zwrócił, gdy za nim zaturkotało. Na bryczce Frejera jechała z miasteczka Mina, a zobaczywszy zdala swojego, jak ona go zwała, „Szaca“, poczęła chustką i głosem powoływać go do siebie.
Zatrzymał się Dydak, sam siebie pytając, czy ma jéj posłuchać, lub nie. Tymczasem Niemka nadjechała.
Powitanie było tak zimne, że Mina rozgniewała się i nastraszyła. Domyśliła się, że coś zaszło. W Dydaka na widok jéj zburzyło się wszystko; obudzała w nim uczucie niewypowiedziane pociągu razem i wstrętu.
Miał obrzydzenie dla siebie, iż podobna istota mogła mu być ponętną. Zaledwie się jéj skłonił.
— Co wam takiego? — pochylając się z bryczki, poczęła, usteczka szrubując — powiedzcie mi... powiedzcie...
— Nie lubię się skarżyć... — odparł Dydak. — Mamy wielki smutek w domu. Był u nas wnuk pana naszego... przysłano po niego żandarmów... Bylibyśmy go ocalili, ale się dyabeł wmieszał w tę sprawę... zdradził ktoś... Chłopca nam wzięto.
Panna Mina, dobrze znająca uczucia wujaszka i stosunki jego, zmieszała się.
— Któż miał zdradzać — odparła — niby to żandarmi lepszych nosów od nas wszystkich nie mają! Na to nie potrzeba zdrady...
Dydak wąsa namiętnie pokręcił i popatrzał na nią, tak dziwny wzrok w niéj topiąc, że Mina się nastraszyła. Nie czekając odpowiedzi jego; dawała znak woźnicy, aby jechał, a Dydaś na pożegnanie jéj rzucił:
— Niech panienka sobie do polskiego języka weźmie innego nauczyciela... ja czasu już nie mam... Słyszałem téż w gospodzie u Launa, że się panna z naszéj mowy wyśmiewała... Pocóż ja ją mam dawać na pośmiewisko...
Zaciął konia i ruszył, nie oglądając się, choć twarzyczka téj szatańskiéj pokusy przed oczyma mu się przesuwała.
Mina, nie dojechawszy do dworu, płakać poczęła. Musiała dobyć chustkę i tuliła w nią twarz zarumienioną, gdy Frejer wyszedł na jéj spotkanie. Był niespokojny.
Robiło mu to niepospolitą przyjemność, iż się mógł pomścić na Dydaku i na nienawistnym sąsiednie; ale gdy się zastanowił teraz, widział, że to, co on chciał miéć tajemnicą, łatwo wydać się mogło, i nanowo niebezpieczną wojnę rozpalić.
— Czego się ty mażesz, małpo jakaś? — zawołał gniewny do Miny, któréj cierpiéć nie mógł.
Minie połajanéj tak grubijańsko, natychmiast téż gniew uderzył do głowy. Wuja, tego skąpca obrzydłego, znosiła tylko w nadziei, że się to jéj opłaci.
— Musieliście pewnie coś Dydakowi zawinić — odezwała się. — Spotkałam go, był wściekły, i z tego, co mi mówił, wnoszę, że my go już nie zobaczymy. Pożegnał się ze mną...
Frejer zbladł. Kiwał głowa, udawał, że go to nic a nic nie obchodzi; ale, gdy Mina weszła do domu i ciotce pośpieszyła się skarżyć, ciekaw stał, podsłuchując.
— Żandarm przecie zdradzić mnie nie mógł — rzekł sobie w duchu — bo-by drugi raz nikt mu już pewnie ani palcem nie kiwnął.
Mina przed ciotką dowodziła niespokojnie, że Dydak musiał miéć powód wielki żalu do Frejera, który przewinił przeciwko Lubachowskiemu, choć się zobowiązał pono żyć z nim w zgodzie sąsiedzkiéj.
Widząc płaczącą siostrzenicę, stara Frejerowa pobiegła do męża dobyć z niego wiadomości, co się stało. Stosunek małżeństwa był osobliwy: dni następowały po sobie nierówne. Czasem kłócili się i nie mówili do siebie długo; niekiedy Frejer łagodniał i starał się przypochlebić żonie; to znowu chodzili obok siebie, jakby się nie widząc, zupełnie obojętni. Teraz Mina stanowiła rodzaj wątłego węzła, który ich łączył z sobą.
— Coś ty zrobił? — zawoła stara do męża — bo że w tém jest już jakaś sprawa twoja, dam gardło... Mina płacze, aż żal patrzéć na nią...
Frejer ręce rozstawił, przybierając postać niewinnie oskarżonego...
— To się stało — rzekł — co predzéj-póżniéj stać się musiało. Któż mógł przewidziéć, że żandarm, zamiast mi być wdzięcznym, zdradzi...
W kilku słowach wszystko odkrył żonie, która pobladła ze strachu.
— Będziesz-że ty się teraz od Polaków miał dobrze... — rzekła. — Ledwieśmy trochę pokoju Minie zawdzięczali, świerzbiało cię znowu wywołać biedę! Ja wiem, że tu dłużéj nie wyżyję z tobą; wolę do siostry pojechać, wolę służyć gdzie, niż tu czekać, aby nas spalili, albo... albo ja wiem, jak się pomścili...
— Gdyby mogli... — żywo odparł Frejer. — To bieda, że oni sami o siebie troszczyć się muszą, i ani się opatrzą, jak ich tu nie stanie. Dziś oni nie straszni...
Machnął ręką.
Pocieszał się tak Frejer, ale pomimo to, nie bardzo był spokojnym.
Ledwie doczekawszy następnego ranka, ekonomowa, która Treubergerowéj towarzyszyć nie mogła do miasteczka, koni nie miała, aby zaraz jechać po nią, a i dworu na starą Żabską porzucić nie śmiała; śpieszyła już na zwiady i zajechała do Hubów, gdy jeszcze po wczorajszym wieczorze na dole izby myto, szorowano i omiatano. Przygoda nieszczęśliwych Lubachowskich, wszystkim wiadoma, była przedmiotem rozpraw i wniosków. Upatrywano w tém inicyatywę ojca, który, żony nie chcąc gwałtem ściągnąć do siebie, przez dziecko zmuszał ją do powrotu...
Żandarm w dosyć dobrém usposobieniu, iż mu się chłopca pochwycić udało, nie taił, jakim go dostał sposobem, opisywał swe spotkanie z Frejerem, i radość, jaką mu sprawiało to, że sąsiadowi mógł dokuczyć. Nic lubiono Frejera, więc, choć spełnił obowiązek, milczano, i nikt go z tego nie chwalił. Nad Grzesiem, który bardzo mężnie się znajdował, będąc w rękach żandarmów i pewnym, iż kara go nie minie — użalali się wszyscy.
Postępowanie Treubergera dawało miarę tego, jak prawo nieubłagane być miało, kiedy człowiek, takiego wpływu i znaczenia, nie śmiał starać się, aby srogość jego dla niego złagodzono.
Do późna wieczorem, goście Huby prawie tém tylko zajęci byli i rozeszli się, ciekawi, jakie następstwa za sobą miały pociągnąć familijne stosunki Lubachowskiego z Niemcem, który znać go nie chciał.
Riedel był jednym z najumiarkowańszych w sądach i mowie. Wpływało na to, iż pięknéj ekonomowéj nie widział dni parę.
Huba nadjeżdżającą wyszedł powitać do stajni, w któréj ona ze swéj bryczki wysiadła. Chciał jéj okazać współczucie, ale się obawiał, wolał więc bez świadków spotkać ją i rozmówić się.
Pomógł jéj naprzód do wydobycia się z wózka, postawił na ziemi i, przewidując pytania, opisał, jak się znajdował przywieziony młody Grześ, i jaką mu się potém wydała, pośpieszająca za nim, matka. Zaręczył Krzysi, że tak była pewną, iż synowi się nic nie stanie, że — nawet nie płakała. Ekonomowa uśmiechnęła się; wiedziała ona najlepiéj, co to znaczyło. Łzy były-by jéj wydały się mniéj strasznemi.
Zaledwie uściskawszy Rózię, poszeptawszy coś z Hubą, nakazawszy konie popasać i miéć gotowe, ekonomowa puściła się do miasteczka. Była to godzina, w któréj wszyscy urzędnicy jeszcze się w domu znajdowali. Nikt nie śledził ruchów Krzysi w tym labiryncie uliczek błotnistych, ciasnych, wielkiémi ogrodami poopasywanych, wśród których nowe i porządne domy sąsiadowały z na-pół rozwalonemi chatkami, i nikt téż odgadnąć-by nie mógł, co jéj kroki w różnych kierunkach: w najrozmaitsze kąty, prowadziło. Gdy w kilka godzin potém powróciła do Hubów z twarzą zarumienioną zmęczeniem, nie spytał téż jéj nikt, gdzie była.
Konie stały zaprzężone. Krzysia prosiła o trochę kawy i kawałek chleba z masłem; pożarła je zgłodzona i, żegnając Rózię, szepnęła jéj:
— Nie daj ci Boże mojego losu kosztować. Ja muszę za wszystkich stać, a kto wié, czy się to zda na co, co mnie tyle kosztuje i męczy! Powiedz wieczorem Riedlowi, że mu pokłon zostawiłam...




Przygoda wnuka, cierpienie córki, najrozmaitszego rodzaju uciski i troski, które go dotykały, zmusiły nareszcie starego Lubachowskiego, choć bez nadziei, aby się to na co przydać mogło, do szukania jakiegoś ratunku... pomocy...
O mil trzy od Lubachówki zamieszkiwał, przez grzeczność hrabią zwany, w istocie starego i dobrego rodu szlachcic, spokrewniony z książęty, u których on niegdyś był przyjacielem i sługą. Gdy, odziedziczywszy ten kawałek ziemi, Lubachowski przez miłość dla niéj, wyrzekł się spokojnego i szczęśliwego bytu, aby tu przyjść walczyć i pracować, książę dał mu był list, najgoręcéj go polecający hrabiemu Żarowskiemu.
Z listem tym długo się stary nie zgłaszał nawet do wielkiego pana, ale wreszcie, nie chcąc gardzić łaską księcia, pojechał w odwiedziny, wioząc tę rekomendacyą. Zastał tu rezydencyą daleko piękniejszą i na większéj stopie, niż była poczciwego jego księcia.
Przyjęcie jego nawet połączone było z pewnemi formalnościami. Stary hrabia prosił naprzód o pismo polecające, potém naznaczył audyencyi godzinę, naostatek nawet raczył prosić na obiad Lubachowskiego.
Z rozmowy przekonał się stary, że tu żelazna jakaś zapora dzieliła go od hrabiego i świata, do którego on należał. Nigdzie i nigdy mu się jeszcze tak uczuć nie dała różnica stanów. Hrabia był niezmiernie grzeczny, nie uchybił w niczém, nie okazywał nawet dumy jawnéj, ale obchodził się z Lubachowskim tak, jakby uważał go za istotę z innéj krwi i ciała, którą się można posługiwać i bawić, lubić ją, ale zawsze trzymając w przyzwoitém oddaleniu. Lubachowski nie potrzebował naówczas nic od hrabiego i późniéj tylko, aby mu nie chybić, jeździł niekiedy złożyć mu uszanowanie.
Hrabia, oceniając to umiarkowanie, trzymanie się z dala, nienarzucanie w niczém, niewymaganie niczego, lubił starego Lubachowskiego i okazywał mu życzliwość, któréj nie potrzebował dowodzić niczém.
Znane były stosunki hrabiego w stolicy, położenie dobre w najwyższych sferach i wpływy, jakie miał nawet u dworu. Naiwnemu starcowi zdawało się, że przez niego można-by może, w razie zagrożenia wygnaniem, coś wyrobić, jakiéjś łaski i ulgi się dopraszać.
Więc choć go każdy krok podobny bardzo wiele kosztował, po długiéj z samym sobą walce, Lubachowski postanowił pojechać do Żarnowa.
Nie był tam już od bardzo dawna, nie pewien nawet czy zastanie hrabiego, znając godziny, w których być mógł przyjętym, przeżegnawszy się, puścił do wysokich progów.
Znał on hrabiego tyle tylko, ile mu go poznać dały rzadkie i krótkie odwiedziny i opinia powszechna, jakiéj używał. Ze wszech miar był to człowiek nieposzlakowanéj zacności charakteru, wielkiego taktu w postępowaniu, słynący z tego, iż, nie szukając chluby, wiele dobrego czynił. Spełniał on wszystkie obowiązki obywatelskie, ale z drugiéj strony starał się być jak najlepiéj widzianym w sferach urzędowych i trzymał się zachowawczego obozu, aż do ustępstw pewnych z polskiego obyczaju, co mu za złe miano.
Hrabia na to nie zważał wcale.
Członek Izby panów, hrabia, był u wszystkich persona grata. W obozie narodowym niewiele czynny, niemal mu obcy, nie uchylał się od ofiar, jakich od niego wymagano, ale do czynnego udziału w obronie narodowości nie dawał się nakłonić.
Zresztą, o sprawie téj, która najgoręcéj drugich obchodziła, on nie mówił nigdy. Miał tysiące sposobów uniknienia zetknięcia się nawet z kwestyami drażliwemi, które-by go w jakąś oppozycyą, choćby najłagodniejszą i najlojalniejszą, popchnęły.
Przybywszy do Żarnowa, Lubachowski, przeciwko zwyczajowi, miał nawet pewną trudność, aby go przypuszczono do hrabiego. Hrabia był niedysponowany. Zapytano grzecznie Lubachowskiego, czy konieczném było widzenie się? w ostatku, gdy już miał odjechać, aby naprzykrzonym nie być, kamerdyner dał mu znać, iż... hrabia go przyjmuje.
Lubachowski znalazł go bladym, zmęczonym, uskarżającym się na zły stan zdrowia.
Rozmowa naturalnie dotknęła najdrażliwszéj kwestyi obecnéj. Starzec z boleścią odmalował położenie swoje, a choć o nic nie prosił, domyślić się było można, iż tu przyszedł szukać ratunku.
Długie najprzód milczenie nastąpiło po tych wyznaniach starego. Hrabia westchnął parę razy.
— Wyznam panu — rzekł wreszcie — iż nie rad mówię i słucham o kwestyach tych, które z rozporządzeń władzy wypływają. Chociaż-by one były najostrzejsze, najdotkliwsze dla nas... mam to przekonanie, iż je wywołuje konieczność, że w górze równie one bolą, jak nas... My sądzić o tém nie mamy prawa, bo nam danych braknie...
Lubachowski słuchał, nie rozumiejąc.
— Szanowny panie! — dodał hrabia — uczyń mi tę łaskę, nie mówmy o tém...
Osłupiał stary, ale, posłuszny, natychmiast przerwał ciąg dalszy użalań swych i krytyki. Hrabia zwrócił rozmowę na gospodarstwo, ceny zboża, stosunki zagraniczne, konkurencyą amerykańską i t. p. Lubachowskiemn to wszystko tak było teraz obojętném, iż, przesiedziawszy jeszcze minut kilka, wstał i począł się żegnać. Hrabia przeprowadził go aż do drzwi.
— Nie mogę się powstrzymać — rzekł, przybywszy do progu i podaną rękę Lubachowskiego cisnąc z lekka — abym panu nie udzielił rady... Stosunek mój z książęcym domem, który zachował tak miłe i wdzięczne o nim wspomnienie (stara księżna jeszcze niedawno mnie o was zapytywała), wkłada obowiązek ostrzeżenia pana... O téj kwestyi expulsyi, wygnań i t. p. nie należy mówić... potrzeba to znieść, a nie sądzić... To jeszcze nasze położenie pogorsza...
— Moje, panie hrabio, — odparł Lubachowski chłodno — już chyba się nie może pogorszyć, bo ja należę do tych, którzy na starość ukochaną ziemię porzucić muszą...
Hrabia cofnął się, jakby zetkniecie z człowiekiem proskrybowanym przeraziło go.
— Jakto? pan?
— Tak jest, ja.
— Otrzymałeś pan rozkaz?
— Nie jeszcze; ale nie ulega wątpliwości, iż mnie on czeka — rzekł Lubachowski. — Nie wiadomo może panu hrabiemu, iż córkę mam za bardzo wysoko postawionym urzędnikiem, jego excellencyą panem Treubergerem...
— Mój przyjaciel! Robert? — przerwał hrabia.
— Zięć mój... — dokończył Lubachowski; — wcale się jednak w moję sprawę mieszać nie chce i pomódz mi nawet próbować...
— To najlepszy dowód — podchwycił hrabia — iż nic uczynić się nie daje... że tu należy poddać się i milczéć... Nadewszystko milczéć...
Starzec, z głową zwieszona na piersi, stał długo.
— Do nóg upadam hrabiego — rzekł w końcu. — Ponieważ zapewne wkrótce kraj ten opuszczę, — dodał — żegnam pana hrabiego...
Skłonił się nizko. Gospodarz stał zmieszany.
— Nadzwyczaj mi przykro, że w tak smutnych okolicznościach się rozstajemy... Proszę wierzyć, że mi nadzwyczaj przykro...
Lubachowskiemu było przykrzéj pewno jeszcze. Siadł u bramy na bryczkę, dając sobie słowo, iż nie pojedzie już nigdzie ani się radzić, ani żalić. Lecz odosobnienie się to od sąsiadów i dawnych znajomych nie ochroniło go od najazdów z ich strony.
Rozeszły się wieści o stosunku jego z Treubergerem, który prawie wprzód ignorowano, o przybyciu córki i wnuka, o jego ucieczce i pochwyceniu. Obudziło to ciekawość, więc się drzwi nie zamykały, ale zarazem widać było pewną obawę w zbliżaniu się do starca, który był zagrożony, a zatém podejrzany zapewne i źle widziany.
Na téj odwadze, któréj tyle dowodów dawali przodkowie na placu boju, w téj walce bezkrwawéj zupełnie wszystkim zbywało.
Nikt nie śmiał mówić, mało kto odważył się poruszyć, odegrywano obojętność, podziwienie. Sąsiedzi przyjeżdżali zwykle wieczorami, bawili krótko, słuchali, ruszali ramionami, lecz tak byli oszczędni w słowach, jakby one rozbrzmiéć miały i ich skompromitować.
Gdy piérwsze listy wygnanych zostały ogłoszone i biedni, niemi dotknięci, potrzebowali pomocy czynnéj, braterskiéj, jeśli nie dla zmiennego losu, który zmienić się już nie mógł, to dla ulżenia w wykonaniu; wszyscy się usuwali aby nic nie miéć wspólnego z nieszczęśliwymi, jakby oni ich mogli zarazić swą niedolą. Jeden Lubachowski wcale się nie troszczył o to, co o nim powiedzą i jak go zapiszą...
Ostatni grosz wysłał przez Dydaka dla nieszczęśliwéj braci; zakupił odzież i obuwie, wszystko, czego biedni potrzebować mogli, i rozdawać polecił.
Postępowanie to wywołało zdumienie wielkie, a ostrożniejsi mieli sobie za obowiązek ostrzedz starca, że tém los swój pogorszyć może i okazać się niechętnym... w chwili, gdy właśnie o pobłażanie i łaskę powinien się był starać.
— Nie mam nic do stracenia... — odparł przestrzegającym go po cichu i ostrożnie. — Spełniam obowiązek chrześciański, nigdzie i nikt za złe mi tego wziąć nie może...
To przerażenie i tchórzowstwo tam, gdzie męztwo było obowiązkiem, gdyby nie czyniło wrażenia nader smutnego, wydało-by się niemal śmieszném...
Lubachowski nie odebrał żadnéj wiadomości od córki o wnuku przez czas dosyć długi, ale téż ów zapowiedziany wyrok wygnania, który go miał dotknąć, nie przychodził.
Stary miał czas przygotować się do opuszczenia Lubachówki. Należało ją sprzedać koniecznie... Czerwiecki czynnie się tém zajmował, ale kupca oprócz Niemców, nie było...
— Ja-bym nabył — mówił jeden kapitalista — bo to nawet niezły jest chłapeć ziemi i niezgorzéj zagospodarowany, ale nabywanie ziemi po wygnanych zwraca oczy... Gotowi za to prześladować... Wiadomo, że oni chcą, aby ziemia przechodziła do Niemców... Notują zaraz, kto im przeszkadza... Na co się mam narażać...
Starania były próżne, zniżenie nawet ceny nie zdołało pociągnąć. Czerwiecki przybywał co tydzień.
— A cóż, doktorze, kupiec?
— Nie mam żadnego... — było zwykłą odpowiedzią. — Jeżeli pan chcesz Niemca, dam ich dziesięciu, poczynając od sąsiadów Frejera i Brausego, którzy się już do mnie zgłaszali.
— Niemcowi! za nic w świecie! — przerwał Lubachowski. — Nieubłaganymi oni są dla nas, obowiązkiem naszym być niezłomnymi. Wprawdzie na stare lata może mi zabraknąć dachu nad głową i chleba, ale — Bóg łaskaw... Rodzina książąt, któréj służyłem długo, da mi, spodziewam się, przytułek.
Czerwiecki nie namawiał.
Lubachówka, przez długie lata bardzo pracowicie i troskliwie zagospodarowywana, nęciła wielu; ale obawa jakaś odpędzała od niéj.
Stary z niecierpliwością oczekiwał katastrofy; każdy turkot w dziedzińcu, każdy posłaniec z listem, zdawał mu się oznajmywać ów wyrok nieunikniony.
Ekonomowa codzień prawie jeździła do miasteczka na zwiady i powracała z niczém. Huba z wielką przykrością postrzegał, że się coraz zbliżała poufaléj do Riedla, który, choć teraz unikał wspominania o niéj, cały żył nią zajęty. Dawna swoboda, z jaką się w Hoteliku Poznańskim zabawiano przy piwie i bilardzie, pod naciskiem smutnych teraźniejszych stosunków zmieniła się w podejrzliwe milczenie i nieufność, wystrzegano się gospodarza, i nieledwie powiedziéć było można, iż jedni drugich się obawiali.
Baur siedział milczący, Plowe mówił o rzeczach obojętnych, a gdy Solinger, zbyt otwarty, zagaił co o stanie obecnym, rozpierzchali się wszyscy...
Bardzo wielu Niemców w sąsiedztwie, mających nabytą własność, którym dotąd było niezbyt źle, tak jak było, obawiali się, aby stan kraju w ogóle się nie pogorszył.
Godzili się oni z Solingerem na to, że są ognie, których poruszać nie trzeba, aby ich nic rozżarzyć niezręczném gaszeniem. Nie każdemu to dogadzało, że ze spokojnego rolnika miał się przedzierzgnąć na wojownika i stać dzień i noc na czatach. Trudno było wymagać miłości po tych, którym się nielitościwie dojadało. Modus vivendi, wyrobiony latami, był znośnym, w przyszłości zapowiadały się nieprzebłagane nienawiści... Z dnia na dzień ci, co się znali dawniéj, stawali się sobie obcymi.
Kilku tylko takich, jak Frejer i Brause, spekulantów, którzy myśleli o tém, aby zarobić i na patryotyzmie, i na nieszczęściu cudzém, cieszyło się i poruszało w mętnéj wodzie.
Frejerowi Dydak spać nie dawał. Nie obawiał się on jego denuncyacyi w sprawie przemytnictwa, bo gotów był wszystkiemu, aż do podpisu własnoręcznego, kłam zadawać, zarzucając fałsz dowodom, podyktowanym nienawiścią; ale się lękał gwałtowności Dydaka, który mógł; zrozpaczony, wprost na życie jego godzić.
Znakiem najgorszym było, że od tego dnia pamiętnego, gdy się spotkał na drodze z Miną, znać jéj już nie chciał. Posyłała do niego z ustném zaproszeniem, pisała po niemiecku. Zdobyła się na liścik niby po polsku — nic nie pomogło. Dydak ani odpowiadał.
Niemka, która w tém wszystkiém widziała tylko uśmiechające się jéj małżeństwo, przeklinała wuja... a może i więcéj jeszcze kogo... Poprzysięgała zemstę niewiernemu.
Dydak téż zemstę nosił w sercu, ale krył się z nią i odkładał. W tém oczekiwaniu czas to płynął powoli bardzo, to biegł z nieznośnym pośpiechem. Nowego nie przychodziło nic, aż jedną pocztą parę słów od córki odebrał stary, która donosiła mu, że spodziewa się powrócić rychło.
Lubachowskiego więcéj to zgryzło, niż pocieszyło. Ofiar dla siebie nie wymagał; a po rozmyśle, i wnuka-by się był wyrzekł, byle mu nie złamać karyery. Co z nim było począć?...
W kilka dni potém, powracająca z miasteczka, ekonomowa, zamiast wysiąść na folwarku, wprost, jak stała, wpadła do starego pana. On i wszyscy teraz byli do tego przywykli, że gdy przychodziło co nowego, — pewnie nic z sobą pocieszającego nie przynosiło. Pośpiech, z jakim Krzysia biegła do starego pana, zatrwożył go. Ale na twarzy jéj nie było ani smutku, ani niepokoju, raczéj jakieś zdumienie i poruszenie nadzwyczajne.
— Cóżeś tam takiego przywiozła? — zapytał stary.
— Sama nie wiem... — odparła Krzysia — nie chce mi się wierzyć tému, co przywożę...
— Jeżeli co dobrego, i ja nie uwierzę — rzekł stary — ale cóż to jest?
— Metryka pańska się znalazła!... — zawołała Krzysia.
Spodziewała się niepomiernéj radości. Lubachowski, nie ruszając się z krzesła, głową potrząsnął.
— Co bo pleciesz... nie może być! — zamruczał — bałamuctwo jakieś... Powiadam ci, to być nie może...
— Jakże nie może, kiedy mi sam ksiądz dziekan to oznajmił — dodała Krzysia — że, dni temu kilka, dostał dotąd nieprzeglądany zeszyt, w którym proboszcz zapisywał w krótkości metryki, i w nim znalazł, pod tym rokiem, który właśnie przypada na wiek pański, zapisaną metrykę Grzegorza-Jacka Lubachowskiego, syna Tadeusza-Ignacego i Melanii ze Zgórskich...
Dotąd ostygły i oniemiały starzec, ręce podniosłszy, uderzył w nie.
— A toć cud chyba! — zawołał — bom ja prawie pewien był, że się tu nie urodziłem, anim był chrzczony... Gdzież? jak?
To mówiąc, Lubachowski, drżący począł wołać chłopaka, Tomka, aby mu przygotował ubranie.
— Moja Krzysiu — zawołał — niech mi jakie konie założą; pojadę sam się przekonać! To mi się w głowie nie mieści.
— Proboszcz sam powiada, że nie wié, jak mógł to dotąd prześlepić, bo dziesięć razy te arkusze metryk przepatrywał, a nie widział nic...
Stary pomrukiwał coś niezrozumiałego; Krzysia bladła i rumieniła się.
— Jeżeli pan chce jechać, niechże z sobą weźmie Dydaka — rzekła — bo ja samego nie puszczę.
— A co mi się ma stać? — rozśmiał się trochę weselszy Lubachowski — ja się już niczego nie boję...
Krzysia pobiegła konie kazać zaprzęgać i Dydakowi sposobić się do towarzyszenia panu. W całym dworze z tą nowiną radosną wstąpiła w serca otucha, choć losu to nie zmieniło nikomu: ani Dydakowi, ani Chodzibojom.
— Z nami niech robią, co chcą, byle nasz stary mógł tu pozostać — mówiła Krzysia. — Młodsi zniosą, co Bóg zsyła...
Radość, któréj doznał Lubachowski, była krótkotrwałą. Rozbierał w myśli wszystko, co o sobie i swéj młodości wiedział, i nie mógł uwierzyć w metrykę. O ile sięgnął pamięcią, nie słyszał nigdy, aby rodzice jego dłuższy czas tu przebywali! nieboszczyk Jan-Nepomucen nigdy o tém nie wspominał.
Zaszła nareszcie najlepsza bryka, umieszczono starego na wygodnéj poduszce — pojechał. Dydaś objął miejsce przy woźnicy na koźle.
Kazał stary wprost jechać na probostwo. Zobaczywszy go, ks. Roman wyszedł naprzeciw niego do ganku, ale i na jego twarzy więcéj było jakiegoś pomieszania niż wesela.
— Wiem, co was do mnie sprowadza — rzekł z cicha. — W istocie, znalazłem zapisaną metrykę waszą, to nie ulega wątpliwości, ale...
Głową potrząsał.
— Chodźmyż to cudo zobaczyć — odezwał się Lubachowski.
W pokoju, w którym dziekan pracował, na stole znajdował się zeszyt sinego grubego papieru, zapisanego bladym bardzo atramentem. Na połowie stronicy, wśród innych, stała tu notatka, po łacinie wpisana i niepodpadająca wątpliwości.
Lubachowski wziął arkusz w ręce drżące, wlepił w niego oczy i szepnął księdzu tak cicho, iż głosu jego cokolwiek daléj stojący nie był-by mógł usłyszeć.
— Metryka ta chyba późniéj wpisaną została.
— Zkąd wniosek? — zapytał dziekan.
— Stoi tu przecież Jacek — rzekł, przypatrując się Lubachowski.
— Nosicie to imię — dodał proboszcz.
— Tak jest, tylko nie od chrztu — rzekł Lubachowski, ale dopiéro od bierzmowania. Na chrzcie sobie przyniosłem imię Grzegorza, a pobożność matki, która miała szczególne nabożeństwo do świętego apostoła Rusi, skłoniła mnie, iż przy bierzmowaniu wziąłem to imię.
Dziekan milczał... Wkrótce téż i Grzegorzowi papier wypadł z ręki, pogrążył się w myślach.
— Zagadka to jest, zagadka — przerwał milczenie ks. Roman. — Nie umiem jéj wytłómaczyć inaczéj, jak późniejszém wpisaniem metryki i nieostrożnością tego, co ją zaregestrował... ale, nic ujmuje jéj to autentyczności... Spisywano pewnie z popalonych arkuszy, a kopista, znając was, dopełnił, co mu się zdawało potrzebném.
— Nie rozumiem — dodał stary — lecz cud ten łaski Bożéj nade mną przyjmuję... Będziesz więc, ojcze mój, łaskaw, wydać mi z mocy tego metrykę, którą ja może od wygnania się obronić potrafię. Cieszy mnie to dla siebie, ojcze łaskawy, ale więcéj jeszcze dla córki, zięcia i wnuków. Sit nomen Domini benedictum.
Dziekan uścisnął go rozrzewniony. Starał się radość, jakiéj doznawał, przelać w starego, lecz ten, jakby nie dowierzał szczęściu swojemu, pozostał zamyślony i smutny.
U dziekana zabawiwszy, dopóki go ten nie nakarmił i nie napoił, potrzebując spocząć nieco i chcąc widziéć Hubę, Lubachowski kazał zajechać do Poznańskiego Hotelu. Z towarzystwem, które się tu zbierało, nigdy nie był w takich stosunkach, aby go potrzebował unikać. Znali wszyscy dziedzica Lubachówki, jako spokojnego człowieka i, o ile Niemcy Polaka mogli, szanowali. Ceniono w nim pojednawczego ducha. Tłómaczył i uniewinniał urzędników, których drudzy potępiali.
— Cóż oni winni? — mówił — spełniają rozkazy, to ich obowiązek... Nie winne są nożyce, że krają, ale ręka, co je trzyma.
Od rana już wiadomość o metryce Lubachowskiego, przez samego dziekana rozgłoszona, rozeszła się była po miasteczku. Cieszyli się nią niemal wszyscy.
Tylko przybyły późniéj Frejer i Brause powitali ją, po krótkiém osłupieniu, wykrzyknikiem gwałtownym: Schwindel!
Ani jeden, ani drugi, wierzyć w to nie chciał, aby się metryka znaleźć mogła; gotowi byli posądzić wszystkich raczéj, niż temu uwierzyć.
Milczenie znaczące, jakiém wykrzyk ten został przyjęty, dało wszakże Frejerowi do myślenia, i daléj już nie rozgadywał się o tém.
Pomiędzy nim a Brausem nastąpiła cicha, niespokojna narada, po któréj ukończeniu pozostali chwilę jeszcze, przysłuchując się rozmowom. Brause rozpoczął dowcipkować i prześmiewać się z popłoszonych Polaków. Frejer mu pomagał śmiechem, lecz że im jakoś ani odpowiadano, ani ich słuchano pilnie, napiwszy się piwa, oba razem hotel opuścili.
Nadchodzący późniéj Baur, przyjął nowość, którą tu znalazł, milcząco i surowo.
Riedel, niezmiernie zdziwiony, uradowany, nie krył się z tém, iż go cieszyło to, co pięknéj ekonomowéj wielką radość sprawić musiało.
Nikogo to nie zdumiało, gdyż wszyscy byli przywykli do jego afektów dla młodéj pani, nie znajdując już w nich nic zdrożnego, bo Riedel nie zbliżał się do niéj ani więcéj, ani natrętniéj, niż w pierwszych chwilach.
Plowe, który się o tém najpóźniéj dowiedział, wysłuchał opowiadania, zacinając usta, i rzekł po namyśle, iż metrykę tę widziéć musi.
Prawdziwą radość z tego miał Huba i jego córka. Ojciec rachował na to, że Rózia zyska na obcowaniu z ekonomową, któréj wpływ miał za bardzo zbawienny, a zatrzymanie się w Lubachówce starego zapewniało, że i Krzysia w niéj zostanie.
Lubachowskiego powitał Huba uroczyście, chciał go nawet dla odpoczynku umieścić w osobnéj izdebce, ale stary nie przyjął tego i usiadł między Niemcami, aby nie dać pozoru, że ich unika. Miał i tę delikatność, że rozmowy o drażliwém owém prawie nie począł i nie okazał się im zmienionym w niczém.
Dopiéro przybycie Solingera to milczenie przerwało. Solinger, swoim obyczajem, zaraz otworzył się ze swém zdaniem, surowo sądząc niepotrzebne, według niego, drażnienie.
Lubachowskiemu nie wypadało się mieszać do tych rozpraw, których i urzędnicy przybyli uniknąć byli radzi, gdy koczyk stary, wszystkim znany, zatoczył się do ganku, i z niego wysiadł mężczyzna lat średnich, na krótkich nogach, z głową zadartą, rumiany, zuchwałego wyrazu, z włosami do góry zaczesanemi. Maleńki nosek, siedzący niezgrabnie w środku szerokiéj twarzy, i usta z wargami mięsistemi, dawały mu fizyognomią dziwaczną. Wyjrzawszy okném, Solinger skrzywił się i rzekł głośno:
— Herr Lubicz!
Drzwi się otworzyły i hałaśliwie dosyć wszedł tak nazwany, obywatel z sąsiedztwa, który, wejrzeniem towarzystwo ogarnąwszy, odezwał się po niemiecku:
Hab die Ehre!
Nie było z czego, ale Lubicz śmiał się, mówiąc to; rzucił czapkę na stoliczek, zdjął palto i podszedł, ręce zacierając, przywitać Lubachowskiego, który zimno mu się pokłonił.
Najpierwszą rzeczą było kazać sobie podać wódki, skarżąc się na chłód przejmujący. Nikt jakoś ani się do niego zbliżał, ani go zaczepiał, i pan Gabryel Lubicz sam się zwrócił do pana Plowe.
— Nie słyszał pan? cóż tedy? co? kupuje rząd nasze majątki? Pan wié, ja oświadczyłem otwarcie, że Dębinę i Samołazy gotów-em sprzedać. Dla kolonizacyi niéma nic nadto dogodniejszego. Powinni mi dobrze zapłacić. Ja tam w ten patryotyzm, trzymający się ziemi, nie wierzę; u mnie on w sercu. Ja się cieszę z tego, że rząd nabywa i uratuje szlachtę, jak Boga kocham; tylko niechaj dobrze zapłaci, ja znajdę gdzie sobie ziemię kupić.
Milczeli wszyscy, nikt ani mu przeszkadzał, ani go słuchał. Lubicz ciągle oczyma napróżno szukał potakiwania i konfirmacyi. Niemcy stali milczący, Lubachowski po cichu coś mówił z Solingerem.
Plowe, do którego się potém zbliżył Lubicz i usiadł przy nim, trochę się odsunął, wziął kufel w ręce i, rozmowy nie poczynając, piwem i fajką mocno był zajęty.
Podrażniony tém, że nie znalazł tu spodziewanéj sympatyi dla swych przekonań, Lubicz wprost się obrócił do starego.
— A pan dobrodziéj co na to?
— Ja? nic — rzekł Lubachowski krótko.
— Podobno i panu kazano wyjeżdżać? — zapytał Lubicz.
— Dotąd, nie — odezwał się stary.
— Już co do tego — dodał Lubicz — jak ono jest, to jest, twardy orzech do zgryzienia dla wielu, ale cóż tu w tém dziwnego! Każdy rząd ma prawo tych, co mu się nie podobają, pozbywać. Ja nawet, przyznam się, robotnika niemieckiego wolę...
Poruszył ramionami.
Wszyscy milczeli. Lubicz się uśmiechał.
— Kolonistów, słyszę, myślą sprowadzać ze Szlezwigu i Holsztynu. Dotąd u nas pastorów i kirch jak nie było; nie wiem co księża powiedzą, bo się z tego przymnoży!!
Począł się śmiać.
— Ja jestem za swobodą sumienia; u mnie taka dobra kircha ich, jak nasz kościół, a fanatyzmu będzie mniéj.
Trwało ciągle milczenie. Lubicz się postrzegł, że i ta próba zawiązania rozmowy, a popisu ze swą lojalnością, nie udała się. Przerwał więc apologią protestantyzmu i powrócił do ceny majątków.
— Ja się spodziewam za Dębinę i Samołazy wziąć dobre pieniądze — rzekł. — Wiem, że mnie panowie bracia szlachta będą prosekwowali za to, że się ziemi pozbywam. Głową muru nie przebiję, wolę ofiarować, niż być zmuszonym sprzedać, gdy długów się przymnoży, a tu gospodarować niéma sposobu, chyba Niemcowi któremu dadzą pieniądze na trzy procent, gdy ja ich pięć płacić muszę. Darmo się opierać; kto nie obce wyjść z torbami, musi sprzedać.
I na to wyznanie wiary nikt mu nie odpowiedział. Solinger tylko, wpatrzywszy się w wesołego i rubasznie się poruszającego Lubicza, wtrącił:
— Podobno pańską Dębinę i Samołazy, jak słyszałem, już od lat kilkuset posiadała rodzina. Nie będzież panu żal tę ziemię, na któréj się urodziłeś, te miejsca w których żyli rodzice i dziadowie, na ostatek i ich groby sprzedawać!!
— Ja tam w te sentymentalizmy się nie wdaję — odparł Lubicz. — Jestem ojcem familii, potrzebuję dzieciom zostawić majątek, sam téż wolę miéć sto tysięcy talarów czystych, niż dwakroć zaszarzanych. Chciałem sprzedać swoim, nikt nie daje ceny poczciwéj. Dębina i Samołazy, od siebie rzucając, warte trzy kroć sto tysięcy talarów.
Plowe począł głową poruszać, a Solinger się rozśmiał głośno:
— Rząd przepłacać nie myśli — rzekł.
— Ale ba — podchwycił Lubicz — ja mam na nich długu dwakroć sto tysięcy, a mnie musi zostać sto. Chce je rząd miéć i zyskać dobry przykład, niech zapłaci trzykroć. Co to znaczy dla niego? Fiskus ma papieru dosyć...
Wstał i począł się przechadzać.
— Ja jestem piérwszy, który sam ofiaruję swój majątek — dodał — ale ja się wyniosę ztąd. Żona popłacze trochę, na beksy zważać nie myślę.
Wielomówność Lubicza, która dobrze stan jego duszy niespokojny malowała, cynizm, z jakim się wyrażał, maxymy, które głosił, u nikogo nie znalazły dobrego przyjęcia. Odwracali się wszyscy, nie słuchano go, musiał zamilczéć, ale czoło mu się fałdowało. Zbliżył się do bilardu, jakby do gry dwóch młodych kancelistów chciał się przyłączyć — i tu go téż przyjęto zimno. Pozostawał mu Huba, do którego się zwrócił prosząc go o przekąskę.
— Co pan rozkaże? — zapytał gospodarz, z niezbyt wielką ochotą służenia mu. — Nie wiem, czy ja pana potrafię zaspokoić, bo pan dobrze jeść lubi, a moja kuchnia nie wykwintna.
— Daj, co masz — rozśmiał się Lubicz, połechtany tą obawą Huby — wiem, że nie jestem u Kurnatowskiego i wymagać nie będę; głodny jestem.
Lubachowski korzystał z chwili téj i zebrał się do odjazdu. Dydaś téż, już niespokojny, po kilkakroć do izby zaglądał, a konie zaprzężone stały. Stary pożegnał się ukłonem z przytomnymi i wyszedł. Lubicz, który do niego miał żal, iż go zbył milczeniem, po wyjściu, zajął jego miejsce, i począł żartować.
— Ten także, rad nie rad, swoje Lubachówkę będzie musiał sprzedać, ale kto to dziś kupi? Niemcowi nie zechce sprzedać... nie wolno!!... Terroryzm... Szczęściem, że zięcia ma wysoko położonego i ten mu zginąć nie da. Gdyby tak inny był człowiek, sobie i drugim teraz przydał-by się przez Treubergera. Kazał-by sobie zapłacić, coby chciał; ale to purytanin! panie! purytanin!!
I Lubicz śmiał się, pijąc drugi wódki kieliszek.




W Lubachówce od dni trzech niepokój panował; ekonomowa, która pojechała do miasteczka za sprawunkami, zamiast powrócić, jak zwykle, w godzin kilka, odesłała mężowi konie i na kartce powalanéj dała tylko znać mu, że musi jechać do Żarnowa, gdzie miała rodzinę: ciotecznych braci i siostry.
Chodzibój, wiedząc, jak ona sobie mężnie i rozumnie rady dawać zawsze umiała, w początkach był spokojnym. Słyszano wprzódy, że rodzinie jéj dalekiéj, ludziom ubogim, zagrażało wygnanie, ale nie dowierzano złéj wieści. Teraz się ona sprawdzała na nieszczęście. Krzysia we Środę na godzin kilka wyjechawszy, w Sobotę jeszcze nie powróciła do Lubachówki.
Teraz się przekonywali wszyscy, jak ona im potrzebną była, jak bez niéj czuli się bezradnymi i osieroconymi. Stary zapytywał o nią niemal co godzina. Żabska po kolei słała na folwark dziewczęta dowiadywać się, czy nie powróciła, bo się jéj zdawało, że coś zaturkotało. Dydak chodził, gryząc paznogcie i nie mogąc w izbie usiedziéć chwili, a po głowie mu snuły się takie przypuszczenia, że gotów był na ratunek śpieszyć, rzuciwszy wszystko. W najokropniejszéj trwodze dnie i noce spędzał mąż, zrywając się, wybiegając posyłając czeladź, najmując żydków i obiecując im nagrody, jeżeli-by mu o żonie przynieśli wiadomość.
Tymczasem Krzysia, jak w wodę wpadła.
Wiedziano tylko, że we Środę, przybywszy od siostry, odebrała przez posłańca umyślnego wiadomość, iż ona i jéj rodzina już z piérwszym transportem za granicę być mieli wyrzuceni. Krzysia najlepiéj znała ich położenie. Wszyscy byli ubodzy, nie mając nic nad pracę rąk swoich. Służyli jako parobcy i robotnice w majątku hrabiego Żarnowskiego, a zarobek ich i ordynacya ledwie, im przy licznéj rodzinie, starczyły na najnędzniejsze utrzymanie. Rządca majątku, człowiek ostry, miał jeszcze tradycye z tych czasów, w których chłopa inaczéj, jak chamem nie nazywano.
Dobrze wprzódy, nim prawo rozpoczęło się wykonywać i przybysze otrzymali rozkaz wyjścia za granicę, u hrabiego już wydane było rozporządzenie, ażeby obrachowano tych, którzy do miejscowéj nie należeli ludności i natychmiast się ich pozbyto. Hrabia znać ich i wiedziéć o nich nie chciał.
Litości, wyrozumiałości, pomocy, nie można się było spodziewać. Krzysia, co tylko miała i co sobie i mężowi od ust oderwać mogła, posyłała tym biednym. Żyli nią i z niéj. Ale w Lubachówce dawniéj i teraz niebardzo się czém dzielić było. Krzysia sprzedawała suknie, a na ostatku pierzyny i puch, jaki miała, dla nich spieniężyć musiała.
Dwie te cioteczne siostry, zamężne obie, powychodziły za parobków nietutejszych, ale, jak ich rodzice, przybyłych z Królestwa i, co gorsza, zbiegłych od powinności wojskowéj. Jedna z nich dwoje chorowitych dzieci, druga miała troje. Bracia, także żonaci, z małemi dziećmi, z których najstarsze nie miało lat dziewięciu, w tém samém byli położeniu.
Można wyobrazić sobie trwogę téj biednéj Krzysi, gdy, w miasteczku będąc, odebrała od siostry wiadomość, że lada dzień ich wszystkich wyprowadzą ztąd i wyrzucą.
Posłaniec dodawał, że chleba kawałka nie mieli skazani na wygnanie, ani grosza na drogę; że dwoje dzieci było chorych, a jeden brat skaleczoną miał od siekiery nogę, która mu chodzić wcale nie dawała.
Krzysia, z krzykiem boleści odebrawszy tę wiadomość, najpiérwéj wszystko swe mienie w myśli policzyła, to co sprzedać mogła, co pożyczyć, i z przerażeniem przekonała się, jak to małém było na tak wielkie potrzeby.
Huba, widząc ją we łzach, zrozpaczoną, ofiarował się pożyczyć sto marek. Nie mógł więcéj. Do Lubachówki nie było po co wracać. Ona i mąż nie mieli nic. Kilka ostatnich miesięcy wszystkie środki, zapasy wyczerpało.
Przypadkiem dowiedziawszy się o położeniu biednéj kobiety, pan Riedel istotnie przybiegł do Huby, ofiarując zasiłek dosyć znaczny, ale gospodarz z góry wiedział, iż on przyjętym być nie mógł. Skłamał więc, iż potrzeby zaspokojone już zostały.
Krzysia, nie zważając na nic, tylko sercem się rządząc, które ją do tych nieszczęśliwych ciągnęło, z pomocą Huby nająwszy furmankę, udała się do Żarnowa.
Tu już z rozkazu hrabiego, wszystkie chaty z proletaryatu, skazanego na wygnanie, oczyszczone zostały.
Nie było nikogo... Pootwierane drzwi i okna, wystygłe ogniska, resztki śmiecia i okruchów życia — świadczyły tylko, że tędy przeszła mściwa jakaś ręka losu...
Wszyscy wygnańcy byli już pod opieką siły wojskowéj nad granicą, oczekując na przypędzanych coraz więcéj skazanych. Krzysia musiała śpieszyć, ażeby ich tam jeszcze zastała.
Nie mogła-by téż była dłużéj tu pozostać, gdyż znajomy jéj i przyjazny pisarz miejscowy przestrzegł ją, że wydane zostały rozkazy, aby nikogo nie przyjmowano i nie zatrzymywano, ktokolwiek się zgłaszał do wypędzanych. Hrabiemu zdawało się, że go przetrzymywanie tych ludzi kompromitowało, że go w górze posądzać mogli o sprowadzanie, protegowanie, o agitacyą, o kolonizacyą... jedném słowem, o czynności, germanizacyi szkodliwe. Nakazano więc zacierać ślady wszelkie po tych nieszczęśliwych, o których już nawet wspomniéć nie było wolno. Hrabia tak był niespokojny, iż niepotrzebnie list wystosował do prezesa, tłómacząc się przed nim, że o tych robotnikach wcale nie wiedział, składając winę na rządzcę — i wizytę oddał landratowi.
Spłakana, znękana, biedna Krzysia, popędziła dniem i nocą ku granicy, spodziewając się transport tych wywołańców pochwycić, nim-by ich strażom pogranicznym oddano.
Dowiadując się przy każdéj karczemce na gościńcu, jak daleko znajdować się mogli prowadzeni pod strażą wygnańcy, uspokoiła się nieco ekonomowa, z tego, co słyszała, upewniwszy się, że siostry i braci swych jeszcze przed granicą napotka. Oprócz tego, oddawanie ich podlegało formalnościom, których dopełnienie prędkie było niepodobieństwem.
Szli oni bez zasiłku, o głodzie, chorzy, a w duszy niosąc rozpacze i tęsknice wygnania...
Po długiém rozglądaniu się, czy ich nareszcie nie zobaczy, Krzysia przed małą karczemką w lesie, ujrzała tabor, złożony z kilku nędznych wózków, chudemi zaprzężonych końmi, lub ciągnionych przez ludzi, wśród którego, począwszy od starców o kijach, aż do dzieci, z nogami słomą i szmatami poobwiązywanemi, wszystkie wieki i wszystkie nędze ludzkie miały przedstawicieli. Z téj milczącéj gromady, któréj część ledwie pod dach karczmy i do szopy dostać się mogła, niekiedy dawał się słyszéć płacz dziecka, jęk chorych, narzekanie kobiet, mruczenie mężczyzn, niemogących nastarczyć na wszystko.
Widok był rozdzierający serca. Blade twarze z oczyma wypłakanemi, ponure oblicza, przejęte zemsty bezsilnéj pragnieniem, inne już odrętwiałe nadmiarem cierpienia, upadające pod niém i senne... Straże nawet, które były zmuszone prowadzić tych niewolników, zdawały się cierpiéć z nimi i odwracały się od widoku téj nędzy, na którą zaradzić nie mogły. Przed krzyżem stojącym nad drogą, dwie stare kobiety głośne wypłakiwały modlitwy.
Kilku pijanych i pijących, głośniéj przeklinających na czém świat stał swych prześladowców, gwałtowniejszemi wybuchami zmuszało żołnierzy do nakazywania milczenia.
Krzysia z daleka już szukała oczyma swoich. Byli to jedyni najbliżsi jéj krwią na ziemi, tak do niéj niepodobni, jakby pomiędzy nią a nimi ogromne stały przestrzenie. Krzysia z pączka wiejskiego rozwinęła się na kwiatek w barwy strojny, a one i oni, zagłuszeni w chwastach, poschli na łodydze...
Dwie siostry cioteczne Krzysi ani jéj piękności, ani rozbudzonego umysłu nie miały. Były to istoty, życia nawet błogosławieństwem, macierzyństwem swém, wycieńczone. Jedna z nich trzymała u łona niemowlę, żółte, wynędzniałe, cisnące próżno chudemi paluszkami pierś matki, która mu pokarmu dać nie mogła. Zamiast mleka, płynęły jéj łzy z oczu i spadały na płaczącą dziecinę...
Starsze dzieci z krzykiem szarpały odzież matek, dopominając się chleba, wołając, że były głodne, gdy widok jedzących i w nich uśpione wycieńczenie obudził. Bracia, z których jeden z nogą okaleczoną, okrytą siermięgą, leżał na ziemi, z trudnością rozwiązywali sakwy, liche zapasy jadła w sobie mieszczące.
Ale wielka ta niedola, choć jednych czyniła samolubami, odwracającymi się i kryjącymi z trochą posiłku, drugim otwierała serca. Dzielili się, nie pomnąc na jutro.
Niektórzy, z obojętnością stoicką śmieli się z niedostatku. Ostatni grosz mężczyźni i kobiety nawet musieli nieść do szynku, aby się kroplą kupionéj w nim trucizny odżywić i rozgrzać. Nieopatrzne matki, zatrwożone, zwilżały nią usta spalone dzieci.
Krzysia długo stała, z oczyma wlepionemi w ten straszny wizerunek ludzkiéj doli, nim się odważyła przystąpić do swoich.
Należeli oni do najbiedniejszych, bo i tu pewne było stopniowanie. Niektórych katastrofa zastała przy zapasie... zdrowych i silnych — ci starali się w drugich wlać otuchę.
— Ano, nie desperujcie ino... — mówił podżyły mężczyzna, który z torby dobywał chleb i kawałek słoniny. — Nic się bez Boga nie dzieje, jak ksiądz powiada; włos nie spada z głowy...
Krzysia, widząc, jak klęcząca na ziemi siostra jéj obwijała dziecko płachtami, i z osłabienia sama na nie padała prawie, podbiegła nareszcie do swéj gromadki, która jéj dotąd nie widziała.
— Salusiu moja! — zawołała, jednéj z sióstr rzucając się na szyje — gdzie Jagnieszka? gdzie twój Paweł?
— Jezu! toć Krystyna! — krzyknęła uradowana Salusia. — O Jezu! toś nas wysłuchał! Myśmy cię w nocy przez sen na pomoc wołali, bo ty jedna mogłaś o nas pamiętać i poratować.
I, porywając się, kobieta na głos wielki poczęła wołać męża i siostry:.
— Jagno! Pawle! Gdzieżeście się zaszyli!... a to Krystyna nasza!...
Powitanie łzawe było i krzykliwe: całowali się, ściskali, narzekali... Krystyna dzieci i starszych witała po kolei.
— Jakżeście wy pomyśléć mogli, że ja o was zapomnę! — wołała. — Jakem się tylko dowiedziała, jakem tylko mogła, zabrałam, com miała, pogoniłam za wami. Paweł! idź-no do wozu, weź torbę, jest w niéj jedzenie, zgotować trzeba co ciepłego dla dzieci...
Ale nie było ani miejsca gdzie, ani z czego ognia naniecić. W ścisku każdy bronił swojego kątka: popychano się... Przychodzący z karczmy zaświadczał, że tam garnka do ognia ani było myśléć przystawić.
Krzysia przerywała, powtarzając:
— Zapłacę; przynieście chrustu, garnuszek przecie jest.
Ale kobietom, które usta miały narzekania pełne, jeść się nie chciało. Płakały, podparte na rękach.
Jedna len musiała zostawić marnie, którego zebrać nie miała sposobu; druga — ziemniaki w dole. Nikt grosza nie chciał dać za nie...
Mężczyźni skarżyli się, że ich przy ostatnich pokrzywdzono rachunkach. Nierychło, gdy się to wszystko wyczerpywać zaczęło, Krystyna jęła ich pocieszać i, dobywszy co przywiozła, dzielić. Całowali ją po rękach...
— Nie może być, — wołał Paweł, podnosząc się z ziemi. — Aby Bóg nie usłyszał jęków naszych i nie zesłał pomsty na nich. Gdzie my się podziejemy?! Zginiemy z głodu, albo nas na step zagnają.
— Nie obawiajcie się — odparła Krzysia — wierzajcie mi: są ludzie serdeczni... myślą o was... radzą, znajdą miejsca i robotę... Pieniądze dla was zbierają, nie opuszczą was...
— A no! a no! — odparł drugi brat — gadać będą, a gdzie im starczyć na tyle... Toć-to mówią, wszystkich wygnać chcą, co ino polską mowę mają, a tego siła...
Tłómaczyła im ekonomowa, że tylko teraz tych się zbywano, co z-za granicy poprzychodzili.
— Kiedy to było — odparł Paweł — jam był dzieckiem i nie pamiętam.
Krzysia zajęła się sama podziałem przywiezionych bułek, sera, zimnego mięsa, gdy szmer się dał słyszeć i wśród gromady szaréj pokazała się suknia czarna... Szedł ksiądz staruszek o kiju, a za nim organista i chłopek z koszami, po drodze rozdając gomółki, obwarzanki dzieciom, chleb starszym, a żegnając ich krzyżem świętym i dodając odwagi, aby o Bożéj nie wątpili opiece. Żołnierze się odwracali, przepuszczając go, jak innych, co tu z pomocą i miłosierdziem śpieszyli. Głód i pragnienie można było nasycić, ale serc zranionych uleczyć nawet słowo Boże nie zdołało. Jęczęli biedni.
Było téż kilku ciężko chorych, którzy się już daléj wlec nie mogli; prośby kobiet, wstawienie się księdza, wymogły na prowadzącym oddział do granicy, że się zgodził tu na nocleg pozostać. Krzysia pobiegła swoim, za pieniądze, na noc w chlewku pustym zakupie osobne schronienie, które z nimi podzielić miała. Poznoszono węzełki, pościągano dzieci: znalazło się parę kulów słomy, wkupiła się ekonomowa do ognia i sama zgotowała im wieczerzę. Ale więcéj niż nią, nakarmiła ich słowem, które z serca płynęło.
Do późnéj nocy usta im się nie zamykały; dopiéro gdy ogarek świecy gasnąć zaczął a dzieci kamiennym snem usnęły, starsi téż, sami nie wiedząc jak, pozamykali oczy i ze znużenia wpadli w tę bezwładność, która sen czyni podobnym do śmierci...
Krzysia, plecami oparta o ścianę, obwinąwszy się chustką, zamknęła téż oczy, ale budziła się co chwila, aby czuwać nad nieszczęśliwymi.
Zaledwie oczy się jéj przymknęły, obudzał ją niepokój, bo się zdawało, że coś zagraża... że gdzieś może zapadła ognia iskra, że w nocy... wymordować ich mogą... Kilka razy téż inne kobiety budziły się z krzykiem, wśród strasznych ciemności nie mogąc przypomniéć, gdzie były, co się z niemi działo...
Niektórym wracała przeszłość; zdawało się, że byli jeszcze w spokojnych chatach i że budzono ich — do roboty. Kobiety zrywały się ogień niecić, mężczyźni patrzyli, czy nie świta...
Z dala w tym obozie — jęki przez sen, płacze, krzyki trwogi, stękania, wołania i w piersiach zmęczonych chrapanie, jakby konania słychać było. Krzysi zdała się noc ta wiekiem... Wstała nareszcie i piérwsza poszła ciepłą przygotowywać strawę.
Straże téż nawoływały już do dalszego pochodu, i ekonomowa, napoiwszy swoich, nakarmiwszy, oddawszy im, co miała, pomieszawszy łzy swe z ich płaczem, rzuciła się na furę swoję, zasłoniła twarz, i kazała powracać do domu. Litościwy sen skrócił jéj tę drogę, w któréj pominęła miasteczko, a gdy wóz z nią stanął przed folwarkiem, mąż, wybiegłszy, zdrętwiałą od zimna i znużenia wnieść na ręku musiał do izby.
W głowie jéj te przeżyte z niedolą godziny, pozostawiły po sobie jakby wypalone piętno. Nie mogła zapomniéć, iż widziała obraz najostateczniejszéj nędzy człowieka, jak zwierz pędzonego przez własną bracią — przez ludzi... Nigdy ona nie przypuszczała, aby jedna z tych kart krwawych biblijnych, z czasów barbarzyństwa i dziczy, mogła żywą a odrodzoną stanąć przed jéj oczyma. Myślała, nie wierzyła, przecierała oczy.
Ta społeczność okrutna była li tą, którą nauką swą odrodził Chrystus, czy ową pogańską, co się zamykała w ciasném kółku jednoplemiennych, resztę świata mając za barbarzyńską?
Biednéj kobiecie zawracało się w głowie, okrutne wątpliwości ciężyły na sercu. Chciała pytać wszystkich, kogokolwiek spotkała, czy świat nagle się tak odmienił, że, co wczoraj było prawem, stało się nagle bezprawiem, miłosierdzie grzechem, litość zakazaną i występną.
We dworze, zaledwie się o powrocie jéj dowiedział stary Lubachowski, posłał natychmiast prosić ją, aby przyszła do niego. Domyślał się i wiedział, gdzie była, chciał całą straszną prawdę z jéj ust posłyszéć. Zamiast choréj i znękanéj, którą na spoczynek do łóżka musiano położyć, nadbiegł mąż płaczący i opisujący, w jakim powróciła stanie.
Starzec, który już od dni wielu nie sypiał, po całych modląc się nocach, musiał mocą ducha zwyciężyć zwątpienie, jakie go ogarnęło. Nakazał miéć staranie o choréj, a sam do modlitwy powrócił.
Krzysię ból, jakiego doznała, i znużenie, na chwilę tylko powstrzymać mogły od czynnego zajęcia. Zrobiwszy, co tylko umiała i była zdolną uczynić dla rodziny, w myśli miała starego pana i wszystkich swoich. Znużenie wywołało sen długi i kamienny, ale nazajutrz rano żadna siła w świecie zatrzymać jéj w łóżku nie mogła. Była tu potrzebną, bo wszyscy albo potracili głowy, albo czekali na nieuniknione nieszczęście, zrezygnowani, z założonemi rękoma. Widziała już, że z téj ludności polskiéj, od któréj się pomocy wygnańcy spodziewać mogli, znaczniejsza część obawiała się dotknąć ich, aby się nie narazić na prześladowanie. Egoizm okrutny, zwierzęcy, odpychał ludzi jednych od drugich.
Wstała rano, pomimo prośb męża, a widząc, że Lubachowski już był na nogach, pośpieszyła do niego. Z początku chciała, starcowi oszczędzając boleści, złagodzić to, na co patrzała i czego się dotknęła; rozwaga ją nauczyła, że litościwe kłamstwo było nie na dobie... Stary, całującą go w rękę, powitał westchnieniem i cichém pytaniem:
— Mów! mów! cóż się tam dzieje? cóż się tam dzieje?
Krzysia złożyła ręce; cierpienie uczyniło ją prawie wymowną.
— A! panie! piekło widziałam na ziemi... — zawołała. — Ludzi bez winy pędzą, jak bydło, w taką porę... Człowiek, patrząc na to, odchodzi od zmysłów i chce się spytać w kościele ukrzyżowanego Boga, co się stało z Ewangelią Jego miłości i braterstwa... Niech mi pan daruje, że ja głupia powiem głupstwo może. Słyszałam, gdy ksiądz mówił, że łotrzy i kalwini ze Świętego Pawła wiele wzięli, inaczéj go rozumiejąc, niż my... a toż-to Święty ich ten Paweł miłość zalecał nade wszystko! A gdzież ona jest?
Starzec położył palec na ustach.
— Cicho! — rzekł — cicho!... dzieją się rzeczy na ziemi z dopustu Bożego, których my zrozumiéć nie możemy... Nie sądźmy: I ich okrucieństwo, i nasza męka musiała być potrzebną, gdy ją Bóg dopuścił.
— A żebyś pan widział tych wygnanych... — mówiła daléj — serce mi się krajało... Głupia, myślałam sobie: co nam po tém, że ich rozumy pobudowały koleje, zapaliły światła jakieś, głos posłały po drucie na koniec świata, kiedy im serce zeschło i z człowieka stała się nielitościwa machina... kiedy ci, co powinni zachęcać do zgody i pojednania, z góry nakazują walkę i wytępienie, a nienawiść sieją...
Lubachowski powtórnie palec położył na ustach.
— Co się dzieje w miasteczku? — zapytał — jak tam usposobieni urzędnicy?
— Od nikogo się litości spodziewać nie można — odparła Krzysia. Landrat, mówią, był nie bardzo dobrze widziany... oskarżali go o łagodność i opuszczanie się; teraz ze strachu, aby go nie wyrzucono z miejsca, rwie się, jak szalony, chcąc przekonać o wielkiéj gorliwości, i zaklina się, że nie pobłaży nikomu, a wygoni ludzi do ostatniego. Z urzędników, ci, co byli lepsi, ze strachu stali się okrutnymi. Z żadnym mówić nie można... najlepsi pozamykali się, aby ich nie dostąpili proszący. W pomoc urzędnikom cało gromady denuncyantów występują, wskazując, gdzie się kto podejrzany ukrywa, kto przybyszem jest, albo z niego się rodzi...
— Pięknych rzeczy spodziewać się można... — dodał po cichu Lubachowski.
— Wszyscy drżą — rzekła Krzysia — bo dosyć nie miéć dowodów, że się tu urodziło, aby wypędzili, dość być Polakiem, chodzić do kościoła i mówić tym językiem, który oni nazywają verfluchter polnischer Kauderwülsch.
Lubachowski dał jéj znak, aby zamilkła; spuścił głowę.
— Sądny dzień! — wyrwało się jéj z ust.
Zamilkli oboje.
— Idź, odpocznij — rzekł stary spokojnie. — Nie rozpaczaj. Boże wyroki są niezbadane... poddać się im potrzeba... Któż wie? oni nam czynią droższą tę mowę i narodowość, dla któréj cierpimy; bez téj chłosty, zobojętnieli-byśmy... Idź, spocznij.
— Nie czas odpoczywać — przerwała Krzysia. — Ja muszę znowu do miasteczka, aby tam choć języka dostać, co nas czeka...
— To, co drugich — rzekł Lubachowski. — Co do mnie, ja się nie spodziewam, aby mi spokojnie pozostać dozwolono... alem do tego przygotowany...
Mówił jeszcze stary, gdy wózek zaturkotał, i poza płotem przesunęły się dwie głowy, dwie twarze znajome, Frejera i Brausego.
Krzysia się wzdrygnęła, zobaczywszy je, chociaż nie przypuszczała jeszcze, aby śmieli zajechać do dworu; ale wózek stanął u bramy i dwaj sąsiedzi z zuchwałemi minami, chociaż nie bez pewnéj obawy, oglądając się wkoło, na dziedziniec wtargnęli, wprost się kierując ku stojącemu i oczekującemu ich Lubachowskiemu.
Widać było po nich, że strach mieli wielki, ale jeszcze większą jakąś pobudkę do rozmówienia się osobistego z panem Grzegorzem.
Frejer szedł przodem pośpiesznie, rad, że starego znajdował samym, bo i Dydak, i Chodzibój byli w polu. Rachowali oba na to.
Skłonił się prawie grzecznie Frejer.
— Myśmy tu do pana sąsiada przyszli — odezwał się — nie w złéj myśli, ale z dobrém słowem. Wié pan, co się dzieje; pan jesteś nie tutejszy: jeżeli mu znać nie dali dotąd, że masz Lubachówkę opuścić, to tylko-co nie widać, jak papier odbierzesz, a pan Treuberger jegomości nie wyprosi. To darmo. Nasz kanclerz dosyć czekał długo, abyście Polakami być przestali. Samiście winni, że wypędza, bo my tu sami Niemcy tylko zostać powinniśmy... Myśmy z Brausem do was przyjechali, aby wam pomódz... Juści się wyprzedać musicie, oczywista rzecz; Polacy pieniędzy nie mają i nie zapłacą wam, jak my... Nabędziemy Lubachówkę...
Brause echem za nim powtórzył niecierpliwie:
— My z Frejerem nabędziemy Lubachówkę...
Pan Grzegorz cierpliwie słuchał.
— Bardzo panom jestem wdzięczen za ich dobre chęci względem Lubachówki, ale ja rozkazu opuszczenia Księztwa nie odebrałem i spodziewam się, że go nie odbiorę, bom się tu rodził, jak okazuje metryka.
Frejer i Brause, osłupieni, spojrzeli na siebie.
— Wolne żarty — odparł Frejer — ale to przecie wiadomo wszystkim, że pan tu przybył kiedyś, zkądś, a o obywatelstwo pruskie pan się nie starał...
— Tak, ale to nie przeszkadza — dodał po chwili Lubachowski — żem się tu urodził, gdzieindziéj mieszkał, a potém powrócił na swój zagon.
— Pan żartuje — przerwał Brause.
Grzegorz wskazał na swe siwe włosy.
— Ja nie żartuję nigdy — rzekł zimno.
Uchylił czapki i chciał zawrócić do dworu, wcale ich z sobą prosić nie myśląc.
Dwaj przybyli goście stali pomieszani. Frejer miał okrutną obawę, aby Dydak nie przybył, którą Brause ledwie zdołał uspokoić. Milczał więc, oglądając się tylko dokoła.
Brause zawołał głośno:
— Niech-no pan posłucha.
Odwrócił się p. Grzegorz.
— Życzymy, abyś pan profitował z tego, póki czas. My panu dobrze zapłacimy — dodał Brause.
— Gdybyście mi we dwu dawali milion talarów — rzekł Lubachowski — wam nie sprzedam ziemi naszéj, témbardziéj, że mnie do tego nic nie zmusza...
Tym razem pośpieszniéj się oddalił stary, zostawując ich na podwórzu. Frejer naglił do wyjazdu. Brause, niedowierzający, chciał jeszcze jakiéjś probować perswazyi, gdy Krzysia, która nie ustępowała, odezwała się do niego:
— Stary pan nasz mówić nawet o tém nie będzie; niech panowie próżno nie czekają.
— Idźmy — dodał Frejer po cichu — trzeba się dowiedziéć, zkąd się wzięła ta metryka, o któréj nikt nie wiedział.
Rad nie rad, klnąc pod nosem, Brause, nic odpowiadając ekonomowéj, ruszył wreszcie ku bryczce. Wsiedli na nią żywo, i rozkazali jechać do powiatowego miasteczka.
Przez całą drogę, nie mogąc strawić wiadomości, którą z ust p. Grzegorza mieli, spierali się z sobą. Brause w metrykę nie wierzył, Frejer utrzymywał, że gdyby się nawet jakaś znalazła, musiała być podrobioną, bo nikt nigdy o pochodzeniu Lubachowskiego z Księztwa nie słyszał, a pokrewieństwo jego z Janem Nepomucenem nic nie dowodziło.
Z południa już dobrze stanęli przed Hotelem Poznańskim, ale, wchodząc z krzykiem i hałasem do Huby, nie znaleźli tu jeszcze nikogo z urzędników. Godzina piwna jeszcze była nie nadeszła.
Oba oni znali polskie pochodzenie Huby, ale go uważali za zniemczałego i swojego, bo doskonale mówił po niemiecku i starał się być w najlepszych z nimi stosunkach.
Frejer kazał piérwszy podać sobie szynki i kiełbasy, bo był zgłodniały, a Brause zawołał o piwo.
Sam Huba usłużyć im pośpieszył. Chciał miéć teraz ucho na wszystko i korzystał z każdéj sposobności podsłuchania i wyrozumienia, co się święciło.
Brause, z rąk jego biorąc kufel, na którego pokrywie skrzywiony Fryderyk namalowany był ze straszliwym realizmem, podniósł oczy ku niemu.
— Słyszał pan kiedy o tém, żeby pan Lubachowski się tu rodził??
Zapytanie zastało Hubę tak nieprzygotowanym, że bardzo długo milczéć musiał.
— Słyszysz pan? — powtórzył Brause.
Huba miał czas się namyślić.
— Co mnie to obchodzi, gdzie się kto rodził? — odparł — albo ja wiem!
— Ale przecież, jak my wszyscy, to wiész, że on tu przywlókł się z Królestwa...
— Bardzo byłem młodym, kiedy się to stało — odpowiedział Huba.
— Słyszałeś-że o tém kiedy, żeby on był tutejszym? — podchwycił Frejer.
— Nigdy o tém nie wątpiłem — rzekł po namyśle Huba — przeszło dwadzieścia lat tu siedzi spokojnie.
Brause mu pogroził na nosie, ale Huba, jakby go wołano, odszedł szybko, unikając dalszéj rozmowy.
— To nie może być, nie może być! — bijąc pięścią o stół dodał żywo — to jest kłamstwo, oszukaństwo, podrobiona rzecz: albo mu zięć metrykę kazał zrobić, albo on ją sam dał sfabrykować. To polska rzecz... u nich się dokumenta znajdują na wszystko; ale gdzież tak metryka?
— Naturalnie u proboszcza — rzekł Frejer, śmiejąc się. — Proboszcz z nim, to przyjaciele najlepsi.
— A ksiądz nasz nieprzyjaciel największy — dodał Brause.
— Tylko, że dziś niéma co żartować — przerwał Frejer. — J. Excellencya nie pomoże. On musi ztąd precz; to najniebezpieczniejszy człowiek. Dawne czasy pamięta, które wcale inne były...
Pokiwali głowami.
Frejer zajadać zaczął zamyślony i chciwie piwem popijać, gdy Riedel zjawił się w progu. Nie mając jeszcze urządzonego domu, stołował się u Huby i znaczną część wolnego czasu tu spędzał.
Frejer i Brause mało-co mu byli znani, a piérwszy z nich miał i poszanowanie i obawę przed człowiekiem, którego wyższość czuł dobrze.
Brause, zuchwalszy, czepiał się wszystkich i natychmiast zawiązał rozmowę z patryotycznego tematu. Ale Riedel, posłuchawszy go, ramionami zżymnął i odpowiedziéć mu nie raczył.
Frejer go łokciem potrącił.
— Daj pokój — szepnął — nie rad się z kim wdaje.
Rzeczywiście, Riedel, pokręciwszy się po bilardowym pokoju, wszedł do Huby, unikając wdawania się z ludźmi, do których czuł wstręt jakiś.
Po Riedlu zjawił się Baur, ale i z nim napróżno usiłował Brause się porozumiéć. Odpowiedział mu szorstko i wyszedł.
Naostatek ukazał się stary Plowe, z którym z dawna byli na lepszéj stopie oba. Brause mu miejsce zrobił i z wielką zabiegliwością przysiadł się do rozmowy z nim, od razu ją poczynając od p. Grzegorza.
Plowe już miał wiadomość o tém, że Lubachowskiego głoszono urodzonym w Księztwie. Nic go to nie dziwiło, ani wielce obejść mogło. Gdy Brause wątpliwość swą objawił, Plowe się namarszczył.
— Metryki podrobić nie można — rzekł poważnie. — Gdyby się taka rzecz wydała, sąd wypadł-by bardzo surowy; nikt się na to ważyć nie może, a księgi opieczętowane, sznurowe, nie są nikomu przystępne, oprócz tych, co ich strzegą. Nie wiem nic o metryce, ale jeżeli jest, wybij to sobie z głowy, ażeby ona mogła być podrobioną. Ja o takich rzeczach słuchać nie chcę i nie mogę.
Odprawiony tak, Brause, zamruczawszy coś, umilkł i usiadł spokojny. Z tych, co późniéj przybyli, nikogo téż nie znalazł, kto-by metryką zająć się chciał i słuchać upartych jego wywodów.
Naostatek mała figurka, kancelista Lober, który usilnie pragnął w jakikolwiek sposób skorzystać z teraźniejszego składu okoliczności, wszedł i nastawił uszu, ale, obejrzawszy się po zgromadzeniu i obawiając podsłuchania, skinąwszy na Frejera i Brausego, poprowadził ich na piwo do Silberstejna, gdzie w brudniejszéj knajpie, przy gorszém piwie, swobodniéj mogli się rozmówić.




Gdy się to działo w miasteczku, panna Mina, która miała dość słuszne powody rachowania na Dydaka i spodziewała się niezawodnie wyjść za niego, rozpaczała niemal, odepchnięta i zapomniana.
Łamała sobie głowę, jakim-by sposobem na nowo go pozyskać mogła. Frejer, nie zważając na nią, z żoną i Brausem, o wszystkich swoich zamiarach mówił najotwarciéj. Mina słuchała spokojnie, mógł więc wnosić, że podzielała jego uczucia, a o Dydaka nie dbała już wcale, przekonawszy się, że z małżeństwa z nim nic być nie może.
Jakoż Dydak zaprzysiągł się z nią zerwać zupełnie i nigdy nawet nie spotykać. Jak dawniéj szukał jéj i zabiegał dla widzenia się na osobności, tak teraz uciekał i stronił. Niemkę to przyprowadzało do szaleństwa. Postanowiła bądź co bądź go złapać, zmusić do rozmówienia się z sobą i jakimkolwiek kosztem go pozyskać. Frejera nie lubiła nigdy, teraz przekonaną była, że się nią posługiwał tylko, nienawidziła go...
Z dawnych schadzek z Dydakiem pozostawała jéj dokładna znajomość wszystkich jego obrotów. Postanowiła z tego korzystać.
Z zuchwalstwem i odwagą, które tylko zawiedzione nadzieje wielkie dać mogą, wieczorem tegoż samego dnia, gdy Frejer z Brausem byli w mieście, z głową zawiązaną chustką, w tulubku ciepłym, Mina czekała sprzeniewierzonego na gościńcu, którym z pola musiał powracać.
Wypadła naprzeciw niego tak gwałtownie ze swéj kryjówki, iż koń pod Dydakiem spłoszony o mało go nie zrzucił, a gdy silną dłonią potrafił wstrzymać źrebca, Mina chwyciwszy go za połę, głosem błagającym, łkania pełnym, zaklinać go tak zaczęła, iż się ulitował nad nią, odezwało się jakieś uczucie dla niéj, którego on sam nigdy nie badał, a do którego rozwinięcia najwięcéj się przyczyniała poczciwa młodość i dobre jego serce.
Zsiadł z konia, chcąc tym razem skończyć z nią stanowczo i żadnéj nie zostawić nadziei.
Mina naprzód rozlała się we łzy i wyrzuty, malując mu miłość swoję, a jego niewdzięczność. Zaręczała mu znowu, że gotową była do największych ofiar dla niego, że chciała być Polką i służyć jemu i jego nieszczęśliwym braciom, których losy dzielić była gotową.
Dydak napróżno temu potopowi słów chciał tamę położyć; długo nie dała mu słowa powiedziéć, a gwałtownością swą w końcu ujęła go nieco i litość w nim obudziła.
Z pewną więc względnością dla niéj, Dydak, jąkając się, bo wymownym nie był, tłómaczył się, wszystko składając na Frejera.
Mówiąc o nim, wpadł w taki zapał, iż się zdradził z chęcią pomszczenia się na nim za nikczemną zdradę.
— Słuchaj-że mnie — odparło dziewczę, chwytając ostatnią zręczność naprawienia złego. — Myślisz może, iż ja go bronić będę, że ja mam dla tego skąpca choć odrobinę przywiązania? Ja go tak, jak wy, nienawidzę; gotowam zrobić, co zechcesz, co każesz. Niech ginie i przepada.
Pochwyciła go silnie za rękę.
— Ty nie możesz się pomścić — zawołała — ja się ujmę za ciebie i pokażę ci, żem dla miłości twojéj gotowa na wszystko! Zobaczysz...
Wymówiła to z taką stanowczością, namiętnie i gorąco, że Dydak się uląkł.
— Pomścić się potrafię sam — odparł — a nikogo mi do pomocy nie trzeba...
— Nie, ja cię pomszczę! — zawołała Mina — ale natenczas, gdy się to stanie, pamiętaj, co mi będziesz winien, i nie opuszczaj mnie...
Starając sieją uspokoić i ukołysać, Dydak przemawiać począł łagodniéj, ale dziewczę go nie słuchało i coraz namiętniéj powtarzało: Ja cię pomszczę! ale pamiętaj...
Cała ta scena o zmroku wieczornym odegrywała się na gościńcu, który mało był uczęszczanym, ale niezupełnie pustym. Turkot wozu, z daleka dochodzący ich uszu, zmusił Dydaka dosiąść konia na prędce, wyrywając się Minie, która, do siodła się rękoma uczepiwszy, jeszcze mu powtarzała, że go pomści i nie dawała się od tego odciągnąć. Turkot się zbliżał coraz, a dziewczę, raz jeszcze powtórzywszy swą pomstę, odbiegło wreszcie, zostawując Dydaka na gościńcu. Natychmiast konia ścisnął kolanami, i co żywo się oddalił Mina pobiegła w drugą stronę...
Z początku mocno poruszony, Dydak w końcu wytłómaczył sobie, iż wszystko to wagi żadnéj nie miało, że dziewczyna probowała go przyciągnąć znowu, że może go kochała, ale z tego nic być nie mogło. Ubolewał tylko, iż dał się w początku Niemce tak zbliżyć do siebie.
Wieczór zszedł mu na smutném rozmyślaniu o następstwach każdego mniéj rozważnego kroku. To go téż na długo snu pozbawiło. Było już blizko północy, gdy w końcu, znużony, zabrał się w swéj izdebce na folwarku do spoczynku. Pacierze zwykł był odmawiać po ciemku, i tym razem szeptał je swym zwyczajem, ale roztargniony, zaczynał, przerywał i rozpoczynał na nowo, wyrzucając sobie roztargnienie, gdy w oknie, przez które wpadało nieco światła z podwórza, ujrzał jakiś gorętszy jego odbłysk... Przestraszony, podbiegł i przez szyby dostrzegł na niebie coś, jakby łunę, która mu w oczach rosła...
Jak stał, napół już rozebrany, Dydak wybiegł na podwórze.
W domu spali już wszyscy; oglądając się, za budowlami, co stały czarne i milczące, ujrzał już dosyć szeroko rozpościerającą się łunę pożarną, która rosła mu tak w oczach, iż, nim się opamiętał, całe podwórze odblaskiem jéj zostało oświecone. Trwoga go jakaś ogarnęła, chociaż nie umiał jeszcze zdać sobie sprawy, gdzie pożar ten tak blizki szerzył zniszczenie. Nie było jednak wątpliwości najmniejszéj... w téj stronie stał tylko folwarczek Frejerowski...
Dydak porwał się za głowę, przypomniawszy sobie pomstę, którą mu zapowiedziała Mina.
Nie miał jeszcze czasu rozważyć, czy pożar nie został podłożony przez oszalałą dziewczynę, gdy od strony dworu usłyszał wołanie i znany głos starego Lubachowskiego, stojącego już w ganku.
Dydak podbiegł do niego.
— Pali się Frejerówka, niéma wątpliwości — zawołał stary.
— Tak... może być... — odparł, jąkając się, Dydak — ale co nam do tego?... Dosyć on nam dokuczył, to dopust Boży...
— Nie bredź! — krótko i surowo zawołał stary. — Nie pytaj, kogo ratować masz, przyjaciela, czy wroga... Obowiązek względem drugiego tém większy... Zbieraj ludzi, siadajcie na konie i jedźcie, a żywo...
Dydak stał jeszcze nieporuszony.
— Ale proszę pana — odezwał się — co my mamy Niemcowi służyć, gdy on na nas czycha i prześladuje...
Głos starego zaczynał być gniewnym.
— Chcesz, żebym sam ludzi zebrał i prowadził? — odparł surowo. — Siadaj mi na koń, pobudź parobków, daj znać ekonomowi, a żywo...
Łuna tymczasem z niesłychaną rosła szybkością i rozkładała się po niebie, na szarych chmurach purpurowe zawieszając zasłony. Z po-za budynków widać było snopy iskier, wystrzelające w górę. Głosy trwogi i krzyki stłumione wiatr przynosił z dala.
Grzegorz stary stał, ziębnąc, na ganku, i głosem podniesionym podbudzał do pośpiechu. W całym dworze co żyło, było na nogach.
— Frejerówka się pali! — powtarzano nie bez pewnéj złośliwości, ale rozkazy były wydane, i Dydak posłuszny siedział na koniu wśród parobków, którzy fornalki wyprowadzali i zbierali się z nim jechać na pomoc...
Pożar szerzył się z taką szybkością straszliwą, iż pomoc ta nie na wiele już przydać się mogła. Tętent koni galopujących rozległ się na gościńcu i pan Lubachowski sam pozostał na ganku.
Dydak pędził milczący, przypatrując się odkrytemu teraz obrazowi pogorzeli, która wśród starych, po większéj części drewnianych, słomą krytych, budowli, dla braku ratunku i w porze nocnéj, obejmowała już całe zabudowania gospodarskie.
Na mieszkalnym domu, jeszcze stojącym czarno na tle czerwonego ogniska, część dachu właśnie zagorzała płomieniem. Maleńka ludzi gromadka kręciła się zrozpaczona i bezsilna wśród płomieni, gdy Dydak nadbiegł z ludźmi swymi. W drodze, widok ognia, żądza jakaś walki z żywiołem niszczącym, zmieniła jego usposobienie. Zapomniał, że miał ratować Frejerówkę, widział tylko przed sobą poczciwy czyn do spełnienia... Parobcy jego i on rzucili się natychmiast do rozrywania płonących budowli, aby je od pozostałych oddzielić; zaczęto oblewać ściany, znosić dachy słomiane, słowem, energiczny i szybki ratunek skupił wszystkie siły około kierującego nim Dydaka, i nim Niemiec, bezprzytomny z rozpaczy, opamiętał się, co się stało, kto mu przyszedł na pomoc, skutek przybycia tych posiłków był widocznym.
W twarzy Frejera widać było osłupienie takie, jak gdyby własnym oczom wierzyć nie chciał. Nieco daléj, na ziemi klęcząca obok staréj Frejerowéj, Mina, patrzała na kręcącego się i rozkazującego Dydaka, osłupiona, nie rozumiejąc, jak mógł przybyć na ratunek temu, nad którym pragnął się pomścić.
Przybyły oddział tych ochotników, połączony teraz z miejscowymi, tak się jął szczęśliwie do dzieła, że w niespełna godzinę pożar można było uważać za ugaszony. Gorzały jeszcze resztki ścian, belek, dachów, ale oddzielone od budowli, stojących cało i zabezpieczonych tak, że się zająć nie mogły. Dydak, uporządkowawszy na pogorzelisku wszystko, postawiwszy straże, rozdysponowawszy, gdzie jeszcze wodę nosić i polewać miano, prawie nie patrząc na Frejera, do którego się zbliżać nie chciał, kazał sobie podać konia i zabierał się do odjazdu. Nikt do niego nie śmiał przystąpić z podziękowaniem, i on téż się nie przybliżał do nikogo. Z dala widział Minę, która oczy miała w niego wlepione z wyrazem przestrachu, lecz czynił tak, jakby ani jéj nie znał, ani nikogo. Frejer przystąpić do niego nie śmiał; Mina, którą popychano i proszono, odmówiła stanowczo, i stara Frejerowa poszła, choć niechętnie, do siedzącego na koniu z podziękowaniem. Dydak, dla którego ona była prawie zupełnie obcą, kiwnął głową tylko, ręką zamachnął i zawołał na ludzi, którym właśnie wódkę przynieść miano dla poczęstowania. Jeden z parobków, Florek, który dosyć lubił przepalankę, chciał na to zwrócić uwagę dowódzcy, ale Dydak połajał go i dodał:
— Na koń.... My ich poczęstunku nie potrzebujemy...
Posłuszne parobczaki powskakiwali na konie i puścili się, śmiejąc i dokazując, za dowódzcą. Dzień się już robił jasny i na bladém niebie poranku czarne tylko kłęby dymu widać było rozkładające się po ziemi, gdy przybyli napowrót do Lubachówki, a Dydak staremu przyniósł raport, że ocalili, co mogli, i powiodło im się prawie całe zapasy zboża, przedzielone szopą od obór spalonych, uratować. Lubachowski nie spytał nawet o Frejera.
— Bogu dzięki! — odparł i wszedł do dwora.
Brause, który nierychło przybył w pomoc najbliższemu sąsiadowi z garścią ludzi niechętnych, spotkał się przy ratowaniu z Frejerem, poprobował komenderować, przekonał się, że go nikt słuchać nie będzie, i kwaśny ustąpił uspokajać płaczącą Frejerową.
Widok ludzi, przez Lubachowskiego przysłanych, na nim, jak na Frejerze, uczynił pognębiające wrażenie. Wolał-by był może, aby wszystko spłonęło, niż aby Polak, sąsiad nienawistny, nieproszony, w pomoc przyszedł i tak się okazał wspaniałomyślnie.
Po odjeździe Dydaka, zeszli się z sobą dwaj sąsiedzi.
— No, co ty na to mówisz, że stary na ratunek mi przysłał ludzi? — zamruczał Frejer.
— To pewno nie dla ciebie — odparł Brause — chcą się pokazać takimi bohaterami ewangelicznymi... Będą się tém chwalili. Im to na coś potrzebne. Będą po gazetach pisali i trąbili, że my jesteśmy złoczyńcy, a oni ludzie święci. Jabym wolał, żeby podpalili...
Ręką rzucił.
— Ale zkąd-że pożar ten u ciebie? — zapytał.
— Nie wiem... nikt nie umié powiedzieć — zawołał Frejer. — W budynkach tych nikogo nie było. U mnie ludziom zakazano palić tytoń... żaden z nich się tam nie pokazał.
— Podpalili może, ażeby mogli ratować! — przerwał Brause i spojrzał na milczącego Frejera, który nic nie odpowiedział.
Domysły o powstaniu pożaru najrozmaitsze się krzyżowały. Niemiec przypuszczał zemstę jakąś: szukał po głowie, kogo ostatniego skrzywdził... Zresztą, więcéj go obchodziło ubezpieczenie od ognia, jego wysokość i to, co mógł odzyskać, niż przyczyna ognia. Po kilku godzinach męczących gadanin, wołania ludzi, śledzenia, Frejer, nawet się nie kładnąc, kazał zaprzęgać, aby jechać do miasteczka i rozpocząć niezwłocznie starania o wynagrodzenie straty, któréj ocenienie jak najkorzystniejsze wielce go zajmowało.
Miał już wsiadać na bryczkę, gdy blada, z oczyma wypłakanemi, z tragicznym wyrazem twarzy, wyszła z bocznego pokoju Mina. Rozpaczliwie zmieniona jéj fizyognomia, uderzyła nawet obojętnego wielce Frejera.
— Proszę mnie zabrać z sobą — odezwała się kwaśno — czuję się chorą, przestraszyłam się... Nie jestem wam potrzebną, chcę powrócić do domu... do Berlina...
Mówiła to drżącym i strwożonym głosem, ale nagląco i stanowczo, powtarzając:
— Musze jechać! muszę jechać!...
Gdy Frejer, długo się namyślając, nie odpowiadał, wtrąciła niecierpliwie:
— Proszę mnie odwieźć do stacyi, bo... pójdę piechotą!
— Ale właśnie jesteś teraz najpotrzebniejszą ciotce — przerwał Frejer. — Chora, przestraszona, nie ma przy sobie nikogo...
— Ale ja nie mogę... nie mogę... — zawołała Mina. — Dosyć siedziałam... chorą się czuje...
Zakryła twarz ręką i płakała.
Frejer ramionami rzucał tylko; naleganie to, w chwili tak przykréj, raziło go. Nie odpowiedział nic, nad zimne:
— Chcesz, to jedź!
Mina znikła, i w pół kwadransa pokazała się z małym węzełkiem, ubrana, zakwefiona do podróży.
— Rzeczy mi proszę wysłać do Berlina...
— A ciotka? — zapytał Frejer.
— Pożegnałam się z nią... — szepnęła Mina, któréj nadzwyczaj pilno zdawało się opuścić wujowstwo.
Frejer, który już nie mówił nawet do niéj, bo był w myślach zatopiony, słyszał tylko chwilami, że płakała i mówiła do siebie. Zaledwie stanęli przed hotelem, Mina pożegnała go bardzo krótko i zimno, zakręciła się i znikła.
W miasteczku już wiedziano, że się u Frejera paliło w nocy; obstąpiono go z kondolencyami, z zapytaniami.
Solinger, który się tu znalazł, przepraszał że w pomoc nie pośpieszył, bo go w domu nie było.
— Nie mieliście pewnie dosyć rąk do ratunku — rzekł — a z sąsiadów mało kto domyślił się obowiązku...
— Winienem — w pośpiechu zapomniawszy się, wyznał Niemiec mimowoli — winienem Lubachowskiemu, że mi zboże uratowano.
— Jakim sposobem? — zapytał Plowe.
— Przysłał mi swoich parobków i pisarza na ratunek — dodał Frejer.
— Widzisz — rzekł Solinger — ja wam zawsze mówiłem, że to człowiek uczciwy. Trudno dziś wymagać od Polaka, aby nas kochał i pomagał nam, a przecież on...
Frejer niewyraźnie coś bełkotać zaczął.
— I takich-to ludzi — dokończył Solinger — my precz wypędzamy!...
Plowe namarszczył się.
— Niech pan tego nie mówi: prawo jest żelazne, dla wszystkich równe... Może być najlepszy człowiek, ale Polakiem jest i nie tutejszym...
— A ja słyszałem, że metryką się wywodzi, iż rodził się w Poznańskiém.
— Metryka! — zamruczał młody kancelista — co to za metryka! Książka nadpalona, późniéj zasznurowana, która żadnego nie ma waloru...
Solinger się oburzył.
— Nie godzi się robić mu trudności... — przerwał gorąco. — Starzec jest... zresztą, któż-by mógł metrykę podrabiać? Poco takie rzeczy przypuszczać!...
— Niech pan tego nie mówi — przestrzegł powtórnie Plowe. — Prawo ma na celu pozbyć się nam niechętnego narodu... Musimy je tłómaczyć, jak nam potrzeba...
— Nie! nie! — ofuknął Solinger — ale tak, jak sprawiedliwość każe. Jak skoro metryka jest...
— Niechaj go zięć broni — rzekł Plowe — to nie nasza rzecz.
— On przecież jeszcze rozkazu opuszczenia Księztwa nie otrzymał — wtrącił Frejer.
— Ale go dziś miéć będzie — dodał kancelista ze złośliwym uśmiechem — dziś... Rozkaz jest wydany...
— Dano mu czasu wiele? — spytał Frejer ciekawie.
— Do zbytku... dwa tygodnie... — odparł kancelista.
— Oho! — odezwał się ktoś z dala.
— Ma czas sprzedać — dodał sąsiad — ale ochoty do tego nie ma.
— Zięć więc nie pomógł nic — odezwał się Solinger. — Szkoda mi wielce człowieka...
Frejer napróżno o swéj szkodzie znowu rozpowiadać zaczął. Los starego Lubachowskiego więcéj wszystkich obchodził... Wydany mu rozkaz był pełen znaczenia. Jeżeli on nie mógł zostać ocalonym, któż się spodziewać miał więcéj nad niego pobłażania?... Huba chodził, przybity widocznie.
Zmierzchało już, a zebranie piwne w Hotelu Poznańskim, zamiast się przerzedzać, coraz się jeszcze zwiększało. Pożar we Frejerówce, rozkaz wydany Lubachowskiemu, kilka innych rozporządzeń podobnych, rozbudzały ciekawość.
W początkach dawano się słyszéć z politowaniem i współczuciem, dziś zwrot był widoczny... Patryotyzm, którego dowodem miało być bezwzględne prześladowanie Polaków, rosnął i przybierał gorączkowy charakter. Umiarkowańsi odzywać się nie śmieli, a reszta z entuzyazmem wymawiała nazwisko kanclerza, podnosząc pod niebiosa jego politykę przewidującą, baczną, nieubłaganą i narodowi niemieckiemu gotującą przyszłość świetną.
Zamykano usta tym, którzy łagodniejszymi się objawiali.
— Myśmy tu dotąd gośćmi byli — mówiła młodzież — i cierpiéć musieliśmy Polaków obok siebie na równych prawach; ich język, szwargot, brzmiał z naszym w szkołach... cierpliwości się przebrało...
Do tych argumentów, po stokroć powtarzanych z dodatkiem, że prawo nie powinno miéć litości, dorzucano szyderstwa i żarty cyniczne, przezywając Polaków i porównywając ich do cyganów.
Można sobie wyobrazić, jaką boleścią przejmowało to serce biednéj Krzysi, która właśnie, przybywszy do miasteczka, i wszedłszy do Hubów, zmuszoną była słuchać sarkastycznych ucinków i widziéć, że to, co jéj łzy wyciskało, Niemcom sprawiało przyjemność największą.
Opowiadano z obojętnością straszną o nędzy wygnańców, o liczbie ich, o przygotowaniach do stopniowego oczyszczenia téj ziemi i jéj kolonizacyi, o wielkiém znaczeniu prawa tego, które polskości prowincyi ostatni cios zadać miało.
Huba, który właśnie wchodzącą Krzysię spostrzegł i widział, jak ją to, co słyszała, przykuło do progu, obawiając się, aby rozżalona, nie odezwała się z czém jątrzącém i niebezpieczném, wsunął się pomiędzy gości i, szepnąwszy jéj coś do ucha, powoli do córki uprowadził.
Krzysia, płacząc, upadła na kanapę.
— Przybywam zrozpaczona — odezwała się — szukając ratunku. Pisarz dziś przywiózł rozkaz Lubachowskiemu, ażeby najdaléj za dwa tygodnie kraj opuścił. Złożyliśmy metrykę pańską... przyjęto ją, ale oświadczono powątpiewanie, aby ona za wiarogodny dokument uważaną być mogła.
— Cóż robi stary?
— Modli się i siedzi spokojnie; niepodobna zrozumiéć, co myśli — mówiła Krzysia. Niepokoi się tylko córką i wnukiem, o których nie ma wiadomości. Pisał trzy razy do zięcia — napróżno...
Zaledwie nieco odetchnąwszy, ekonomowa pobiegła na probostwo.
Ksiądz dziekan, sam jeden, zaczytany był w jakiejś gazecie i oczy ocierał. Zobaczywszy wchodzącą, wstał prędko i pośpieszył ku niéj.
— Stary... co robi wasz stary? — zapytał. — Śmiertelnie jestem o niego niespokojny... Mówią mi, że odebrał rozkaz... Złożyłem metrykę...
Tu zniżył głos stary dziekan.
— Metrykę lekceważą — dodał — nie ma ona wagi... nawet posądzają, że sfałszowaną została.... ale któż-by śmiał?...
Ręce podniósł do góry.
— Wielki Boże! — dodał — jak straszliwych dożyliśmy czasów!...
— Ależ metryka... — wtrąciła Krzysia.
— Metryka jest wyjęta z nadpalonéj księgi — rzekł dziekan. — Odrobina dobréj woli mogła ją uczynić ważną; złość i niechęć odrzucić ją może... Prosić, na nic się nie przyda... Cóż się stanie z Lubachówką?
— Porzucimy ją na łaskę Bożą... na tych, którym tu pozostać bodzie wolno; ale ani mój mąż, ani Dydak, nie będą mieli prawa tu mieszkać... Lubachowski gotów jest ją sprzedać, byle w polskie przeszła ręce...
Dziekan namyślał się długo.
— Lubachówkę może pozostawić córce... — szepnął.
— Ale my żyć z czego nie będziemy mieli... — westchnęła ekonomowa. — Z familii książęcéj niéma nikogo, co-by się starym zaopiekował... Gdzie się podziejemy? co zrobimy z sobą? Na podróż nawet brak grosza, a spieniężyć niéma czego...
Ksiądz Roman zadumał się; podszedł do okna i spojrzał na podwórze, które bladém światełkiem księżyca było nieco rozjaśnione.
— Muszę jechać do starego, choć mu innéj pociechy, nad poddanie się woli Bożéj z rezygnacyą, zawieźć nie mogę.
Zawołał chłopca i zaprzęgać rozkazał. Konie i ludzie do tych wycieczek nocnych do chorych i umierających byli przywykli. Krzysia miała tu nocować, bo musiała szukać pieniędzy.
W niespełna ćwierć godziny, stara bryczyna dziekana toczyła się ku Lubachówce, a gdy ksiądz, dobiwszy się do ganku, wysiadł z niéj, stary wyszedł go powitać z uśmiechem i odezwał się:
— Czułem, że wy dziś przyjedziecie, mój ojcze. Bóg niech zapłaci. Dusza moja potrzebuje posiłku, który ty jéj przynosisz. Rozkaz spodziewany nadszedł: byłem i jestem gotów na wszystko, na co wola Boga mnie skaże; ale dusza moja smutna jest, jak grób. Nie przestrasza mnie ubóztwo, niedostatek, sieroctwo... Żal mi tego ziemi kawałka, w którym pragnąłem położyć kości moje, żal mi, że tych ludzi, co tu dzielili ze mną złą i dobrą dolę, na męczeństwo z sobą poprowadzę... Gdzie my się schronimy? z czém pójdziemy? co się stanie z tą opustoszoną Lnbachówką? Niemcy chcą ją kupić... z naszych nie zgłaszał się nikt... dał-bym tanio...
Westchnął.
— Ja właśnie z tém jechałem do was, abyśmy Orochowskiego tu wezwali. Ma pieniądze leżące, wiem o tém, Lubachówka niedaleko od jego wioski...
— Orochowski! Orochowski! — westchnął stary. — Przychodził mi na myśl nieraz, ale człowiek jest twardy i nieużyty... grosz dla niego wszystkiém.
— Sprobujmy — przerwał dziekan.
— Jak? — spytał Grzegorz.
Zaczęto się naradzać nad listem, wezwaniem, lub pojechaniem do niego. Orochowski był z właściciela gospody, a jak tu zwano z „gościńca“, dorabiającym się posiadaczem wioski. Nieżonaty, nie młody, spekulował na ziemię, na zboże, handlował końmi, należał do spółek z żydami. Widywano go rzadko gdzieindziéj, prócz jarmarków i licytacyi. Nie słynął z dobroci serca.
Stary Grzegorz nie chciał jechać do niego. Dziekan ofiarował się go zastąpić.
— To się na nic nie zda, mój ojcze — rzekł Lubachowski.
— Pojadę — szepnął dziekan — tonący brzytwy się chwyta.
Z rana, ks. Roman, z brewiarzem na kolanach, był już w drodze. O dwie mile, w lasach, leżał folwarczek, w którym Orochowski mieszkał. Dziekan zastał go w kożuchu i włóczkowéj czapeczce na łyséj głowie, zajętego skórkami owczemi, które zakupywał.
Na widok gościa tego, który mu się domyślać kazał jakiéjś prośby o pomoc, Orochowski, bardzo zmieszany, wyszedł witać go, tłómacząc się, że nieporządek znajdzie u niego w domu.
— My ludzie prości, w dorobku, o elegancyą nie dbamy; — rzekł — niech ksiądz dziekan łaskawie wybaczy; żyjemy z dnia na dzień, rzadko w domu...
W istocie nieład panował w izbach, zarzuconych rozmaitemi rzeczami, których pomieszane wonie powietrze czyniły nieznośnem. Skóry, dziegieć, mydło, faski ze śledziami, ryba suszona, łój, próbkami i większemi kupami nagromadzone po kątach czuć się dawały zabójczo.
Dla dziekana ledwie się wyduszone w pośrodku znalazło krzesło stare. Orochowski, uchodził za bardzo pobożnego, okazywał wielką gorliwość w spełnianiu obowiązków religijnych i poszanowanie dla duchownych; dziekan się spodziewał, że słowo jego podziała na prostaczka.
— Mój kochany Orochowski — odezwał się, siadając — ja do ciebie z prośbą przybywam... w imię Boże żądam od ciebie dobrego uczynku, który cię nie zuboży.
Orochowski ręce załamał.
— Jam gotów, gotów, ojczulku — zawołał — ale biedny jestem, bez grosza teraz... w dorobku.
— Czy godzi się tak mówić? — przerwał ksiądz Roman.
Zmieszał się i zająknął zagadnięty.
— Lubachowskiego wypędzają, ludzie bez serca i sumienia, nie ma grosza przy duszy, potrzebuje sprzedać Lubachówkę... Sprzeda ją tanio, ty kupić musisz.
— Ja? Lubachówkę! — zakrzyknął Orochowski — a ona mnie na co? Ziemia licha, ja ją znam, pustkowie, gospodarstwo zapuszczone, łąki zalane, pola zajałowiałe... Żeby mi ją darował, nie wezmę...
To mówiąc, patrzał na dziekana, i czytając w jego twarzy, coraz ciszéj już kończył:
— Pieniędzy nie mam... nie mogę.
— Wypłacisz po trosze... Ziemia nie powinna wyjść z rąk polskich — mówił dziekan — Niemcy na nią czyhają...
— Wiem, wiem; Frejer i Brause — dorzucił Orochowski, i księdza w rękę pocałował.
— A dla czego Niemcy nie mają kupić? — dodał — prędzéj, późniéj, oni nas ztąd wyprą, my się nie obronimy! Niech dobrze zapłacą...
— Lubachowski nie sprzeda im za nic — rzekł ksiądz Roman.
— A ja nie kupię — szepnął gospodarz, potrząsając głową.
Umilkł nagle... podumał...
— Cóż on chce za tę Lubachówkę — zapytał.
— Sam ją oceń!
— Dla mnie ona bardzo mało co warta...
— Mów ile?
Potrzeba było widziéć, jak przyparty Orochowski potniał, jąkał się, liczył, i coraz nowe przeciwko nieszczęśliwemu folwarczkowi znajdował zarzuty, które go czyniły chłapciem ziemi bez wartości.
Dziekanowi było pilno.
— Orochowski — rzekł — raz w życiu okaż, iż masz choć cokolwiek serca. Pan Bóg ci za to wiele win przebaczy...
— No, to kupię — po namyśle wyjąknął Orochowski — kupię...
— Ubieraj się i jedź ze mną...
— Nie mogę, ale w godzinę po was się przystawię.
— Słowo!
— Jak zbawienia pragnę, przyjadę — potwierdził spekulant. — Słowo się rzekło, a u mnie to rzecz święta.
Dziekan, nie przyjąwszy nawet ani kawy, ani ofiarowanego wina kieliszka, wstał i natychmiast do Lubachówki powrócił.
Tu czekano długo na Orochowskiego, a kto-by był śledził jego kroki, łatwo-by się przyczyn zwłoki domyślił. Po drodze wstąpił jadący do Brausego, u którego przesiedział pół godziny. Posłano po Frejera, ale ten nie znalazł się w domu. Brause i Orochowski konferowali długo po cichu, dwa razy zrywał się jechać Orochowski i przywołany powracał. Nareszcie zdawali się godzić z sobą, podali sobie ręce, i szlachcic, wdrapawszy się do wózka, pośpieszył do Lubachówki.
Tu już na stole rozłożone zostały mapy, inwentarze, dokumenta, a smutny Grzegorz siedział nad niemi, sparty na ręku. Dziekan nie chciał go opuścić i pocieszał słowy pobożnemi.
Orochowski wielkiémi protestacyami dobréj woli i sentymentów patryotycznych, zagaił układy. Chciał, jak mówił, służyć czcigodnemu sąsiadowi, dotkniętemu okrutnym wyrokiem, lecz żądał wyrozumiałości i sprawiedliwego ocenienia rzeczy.
Słabe strony interesu były mu doskonale znane; dowiódł tego, nie spojrzawszy na mapę, ani do inwentarzy, a przytém, majątki ziemskie, według niego, spadły w cenach, więc co on mógł dać za Lubachówkę?
Słuchając go, zdawało się, że wypadnie mu dopłacić, aby ją tylko wziąć raczył. Dziekan powołał do opamiętania.
Nieśmiało Lubachowski cenę bardzo umiarkowaną wyjąknął. Orochowski zakrzyknął.
Z cierpliwością anielską, starzec wysłuchał znowu wszystkiego, co na jego skarb najdroższy wymyślił nabywca. Zniżył swe wymagania, ale i tego nie było dosyć.
Zniecierpliwiony dziekan już chciał zerwać układy, gdy nagle Orochowski, w rękę go pocałowawszy, zgodził się zapłacić, co raz uznał niemożliwém. Miał nawet przypadkiem kilkaset talarów, które dał, spisując punktacyą na prędce.
Ze łzami w oczach podpisał ją stary Grzegorz, gdy drzwi się otworzyły i córka z płaczem padła mu w objęcia.




Widok był przejmujący tego starca, z obliczem pogodném a smutném, jak noc, zwieszonego długo nad głową dziecięcia, które do niego w chwili boleści powracało. Marynia, już dziś siwiejąca, nie mówiła nic, łkania jéj tylko słychać było i oddech ciężki ojca.

Dziekan, choć pragnął pokrzepić ich słowem pociechy, nie znalazł na ustach wyrazu, w piersi głosu: złożył ręce i modlił się w duszy.
Orochowski, z początku nie rozumiejąc, co się stało, zmieszał się mocno, obejrzał, postrzegł, że na niego nikt nie zwraca uwagi i po cichu wysunął się na palcach.
Zaraz za progiem, człowiek ten, co nigdy może nie był świadkiem sceny podobnéj, zatrzymał się, stanął, zadumał, stał jakiś czas, zapomniawszy gdzie był i co robił, aż wreszcie, ocuciwszy się, powoli powlókł się do swéj bryczki.
Miał wszelkie prawo być bardzo uradowanym z zawartéj tranzakcyi, ale tego po nim widać nie było, raczéj niepokój i zakłopotanie.
Nieme powitanie ojca z córką trwało dość długo, aż Lubachowski wyrwał się z jéj objęcia; w twarz bladą i przed chwilą odrętwiałe rysy, wstąpiło jakieś życie, oczy się zaczęły rozjaśniać, usta drgać, cała fizyognomia nabrała wyrazu energii i siły.
— Dość tych łez bezmyślnych! — zawołał — pamiętajmy, żeśmy dziećmi tych ojców, co heroicznie cierpiéć umieli: tureckie niewole, bunty i rzezie chłopskie, męczeństwa okrutne, żeśmy dziećmi téj ziemi krwią przesiąkłéj, o któréj jeden z papieżów powiedział, że cała relikwią była jedną, bo się ze szczątków poświęcenia i popiołów ofiarnych składała. Nadto-by tryumfował nieludzki prześladowca, gdyby łzy widział na oczach naszych... Mężnie! mężnie... Idę na wygnanie, chlubiąc się tém, żem wybrany na przedstawiciela téj przeszłości, któréj się dziś jeszcze boją nieprzyjaciele, choć ona trupem i widmem... Maryniu! bądź spokojną... patrz... pomaszeruję choćby pieszo...
To mówiąc, stary Lubachowski począł po żołniersku przechodzić się po pokoju.
— Ale mi nic, nic nie jest! — dodał — słowo daję ci, cieszę się. Wyganiają lud ubogi, potrzeba, abyśmy z nim los jego podzielili; bez tego mógł-by sądzić, że my się odłączamy od niego. Mówią, że w narodzie braterstwo ostygło; nie wierzę, nie może to być, znajdą się serca, wyciągną ręce, otworzą domy. Nie zginiemy.
Marya słuchała i patrzała z podziwieniem i uwielbieniem na ojca.
— A! barbarzyńcy cywilizowani! — zawołała.
— Tst — przerwał wesoło, niemal, ożywiając się Lubachowski — nie trzeba ani łajać, ni przeklinać; są narzędziem w ręku Boga. Nam cierpienie było potrzebném... Słyszałem, że dzisiejsi doktorowie czasem w chorych zwątlone siły arszennikiem podnoszą. Bóg tak samo daje nam ból-arszennik, aby obudził w nas moc wyczerpaną... Odżywamy pod chłostą!!...
Starzec był sam w istocie przykładem najlepszym tego działania boleści, jako lekarstwa na człowieka. Przed chwilą upadły, dźwigał się, poruszał, żył, odmłodniał.
— Ale ja cię opuszczać nie myślę wcale — przerwała Marynia — ojcze drogi, ja z tobą, na krok cię nie odstąpię.
— To nie może być — chłodno począł Lubachowski — masz dzieci i dla nich obowiązki, a im mniéj po myśli twéj są wychowane, tém więcéj czuwać powinnaś nad niemi! A! mój poczciwy, biedny Grześ! mów mi, co się z nim dzieje? Wzięli go ztąd... co go tam spotkało?
Marya się ożywiła na wspomnienie syna.
— Mogła go spotkać w istocie surowa kara za zbiegowstwo — odparła — ale ojciec wstawił się za nim, tak się domyślam; całą jego karą, że go przytrzymano w lekkim stosunkowo areszcie, a we dnie dają mu w kancelaryi zajęcie. Biedny, to wiem; rad-by się wyrwać z ich rąk i tu przyleciéć, ale nie może.
— I nie winien! — zawołał stary — ja napisze do niego, posłusznym być musi ojcu. Za jego miłość dla ciebie i dla mnie kocham go mocno, ale niech Bóg broni, abym do buntu namawiał; powinien zostać...
— Ojcze drogi... gdybyś wiedział, jaką to jest dla niego męczarnią — rzekła Marya. — Miałam pozwolenie widzenia go, rozumie się, przy świadkach; oficer był tak grzeczny, że syna z matką pozostawił tak, jak samych, bo się oddalił aż do progu drugiéj izby. Grześ mi mógł otwarcie opowiedziéć, co się z nim działo. Wszyscy go prześladują jako Polaka, i w całéj szkole o niczém niéma mowy, prócz o tych „Polaken aus der Polakei“, o „Polnische Wirthschaft“, „bohaterach Heinego“ i wszystkich przestarzałych przekąsach, któremi trapią nas Niemcy. Grześ ma ten rozum, że się na głupców nie gniewa; ale to samo, co się dzieje w jego szkole, powtarza się w dziennikarstwie, w towarzystwach, w literaturze... Polak stał się dla nich synonimem upadłego i zgłupiałego człowieka. Z trybuny w parlamencie wychodzi inicyatywa nienawiści, wypowiadanie wojny, zachęcanie do niéj; cóż za dziw, że głos, tak rozbrzmiewający, wszystkich budzi do naśladowania??
— A twój mąż? — zapytał ledwie dosłyszanym głosem Lubachowski.
Maryi twarz rumieńcem zapłonęła.
— Mój mąż — odpowiedziała, spoglądając z obawą na dziekana, który był milczącym świadkiem — mój mąż, muszę mu oddać tę sprawiedliwość, że przynajmniéj słowem żadném nie drażni mnie, nie rozjątrza, nie rozbudza do walki. Milczy; wiem, że cierpi, ale myśli z pewnością to, co oni wszyscy, podziela ich uczucia i nie uczyni dla nas nic. Będzie się starał powstrzymać Grzesia i przerobić go wpływem swoim.
Stary nie pytał dłużéj, ani więcéj.
— Bądź spokojną o mnie — dodał — wygnanie jest postanowione, ale ja mam męztwo i siłę. Usiłowałem się bronić znalezioną metryką moją, o któréj exystencyi nie wiedziałem, któréj autentyczność jest dla mnie samego problematyczną, ale któż-by ją i na co miał fałszować? Metrykę tę, pod pozorem jéj nieformalności, odrzucono...
— Nie wiem, kto — dodała córka — przysłał kopią jéj mężowi mojemu, dano mi o tém znać z jego kancelaryi. Jestem prawie pewną, że gdyby się Robert chciał był tém zająć, poprzéć ją, uczynić krok jaki, prosić za tobą, był-by otrzymał odwołanie dekretu. Przemogłam się, ja, com oddawna nie mówiła z nim, nie widziałam go nawet. Poszłam uklęknąć przed nim! prosząc za tobą. Pobladł cały... Sądziłam, że go poruszę; milczał, ale w ostatku wyrzekł tym tonem swym stanowczym, który ja znam: „Nie mogę, nie zrobię żadnego kroku, nie mogę przyszłości mojéj i dzieci, poświęcić dla twego starego ojca. Jeżeli chcesz pomocy dla niego, dam, ile zażądasz... rozporządzaj...“ Zakrzyknęłam, że nicbyś nie przyjął...
— Znasz mnie — rzekł Lubachowski, trochę dumnie. — Pomoc braterską przyjąć mogę... łaski od zięcia — nigdy, nigdy... Pan Bóg cię tu do mnie zesłał w chwili stanowczéj. Orochowski, któregoś tu zastała, kupił moję Lubachówke... Czemu ja jéj tobie nie mogłem zostawić?!... Niestety, nie mam nic: katastrofa ta zastała mnie nieopatrzonym i ogołoconym; nie miał-bym o czém i sam iść, i moje biedactwo, sługi stare, wyciągnąć ztąd... Orochowski się zobowiązał zapłacić w ciągu dni kilku to, co mi pozostało... niewiele... ale dosyć, aby nie umierać z głodu. Z łatwością znajdę dzierżawę w Królestwie i wyżyję z niéj ja i sługi moje. Cieszę się żem Niemcowi nie sprzedał. Możesz więc spokojnie mnie puścić...
Marya potrząsnęła głową.
— Termin naznaczony, jak dla drugich — odezwała się — dał-by się zwlec i dla ciebie.
— Poco? poco? — odparł Lubachowski. — Gorzkie lekarstwo odrazu przełykać potrzeba. Odkładanie jest przedłużeniem męczarni i, zamiast prosić o to, przyśpieszmy koniec. Widzisz, żem silny, krzepki, zdrów i gotów na to, co Bóg zsyła... Niech Żabska się pakuje, a uczyni mi tę łaskę, ażeby jak najmniéj węzełków i rupieci brała z sobą.
Staremu Grzegorzowi, gdy mówił to, na uśmiech się przymuszony zebrało. Gdy mu łzy ciągle kręciły się na oczach, on udawał wesołość i żartował.
— Zasiedziałem się zbytnio — rzekł — był-bym zgnił, tak zaleniwiawszy; przyszło to w samę porę, będzie mi zdrowo... zobaczysz... Ruch, zajęcie nowe, to starych odmładza; ja się już czuję odżywionym, a wierz mi, Maryniu, los nasz, los mój, tysiąc razy znośniejszy od bardzo wielu.
Córka słuchała i wszystko prawie zbywała milczeniem, a czasem, gdy się z czémś odezwała, czuć było, że myśli jéj połowa biegła pod dach opuszczony, do dzieci, a druga była u stóp dzielnego ojca, który dawał przykład bohaterskiego ducha...
— Pan Bóg mnie trochę pokarał — mówił do dziekana — nadto się już przywiązałem do téj mojéj Lubachówki, a to ziemska znikomość, jak inne... Część znaczniejszą życia spędziłem przecież, nie mając jéj, a dobrze mi było... tak samo i teraz bez niéj potrafię się obejść, nie potrzeba się pieścić. Gdyby mi termin przedłużyć nawet chciano, przyjąć téj łaski nie mogę, nie chcę. Prosić takich ludzi, to już ciężka próba; przyjmować od nich, upokorzenie...
Dziekan, który z admiracyą go słuchał, wstał żegnać.
— Mój ojcze — rzekł, całując go w rękę stary — proszę cię, wpłyń na Marynią, aby się nie upierała mi towarzyszyć, bo ona tu potrzebniejsza przy synach. Témbardziéj, że Grzesia niéma, a lękam się, aby go nie germanizował ojciec gwałtownie.
Marya jeszcze się nic nie odezwała, a to milczenie właśnie trwożyło starca, który znał charakter córki. Z tą samą determinacyą z jaką niegdyś wychodziła za mąż, przyjmowała teraz wszystkie następstwa losu, jaki sobie zgotowała sama.
Natychmiast po wyjeździe dziekana, Lubachowski kazał do siebie przywołać Dydaka i ekonoma.
Ci, choć nie wiedzieli o niczém, trwożyli się już przybyciem i pobytem Orochowskiego. Dydak dopatrzył się danych zadatkowych pieniędzy. Z Chodzibojem przywlokła się, wymizerowana do niepoznania, zachrypła, zmęczona, Krzysia.
— Pan Bóg nam pomaga w naszéj niedoli — rzekł bardzo spokojnie. — Lubachówkę mi się udało sprzedać, jak na taką chwilę, wcale nieźle...
— Może Orochowskiemu, uchowaj Boże? — wtrącił Dydak.
— Dla czegóż, uchowaj Boże? — rzekł groźno Lubachowski. — Cóż to ma znaczyć?
— Ach! — zawołał Dydak — ja inaczéj powiedziéć nie mogę! toż to przecie najlepszy przyjaciel Brausego i Frejera, z którymi razem frymarczy i jest we wszystkich ich konszachtach. Jeżeli on ją nabyć się zgodził, nie dla siebie pewnie, lecz dla nich...
Staremu twarz się chmurą oblokła.
— Nie wiedziałem o tém — odezwał się — ks. dziekan mi go rekomendował.
— Bo to świętoszek, proszę pana, ale człowiek zły — dorzucił Dydak.
— Stało się! — westchnął stary. — Podpisałem punktacyą, wziąłem zadatek, cofać się już nie mogę. Niechże Dydak jedzie natychmiast do miasta i stara się spieniężyć, co pozostało... Konie, uprzęże, resztki zboża. Pieniędzy ja i wy potrzebujecie, a ja długo tu już popasać nie chcę... Serce mięknie, gdy je hartować potrzeba.
Krzysia stała, podparta na ręku, i popłakiwała, ale niespokojny umysł jéj pracował.
— Proszęż pana, czy tak już wszystko zdesperowane? — czyż nie można choć poprobować... prosić. Pani Marya mogła-by napisać do hrabiny Rantzau, może-by się ona wstawiła do ojca...
Rozśmiał się staruszek.
— Naiwna jesteś, moje dziecko — rzekł. — Polityka nie ma wnętrzności. Myślcie i wy abyście się pozbyli tego, co wam w drodze zacięży. Mówiłem mężowi waszemu, co mu darowuję z narzędzi i sprzętów, niech sprzedaje. Dydak téż...
Młody chłopiec skłonił się tylko.
— A co mnie tam! nie chcę myśléć o sobie...
— Myśl-że o mnie — wtrącił stary — bo ja za tydzień wyruszyć muszę. Odpowiedzi od tych, do których pisałem, spodziewam się lada godzina. Z koni, tylko czwórka gniada zostaje do bryki mojéj na resorach, cztery brudne kasztany pod furgon więcéj mi nie potrzeba. Co zostanie ze sprzętu niesprzedanego, rozdajcie ubogim włościanom.
Rozporządzenia te i szczegóły najdrobniejsze, tyczące się przygotowań do podróży w świat, stary wydawał z taką przytomnością, żywością pamięci i krwią zimną, że córka nie mogła mu się wydziwić.
W istocie, na nim katastrofa czyniła skutek odżywiający. Stary naumyślnie, aby sobie nie dać myśléć i smucić się, chodził, krzątał się, zaglądał po kątach, oznaczał, co miéć chciał z sobą, co mogło być złożone u księdza dziekana, który ofiarował komorę próżną, co komu darować pragnął.
Jednego ze sług miał ciągle przy sobie. Powracał do dworku, aby nie pozostawiać saméj córki; wychodził znowu i do wieczora nie odpoczął wcale...
Przez dziekana wieść o sprzedaży Lubachówki rozeszła się zaraz po sąsiedztwie, a że starego szanowano i lubiono, zaczęli się zaraz zjawiać znajomi z zapytaniami, z użaleniem.
Marya objęła tymczasowe gospodarstwo w domu i nie odstępowała ojca. Widział on ze wszystkiego, co poczynała, iż trwała w myśli towarzyszenia mu! protestował ciągle, ale Marya nie odpowiadała.
Tymczasem u Frejera odbywała się indagacya przyczyny pożaru, która dowiodła, że ogień być musiał podłożony, ale sprawcy śladu odkryć nie umiano...
Wprawdzie na oborze w pośrodku, zkąd piérwszy ogień powstał, znaleziono w błoto wmieszaną chusteczkę do nosa, którą praczka poznawała, jako własność Miny, ale to do niczego nie prowadziło, bo któż-by ją śmiał posądzać?
Frejerowa, podejrzliwa i nielubiąca Miny, szeptała, że przed pożarem, słyszała ją wychodzącą i powracającą wprędce z wielkim pośpiechem; lecz Frejer uznał te podejrzenia śmiesznemi.
Pomiędzy ludźmi najdziwaczniejsze przypuszczenia i domysły obiegały, a szybkie oddalenie się Niemki do pewnego stopnia je uczyniło prawdopodobnemi, choć zawsze zagadkowemi.
Frejer się pocieszał tém, że się spodziewał sowitego wynagrodzenia z Towarzystwa Ubezpieczeń, nadzieją nabycia gruntów nawpół z Brausem od Orochowskiego, a najwięcéj tym tryumfem niemieckiéj chciwości, któréj obiecywało się całe księztwo, ogołocone z elementu polskiego.
Znikały razem z Polakami dźwięki nienawistnego Kauderwelschu, Sejm, przypominający rzeczpospolitą, spory o język w szkołach, polscy deputowani z parlamentu, duchowieństwo nienawistne i wszystko, co panowanie Polski dotąd poświadczało.
Rzadko kto umié umysł i serce mężne zachować w godzinie zwycięztwa, a mało jest narodów, których-by szczęście nie upoiło.
Niemcy, z cynizmem wcale niecywilizowanych, szaleli, nietylko w tych klasach społeczeństwa, których zdziczeniu dziwić się nie można, ale w sferach nauki i wysokiego wykształcenia! Tu łatwy sofizmat dozwalał wszystko usprawiedliwić, a naigrawać się z niedoli.
Dla prześladowanych nie pozostawało nic nad baczenie, aby z godnością znosili nietylko cielesne razy, ale moralną chłostę...
Odzywanie się o litość wywoływało — szyderstwa. Usposobienie wrogie przeciw Polakom, tak stawało się powszechném, że ci nawet, co mieli inne w sercu uczucie, milczéć z niem i kryć się musieli.
Solinger w nocy przybył do starego Lubachowskiego, który mu dłoń wyciągnął z wdzięcznością.
Niemiec miał oblicze ściągnięte wstydem jakimś i bólem. Lubachowski przyjmował go, jak dawniéj, dziękując za zachowanie życzliwości.
— Wierzcie mi — odezwał się, siadając, Solinger — iż los wasz mocno mnie obchodzi, dotyka przykro; ale prądowi ogólnemu niepodobna się opierać... Jest to, podług mnie, błąd polityczny, którego skutki dla nas będą opłakane, nie licząc wstydu... ale jakże tu siłę zahamować w człowieku, który się upił?!... Podług mnie, sromotną jest rzeczą nie umiéć sobie zjednać ludzi, ani rządzić nimi, i być zmuszonym ich się pozbywać, tak jak rewolucya francuzka, która skazywała na śmierć, nie mogąc żywych pokonać... Jest to świadectwo ubóztwa i słabości; ale dziś mówić o tém nie wolno.
Solinger ścisnął dłoń starego.
— Żal mi was... — mówił daléj — żal mi waszych... a nawet otwarcie okazać współczucia nam się nie godzi... Wola jednego człowieka tłumami rządzi i rzuca je, gdzie imię ojczyzny zapłonie... Nadużywamy téj ojczyzny wielkiéj, któréj tak długo nie mieliśmy...
— Mnie was żal... — odparł Lubachowski — wolę być skazanym, niż skazującym... Gdy ochłoniecie z szału, wstydzić się będziecie musieli, że, obwołując się narodem wielkim, postępujecie jak najsłabsi i bojaźliwi...
— Brak nam tu ziemi! — westchnął Solinger. — Walka ta toczy się o nią. Głód jest strasznym doradzcą... Cóż myślicie począć z sobą?
— Ja — odparł wesoło stary — powrócę tam, zkąd przed kilkudziesięciu laty przybyłem... do swoich... Ciężkie to dla mnie, ale myśmy się cierpiéć nauczyli...
— A córka? a wnuki wasze?
Lubachowskiemu oczy się przysłoniły.
— Zostawiam ich tu... — rzekł starzec. — Szczęściem, oni pozostać mogą...
— Nie śmiéj się ze mnie i nie pogardzaj mną — dodał Niemiec — żem do was przybył w nocy, jakbym się wstydził miłości i szacunku, które mam dla was... W saméj istocie, z temi tłumami walczyć nie chcę; pozostać wolę milczącym na stronie. Wydawać wojny mi niepodobna...
— Pojmuję położenie wasze — rzekł Lubachowski — ale, jeżeli was zapytają o zdanie, cóż więc? będziecie kłamać zmuszeni i zaprzéć się przekonań waszych?
— Nie — odparł Solinger. — Zamknę się w milczeniu. Chwilę szału potrzeba przeżyć z dala od niego... Wybieram się do Austryi, tam umysły są spokojniejsze... Smutne czasy, gdy z pod terroryzmu upojonych tłumów uchodzić potrzeba... Tu u nas, w téj mieścinie i okolicy, ja, który ją od dawna zamieszkuję, przeżyłem już wiele zmian w społeczeństwie... Byliśmy w przyjaźni i zgodzie... nienawiści kryły się i nurtowały po cichu. Przyklaskiwaliśmy rycerskim Polakom, szanowaliśmy ich poświęcenie się dla ojczyzny... Wybuchnęła potém plemienna nienawiść, tysiącoletniéj wojny wspomnienia... tłumiliśmy je dla spokoju... Siła i wielkość zbudziły nas do walki... Nie mamy nieprzyjaciela na granicy do wojowania z nim, ducha wojennego zużywamy w domu...
Lubachowski słuchał więcéj, niż mówił, a Solinger plątał się, powtarzał, bolał, i koniec końcem, tłómaczył ze słabości...
Pożegnali się wreszcie, a gospodarz, wyprowadzając gościa do ganku, uściskał go po staremu, z politowaniem prawie.
Dnie biegły szybko, i naznaczony do wyjazdu się zbliżał; ale z Orochowskim zaszły trudności w wypłacie pieniędzy, i termin potrzeba było przedłużyć.
Lubachowski niecierpliwił się szczególniéj przedłużonym pobytem córki, którą chciał koniecznie namówić, aby przy dzieciach pozostała; ale Marya, nie opierając się mu, nie rozpaczając, milcząc, nie poruszała się z miejsca, trwała w swém postanowieniu i, do podróży gotowa, czekała.
Jednego wieczora, Lubachowski zmęczony przyszedł do córki spocząć nieco, prosząc ją, aby mu czytała, gdy wsunęła się jakoś niespokojnie, tajemniczo, szepcąc coś do ucha Maryi, panna Żabska. Zarumieniona i zmieszana, co nie uszło oka ojca, córka zerwała się z krzesła i prosiła, aby się mogła oddalić na moment. Żabska na którą skinął, pozostała z nim.
— Cóżeś-to tam Maryni przyniosła? — zapytał stary. — Poco wy ją męczycie?
— Ale... niéma nic... — szybko poczęła stara panna — gospodarskie sprawy...
Lubachowski musiał się tém zaspokoić; czekał na córkę długo, i nic rychło, przepraszając go, powróciła na swe krzesło.
— Niepotrzebnie cię czémś niepokoili — odezwał się pan Grzegorz. — Obarczają cię lada jakiemi niedorzecznemi wymaganiami... Tyś tu u mnie gościem... Co to było?
Marya się rumieniła ciągle.
— Dawałam zlecenie Żabskiéj... — odparła córka. — Stało się inaczéj, niéma mówić o czém.
Stary spojrzał na zegarek.
— Na naszę lekturę późno — rzekł. — Nie lubię przerywanéj i rozrywanéj na kawałki; dajmy już temu pokój. Idź spocząć, ja téż zmówię moje wieczorne modlitwy.
Rozeszli się tak. Lubachowski, choć nie domyślał się wcale, co Maryą tak zajmować mogło, wieczorem dostrzegł w domu jakichś zmian, ruchu, bieganiny, zajęcia jakby czémś niezwykłém. Trwało to tak długo, że chłopcu w końcu kazał zawołać Dydaka.
— Co się to tam u was dzieje? — zapytał. — Taicie przede mną. Córka kilka razy wychodziła... bieganina jakaś w domu... Mów, co to jest?
— Niéma bo nic, proszę pana... — odezwał się Dydak — ja przynajmniéj o niczém nie wiem...
— Ty? żebyś o czém nie wiedział w domu? — rozśmiał się stary — nie pleć-że...
— A kiedy niéma nic — potwierdził Dydak. — Chyba może jakaś nieciekawa babska sprawa. Pan wié, jak Żabska umié z muchy zrobić wołu, i lada czém hałasu naprowadzić. Pewnie ze sługami, bo u niéj ciągle faworyty są i nienawistne. Dziewczęta się z sobą ujadają.
Lubachowski widząc, że się nic nie dowié, kazał mu iść spać. Sam zaś, choć się już był położył, wstał zaraz i począł szpiegować. Utwierdził się wkrótce w tém przekonaniu, że w istocie córka miała jakieś niezwykłe zajęcie. Do niéj i od niéj wychodziła Żabska i ktoś jeszcze, którego on rozpoznać nie mógł po nocy.
Pozostał przyczajony w ganku. Szepty stłumione dochodziły go z kurytarzyka... Przyniesiono coś na tacy... Stary zląkł się, czy córka nie chora. Zapukał do niéj — drzwi były wewnątrz na klucz zamknięte. Odezwał się — córka odpowiedziała, że już była w łóżku, że jest zdrową, i prosiła usilnie, aby i on się spać położył.
Pomrukując, ale nie dowierzając jeszcze, stary zwlókł się do innego kątka. W mieszkaniu córki szmer i ruch słychać było wyraźnie. Dobrze po północy, nic nie doszedłszy, domysłami trapiony, Lubachowski musiał w końcu powrócić do sypialni i położyć się, ale nie usnął, aż nad rankiem.
Zdawało mu się, że we dworku, w którym zazwyczaj panowała cisza, ciągle aż do dnia słychać było chodzenie ostrożne, szepty, odmykanie drzwi, ale sobie powiedział, że mu się to przywidywać musiało. Z rana nie znalazł nic nowego, wszystko było w porządku tylko na twarzach służby i w ogóle całego otoczenia, oznak jakiegoś niepokoju dostrzegał. Dwa czy trzy razy pochwycił Żabską na uczynku, dającą tajemnicze znaki Maryi.
Wtém o dziesiątéj godzinie, gdy stary się już uspokoił, dwie bryczki wpadły na dziedziniec. Na obu widać było siedzących żandarmów, którzy wyskoczyli przed folwarkiem. Żołnierze stanęli na straży domu i oficynki, nikomu nie dając wychodzić.
Lubachowski nie rozumiał, co to miało znaczyć, i przypuszczał już, że gwałtem go zapewne chcą do granicy odstawć, gdy znajomy mu, feldfebel Meinert, wszedł do pokoju.
Dawniéj z tym Meinertem bardzo żyć było można. Z przyczyny kontrabandy, używani na pomoc, zjawiali się tu często żandarmi — bywał i Meinert. Pod dobry humor nieraz z nim, na cztery oczy, nawet po polsku było można się rozmówić. Długi pobyt w kraju tym z językiem go oswoił.
Ale inne to były czasy. Teraz udawał, sztywny i surowy, że nie zna nikogo... Do pokoju wszedłszy, nie zdjął z głowy pokrycia i, nie odpowiadając na zapytanie gospodarza, zapytał go ostro, gdzie się młody zbieg, Grzegorz Treuberger, znajdował.
Stary się przeżegnał.
— Przecieżeście go wzięli... — rzekł — ja od téj pory nie widziałem... nic o nim nie wiem...
Matka przytomna scenie téj, stała milcząca. Feldfebel się do niéj zwrócił — poruszyła ramionami, utrzymując, że nic o nim nie wié, bo od dni kilku już tu bawi.
Po krótkiéj chwili namysłu, żandarm uznał za właściwe objaśnić starego Lubachowskiego, że za przechowywanie zbiega czeka kara surowa, że ktoby wiedział o jego schronieniu, a nie doniósł, również jest odpowiedzialny. Pani Treubergerowa stała blada, ale na pozór spokojna.
Lubachowskiemu zaraz przyszła na myśl nocna bieganina, ale nie dał poznać strachu po sobie.
Żołnierze prawie natychmiast pilne poszukiwania we dworze rozpoczęli. Na twarz Maryi występowały z kolei rumieńce i bladość. Stary usiadł na pozór spokojnie.
Obejrzano pokoje, zakątki, szaty nawet, odebrano klucze od piwnic, od strychów, od wszystkich zakamarków, z dworem połączonych, a nad resztą zabudowań czuwały straże. Ze dworu nie wypuszczano nikogo, tak, że starą babę, która, ze wsi przyszedłszy, nazad powracać chciała, przytrzymano i przetrzęsiono wszystkie jéj węzełki, nie puszczając, aż póki-by wszystko nie było skończone.
Dydaka wzięto i ruszyć mu się nie dano.
Gdy stary sam-na-sam z córką pozostał, spojrzał jéj w oczy z wymówką, nie śmiejąc przemówić długo. Dopiero gdy się żandarmi oddalili, odezwał się cicho:
— Był... w nocy... ja wiem... Cóżeście z nim zrobili?
— Sądzę, że jest bezpiecznym... — szepnęła matka.
— Chłopiec oszalał! — zamruczał Lubachowski i ręce podniósł ku niebu. Matka twarz skryła w dłonie.
Tymczasem żandarmi gospodarowali po całéj Lubachówce, tak sumiennie się wywiązując z włożonego na nich obowiązku, że stogi z sianem przebijali tyczkami, szukając, czy tam kogo nie ukryto.
Dydak w końcu zwrócił się do znajomego sobie żołnierza z zapytaniem naiwném, kogo oni szukają? Rozgniewany żołnierz, rozprawiwszy się z nim najprzód, dał z siebie wydobyć, że nadszedł rozkaz z Berlina chwytania Grzegorza Treubergera, który się nie mógł udać gdzieindziéj, jak do dziada i matki, bo raz już był u nich, urlop przekroczywszy.
— Ja się waćpanu przyznam — odparł na to Dydak — że naszego panicza nie mam za tak ograniczonego, aby się chciał tam chować, gdzie wiedział najpewniéj, że go szukać będą...
— My spełniamy, co kazano... — rzekł żołnierz — a ja wam powiem, że się człowiek uciekający tam chowa, gdzie najprawdopodobniéj nie będą go szukali, jako to: u was... Przysiągł-bym, że wy o nim wiecie...
Dydak ramionami ruszył i nic nie odpowiedział.
Przez cały ciąg poszukiwań, stary Grzegorz nie ruszył się z kanapki, na któréj siedział i, wlepiwszy oczy w podłogę, modlił się po cichu. Matka chodziła od okna do okna, wyglądając.
Parę godzin trwało przetrząsanie, i żandarm, ocierając pot z uznojonego czoła, w końcu wyszedł spocząć. Wydane rozkazy zalecały mu starego Lubachowskiego zabrać z sobą i wywieźć do miasteczka, aby pomocą późniéj nie mógł być wnukowi do ucieczki. Dał się jednak feldfebel uprosić i, zamiast zabierać gospodarza, zostawił mu dwóch żandarmów w Lubachówce, z czego ani stary, ani córka nie była rada...
Dzień cały zszedł na tych targach, gadaninie, naradach, i wieczorem dopiéro mogli wszyscy spocząć nieco. Tylko Marya nie odzyskała spokoju, i po odjeździe żołnierzy, nad pozostałą załogą lamentowała wielce. Lubachowski tak był przejęty tym niespodzianym wypadkiem, że zapomniał nawet o najczynniejszéj zazwyczaj istocie — ekonomowéj, któréj przez cały czas poszukiwań widać nie było. Zdziwiło go to, gdy sobie ją przypomniał.
— Na Boga! — zawołał — toć prawéj ręki nam brakło!... Gdziesz Krzysia jest?
— Wczoraj jeszcze z wieczora za własnym interesem pojechała do miasteczka i dotąd nie powróciła, ale tylko-co jéj nie widać...
Przywołano Chodziboja, który oświadczył, że żona jego miała najpewniéj przybyć wieczorem.
W godzinę potém, w istocie nadjechała i wprost przybiegła do pani Maryi. Twarzyczkę miała promieniejącą i rumieńce niezwykłe.
Marya rzuciła się na jéj spotkanie.
— Pan Grzegorz — zawołała od progu — jest już bezpieczny... za granicą... niech państwo o niego będą spokojni. Jeżeli wyśledzą, że go ztąd wyprawiono, ja za wszystko odpowiadam, bom ja go wyexpedyowała... Udało mi się dla niego nawet dostać paszport, i nie powróciłam, ażem go w miasteczku umieściła u człowieka, za którego odpowiadam. Będzie tam czekał na nas, albo na rozkazy pani.
Marya ściskała ją, nie mówiąc nic, a z radości wielkiéj, chcąc czémkolwiek obdarzyć ją na pamiątkę, zdjęła żywo bransoletę z ręki i zmusiła, aby ją od niéj przyjęła. Lubachowski pobłogosławił uszczęśliwioną dokonaném dziełem i ucałował w głowę..
— Niéma-to jak kobiety... — odezwał się. — Myśmy do gadania i rady jedyni, ale one tylko umieją z czasu korzystać i wziąć się do roboty w porę,..
— Cóż Grześ? — przerwała matka.
— Kazał mi rączki państwa ucałować — odparła Krzysia. — Nieulękniony był i tak w chłopskiéj siermiędze pięknie wyglądał, że choć go było malować... Dwa razy-śmy się spotykali z żandarmami...
Matka zadrżała.
— Oni tu, słyszę, wszystko do góry nogami poprzewracali... — dodała — mąż mój nawet nie probował ich podpoić... Powiada, że pić nie chcieli... Pewnie, gdy ich obu razem częstował; trzeba było, rozdzieliwszy ich, w kątku sznapsa podstawić... Na noc ja im dam takiego rozumu, że my spać będziemy mogli spokojni... Paniczowi téż tam w ciepłéj izbie posłano i będzie mógł za parę bezsennych nocy odespać...
— Teraz koléj na nas! — dodał Lubachowski. — Byle Orochowski pieniądze przywiózł, godziny tu nie pozostaniemy, aby mu tam opuszczonemu nie dać czekać we trwodze.
Matka podbiegła pocałować go w rękę i zawołała:
— Jedźmy! jedźmy!




Od bardzo dawna Lubachowski zięcia swego nie widział. W początkach stosunki były jeszcze znośne, chociaż wysoki urzędnik im wyższe dla zdolności swych zajmował posady, tém coraz zimniejszym stawał się dla starego, a nareszcie zupełnie z nim zerwał.
Nie było ani sporu, ani poróżnienia; ale ani Marya do ojca dojeżdżać nie mogła, ani Treuberger zgłosił się kiedykolwiek. Wychowanie dzieci, uparte milczenie, skargi córki, Lubachowskiego odepchnęły od zięcia.
Widzieliśmy, jak się to skończyło.
Człowiek: co szczęście swe domowe, rodzinę, żonę, poświęcił dla służby, która świetne stanowisko w hierarchii urzędniczéj obiecywała, potrafił Maryą zmusić do zapomnienia prawie swych obowiązków córki. Dla niego wszystkie te ofiary zdawały się naturalnemi, bo w życiu celu innego nie miał nad podźwignięcie się wysoko — tak wysoko, jak jego talent, karność, pracowitość, doprowadzić mogły.
Rósł téż ogromnie, bo w nim widziano ideał cywilnego urzędnika, który po żołniersku spełniał swe obowiązki i żołnierski porządek zaprowadził w swoim wydziale.
Treuberger nigdy nie zrobił żadnéj trudności, nie był przyczyną zwłoki, z energią żelazną wykonywał, co mu polecono, ani na włos nie pozostając w tyle, ani rwąc się naprzód. Nie chorował nigdy, nie żądał urlopu, nie zaprzątał sobą; jak kółko dobrze wysmarowane obracał się cicho i żywo w biurokratycznéj mechanice. Wśród tego zaprzątnienia, zajęcia, znużenia, serce mu się nigdy nie odezwało. Szło wszystko doskonale aż do chwili téj katastrofy i przełomu.
Tu dopiero cała siła, jaką miał Treuberger, nie wystarczyła na zwyciężenie oporu, który mu stawiła żona i jedno z dzieci. Sądził że pokona Maryą — i nie zdołał jéj złamać.
Opuszczała go...
W głębi tego zastygłego człowieka, którego posądzić-by nikt nie mógł o jakieś przywiązanie, o tkliwsze uczucie, obudzała się późno miłość i żal po tém, co miał utracić...
Kochał żonę na swój sposób; czuł, że pozbawiony téj towarzyszki, téj niezrównanéj pani domu, damy, która umiała mieszczańskiemu jego kółku nadać arystokratyczną barwę i podniosła je tak wysoko, jak on się wybił w hierarchii urzędniczéj, — będzie dla niego zabójczém.
Wspomnienia życia, spędzonego z nią, przymiotów, które wysoko w niéj cenił, dobroci jéj i łagodności, przywiązania do dzieci, wierności i miłości dla niego — zatruwały mu życie.
Nadzieja, że powróci mu, złamana jego nieubłaganą surowością — zawiodła go. Naprzód zawód, jakiego doznał od Grzesia, teraz jego zuchwała ucieczka, oddalenie się córki do ojca, uczyniły go nieszczęśliwym.
Zamierzał wytrwać, wyrzec się młodszego syna, czekać aż mu powróci Marya; lecz po kilku dniach, gdy nawet zajęcia, praca, łamanie się z sobą, nie doprowadziły do niczego, uczuł opuszczające go siły. Po dwudziestu kilku leciech, piérwszy raz był zmuszonym — podać się za chorego i nie iść do biura.
Przywołany lekarz, znalazł wyczerpanie nadzwyczajne, nerwowo rozdrażnienie, posunięte do najwyższego stopnia, i zalecił spoczynek absolutny. W chwili, gdy właśnie jego współpracownictwo było najpotrzebniejszém — zabrakło go. W najwyższych sferach domagano się koniecznie — nikt go nie mógł zastąpić.
Powoływano go; gotów zginąć na wyłomie, Robert zwlókł się z łóżka, poszedł do biura i... wyniesiono go omdlałego.
Nazajutrz odwiedził go minister i, zmusiwszy do spowiedzi, bo znano jego położenie, na żądanie dał mu urlop na dni kilkanaście.
Treuberger miał nadzieję, że, sam pojechawszy do żony, potrafi skłonić ją do powrotu.
O zabezpieczeniu od wygnania starego ojca Robert ani pomyślał, ani przypuszczał, ażeby tą powolnością dać mógł zły przykład. W godzinę po otrzymaniu urlopu, jechał już do Lubachówki.
Z przerażeniem niemal żona zobaczyła go wysiadającego. Lubachowski nie poznał. Był to przed czasem zestarzały, wyschły, poważny, sztywny, jak żołnierz pruski, mężczyzna. Nawykły do rozkazywania i słuchania, nie miał w sobie nic ze swobodnego człowieka, obdarzonego wolą i kierującego samym sobą; obracał się powolnie, jakby mu brakło impulsyi jakiéjś, głosu z góry i tego świata podwładnego, którym kierować był przyzwyczajony. Sam sobie oddany, poruszał się ciężko i nieśmiało.
Marya, ujrzawszy go bladym, z piętném choroby wycieńczenia na twarzy, wybiegła do niego.
Zmusił się do przyjęcia jéj zimno, chociaż drżał cały. Rozmowę z nią miał już rozpocząć natychmiast, ale zjawiający się stary wprowadził go do wnętrza dworku.
Powitanie było nieme, nikt nie śmiał rozpocząć.
— Przyjechałem — odezwał się wreszcie cichym głosem — po ciebie pani Maryo... Gotów jestem nawet wyjednać przebaczenie Grzesiowi i ulgę kary... To, co się z nami stało, nie było do uniknięcia. Potrzeba się poddać wyższéj woli... my dla siebie wyjątkowego prawa żądać nie możemy.
— Proszę cię — głosem bólem przejętym przerwał stary — nie posądzaj mnie, abym żądał ofiary dla siebie, wywołał ją i dobrowolnie przyjął. Prosiłem Maryą, ażeby powróciła do was... Co się tycze Grzesia, młodzieńczy wybryk z poczciwych pobudek może mu być przebaczonym.
— Nieszczęściem — dodał surowy ojciec — Grześ jest recydywistą... Spodziewam się jednak...
— Grześ jest już za granicą — odezwała się żona, która na chwilę utraconą siłę woli odzyskiwała. — O nim być mowy nie może, a ja ani ojca, ani jego nie opuszczę...
Stanowcze to oświadczenie zamknęło na chwilę usta Treubergerowi: pobladł.
— Nie wiem, czym zasłużył na to — począł drżącym głosem po krótkim namyśle — ale śmiem cię prosić, Maryo moja, abyś miała litość nade mną. Jestem złamany... nie wiem, czy te straty potrafię przenieść. Wierz mi, że nie dla postrachu to mówię... Idzie tu nietylko o mnie, ale o nas wszystkich... Wszystko więc ma być straconém?...
— Jam wszystko od dawna utraciła... — wybuchnęła Marya, powstając — a nie poskarżyłam się nigdy... Kazaliście mi zaprzéć się starego ojca, odebraliście mi dzieci, czyniąc je obcemi... Ty sam — nie byłeś dla mnie, czém spodziewałam się miáć ciebie... Ocal mi ojca — dodała gorąco — a pozostaniemy ci wszyscy...
Treuberger zbladł, spuścił oczy.
— Jest to wprost niemożliwe — rzekł — niéma wyjątku dla nikogo, ja go się nie mogę domagać dla mnie... Wolą jest tego, którego wola wszystkiém rządzi, aby to prawo było nieubłaganém... Cień ustępstwa jakiegoś wszystko-by zniweczył... Zażądać tego — dosyć-by było, żeby zabić siebie i zniszczyć dzieło pracy życia całego...
— Ale ja tego nie żądam! ja-bym łaski wyjątkowéj nie przyjął, wstydził-bym się jéj — rzekł stary, poruszając się. — Maryo, proszę cię...
Zamilkli wszyscy. Treuberger patrzał zadumany w okno, ale nie widział nic. Milczał, podparłszy się na ręku, jakby szukał w myśli, co na swą obronę powiedziéć może, czém sprawę swą podźwignąć.
— Życie uczynisz mi nieznośném — zamruczał, obracając się do żony. — Wszystko, com tak długo budował rozpadnie się w gruzy...
— Musimy się rozdzielić — nie dając mu mówić, poczęła żona. — Pozostawiam ci dziecię jedno, możesz mi drugie poświęcić... Oddałam ci młodość moję, służyłam wiernie, nie słyszałeś skargi z ust moich... niech-że mi choć teraz wolim będzie służyć ojcu i spełnić najświętszy obowiązek.
Lubachowski powtórnie zaprotestował:
— Ofiary téj nie mogę przyjąć...
Nie ustępował nikt; na wszystkich twarzach, oprócz najmniéj wyrazistéj Roberta, widać było rezygnacyą, ale i siłę nieprzełamaną.
Marya podeszła do ojca, uklękła przed nim, objęła go i słodkiemi wyrazy błagała, ażeby się oddalił.
— Pozwól mi z nim pozostać, pożegnać go — rzekła. — Nie słuchaj, nie gryź się tém, czemu nie ty, alem ja jedna winna.
Lubachowski chciał wstać, ale siły mu zabrakło chwilowo.
Marya zwróciła się nagle do męża i, wskazując na pogrążonego w sobie ojca, rzekła żywo:
— Uproś mu nie łaskę, bo on jéj nie żąda, ale ulgę... Mogą mu przedłużyć ten nieszczęsny termin... a potém... Widzisz, że chory, wiész jego wiek...
Zadumany głęboko Treuberger, nareszcie zdawał się złamanym.
— Sprobuję... — odparł cicho, tonem, który kazał wątpić, ażeby próba ta powieść się mogła — sprobuję...
Marya chciała mu się do nóg rzucić — odskoczył przestraszony.
— Sprobuję — powtórzył raz jeszcze.
Lubachowski usiadł, uważając wszystko za skończone, i chcąc od siebie i własnych cierpień odwrócić uwagę, odezwał się do zięcia:
— Nie rozumiem tego prawa, chociaż wszystkiego się spodziewać mogliśmy po nienawiści... Nie rozumiem szczególniéj chwili, w któréj ono stało się tak nagle potrzebném... Pobudki muszą leżéć po-za sferą naszéj świadomości politycznych stosunków państwa, bo się ich domyślić nawet niepodobna. Nowych win zarzucić nam nie mogą...
— Ja nic téż nie wiem — odezwał się Treuberger. — Nie śmiał-bym nigdy ani żądać tłómaczenia rozporządzeń, ani ich badać. Wiem to tylko, że bez powodów żadnego ważnego kroku się nie stawia...
— A! nienawiść! nienawiść! tłómaczy wszystko — wtrąciła Marya. — Na cóż więcéj szukać nad nią?...
Rozmowa, zwichnięta w ten sposób, w któréj Treuberger brał udział bardzo mały, przeciągnęła się do obiadu. Zięć Lubachowskiego, ochłonąwszy nieco, rad ze zbliżenia się do żony, odzyskał trochę swobody umysłu. Sprobował kilka razy zapytać o Grzesia, lecz żona go zbyła milczeniem.
Zaraz po obiedzie, Robert zapowiedział odjazd swój, gdyż chciał pośpieszyć z wyjednaniem przedłużenia terminu. Lecz koni nie zaprzężono jeszcze, gdy niewidywane tu pono nigdy ekwipaże sąsiadów zjawiać się zaczęły we wrotach.
Przybycie do Lubachówki Jego Excellencyi było wypadkiem zbyt wielkiéj wagi, aby się rozgłosić natychmiast nie miało. Wszyscy chcieli z téj sposobności korzystać i upiec przy tém pieczeń swoję.
Najpierwszy zjawił się hrabia z Żarnowa, poprzyjaźniony z Treubergerem, który, pomimo zimnego przyjęcia starca ostatnim razem, nie wahał się przybyć, aby dworować potężnemu urzędnikowi.
Gość przyjął go z wyszukaną grzecznością, ale nadzwyczaj ceremonialnie. Zmieszany tém nieco, hrabia, pomimo, że się czuł obrażony chłodem, pośpieszył uniewinniać się ze wszystkiego, co na jego lojalność cień rzucić mogło.
Poszedł tak daleko, iż nowego prawa apologią, z trudnością obmyślaną, wygłosił z wyrazistością wielką, dowodząc, że rozporządzenie to za prawdziwe dobrodziejstwo dla kraju uważać należało.
Treuberger, roztargniony, nic nie odpowiedział. Wszedł potém hrabia na wyższe przedmioty, na dworskie nowiny, i starał się bawić Jego Excellencyą, ale i to mu się nie powiodło.
Jego Excellencya była milczącą i wielce w sobie zamkniętą. Za hrabią z Żarnowa przybywający inni goście w końcu tak zniecierpliwili Treubergera, iż, jak najprędzéj mógł, pożegnał gospodarza, żonę i, nie wznawiając już przy obcych rozmowy o tém, co go bolało najmocniéj, odjechał.
Gościnny zawsze Lubachowski, tym razem przeprosić musiał natrętów i kazawszy przynieść wina, uprosiwszy córkę, aby go zastąpiła, sam się usunął do swego pokoju.
Było to hasłem dla wszystkich do pośpieszniejszego może, niż chcieli, opuszczenia dworku, w którym bywali rzadko. Hrabia piérwszy, zaledwie najkonieczniejszym formom grzeczności uczyniwszy zadość, odjechał nie bez zdumienia, iż w córce tego, dosyć lekko traktowanego Lubachowskiego, znalazł osobę z najwyższemi kołami społeczeństwa berlińskiego oswojoną i imponującą mu pańskim tonem.
Dla wszystkich w ogóle był to dzień zawodów, omyłek i niezadowolenia z siebie.
Jedna tylko Marya cieszyła się tém, iż męża zmusiła do pewnego ustępstwa, w którém jakąś pokładała nadzieję.
W Lubachówce napływ gości, odwiedziny zięcia, przyjęcie osób prawie nieznanych, pannie Żabskiéj i całemu dworowi było straszliwym ciężarem. Panna Żabska szczególniéj rozpaczała nad tém, że w nieładzie zastali dwór i mieli najgorsze o nim wywieźć wyobrażenie.
Stary Grzegorz, usunąwszy się do sypialni, siadł na łóżku, a znalazłszy przy niém rozłożonego Tomasza à Kempis, oderwał się nim od bolesnéj teraźniejszości.
Nie wątpiła pani Marya o tém, że mężowi próba musi się powieść pomyślnie. W przypadku tym, potrzeba było Grzesia wycofać nazad i przygotować do powrotu.
Przywołano Krzysią do rady...
Wysłuchawszy, co jéj objawiono, piękna ekonomowa z pokorą się wyraziła, że... może-by lepiéj było... poczekać...
— Grzesiowi się tam nic nie stanie — dodała — ja za to ręczę; zresztą, gotowani przekraść się, aby go zobaczyć, i jeżeli mu na czém zbywa, dostarczyć. A nuż powtórnie mu trzeba będzie ułatwiać ucieczkę...
— Ojciec wyrobi, co obiecał... — przerwała pani Marya.
— Obiecał? — zapytała Krzysia.
— Przyrzekł sprobować... — poprawiła się Marya — a że ma przyjaciół i wpływy, nie wątpię, że łaskę, o którą prosić będzie, uzyska.
Zostało wszystko w zawieszeniu po bytności Jego Excellencyi Treubergera w Lubachówce. Urzędnicy w miasteczku, przekonawszy się, że stosunki nie były zerwane, łagodniejszymi się stali dla starego, przewidując, że dla niego zrobiony będzie wyjątek — że mu pobytu dozwolą.
Skorzystała z tego ekonomowa, obracając się swobodniéj i czyniąc przygotowania... na wszelki wypadek, najmniéj jednak rachując, aby pozostali.
Stosunkowa cisza i wypoczynek dozwoliły rozpatrzéć się w tém co się działo w sąsiedztwie.
Tu szał formalny ogarniał, co żyło. Z obu stron pudbudzana, jątrzona, rosła niechęć, nienawiść, dawały się słyszéć odgróżki, wyśmiewano łzy i nieszczęśliwych.
Żabska nic nie miała pilniejszego nad zbieranie wszelkich plotek, chociaż pan Grzegorz powtarzania ich zakazywał. Codzień oczekiwano na wiadomość od Treubergera, ale ten — milczał.
Zaraz po powrocie do Berlina, z którego wyjazd okrył pozorem poufnéj misyi rządowéj, namyśliwszy się w ciągu podróży, Treuberger prosił o prywatne posłuchanie zwierzchnika swego, który sam jeden dzielił go od najwyższéj władzy, i postanowił zwierzyć mu się poufnie, prosząc o pomoc.
Służył zbyt długo, ażeby mógł przypuścić, iż o położeniu jego w górze nie wiedzą; ale pewne szczegóły mogły objaśnić je... chciał wiedziéć, czego się może spodziewać.
Przyjętym został natychmiast.
Zwierzchnik, co do karności i sposobu postępowania, co do charakteru swego urzędniczego, był drugim tomem jego samego. W doskonale urządzonéj biurokracyi jest jedném z zadań uczynić wszystkie narzędzia tak do siebie podobnemi, tak pozbawionemi samoistności, aby wyglądały, jak żołnierze w szeregach.
Baron W. podobnym był do Roberta, jak brat rodzony, nie żeby się takim urodził, ale obu długie urzędowanie urobiło na typ jednakowy. Ten sam chłód, taż sama niezbłagana surowość, była w obu. Twarze ich nawet nabrały do siebie podobieństwa.
Powitali się bardzo grzecznie. Byli sami.
— Masz mi coś do powiedzenia we cztery oczy... — odezwał się baron podając mu krzesło — służę ci. Jakże poszła podróż?
— Dziękuję, dobrze — odparł Treuberger. Jestem w przykrém położeniu... Nie może ono być wam obcém.
Baron skinął głową potakująco.
— Jestem w położeniu bardzo smutném — powtórzył Robert — ale nie zajmował-bym was niém, gdybym nie był przywiedziony do ostateczności. Młodym będąc, ożeniłem się z kobietą, do któréj miałem i mam najżywsze przywiązanie. Znacie żonę moję: jest to istota tak dystyngowana, tak uposażona...
Baron dał znak, iż podzielał zupełnie uwielbienie jego.
— Lecz — ciągnął daléj smutnie Robert — ciężył na niéj grzech pierworodny. Była Polką. Sądziłem, że, wyszedłszy za mnie, potrafi o tém zapomniéć. Starałem się o to, aby w domu moim żaden z ziomków nie bywał. Dzieci wychowałem tak, aby ojczyzna miała z nich pociechę... nie mam sobie nic do wyrzucenia... Wszystko to szło dobrze po myśli mojéj, aż do ogłoszenia nowego prawa...
Twarz barona przybrała wyraz surowy. Treuberger mówił śpiesznie:
— Żyje ojciec mojéj żony, starzec... zatwardziały Polak, niestety... Nie wiedziałem o tém, że nie był urodzony w Księztwie i prawo do niego zastosowane być mogło...
Syknął baron.
— Cały gmach, tak starannie przeze mnie wzniesiony, cały spokój mój i szczęście domowe runęło: żona mnie odbiegła dla ojca, za nią poszedł jeden z synów... Stracę kobietę, któréj ubytek uczuje całe towarzystwo; ale co gorzéj, rozbudzi to niechęci, rozwiąże języki.
Baron nie znajdował potrzeby słuchać więcéj; niespokojnie na zegarek spoglądał.
— Kochany mój kolego, — odezwał się — naturalnie, wiem wszystko; ale jakaż rada na to? Sam zważ... Chcesz-że, aby dla ciebie uczyniono wyjątek, który-by tobie zaszkodził i wywołał słuszną krytykę?
— Bądźcie sprawiedliwi, baronie — przerwał Robert. — Od dawna cierpię... nigdy mi na myśl nie przyszło żądać dla siebie łaski, wyjątku...
— Właśnie my, urzędnicy, powinniśmy dać przykład z siebie posłuszeństwa prawu.
— Nie inaczéj ja to pojmuję — dodał Treuberger — nie żądam téż nic...
Zdziwienie barona zdało się mówić: „Pocóż się zwierzasz z tego przede mną?“
Robert spuścił głowę.
— Ojciec mojéj żony jest chory, może na to złożyć świadectwa; szło-by tylko o przedłużenie mu terminu.
Podniósł głowę i spojrzał na barona, który stał z jedną ręką w kieszeni, drugą o stół opartą, posępny i milczący.
— Jestem przyjacielem waszym — odezwał się baron — od dawna razem służymy, nie powątpiewasz o mojéj życzliwości, szanowny Robercie. Jeżeli chcesz rady ode mnie, powiem ci jedno: ignorować powinieneś to wszystko... tak jest, ignorować.
— Łzy żony, męczarnie tego starego, strata syna... — wtrącił Robert.
— Cóż chcesz? co chcesz? Ja-bym ci nie mógł poradzić inaczéj. Dosyć najmniejszego poruszenia twojego, aby ci wydrzéć owoc kilkudziesięciu lat pracy. W takiéj chwili, okazać się słabym dla — Polaka!...
Umilkł.
— Uważasz to za niemożliwe? — począł biedny Robert.
— Nie wiem nie — odparł baron — ale uważam za niewłaściwe, abyś ty się w to mieszał, a choćbyś o tém miał wiedziéć i popierać.
— Masz słuszność — rzekł, wstając, Treuberger. Baron chwilkę milczał.
— Poufnie ci powiem, że książę się mnie pytał o... twoje rodzinne stosunki. Coś go doszło.
— Wié wszystko... — zamruczał Robert.
— Odpowiedziałem mu, że co do ciebie, ręczę, iż nie dasz się żadnym ująć wpływom.
— Dziękuję... — szepnął Treubcrger, wyciągając do niego rękę.
— Ustępstwa są rzeczą niebezpieczną... — dodał baron — poczynają się one łatwo, ale końca im niéma potém.
Nie śmiał już więcéj nic się odezwać Robert; wziął za kapelusz.
— Przewidywałem skutek naszéj konferencyi... — dołożył.
— Prawo to jest daleko większéj doniosłości, niż się powierzchownie sądzącym wydawać mogło — odezwał się poufnie baron. — Nie wątpiłem nigdy i nie wątpię o usposobieniu patryotyczném narodu naszego; ale, bądź-co-bądź, są chwile ostygnięcia, osobliwie gdy patryotyzm ofiar wymaga. Znika on, gdy idzie o oclenie tytoniu, o nałożenie podatku na piwo, o obłożenie nim fabrykacyi spirytusu i t. p. Natenczas skrzętna gospodyni rzuca trochę drożdży do kadzi, aby mocniéj fermentowała. Niéma skuteczniejszych drożdży do wprawienia naszego patryotyzmu w fermentacyą — nad hecę przeciwko Polakom. Niewiele dla nas znaczy wydalenie kilkunastu, dajmy na to, kilkudziesięciu tysięcy biedaków, którzy w przyszłém pokoleniu Polakami stać-by się musieli; ale akcya przeciwko nim porusza, roznamiętnia, upaja i ułatwi uchwałę innych praw, nam potrzebnych. Polacy są kozłem ofiarnym. W dodatku, jest to materyał, którym bezkarnie możemy się posługiwać, jak się nam podoba. Nikt się nie ujmie za nich... są słabi i bezbronni... Sąsiad rad będzie z precedensu, Austrya trochę swą powolność dla nich może podnieść w cenie...
Nic nie odpowiedział Robert.
Baron inną kwestyą w sprawach bieżących zamknął drażliwą konferencyą, z któréj Treuberger wyszedł poruszony, zakłopotany, nie wiedząc, jak ma sobie postąpić.
Tegoż wieczora, jeden z podwładnych mu urzędników, w którego sekcyi były raporta i sprawozdania, tyczące się wyganianych, przyszedł z referatem do zwierzchnika. Znał on położenie i zdawało mu się, że małą powolnością mógł-by sobie wielką wyrobić zasługę.
Wyjazd z Berlina żony Roberta, powtórna ucieczka syna, były mu znane. Nie żądał rozkazów, ale chciał skazówki tylko, a gotów był starego Lubachowskiego wyrwać ze złéj toni. Treuberger był w tym stanie ducha, który jasnowidzenie daje, i gdy asesor wszedł z teką do jego kancelaryi, wiedział już, że niechybnie będzie badanym.
Nawyknienie do bezwzględnéj karności przywróciło mu cały hart duszy. Zimno, urzędowo, sucho, referent rozłożył statystyczne swe rubryki i wskazał szczególne w nich wypadki. Choroba starego stała tu zanotowaną; szło o to, czy go kwalifikowała do przedłużenia terminu pobytu. Treuberger stał, słuchając, oczy wlepiwszy w papiery; nie zdradził się z najmniejszą oznaką niepokoju lub zajęcia...
Asesor trzymał długo palec na rubryce, imieniu i nazwisku, dając czas zwierzchnikowi do odezwania się choćby słowem jedném, do porozumienia poruszeniem; ale Robert, z krwią zimną, uwagę jego przeniósł na wypadek inny: młodzieży, niemającéj praw obywatelstwa pruskiego, która w wojsku służbę odbyła.
— Władze wojskowe muszą być wezwane do udzielenia zdania w tym przedmiocie — rzekł. — W ogóle idzie tu o obostrzenie zawsze, nigdy o złagodzenie litery prawa...
Referent zdumiony, zatrzymał się jeszcze, i widząc w końcu, że milczenie nie jest przypadkowém, ale obmyślaném i umyślném, posunął się daléj. Staremu Lubachowskiemu terminu nie można było przedłużyć...
Urzędnik, o którym mowa, był, jak na biurokratę, dosyć osobliwą postacią. Zamiast się rozkochać w tém powołaniu, które mu otwierało szerokie podwoje przyszłości, chorował na literackie mrzonki, pisywał feljetony pod imieniem Plautulus, a nawet stworzył był już romans kryminalny. Szło mu o poznanie różnych warstw społeczeństwa, o wślizgiwanie się do salonów, a pani Treubergerowa otworzyła mu drzwi swojego. Miał za to dla niéj wdzięczność wielką, a Marya zaufanie w nim, bo go dobrém sercem sądziła. Pragnął jéj usłużyć, wiedząc, że los ojca mocno ją obchodził.
Tegoż dnia odebrał pocztą kartkę bez podpisu, cyframi M. T. oznaczoną tylko. W kilku słowach mieściła ona prośbę za chorym starcem. Pocztowy stempel dozwalał odgadnąć, zkąd pochodziła. Ona go skłoniła do przyjścia pośpiesznego z referatem; a gdy to żadnego nie miało skutku, do rozmyślania, czy mógł i czy powinien był poświęcić się dla mało co go obchodzącéj rodziny? Ale miał prawdziwe uwielbienie dla arystokratycznego zjawiska, jedynego w swym rodzaju, jakiém dla niego była pani Marya. Ubogi, żonaty, pewnie-by się był nie poświęcił; szczęściem, był... kawalerem, i ojca miał kupca majętnego, służył tylko dla dogodzenia fantazyi jego.
W parę dni potém, przyniesiono już popodpisywane przez zwierzchników listy proskrypcyjne. Stało na nich imię Lubachowskiego, z notą, iż pobyt miał mu być dozwolonym, ze względu na świadectwa lekarzy, nie dłużéj jednak, jak do piérwszych dni wiosny.
Czytając to, uradował się Robert; ale razem nastraszył. Kto był sprawcą téj łaski? kto się o nią starał? Nie możnaż było właśnie jego posądzić o to, że wywołał te folgę?...
Treuberger zatrzymał papiery i nie położył podpisu. Wezwano do niego referenta.
— Kto rozstrzygnął w tym wypadku? — zapytał, palcem wskazując.
— Precedens nie jeden, ale kilku — odparł urzędnik. — Nie można odmówić jednemu tego, co otrzymał drugi.
— Przepraszam pana... — przerwał Robert — jeżeli wypadki są podobne, a nie równe... a wymagania chwili wskazują surowość...
Z wielką przytomnością umysłu, dowodzącą, iż był na odparcie zarzutów przygotowanym, referent przywiódł precedensa.
Po namyśle pewnym, zmieszany nieco Robert, rzekł cicho:
— Podpis mój był-by tu zbytecznym i niewłaściwym...
— Ale brak, choć konieczności położenia go niéma, uwagę na wypadek zwrócić może — rzekł urzędnik.
Pot zimny oblewał czoło Jego Excellencyi.
— Przejdźmy do innych punktów — wyjąknął z trudnością Robert.
Skończyło się na tém, ale nie bez następstw, których usłużny asesor przewidziéć nie mógł. W tych sferach, które zdają się stać wyżéj nędznych kancelaryjnych rywalizacyi, bliżéj upragnionego celu, dobiegający do mety wzajem sobie zazdroszczą tego, czego się dobili.
Robert otoczony był zawistnymi ludźmi, i nazajutrz już szeptano, że dopuścił się pobłażania w interesie własnym, wyrobiwszy ojcu żony pozwolenie pobytu, chociaż sekretne raporta malowały starego jako zakamieniałego Polaka.
Z téj drobnostki zrobiono rzecz wielką, która w wyższych sferach nabrała rozgłosu. Wcale nie domyślając się tego, Robert właśnie winszował sobie energii, z jaką się oparł pokusie, gdy przestrzeżono go, iż... został posądzonym.
Brak podpisu jego nawet wskazywano jako dowód niezmiernéj przebiegłości. Tymczasem z pośpiechem, jaki cechował piérwsze kroki w téj sprawie, rozkazy zostały wydane, i w miasteczku powitano z radością wiadomość, że Lubachowski folgę uzyskał.
Ekonomowa, która na czatach więcéj przebywała w miasteczku powiatowém, niż w domu, dowiedziawszy się o tém późno wieczorem od Riedla, nie miała nic pilniejszego nad pośpieszenie z tém do domu.
Stary Grzegorz, który już miał czas ochłonąć, na wszystko się przygotować i ukołysać wzburzone myśli, przyjął doniesienie z obojętnością prawie. Córka widziała w tém swe zwycięztwo, chociaż listu od męża nie otrzymała.
— To w najmniejszéj rzeczy nie zmienia mego położenia — rzekł Lubachowski — tylko zamiast berlaczy, do podróży będę musiał włożyć kalosze...
Ruszył ramionami.
— Myślmy, co poczniemy z Grzesiem — dodał stary — o mnie wiele nie chodzi; on ma życie przed sobą. Siedziéć tam zamknięty w jakiéj dziurze, nie wiedziéć z kim obcując, nie może. Dla mnie zwłoka wydaje się łaską, dla niego będzie klęską. Co on tam robi?
Przytomna temu ekonomowa, starała się uspokoić starego, że pan Grzegorz miał tam przyzwoite towarzystwo, że mu dostarczano książek, że litościwy p. Leon Wodziński miał go do siebie wziąć na wieś; ale to wszystko nie starczyło staremu.
Matka zdawała się spokojną, chociaż i ona troszczyła się o Grzesia.
— Dajmy pokój tym zwłokom: ruszajmy... — dokończył Lubachowski.
Żabska zaprotestowała, że ona nie była gotową.
— Ja-bym tymczasem dostał się do Warszawy — rzekł stary — Marya-by wróciła do męża...
— Wiész dobrze, mój ojcze — przerwała córka — iż ja cię nie opuszczę.
Spór, tysiąc razy już wznawiany, odżył. Pan Grzegorz nie chciał przyjąć ofiary córki, ani ona się jéj wyrzec... W ostatku, pozwalał towarzyszyć sobie do Warszawy, z warunkiem, aby ztamtąd wracała do męża.
Od niego — zawsze spodziewany list nie przychodził. Trzeba było wiedziéć, co myśli, co przedsiębierze.
Po długich ponawianych rozprawach, pani Robertowa postanowiła sama jechać do Berlina. Godził się na to ojciec, czekać obiecując na jéj powrót. Wprzódy jednakże chciała widziéć się z Grzesiem.
Bez ekonomowéj i tu się obejść nie mogło; ona jedna przy swych licznych stosunkach ułatwić mogła przeprawienie się przez granicę. Nie przewidywała nowych trudności...
Oprócz téj niezmożonéj, niestrudzonéj, biegającéj ciągłe Krzysi, wszystko w Lubachówce było pognębione i przybite. Dydak, który upadał na duchu wprzódy już, od pożaru Frejera chodził jak noc smutny. Służył swemu panu z gorączkową jakąś gorliwością rozpaczliwą, i zapadał potém w apatyczne zobojętnienie.
Chodzibój w nieustannéj był trwodze o żonę. Ile razy wyrwała się za interesom, aż do powrotu jéj nie miał spoczynku.
Sprzedaż Lubachówki, którą stary pan uważał za dokonaną, ani na krok daléj nie postąpiła. Zrozumiéć nie było można Orochowskiego, który z takim pośpiechem podpisywał punktacyą, miał pieniądze potrzebne, a zwlekał z ich oddaniem.
Przyczyny tego nawet najlepiéj znający spekulatora odgadnąć nie mogli. Stało się, co się dzieje nadzwyczaj rzadko — sumienie go ruszyło. Po tém, co usłyszał od dziekana, co widział na oczy własne, wahał się popełnić nikczemność... Kupował Lubachówkę, aby ją oddać z zarobkiem dla siebie w ręce Frejera i Brausego... Taką miał myśl w początku, nie dbając, co ludzie powiedzą. Dziekan go nastraszył.
Być pociągniętym do rachunku przez ludzi, nic go nie obchodziło; ale z Panem Bogiem, który wiedział myśli najskrytsze... a mógł protegować Lubachowskiego... nie życzył sobie. Z drugiéj strony, stracić przy punktacyi dany zadatek, było mu nadzwyczaj boleśnie.




Do ofiar tych zawikłań niedostrzeżonych, bo drobnych i zatartych, na które nikt nie patrzał i nikt o nich nie wiedział, należał Dydak.

Człowiek był prosty, który w zgodzie z sobą i sumieniem żył, gdy pracował, słuchał i nie wychodził po-za wybitą ścieżynę żywota. Kochał swojego starego i szanował, po nim zaraz szła wielbiona przez niego ekonomowa... Za tę gotów był dać życie, równie jak za pana. Z temi dwoma uczuciami, choć szczęśliwym nie był, ale żyć się nauczył.
Co do pięknéj Krzysi, ta, choć go ocenić umiała, nie wypłacała się gorącéj jego miłości niczém, oprócz wielkiéj surowości i nieustannych admonicyi. Ale samo jéj łajanie miało dla niego urok wielki.
Wszystko było dobrze, dopóki do bardzo prostego trybu życia nie wymieszała się zszargana na berlińskim bruku, niegdyś piękna, zepsuta, obca wszelkiemu uczuciu szlachetniejszemu, Mina.
Dydak, odpychany przez Krzysię, ciągle bałamucony przez Niemkę, choć się jéj bronił, choć nie kochał, w końcu dał się przyciągnąć. Brakło mu duszyczki, co-by go kochała. Z głodu gotów był gwarzyć, uśmiechać się, słuchać i zwierzać, choć Minie.
Czasem napadały go wstręty jakieś, jakby zajrzał w jéj duszę, i chciał uciekać od niéj; to znowu zmysłowe pokusy owładały nim i, choć się bił w piersi, czuł, że grzeszy: poił się niezdrową, fałszowaną miłością, którą mu podawała. Zaczęła się ona w istocie od udawania na zimno, a w końcu Mina się w nim rozkochała na prawdę.
Miłość, u takich istot, jak ona, przechodząc w namiętność, zaślepia, oszala, i często nóż lub płomię daje w ręce. Zrozpaczona dziewczyna, aby pociągnąć go i przywiązać do siebie, chwyciła ogień w pomoc. Zdawało się jéj, że po takim przywiązania dowodzie, Dydak jéj opuścić nie może.
Tymczasem, pożar, który ona roznieciła, on przybył gasić... Nie chciał z nią miéć nic wspólnego...
Téjże nocy Mina uciekła od Frejerów, wyrzekając się niewdzięcznika. Gnała ją téż i trwoga, ażeby nie odkryto sprawczyni pożaru.
Przyczyna jego została nieodgadniętą, ale dziewczę, powróciwszy na ten bruk, którego już nie spodziewała się widziéć i stąpać po nim, znalazła się tu tak strasznie nieszczęśliwą, że życie jéj stało się nieznośném.
Dzikie stworzenie nie miało na to lekarstwa innego, nad rozpasaną rozpustę. Znalazły się dawne przyjaciółki i towarzyszki, chętnie gotowe posiłkować.
Porzuciwszy krewnych swych, zerwawszy z nimi, wyniosła się Mina do staréj przyjaciółki, co niegdyś piérwszemi jéj krokami kierowała.
Resztki wdzięków, śmiałość i zuchwałe słowa, trochę głosu i umiejętność strojenia się jaskrawo, jednały jéj wziętość w kółkach szczególniéj młodych wojskowych. Z kolei przezywano ją kapitanową, porucznikową, majorową. Umiała robić bronią i komenderować.
Z kieliszkiem szampana w ręku, z piosnką swywolną na ustach, w skokach excentrycznych, wywoływała oklaski i zapały niewypowiedziane; ale te szały, gdy zapadła kurtyna, gdy światła pogasły, kieliszki potłuczono i trzeba było pozostać samą, zmieniały się w rozpacz straszliwą.
Rwała się ze zwierzęcą dzikością przeciwko losowi, który ją rzucił w to błoto.
U boku spokojnego Dydaka nauczyła się marzyć o szczęściu sielankowém, które na wieki uciekało przed nią.
Płakała znużona, precz odpędzając przyjaciółki, przeklinając swoję dolę, myśląc o samobójstwie.
— „Pójść w wodę!“ — wedle jéj wyrażenia, było konieczną sceną ostatnią tego brzydkiego dramatu.
Do Dydaka miała żal, nienawiść, złość taką, iż z rozkoszą jemu i sobie nóż w piersi-by utkwiła.
On tam chodził spokojny, bezkarny, obojętny, a ona — sama, pogardzona, pokutowała za niego.
Zrywała się czasami leciéć tam i dokonać zemsty, bo nią już żyła jedną. Ale, tam ścigając go, ona téż była ścigana myślą, że za nią idzie Dom Karny, obcięte włosy, gruba siermięga, wełna do czesania, soczewica na obiad, chleb, jak kamień, i twarde posłanie...
Nie ważyła się tam, a piekło ją paliło, że męczyła się sama jedna.
Kładła się czasem z tém palącém zemsty pragnieniem, spała z nią, marzyła i wstawała. Spalić Lubachówkę i jego w niéj, zniszczyć co tam było bez śladu i szczętów, a saméj się rzucić w rozniecone płomienie. Te żądze zemsty, to stygnąc, to rozpłomieniając się, w końcu stały się jéj myślą jedyną.
Jednéj Niedzieli ważyła się pojechać na zwiady do Frejerów. Tu już pożaru śladów nie było, zwożono drzewo na szopy nowe: Frejer obmyślił, jak lubachowickie grunta z Brausem podzieli, a polski folwark z ziemią zrówna.
Przyklaskiwała mu, bo wszystkich tych, których Dydak kochał, nienawidziła.
Tu wszystko niemal wiedziano, co się w sąsiedniéj Lubachówce działo, rozpowiadano o poświęceniach Dydaka, o jego przemykaniu się do Grzesia za granicę, o pobycie jego matki, o ojcu... Cala ta gromada znienawidzonych ludzi miała się jéj wymknąć, uciec i Dydak towarzyszyć im spokojnie, a ona, podpalaczka, na zemstę losu pozostać...
Co się jéj tam zwijało po głowie, któż wié... Przyjechała raz i drugi do wuja, za trzecim została przy ciotce, ale trudno ją było utrzymać w domu. Biegała po polach, zaglądała do gospód po gościńcach, stawała godzinami, wyczekując na tego, który do niéj przybyć nie miał.
Dydak, gdziekolwiek ją zobaczył, konno był, czy pieszo, umykał, aby się z nią nie spotykać.
Zamiast się tém zrazić, Mina, odpychana, przynajmniéj zemstę nasycić chciała, sądząc, że grozą go zmusi do poddania się. Została we Frejerówce. Miała tu swobodę zupełną, a z postępowania swego tłumaczyła się, jak chciała. Do pozyskiwania sobie straży granicznéj Frejer się nią posługiwał. Chodziła więc, jeździła, gdzie się jéj podobało. Nie uszło jéj oka ciągłe przesuwanie się Dydaka, ekonomowéj, posłańców, do Grzesia wyprawianych. Znała historyą jego i, dla dokuczenia nieprzyjacielowi, wiedziała, że nic nie mogło być skuteczniejszego nad wydanie Grzesia w ręce żandarmów niemieckich.
Dydak, któremu tymczasem naprzykrzała się listami bezimiennemi, w końcu już ich ani czytał, a od niéj uciekał, jak od ognia.
Pani Treubergerowa, nie mogąc dłużéj oprzéć się pragnieniu widzenia syna, uprosiła w końcu ekonomową, aby ją przez granicę przewiozła. Było to przygotowaném, ale dla kobiety, tak mało nawykłéj do tajenia się z sobą i przekradania, tysiące było w tém trudności. Grześ, który wiedział, jak wiele mogło-by to matkę kosztować, na Boga zaklinał, aby jemu, młodszemu, pozwolono przybyć do matki.
Walka między synem a matką skończyła się na tém, że Grześ zwyciężył.
Naznaczono miejsce bezpieczne, do którego pani Marya przybyć miała.
Nie było cienia niebezpieczeństwa... Grześ miał przyjaciół i w chłopskiéj siermiężce krążył swobodnie, jako parobczak, nad granicą.
Powierzchowność sama Treubergerowéj nie dopuszczała jéj nigdzie się pokazać, nie zwracając baczności na siebie.
Lubachowski, wyprawiając córkę, niespokojny, jéj i ekonomowéj zalecał ostrożność i pamięć na położenie Grzesia, który był dezerterem.
Z niewysłowioną radością chłopak się wyrwał za linią graniczną z przewodnikiem, pośpieszając do matki.
Przebrany był za parobczaka, ale, trochę się wpatrzywszy, maskaradę odkryć było można. Gwarzył wesoło, przechodząc przez las i zapytując swego towarzysza o nazwy ptaków i drzew. Gdy nagle z obu stron wypadający strażnicy jego i towarzysza pochwycili.
Za przemytników ich wziąć nie było można, bo przy sobie nie mieli nic podejrzanego, przewodnik więc spodziewał się, że ich puszczą, zrewidowawszy. Tłumaczyli się, że szli do krewnych, do wsi sąsiedniéj. Grześ nie stracił odwagi z razu, ale poznawszy jednego z żandarmów, który go ujął raz piérwszy, zwątpił o sobie. Rzucił się do ucieczki, lecz natychmiast go przytrzymano.
Puszczono przewodnika wolno, zapisawszy nazwisko, a biednego chłopca uprowadzili co najśpieszniéj żandarmi.
Matka tymczasem o kilkadziesiąt kroków daléj siedziała, oczekując syna, trawiona gorączką niepokoju i trwogi.
Za każdym szelestem zrywała się biedz na spotkanie, tak, że ekonomowa ledwie ją zdołała utrzymać.
Godzina przybycia Grzesia była mniéj więcéj oznaczoną; minęła. Z rosnącą obawą czekała matka godzin kilka; w ostatku, Dydak, który stal na straży, pobiegł się dowiadywać i nie widać go téż było.
Zwykle mężna Krzysia, starając się okazać odwagę, straciła ją i łzy się jéj kręciły w oczach. Treubergerowa była prawie pewną nieszczęścia jakiegoś, łamała ręce i zachodziła się, łkając.
Dopiéro nad wieczorem, gdy biedne kobiety na siłach opadły całkiem i nie wiedziały, co począć, bo noc je w lesie zaskoczyć mogła, nadbiegł Dydak.
Nie chciał nic taić.
— A! pani — zawołał — nieszczęście się stało! Pana Grzegorza wzięto! Przysięgam, że ktoś zdradził, że na niego była zasadzka...
Matka nieszczęśliwa chciała wiedziéć, co i jak się stało, przypisując sobie wypadek; ale Dydak miał tylko domysły.
Powrót do Lubachówki oblany był łzami. Stary dziad z boleści stracił niemal zmysły i otrzeźwiać go musiano.
Marya, nie zatrzymując się prawie, nogi jego ucałowawszy, siadła do powozu i pośpieszyła do miasteczka, zkąd miała biedz do Berlina, aby dziecko ratować. Trudném to było zadaniem po raz piérwszy, przy wielkiéj karności pruskiéj, a cóż dopiéro, gdy, zbiegły powtórnie, dostał się w ręce swéj zwierzchności.
W Lubachówce, po wyjeździe córki, Lubachowski zapadł w rodzaj jakiegoś odrętwienia: modlił się ciągle, jeść i pić nie mógł, nie kazał sobie przerywać, nie odpowiadał na pytania.
Krzysia posłała po dziekana.
Ksiądz dopiéro nazajutrz po mszy mógł nadjechać i znalazł przyjaciela w tym samym stanie apatyi i rezygnacyi ostygłéj. Było to nienaturalném przy takiéj boleści. Nierychło się udało ks. Romanowi dobyć ze starca zeznanie.
— Zawsze — rzekł — dzieje się tak, jak mnie, ludziom, którzy z ręki Bożéj zesłanéj kary przyjąć nie chcą, a mędrkują i wyślizgują się, aby jéj uniknąć. Nie chciałem znosić tego, co mi było przeznaczone, ciężar mój teraz się powiększył. Trzeba go poprostu wziąć na ramiona. Córka jest u męża, w sprawie syna; mnie nic nie pozostało, jak wyruszyć ztąd, nie czekając na nich. Ale Orochowski mi krewi. Daliście mi go, ojcze kochany, zlitujcież się i nakłońcie go, aby raz kończył ze mną; bo ja dłużéj tak pozostać nie mogę. Uczyniłem ofiarę z mojego kawałka ziemi, niech ją bierze...
Dziekan chętnie się ofiarował z pośrednictwem.
Lubachowski, jakby go przybycie duchownego odżywiło, wydał rozkazy stanowcze, chciał natychmiast ztąd jechać.
Nieodzownych kilka wizyt pożegnalnych potrzeba było oddać w okolicy. Stary pan Grzegorz, w położeniu, w jakiém się znajdował, mógł się bardzo uwolnić od nich, ale nie chciał. Podług dawnego obyczaju, należało życzliwych i przyjaznych żegnać koniecznie.
Na piéwszém miejscu był hrabia z Żarnowa, témbardziéj, że mu należał odwet za bytność jego w Lubachówce.
Nazajutrz więc pan Grzegorz siedział już na bryczce. W Żarnowie zajeżdżali goście skromni, jak on, do pana rządcy; posyłano potém do marszałka dworu i wyrabiano sobie audyencyą.
Rządzca, dawny znajomy Lubachowskiego, człowiek niemłody, trzymał się tylko tém u hrabiego, że słynął z patryotyzmu i sobą a nim hrabiego zasłaniał, który sprawy narodowéj wcale znać nie chciał. Z ogromnym wąsem, choć sam wzrostu małego, Malwacz, przywitał starca w progu z oznakami wielkiego poszanowania, ale z twarzą zmienioną tak, jakby najdotkliwszą poniósł stratę. Ściskał jego ręce i całował je, a w piersi mu tłumione łkanie skrzypiało.
— Ojczulku mój! czyż tobie godziło się do tego trutnia fatygować! — zawołał.
— Jakto, do trutnia? przybyłem pożegnać się z hrabią — zawołał Lubachowski.
— Czyż on tego wart? — krzyknął rządzca — ten nikczemny zdrajca...
Lubachowski osłupiał.
— Co ci jest? — zawołał
— Co mi jest! — krzyknął głośniéj jeszcze Malwacz — a to pan nie wiész, co on zrobił? Nie należy już do społeczeństwa naszego: przechera, łotr...
Dławił się, mówiąc z oburzeniem.
— Co się stało? — powtórzył zdumiony Lubachowski.
— Co? Z dobréj a nieprzymuszonéj woli, żeby parę kroć sto tysięcy marek zarobić, a może order dostać, pan hrabia sprzedaje całe swe dobra na niemiecką kolonizacyą.
Załamał ręce starzec.
— Możeż to być? co go zmusiło do tego! — zawołał.
— Nic go nie zmuszało; chciwość i podłość były jedynemi pobudkami — począł żywo Malwacz. — Niech-by się sobie zapaskudził po uszy sam, ale ja u niego lat dwadzieścia jestem rządzcą; ludzie mi udział w téj podłości gotowi przypisać... Rzucam wszystko.
— Mów, jakże przyszło do tego? odezwał się, siadając, stary.
— Od wydania tego prawa widziałem go bardzo niespokojnym — ciągnął daléj Malwacz. — Rachował ciągle, zapytywał mnie o dochody, starał się mi dowieść, żeśmy i czterech procentów nie mieli, co fałszem jest, bo w dobre lata dawałem mu sześć czystych. Widziałem go niespokojnym. Dowiedziawszy się o przybyciu do was zięcia, śpieszył z nim się rozmówić, tak żeśmy głowy potracili od jego niecierpliwości... Naostatek począł suplikę, „że jako lojalny poddany, śpieszy spełnić życzenia rządu i majątek swój, doskonale się nadający do skolonizowania, ofiaruje za cenę bardzo umiarkowaną.“ To nic! trzeba znać historyą majątku, aby podłość ocenić w całéj jéj grozie. Odziedziczył on go nie po rodzicach, ale po stryju, który jawnie i głośno oświadczył, że dlatego mu go przekazuje, aby pewnym być, że nie przejdzie w ręce niemieckie...
Nie śmiał nic wtrącić stary p. Grzegorz Malwaczowi; łzy mu z oczu biegły, ręce łamał, jęczał.
— Moja praca około téj kochanéj ziemi, którą-m ja pielęgnował, jak matkę, wszystko, wszystko przepadło! A żebyście wiedzieli, z jakim chłodem i obojętnością spełnia tę spekulacyą, jak go ona nic nie kosztuje! Groby ojców tu zostawia... grób żony... ale dla niego krocie marek więcéj ważą daleko...
Słuchając, Lubachowski nie śmiał odzywać się, potępiać nie lubił, a bronić nie mógł. Malwacz rozogniony przeklinał.
— Jeszcze dni parę — dodał — byle-bym zdał rachunki, rzucam Żarnów, nie chcę być przy oddawaniu go na pastwę. Zmusić mię chce, abym tego dopełnił; ale żadna siła ludzka mnie nie skłoni ręki przyłożyć do téj zdrady.
Zapalony Malwacz wylał się cały w narzekaniach na hrabiego, a musiał odmalować go dobrze staremu, kiedy on, pobłażający zawsze i łagodny, zaniechał nawet widzenia się z Żarnowskim.
— Ja mu powiem, żeście byli, i dowiedziawszy się, co popełnił, nie obcięliście miéć więcéj z nim do czynienia. Niech wié, co go czeka!!...
Lubachowski się uśmiechnął.
— Mój poczciwy, stary przyjacielu — rzekł — mylisz się... Będą mu zazdrościć jego cywilnéj odwagi, będą go łajać, ale z nim nikt nie zerwie. Nasi bracia chudopachołkowie oburzą się, jak wy, ale oni tylko jedni.
— Macie może słuszność — rzekł Malwacz — w średniéj klasie, u ludu, trzeba szukać przywiązania do ziemi i obyczaju... Wreszcie rzecz obojętna, żyć i mówić po francuzku w Poznaniu, czy w Paryżu.
Godzinę zabawiwszy tu, Lubachowski, pożegnał rozdrażnionego przyjaciela i wyjechał do najbliższego sąsiada, pana Matrosińskiego. Był to dom, za patryotyczny liczony, rodzina starego obyczaju, ludzie pobożni. Dziad długi czas spędził z Sołtykiem na wygnaniu, ojciec zwiedzał fortece pruskie i więzienia, służył wojskowo, miał krzyż zasługi. Syn wreszcie długo sprawował tu obowiązki poselskie. Ludzie średniego majątku... w dosyć ciężkich mieli być interesach.
Stary pan Grzegorz widywał ich rzadko, ale z dala miał ich w poszanowaniu.
Na powitanie go, cała liczna wysypała się rodzina. Wiedziano, że należał do wygnanych. Ze współczuciem go przyjęto.
Ale u drzwi zaraz gospodarz mu się pochylił do ucha i szepnął:
— Proszę cię, kochany sąsiedzie, bądź ostrożny w mowie. Otoczeni jesteśmy szpiegami, donosicielami, musimy milczéć...
— A! nie oszukamy ich! — rzekł Lubachowski. — Wiedzą dobrze, na jakie zasłużyli uczucie z naszéj strony.
Rozmowa, która się rozpoczęła, w istocie nie dotknęła spraw żywotnych. Mówiono o wszystkiém, oprócz nich. Gospodarz, mimo to, niespokojnie się oglądał. Widząc, że przyniósł z sobą trwogę, krótko zabawiwszy, wyjechał Lubachowski do jednego jeszcze sąsiada, Skalskiego.
Człowiek był wykształcony, majętny, któremu nie odmawiano zdolności, ale do niczego się używać nie dał. Miał wyobrażenia, od powszechnie będących w obiegu różne.
— Patryotyzm nieskuteczny, hałaśliwy, demonstracyjny — mawiał zwykle — drogo nas już kosztował. Prześladują nas za niego, posądzają, nie dają się ruszyć swobodnie.
— Przyjechałem pożegnać pana Hieronima — rzekł, wchodząc, Grzegorz. — Słyszeliście zapewne: zmuszony jestem kraj opuścić.
— Podziękuj pan za to gazeciarzom i oratorom... — rzekł gospodarz. — Tak się chwalimy naszą potęgą, iż wreszcie poczęli udawać, że w nią uwierzyli. Nienawidzę spisków i tajnych robót, które ludzi demoralizują; ale, dalipan, więcéj w nich było logiki, niż w dzisiejszém bębnieniu i ogłaszaniu, cośmy-to za bohaterowie... Dokąd się pan udaje? — dołożył gospodarz.
— Do Królestwa.
— A z Lubachówką co?
— Kupuje ja Orochowski.
— Chyba nie dla siebie — odparł gospodarz — on wszystkiém frymarczy...
Po chwili milczenia, zapytał pan Hieronim, zkąd jechał. Lubachowski przytoczył hrabiego z Żarnowa.
— Prawda-li to, że ofiarował Żarnów na kolonizacyą? — zapytał żywo gospodarz.
— Nietylko go ofiarował, ale ofiarę tę przyjęto...
— Co mu dają?
Lubachowski sumę wymienił.
— Ho, ho! niepospolita gratka! — zawołał gospodarz. — Nie wiécie, dokąd się z tém uda?
— Nie wiem.
Z twarzy pana Hieronima ledwie-by go nie można było posądzić, że odwagi cywilnéj hrabiemu zazdrościł.
Po piérwszych oburzenia głosach, dawały się już słyszéć tłumaczenia i okoliczności łagodzące.
Hrabia z Żarnowa niewiele, albo i nic winien nie był — mówiono. — Był w złych interesach... majątek był-by poszedł na subhastę i rząd-by go zakupił, a on wyszedł zrujnowany. Ratował się, jak umiał, a jeśli nie on, to rodzina mogła się na coś przydać krajowi...
Nikt nie sprawdzał stanu interesów. Przyjaciele oczyszczali, nieprzyjaźni potępiali, wszyscy przyznawali, że moment do sprzedaży źle był wybrany.
— Znajdzie naśladowców — bąkał zadłużony szlachcic. — Trudno, dla manifestowania patryotyznm, dzieci pozbawić chleba...
Inni szli daléj jeszcze w rozumowaniach, na obronę przytaczanych.
— Mówią nam: ziemia, ziemia, ona daje siłę! — odzywali się. — Nieprawda! Żydzi są dziś panami Europy. Co ich nimi uczyniło?... Oto, że się nie wiązali do ziemi, która jest najniewdzięczniejszym warsztatem pracy. Swobodni, wszędzie szli, gdzie zarobek był łatwy i większy, zysk chowali do kieszeni, i gdy drudzy ostatecznie się rujnowali, oni zarabiali, tworząc potęgę kapitałów. Dziś im służy za zapłatę cały świat. Oni panami, my chłopami ich i niewolnikami...
Drugiego dnia, Lubachowski zakończył swe odwiedziny w sąsiedztwie, a gdy go dziekan zapytał jakie na nim uczyniły wrażenie, odparł:
— Nieszczególne. Mówi się wiele, ale co czynić, nie wié nikt: a że tu sił potrzeba zbiorowych, a my do zbiorowéj czynności nie bardzośmy zdolni — smutno! smutno!...
Ksiądz Roman odezwał się, iż społeczeństwo, surowym sądem karząc takich cynicznych odstępców sprawy narodowéj, jak hrabia z Żarnowa, powinno było od nikczemności ochronić.
— Tak, mój ojcze — rzekł Lubachowski — ale u nas opinii ogólnéj niéma... Każde kółko inaczéj sądzi i trzyma...
Z powrotem od Orochowskiego ksiądz Roman przywiózł tylko obietnice... prędkiego ukończenia interesu.
— Wszystko to mi jest niezrozumiałém — mówił — Orochowski pieniądze ma, interes-by mógł jutro ukończyć, a nie chce...
— Więc myśli jeszcze na mnie co utargować? — zapytał stary.
— Nie wiem i nie rozumiem go — dodał dziekan. — Niespokojny o was, kazałem go śledzić. Mówią mi, że się ciągle znosi z Frejerem i Brausem. Posądzam go o frymarki z nimi.
— W takim razie zerwać-by z nim należało...
Ksiądz zamilkł i pomyślał chwilę.
— Nie bierz mnie za sofistę — odezwał się — ale trzeba być ścisłym w tém, co się czyni, a zbyt wiele od siebie nie wymagać. Nie chcesz sprzedać Niemcowi — bardzo dobrze; ale nie możesz stać na straży, aby się ten kawałek ziemi nigdy w jego ręce nie dostał. Jeżeli Orochowski popełni grzech na twoje on nie spadnie sumienie.
— Jeżelim go nie przewidywał — dodał pan Grzegorz — a przewidując, nie zaniedbał zapobiedz...
Nazajutrz Lubachowski wysłał list, z żądaniem natychmiastowego ukończenia interesu, do Orochowskiego. Dzień był piękny, suchy i stosunkowo ciepły. Odziany po domowemu, z kijem, który w ostatnich latach służył mu do codziennych przechadzek po gospodarstwie, nic nikomu nie mówiąc, pan Grzegorz wybrał się raz ostatni obejść swe zagony, polne ogrody, pożegnać lasek, spójrzeć raz jeszcze na zabudowania, które w znacznéj części sam postawił.
Dydak, który z daleka ciągle czuwał nad nim, powlókł się za starym, w obawie, aby, zbyt rozbolały, nie osłabł gdzie w téj pożegnalnéj przechadzce. Wszyscy, aż do parobków, zrozumieli starca, i łzy im stanęły na powiekach.
Widzieli, jak powolnie, krok za krokiem, wlókł się starowina a stawał. Na kilku drzewach owocowych, które sam szczepił, położył rękę, żegnał i je... Drgnęło w nich coś może...
W niektórych miejscach zatrzymywał się długo, pasmo wspomnień przesuwał całe; inne, nie stając, pomijał. Mówiły do niego zbyt smutnie, odbierały mu męztwo... Nogi go prowadziły same, nie potrzebował przewodnika, ani myśli; mechanicznie, z nałogu kierował się tak, jak w przechadzkach codziennych. Parę razy przysiadał na ławkach, na których zwykł był odpoczywać.
Bawiło go czy uspakajało to, że wróble, którym sypał czasem ziarno, tłumnie łatały, zwijając się około niego, zabiegając mu drogę...
Natura nie dzieląc jego smutku, uśmiechała się dniem pogodnym. Ścieżka z ogrodu prowadziła do lasku. Szła ona brzegiem wynioślejszym rowu, wykopanego dla osuszenia pól przez niego. Dydak widział, jak się pochylił zajrzeć w głąb’ przekopu, aby się przekonać, czy się nie zasunął całkowicie.
Po drodze do lasu, znowu razy kilka zatrzymał się, podparł na kiju i obejrzał dokoła. Niewielkiéj swéj posiadłości mógł ztąd dosięgnąć granic okiem. Z jednéj tylko strony lasek ją osłaniał. Za czasów, gdy na niego spadła Lubachówka, las był srodze wyniszczony, kilka tylko drzew prastarych w nim pozostało. Pan Grzegorz dosadził wyręby młodemi, a dziś była to już spora młodzież, wiele obiecująca. Z brzegu stał dąb odwieczny, który wszyscy posiadacze szanowali. Pień miał jak z kamienia wykuty, konary grube, których część uschła; nie wszędzie liście go pokrywały, ale majestatycznie się rozsiadał, jak stróż granicy, jak ojciec rodziny, co go otaczała. Lubachowski przypatrzył mu się z daleka, przyszedł aż do stóp olbrzyma, ścieżką pastuszków dokoła go osnuł krokami, i stał długo, sparty na kiju, dumał pod nim. Miedzą późniéj, środkiem pól, których część była zasiana, zwrócił się nazad do domu. Tu w polu spotykał się z gruszkami, na których gałęziach kije, rzucane w jesieni przez pastuszków, tkwiły, ominął kilka na miedzach kamieni, porosłych mchami.
Zabudowania gospodarskie, dosyć szeroko, rozsiadłe, obszedł cale, nic nie pomijając. Żaden szczegół nie uszedł jego oka, bo go chciał sobie zapisać w pamięci... U studni, przy któréj bydło pojono, przypatrzył się korytom, które odziedziczył i pozostawiał po sobie. Przeżyć go one miały...
Studnia była jeszcze owa tradycyjna, jakie tylko u nas i na Wschodzie się znajdują — z żórawiem.
Stary podwórzowy pies, z sierścią najeżoną, z bokiem jednym oparzonym, zwlókł się od folwarku, przyszedł pana powąchać, ogonem zamachnął kilka razy i powrócił do wyleżanego barłogu swojego...
Dydak, który go zdaleka śledził, sądził, że się teraz zbliżyć może. Trochę daléj stał i ekonom, czekający, czy go nie zawoła.
Do Dydaka odezwał się, jakby myśl swą cichą kończył głośno:
— Z téj strony wypadało koniecznie grodzić w tym roku...
— A niech sobie Orochowski grodzi... — rzekł Dydak.
— Dobry płot chróściany dłużéj trzyma, niż się zdaje — dodał stary — ale i z chrustu trzeba budować starannie... Na wszystkich budowlach, chwała Bogu, dachów się nie powstydzę. Prawda: kalenica, słoma, ale i to dobre, gdy ludzie sumiennie zrobią, a nie aby zbyć... Najstarszy dach na oborze, przecież nie zaciekał...
Dydak nie zaprzeczał.
Z nim razem wsunęli się furtką teraz otwartą ciągle, na dziedziniec przed dworkiem. Niegdyś był on z drzew ogołocony, gdy Lubachówkę obejmował stary; on sam obsadził go dokoła topolami, lipami, a pomiędzy niemi gęsto bujały bzy, jałowie, róże, akacye. Maleńki zagon u samych okien, białym brzozowym płotkiem oddzielony od dziedzińca, zawierał teraz tylko zeschłe łodygi roślin i kwiatów... Niektóre z tych trupów poznać było można jeszcze po ich postawie.
Staruszek zatrzymał się tu, obie ręce sparł na kiju, i pozostał jak przykuty. Ten maleńki zrzynek ogródka pielęgnowanym był przez Marynią, która wszystkie rośliny sama sadziła, podlewała, pielęgnowała, cieszyła się niemi, robiła z nich ojcu bukiety, miała tu nawet małą ławeczkę pod okapem, na któréj siadała, gdy ta część dworu była w cieniu. Wspomnienia dni, tu z nią spędzonych, tego szczęścia, jakiego kosztował, dopóki... Treubergerowie nie zakupili Lubokau i nie przyjechali za sąsiedzkie usługi podziękować.
A potém... potém Marya się przywiązała do człowieka, dla którego się wszystkich wyrzec musiała. Losy tego jedynego, ukochanego dziecięcia, tak dobitnie się uprzytomniły staremu, tak mu ucisnęły serce, że zapomniał zupełnie o sobie.
Z tych nadziei szczęścia co teraz pozostało?
Z ogródkiem Maryni nie mógł się rozstać... Zrobiło mu się dziwnie, gdy pomyślał sobie, że obcy, choćby nawet Orochowski, będzie w téj drogiéj dla niego zagródce gospodarował. Dydak, stojący nieopodal, zdawał się czekać rozkazów; czuł go gdzieś w pobliżu, odwrócił się i skinął.
— Dydaś! — rzekł po cichu — na co my mamy choćby suche kije, po których nasze łzy ciekły, zostawiać obcym na profanacyą i urągowisko? Wszystko im oddajemy w całości, ale ogródka mi szkoda... niech on razem z nami zniknie... Te róże Marynka sadziła... Każ je powyrywać i spalić... Płot także... Rozumiész?
Dydak, jeżeli co, to to doskonale pojmował.
— A! niech pan będzie spokojny... oni Lubachówkę przecież nie dla zabawy i nie dla kwiatków kupują, i gotowi tu kapustę posadzić... To się wié...
Stary pan Grzegorz powolnym krokiem wszedł do dworku.




Zmuszony kończyć, płacić i zabierać kupiony folwarczek, Orochowski, po długiém wahaniu się, naostatek przyrzekł z pewnością przybyć z notaryuszem, z tranzakcyą i pieniędzmi.
Na to tylko czekał stary, aby wyjechać, nie korzystając z przedłużonego terminu. Chciał uniknąć tego, aby się córka nie poświęcała dla niego. Niepokoił go tylko los nieszczęśliwego Grzesia, który dla miłości jego i matki się poświecił. Zdawało mu się, że ojciec powinien był małoletniemu wyjednać karę lekką; lecz z drugiéj strony, któż nie wié, jak karność pruska jest nieubłaganą dla wszystkich bez wyjątku?...
Przedłużona niepewność, nadzieje, zwątpienia, walki z sobą, z córką, znużyły starca: dla nich szczególniéj chciał raz końca stanowczego. Dydak wiedział o tém najlepiéj, bo mu powtarzał ciągle:
— Jechać!... jechać!... nie potrzebujemy łaski!... jedzmy...
Na dzień naznaczony stawił się Orochowski, taki skwaszony i skłopotany, jakby nie korzystny dla siebie interes miał doprowadzić do skutku, ale największą spełnić ofiarę. Lubachowski z gorączkową niecierpliwością go powitał. Rozpoczęto spisywać tranzakcyą.
Stary domagał się, ażeby w niéj punkt był zamieszczony, iż majętność nie miała nigdy przejść w ręce człowieka innéj narodowości i wyznania.
Orochowski zaprotestował.
— Poco to pisać! na co na siebie ściągać mściwą ich uwagę... Ja się dla Lubachówki narażać nie myślę.
— Pan mi to przyrzekłeś!... — zawołał pan Grzegorz.
— A no, nie przeczę, i dają panu słowo, że się będę starał uniknąć tego; ale w tranzakcyą to wpisywać?... Tranzakcya musi być do akt wniesioną...
— Pan za to odpowiadać nie możesz, co jest z mojéj strony nałożonym warunkiem. Jasna rzecz, że to jest moja wina...
Orochowski się poruszył żywo.
— Warunku tego nie przyjmuję...
— A ja go nie odstępuję... — rzekł Lubachowski.
Głębokie nastąpiło milczenie.
— Cóż będzie? — zapytał, dobrze wyczekawszy, Orochowski.
— Nie będzie nic — odparł stanowczo pan Grzegorz.
Dziekan spojrzał na niego.
— Jeżeli słowo daje... — wtrącił.
— Dlaczegoż słowa nie chce napisać? — rzekł stary. — Odpowiedzialnym być nie może za wymagania moje...
— Mam i bez tego dosyć kłopotów, żebym się jeszcze miał narażać policyi i dostać pod jéj nadzór!...
Ruszył ramionami.
— Ja panu zadatku zwrócić nie mogę — odezwał się Lubachowski. — Nie mam grosza przy duszy...
Orochowski mruczéć coś począł niewyraźnie, spoglądając na dziekana. Ksiądz Roman wziął się do namawiania obu, aby się jakoś porozumieli. Zapewnienie Orochowski mógł dać prywatnym dokumentem...
— Nie dam słowa na piśmie — zawołał Orochowski — nie mogę...
Nie było sposobu porozumienia się. Ponieważ pan Grzegorz pieniędzy nie mógł zwrócić, powstało pytanie, czy je powinien był oddawać, gdy Orochowski, który wprzód warunek nałożony przyjmował, teraz go wpisywać nie chciał.
Dziekan był tego zdania, że do zwrotu nic go nie obowiązywało.
— Nie wiem, jak w téj kwestyi orzeka prawo — odezwał się Lubachowski — ale... ja cudzéj własności żadnym tytułem przywłaszczać sobie nie chcę... W każdym razie oddać muszę, proszę tylko o folgę, bo pieniędzy nie mam.
Orochowski milczał, ale zdawał się z tego węzła rad, i nie śpieszył go rozplątać.
Zostało wszystko w zawieszeniu; podano obiad, poszli do stołu. Przez cały czas nabywca domniemany siedział ponury, jadł półgębkiem, dumał i marszczył się. Lubachowski wcale nic nie tknął: mówił, że był z postem; jeden ksiądz Roman, nie myśląc, posilał się roztargniony.
Żabska musiała z nim prowadzić rozmowę, aby złowrogie nie panowało milczenie.
Wśród obiadu wywołano ją.
Pozostała długą chwilę, co nikogo nie zdziwiło; a gdy napowrót weszła, chwiała się na nogach, chwytała za krzesła i, dopadłszy do swojego miejsca, zajęła je tak pomieszana, że dziekan się nastraszył. Nalała sobie wody szklankę i wychyliła ją z pośpiechem. Żywa rozmowa już wcale nie szła.
Po obiedzie znowu rozpoczęto traktowania, i Orochowski, co do prywatnego dokumentu osobnego, zapewniającego, że nie sprzeda nikomu innemu, tylko katolikowi i Polakowi — słabnął. Szło o formę jedynie.
Dziekan skorzystał z chwili czasu wolnéj i, podszedłszy do Żabskiéj, zapytał ją po cichu:
— Co się wam stało?
— Mówić tu nie mogę... — odparła Żabska — na miłość Boga, niech jegomość dobrodziéj zajdzie do mnie. Okropna się stała rzecz... głowę tracę... nasz pan tego nie przeżyje...
To mówiąc, wysunęła się. Ksiądz Roman powagą swą przyśpieszył układ ostateczny i, ukończywszy go, wymknął się do Żabskiéj. Zastał ją w jéj izdebce przy klęczniku, we łzach, z rękoma załamanemi.
— A! panie... a! ojcze... — poczęła, zobaczywszy go i powstając na chwiejące się nogi. — Bóg nas srodze dotknął... Odebrałam list od pani... leży ona i nie wiem, czy się podniesie... Przysłała z nim zaufaną swą sługę, aby opowiedziała o nieszczęściu, którego opisywać-by nie zdołała... Wié ojciec, że Grzesia, przez jakąś niepoczciwą denuncyacyą wydanego, pochwycili żandarmi. Chłopak, słyszę, był w rozpaczy... Gdy go przywieźli na miejsce, gdzie mieli sądzić i indagować, ponieważ dezerterował po raz drugi, bardzo się z nim obchodzili srogo, bez względu na ojca... Włożyli mu słyszę, kajdanki na ręce... a że na zapytania odpowiadał śmiało i zuchwale, nawet prośby ojca nie skutkowały, aby wzgląd miano na młodość jego, na pobudki. Okazuje się, że Grześ, czy miał przyjaciół, czy ich sobie zjednać potrafił, dosyć, że znalazł sposób rozpiłowania rąk zakutych, i w nocy się spuścił po sznurze z kołdry podartéj i prześcieradła do przekopu w cytadeli... Znał miejscowość tak dobrze, iż mógł, kilkadziesiąt kroków się przeczołgnąwszy po ziemi, dostać do palisady, którą, jako doskonały gimnastyk, łatwo-by przesadził... Raz za nią będąc, Grześ miał podobno przygotowane wszystko, aby piorunem się dostać za granicę... Wszystko zdawało się iść szczęśliwie....Sznur, aż nadto długi, pozwolił spuścić się bez szwanku; ale gdy począł po ziemi się czołgać, chcąc dostać do palisady, żołnierz, stojący na straży, dostrzegł go i krzyknął... Grześ się zerwał i biegł co sił ku palisadzie, nic już nie mając do stracenia, a ufając wielkiéj swojéj zręczności. Spiął się już na palisady, gdy żołnierz karabin wymierzył i dał ognia...
Dziekan krzykną! boleśnie:
— Zabili go!...
— A! zabili go! zabili!...Postrzelony w piersi śmiertelnie, żył jeszcze godzin kilka. Dano znać ojcu i matce; na rękach jéj skonał. — Nasza dobra pani leży w łóżku, chwilami tracąc zmysły. Mówią, że troskliwość wielką okazuje mąż, ale czy ona to przeżyje! A co się stanie z naszym staruszkiem, gdy ten cios go dotknie?!
— Potrzeba przed nim utaić to nieszczęście — odezwał się dziekan — niech jedzie ztąd... Córka może wyzdrowiéć i przybyć do niego. Będzie to pociechą dla obojga.
Ks. Roman mówił, ale sam niebardzo wierzył w to, żeby mógł skołatanego życiem Lubachowskiego ocalić. Żabska zachodziła się od płaczu.
— Zmiłuj się, płaczem się nie zdradź! — napominał ksiądz. — Bogu ofiaruj.
Gdy przyszło powracać do pokoju, w którym się dokonywała tranzakcya, sam on nie miał siły tyle, aby twarz ukazać jasną. Lubachowski postrzegł zmianę na nim.
— Co ci to, mój ojcze? — spytał.
— Żal mi Lubachówki, a więcéj jeszcze was, co nas opuszczacie; popłakaliśmy się z Żabską.
— Nie było tam listu od Maryi? — podejrzliwie spytał stary.
— Nie wiem; ale Żabska-by mi o nim powiedziała — rzekł dziekan. — Nie pisze widać dla tego, że się sama przybyć spodziewa.
— Powinna najprzód starać się o Grzesia — dodał p. Grzegorz. — Chłopca mi żal i okrutną o niego mam obawę. Wiész, dziekanie, jak surowi są Prusacy w karności, jak wszelkie wykroczenie przeciw dyscyplinie karzą srogo, a on dwa razy im zbiegł.
— Małoletni jest; każdy kodex ma to na względzie — rzekł dziekan.
Udało się w ten sposób nieco odciągnąć starego myśli od następstw ucieczki. Orochowski liczył pieniądze, nie omieszkawszy pozbierać do wypłaty wszystkich asygnat banków prowincyonalnych, biletów saskich, hanowerskich, brunświeckich, których mu się pozbyć było trudno. Szczęściem, kontroli podjął się dziekan i zburczał okrutnie spekulanta, który, w rękę go pocałowawszy, wszystkie podarte szpargały nazad zabrać musiał, a pruskiemi biletami je zastąpić.
Nic już teraz nie stawało na zawadzie Lubachowskiemu: mógł, kiedy chciał wyruszyć. On sam był gotów przyśpieszyć wyjazd, wydawał rozkazy, lecz, w ostatniéj godzinie, coś się znalazło, co, niby mimowolnie, wyruszenie przewlokło.
Téj nocy, gdy, po wyjeździe Orochowskiego, wszyscy się znaleźli na folwarku, a Żabska domownikom opowiadała o losie, jaki spotkał biednego Grzesia, cóż się to tam działo!!
Dydaka opanowało takie jakieś dzikie zemsty pragnienie, taki szał, że Chodzibój zląkł się o niego. Palec na palec założywszy, przysięgać począł, że, choćby miał życie ważyć, musi pomścić krwi biednego chłopca.
Ekonomowa, choć sama rozpaczała, znając swą władze nad nim, poczęła go uśmierzać.
— Dał-byś pokój tym odgróżkom — rzekła — co-by to na nie powiedział nasz stary, gdyby je posłyszał, on, co nam ciągle przebaczenie win wpajał. Chrześcianie przecież jesteśmy i to nas różni od pogan i innych wyznań ludzi, iż nam zemsta jest wzbronioną. Grzesia przez to z grobu nie wywołasz, gdy się dopuścisz występku.
— Czy jéjmość myśli, że ja tego nie wiem? — zawołał Dydak — ale człowiek nie jest panem siebie, gdy go taka rozpacz uciśnie. Co się teraz stanie z matką jego, co z naszym panem!
— Niech-by ztąd jechał już i my z nim — przerwała ekonomowa — przynajmniéj dłużéj przed nim prawdę utaić będzie można, a tu lada co, lada słowo niebaczne, wszystko się wyda. W końcu, biedny, nie odbierając nic od córki, domyśli się nieszczęścia.
Postanowiono więc namawiać do odjazdu starego, i starać się przyśpieszyć opuszczenie Lubachówki. Chodzibój z żoną mieli tu pozostać dla zdania folwarku.
Okazało się jednak, iż nie mógł nikt tego uskutecznić, tylko Dydak, i stary téż jemu to chciał powierzyć. Do późnéj nocy wszyscy siedzieli i rozprawiali o swéj doli, a Krzysia tylko do Żabskiéj biegała, aby o niéj miéć staranie.
Dydak, który zaglądał do starego, cieszył się tém, iż go znajdował nieco uspokojonym. Za każdym razem, gdy przychodził dowiadywać się do niego, otrzymywał rozkazy, tyczące się pakowania, zaprzęgów, wyjazdu.
Następnego dnia był Piątek, względem którego Niemcy mają takie przesądy, jak my do dni Poniedziałkowych. Wstręt do wyjazdu w ten dzień już się i między polską ludnością czuć dawał.
Lubachowski, nie przyznając się do niego, pod jakimś pozorem z Piątku naprzód pozwolił na Sobotę przenieść dzień; potém, coś w Sobotę niedogodném znalazłszy z powodu szabasu, Niedzielę święcąc, Poniedziałku nie chcąc, — ostatecznie odłożył termin do Wtorku.
Ściągał pono najprawdopodobniéj dla tego, że się spodziewał miéć list lub wiadomość od córki. Razy kilka dawał do zrozumienia ekonomowéj, że ona-by powinna dobiedz do Berlina i przynieść mu od Maryi coś pocieszającego o Grzesiu; ale gotowa zawsze do wszelkich posług Krzysia, dziwnie jakoś zrozumiéć nie chciała, czego on sobie życzył.
Wypadek młodego Treubergera zbyt był tragicznym, a on sam należał do rodziny nadto znanéj w święcie urzędniczym, aby mógł pozostać bez rozgłosu.
Dzienniki, czyhające zawsze na podobne historye, aby długo karmić się niemi, pochwyciły z chciwością zręczność do rozpisywania się o rodzinie, do któréj należał, o pobudkach kroku tego i t. p. Nie omieszkano przytém naturalnie dojść, że matkę miał Polkę i w tém pochodzeniu wskazać przyczynę przestępstwa. Dawało to pożądaną sposobność do znęcania się nad Polakami, do odstręczania od wszelkich z nimi stosunków.
Przez dni kilkanaście po śmierci biednego chłopca, wszystkie berlińskie gazety pełne były najfatalniejszych plotek, najzłośliwszych wykładów. Szczęściem, Lubachowski, z zasady, oddawna niemieckich nie czytywał dzienników, nie potrzebowano więc czuwać, aby się one w ręce jego nie dostały. Odbierał jednego Kuryera, a że ten czasem dawał mu godzinę jaką roztargnienia, przynoszono mu go regularnie. Nikt do niego nie zaglądał.
Kuryer mało w ogóle umieszczał tych kryminalnych kronik, któremi inne dzienniki są przepełnione, lecz napastliwy artykuł jakiéjś Gazety, bijącéj w to, iż Grześ miał matkę Polkę, zmusił go do odpowiedzi.
Nikt się tego nie domyślał, gdy w Poniedziałek, wigilią odjazdu, ostatni numer Kuryera położono przed Lubachowskim wieczorem. Stary się zabrał do czytania. Wszyscy byli na folwarku, on sam jeden we dworku.
Parę godzin upłynęło, nim Dydak uznał potrzebę dowiedzenia się do staruszka. Zmierzch był, kazał więc świece podawać, a sam po cichu wszedł do pokoju.
Pierwszą rzeczą, która go uderzyła, był zmięty numer Kuryera, leżący pod stołem. Nie postrzegł starego ani na krześle, ani na żadném z tych miejsc, w których on siadywał zwykle. Sądził, że musiał wyjść do sypialni, gdy nadchodzący ze światłem chłopak na progu krzyknął.
Lubachowski klęczał przed kanapą, z głową zwieszoną utopioną w dłoniach.
Dydak się rzucił ku niemu.
Stary leżał, postradawszy przytomność, omdlały, ale życie w nim było jeszcze. Pod zastygłą skórą biły pulsa; ciężki oddech pierś poruszał.
— Po doktora — krzyknął Dydak, a sam począł go trzeźwić, położywszy na kanapie.
W mgnieniu oka, krzykiem jego zwołane, nadbiegły: ekonomowa, Żabska, wszystka służba i z lamentem a płaczem otoczyły łoże.
Stary odetchnął silnie, i zwolna oczy otworzył. Podano wody, rozcierać zaczęto, ogrzewać, i z wielką pociechą, ekonomowa i Dydak ujrzeli go zwolna przychodzącego do siebie. Żelaznéj siły starzec dźwigał się już, chciał wstawać, ale mu nie pozwolono.
Posłaniec, wyprawiony po lekarza, spotkawszy go na drodze przywiózł daleko prędzéj, niż się spodziewano.
Młody lekarz, Polak, który szanował i kochał starca, natychmiast zajął się rozpoznaniem jego stanu i zapobieżeniem, aby niebezpieczeństwo nie zagroziło znowu.
Lubachowski mówić mógł z trudnością, zresztą zachował przytomność całą, uspokajać się zdawał stopniowo, płakał i modlił się.
Pomimo bezsilności, jaka mu po synkopie pozostała, zwyciężyć ją usiłował, nie dawał się pokonać jéj i, gdy w końcu mówić uczuł się zdolnym, wyraził mu życzenie udania się do córki.
Lekarz wprost mu oświadczył, że na to, w interesie obojga, pozwolić nie może, a że głównie mówił o wpływie, jaki to wywrzéć mogło na Maryą; Lubachowski przyjął ten wyrok posłusznie.
Krzysia teraz ofiarowała się, nie zwlekając chwili, jechać do miasteczka i piérwszym pociągiem śpieszyć do Berlina, aby przywieźć mu wiadomość o córce.
Zdumionym był doktor tą mocą, jaką miał jeszcze nad sobą Lubachowski. Płakał wprawdzie chwilami, lecz boleści nie dawał wziąć nad sobą przewagi. Wszystkie środki, których lekarz użył dla podźwignięcia go, przy pomocy własnéj jego woli, cudownie skutkowały.
— Inni to byli ludzie — myślał sobie młody lekarz. — Szkoła nieszczęść uczyła ich cierpiéć i trzymać się na stanowisku. My doskonale gimnastyką wyrabiamy sobie muskularną siłę, ale potęgi ducha nie mamy.
Gdy Żabska we łzach poczęła nad rankiem pytać go o stan zdrowia starego pana, odparł uspokajająco.
— Tacy mężowie starego stępla — rzekł do niéj — umierają, gdy sami tego chcą. Żadna choroba nie może ich złamać. Dzięki Bogu, jest lepiéj, niéma już niebezpieczeństwa.
W istocie, nad rankiem usnął stary snem dosyć spokojnym; i o zwykłéj godzinie wstał, modlił się, zażądał ubrać i długo rozmawiał z doktorem, który z podziwieniem patrzał na niego. Wprawdzie zawodziły go dyagnozy i przepowiednie co do stanu chorego, ale — na lepsze. Podziwiał siły, przypisując je ustrojowi fizycznemu, gdy w starcu duch żył niespożyty.
Doktor był upewniony, że niéma już niebezpieczeństwa, i że na Lnbachowskim wkrótce znaku nie będzie przebytego kryzys.
Dydak tylko i służba dostrzegli w nim zmianę jakąś, któréj sobie wytłómaczyć nie umieli. Rysy twarzy były niezmienione, ale wyraz, stał się zupełnie innym. Uroczysta powaga jakaś oblokła je, wejrzenie nie zdawało się patrzéć na ziemię, ale szukać jakichś widm, niedostrzeżonych dla ludzi. Chodził, nie patrząc przed siebie, kierując się instynktem, gdy wejrzenie błądziło gdzieindziéj.
Od wyjazdu Krzysi, która mu wiadomość od córki przywieźć miała, liczył godziny, nie mógł się niczém zająć, tylko ich rachubą i modlitwą.
Tegoż dnia jeszcze rozesłał do bliższych kościołów zamówienia na nabożeństwo żałobne za duszę wnuka i u dziekana zamówił na dzień następny uroczyste exekwie.
Przez dzień cały nie mówił o niczém, nie pytał o nic, prócz tego nabożeństwa, na którém się chciał znajdować.
Ekonomowa tymczasem pośpieszała do Treubergerowéj i wprost z kolei kazała się zawieźć do niéj. Z początku nie chciano jéj wpuścić, mówiąc, że była bardzo chorą i doktorowie wstępu do niéj wzbronili wszystkim; w końcu jednak, po rozmowie z jednym z lekarzy, drzwi się otwarły przed nią.
Wychudła, zżółkła, z oczyma pałającemi gorączką wewnętrzną, leżała w łóżku nieszczęśliwa matka, któréj oddech przyśpieszony i ciężki z dala słychać było, wśród otaczającego ją milczenia. Spostrzegłszy Krzysię, wyciągnęła ręce białe.
— Ojciec! — zawołała.
— On mnie tu przysyła — odezwała się ekonomowa. — Sam nie miał siły przybyć, ale mogę panią zapewnić, że straszny cios przyjął, jak chrześcijanin, ofiarując go Bogu. Przez chwilę tylko obawialiśmy się o niego, teraz już jest na nogach.
Marya złożyła ręce jak do modlitwy.
— Teraz już nie mam na świecie nikogo, tylko jego jednego; drugi mój syn należy do ojca, nie mój jest...
Potrząsnęła głową.
— Nie mój jest; jam mu niepotrzebna... Mężowi téż jestem zawadą. Gdybym się mogła zwlec, pojechała-bym z tobą do ojca pielęgnować go, ale się podnieść nie mogę.
— O ile wiem — przerwała ekonomowa — nasz pan sobie nie życzył odrywać pani od domu... chciał ją widziéć, ale od podróży-by odwodził.
— Przez litość mnie ztąd wziąć powinien — odezwała się Marya — tu mi wszystko przypomina mój błąd, który Bóg ukarał tak strasznie... A! mój kochany, poczciwy Grześ!... Gdybyś ty go widziała z zamkniętemi oczyma i bladą twarzą w trumnie! jaki był piękny, jak się uśmiechać zdawał!... Lekko mu było snadź, że tę ziemie niedoli opuszczał.
Zapukano do drzwi; Treuberger, który się dowiedział o przybyciu kogoś, posłanego przez ojca, wszedł do pokoju na palcach. Człowiek ten, który dotąd niewzruszonym się zdawał, tak w karbach go trzymało nawyknienie, — wyglądał jak skazaniec, wzrok miał obłąkany, krok niepewny.
Widząc, że się zbliżał do łóżka, żona odwróciła się zwolna, unikając jego wejrzenia i rozmowy. Zrozumiawszy to, nie przystąpił bliżéj, poszeptał coś do Krzysi, zapytał siedzącéj przy łóżku siostry miłosierdzia o doktorów, postał krótko i wyszedł krokiem powolnym.
Dopiero usłyszawszy, iż pokój opuścił, Marya się obróciła do Krystyny.
— Nie masz tu czego siedziéć przy mnie — rzekła — wracaj do ojca, pielęgnujcie go i pocieszajcie. Niech jedzie ztąd... daleko; tu powietrze jest nienawiścią zatrute. A! i ja nie będę mogła wytrzymać dłużéj, nie chcę, pójdę za Grzesiem moim.
— Pani masz drugiego syna — wtrąciła ekonomowa.
— Mówiłam ci: nie mam nikogo; on należy do ojca, Niemcem jest, nie zna mnie... nie potrzebuje, i ja téż dla niego się męczyć na tym świecie nie chcę...
Zaczęła płakać po cichu. Krzysia całowała jéj zimne ręce, prosząc, aby się uspokoiła.
Znaczną część nocy tak przebyły, po kilka słów przemawiając do siebie. Siostra miłosierdzia mogła odpocząć, ekonomowa ją zastępowała.
Późno w noc nadszedł doktor domowy z przybranym do pomocy, gdy już gorączka się wzmogła i stan choréj zwiastował, że się chwila rozwiązania zbliżała. Krzysia, która nie przewidywała téj strasznéj katastrofy, zrozumiała dopiéro znaczenie cierpień Maryi, gdy lekarz z obowiązku podszepnął, że czas było wezwać duchownego.
Uprzedzając go, Treubergerowa słabym głosem zawołała księdza...
Dla ekonomowéj, nie pojmującéj, aby boleść mogła tak szybko złamać i wysuszyć źródła życia, był to cios, jak piorun niespodziany!
Po raz wtóry nadszedł mąż i zbliżył się do łóżka, ale i tym razem zamknęła oczy, aby go nie widziéć, i nie odpowiedziała, gdy do niéj przemówił...
Przybycie księdza wygnało wszystkich z pokoju.
Po obrzędzie religijnym chora ze zmęczenia usnęła, a Krzysia zajęła znowu miejsce u jéj łoża.
Nad rankiem, biały całun okrywał już łoże całe, u którego stóp Treuberger modlił się z synem razem.
Krzysia nie miała już tu co robić; jak upojona wyszła z pokoju, myśląc tylko o tém jak do Lubachówki powróci i co powie staremu ojcu.
— Przez litość nie mogę mu prawdy całéj przynieść — myślała, siadając do wagonu. — Zawiozę ukłon i pozdrowienie, i to życzenie umierającéj, aby wyjeżdżał co prędzéj.
W drodze marzyła, płakała, usypiała ze znużenia; budziła się z przestrachem, a stanąwszy w miasteczku, musiała spocząć u Hubów, aby módz wdrapać się na wózek, który ją miał zawieźć do Lubachówki. Myśląc o swém przybyciu tam, odwagę całkowicie traciła... Nie wiedziała, czy kłamać potrafi...
W hotelu, pomimo grozy położenia, walki, która otaczała ludność rozdrażnioną i podżeganą do prześladowania, hałaśliwie się zabawiano. Kule bilardowe stukotały, słychać było klapanie nakryw na kuflach i głosy wymownych patryotycznych trybunów, zawodzące przeciwko znienawidzonym Polakom. Krzysia skryła się w pokoiku Rózi, a gdy stary Huba, nie śmiejąc pytać, stanął przy niéj, zawołała:
— Wszystko u nas skończone! Grzesia zastrzelił żołnierz, matkę jego taż sama kula przebiła... teraz koléj na naszego starca, który się pochylił do grobu... Zostało dosyć miejsca, aby trzech Niemców postawiło kołowrotki i krzewiło kulturę, robiąc szlafmyce i pończochy...
— Na Boga! — zawołał Huba — daj-że jéjmość pokój i... milcz... Gdyby kto posłyszał!...
Ruszyła ramionami.
— Nie było tu kogo od nas, z Lubachówki? — zapytała.
— Mąż wasz przyjeżdżał — przerwała Rózia — dowiadywać się o was... Od niego-śmy mieli wiadomość o Frejerze...
— Cóż nowego zbroił ten nasz przyjaciel? — spytała Krzysia.
— Nikomu już on szkodzić nie będzie — rzekł Huba. — Ja mu zawsze taki koniec przepowiadałem...
— Cóż mu się stało?
— Miał ciągle do czynienia z przemytnikami — to ich sprawa... — dodał Huba.
— Jaka sprawa? — nagliła niecierpliwa ekonomowa.
— Toć pewnie wiedziéć musicie, bo i w gazetach już stało — rzekł Huba — że strażnicy, objeżdżając rano granice, znaleźli go na ziemi leżącego, już ostygłego z kulą w piersi... Strzał był, słyszę, taki celny, że kula mu het, serce rozdarła...
Krzysia krzyknęła, ale w krzyku jéj nie było boleści, raczéj zdumienie i radość.
— Śledztwo zarządzono, bo niéma dotąd nawet posądzenia na nikogo, i w okolicy nie widziano nikogo podejrzanego, a Frejer teraz nie miał zresztą żadnego z nikim sporu...
Zamyśliła się Krzysia, brwi ściągając.
— Niéma w tém nic dziwnego... — szepnęła. — Budzą dwie ludności do nienawiści przeciwko sobie; można było przewidziéć, że się to krwią pieczętować musi... Ci, którym Niemcy wojnę wypowiedzieli, kochać ich nie mogą...
Wstała, aby starego Hubę, który dawał jéj znaki milczenia, pożegnać.
— My ztąd ze starym naszym panem, nie mając już poco dłużéj siedziéć, wyruszymy, bodaj jutro... Bywajcie zdrowi, i niech Bóg was cało chowa...
Rózia, płacząc, przeprowadziła ją do ganku. Siadała już do wózka, gdy Riedel nadszedł żywo, z dziwnie odbijającym od smutku jéj uśmiechem na ustach. Chciał ją koniecznie zatrzymać, ale się pogniewała na niego.
— Śmierć z sobą wiozę! — zawołała — nie mam na żarty czasu...
I wózek potoczył się żywo ku Lubachówce. Była już na-wpół drogi, gdy w poprzek pól konno jadący mężczyzna w galopie zbliżył się do niéj. Z blizka dopiéro poznała w nim Dydaka.
Zamienili słów kilka.
— Pani wié, że Frejera ubito, jak psa... — rzekł, śmiejąc się. — Kula mu w samo serce trafiła... Chwycił się tylko za piersi, okręcił na nodze, i padł twarzą w błoto... które mu tak miłe było...
Dziko się zaśmiał Dydak.
— A wy zkąd wiecie, jak padał i umierał? — spytała ekonomowa.
— Hej! hej! ludzie mi mówili... — wesoło odparł chłopak. — Jeszcze się tu komu może należéć będzie co z porachunku... ale nikogo w końcu zapłata nie minie...
Jechał przy wozie, towarzysząc jéj do dworu. W bramie mąż czekał, z rękoma wyciągniętemi.
— Pan nasz? — zawołała.
— Modli się, spokojny, dzięki Bogu... Doktor powiada, że niéma najmniejszego niebezpieczeństwa... Widziałem go przez okno. Twarz wypogodzona, oczy tylko wpadły mu trochę... i policzki się ściągnęły...
Ekonomowa już sama biegła ku dworowi. Lubachowski ją przeczuł i wyszedł ku niéj. W chwili, gdy mówić miała i zabierała się kłamać, biednéj kobiecie słabo się zrobiło i buchnęła strasznym płaczem.
Starzec, jak stał, padł na kolana... zrzucił czapkę — przeczuwał, co go czekało...
— Anioł Pański!... — zawołał.
I sam w głos odmawiać począł modlitwę.
—...w pokoju wiecznym... Amen... — dokończył.
Dydak mu rękę podać musiał do wstania i zaprowadził do sypialni. Krzysia szła za nim, nie mówiąc nic.
Padł na swe stare krzesło, w piersiach go dusiło, ale płakać nie mógł. Ekonomowéj nie spytał o nic...
Zdawał się zrezygnowany i spokojny.
Z ćwierć godziny upłynęło tak w niemém wszystkich oczekiwaniu, aż głowę podniosłszy, rzekł do Dydaka:
— Dajcie znać księdzu dziekanowi, że ja go widziéć pragnę i proszę usilnie, niech przyjedzie pożegnać się ze mną.
Słysząc to, ucieszyła się Krzysia, sądząc, że nazajutrz jechać myślał, bo wyjazd ztąd, oderwanie się od miejsc, tylu wspomnieniami przesiąkłych, to było jedno, co go mogło ratować.
Ciągle potém, spodziewając się, że ją może badać zechce, czekała Krzysia; ale stary choć spoglądał na nią, nie wyzywał ani słowem.
Nadeszła Żabska, mrucząc coś o wieczerzy i narzekając, że nic do ust nie wziął przez dzień cały.
— Ja już jeść nie potrzebuję... — odparł stary — wody mi tylko dajcie, bo w ustach zasycha...
Zapalono światło, chłopak przyszedł go rozbierać.
— Daj-że mi wody dosyć, abym się obmył i przynieś mi świeżą bieliznę; a powiész Żabskiéj, że choć dziś nie jest dzień do zmiany, ja chcę miéć czystą...
Żabska sama natychmiast ogrzaną przyniosła. Lubachowski umył się cały bardzo starannie, włożył koszulę, przywdział kapotę, która mu za szlafrok służyła, i rozłożywszy księgę, modlić się zaczął.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Cała noc tak upłynęła.
Dydak, który na straży siedział, chciał go nakłonić, aby się położył; odprawił go ruchem ręki tylko, a potém zamruczał:
— Idź ty spać... tobie młodemu sen potrzebny...
Zadziwił się stary, patrząc w oczy Dydakowi, który od tego przenikającego wzroku się zmieszał.
— Umiész dziesięcioro Bożego przykazania? — spytał nagle.
— Umiem — szepnął.
— Mów...
Jąkając się począł odmawiać Dydak.
— ...Piąte nie zabijaj...
Starzec go wstrzymał, powtarzając:
— Piąte, nie zabijaj!
I stało się milczenie wielkie.
— Śpij, jeżeli dziś spać będziesz mógł... — dodał Lubachowski i powrócił do modlitwy.
Nad ranem lampa na stoliku dogorywała, Lubachowski siedział w krześle, z rękoma na piersiach złożonemi, powieki miał zamknięte, usta lekko otwarte i uśmiechające się błogo...
Na palcach, cicho, wszedł przybyły dziekan. Zbliżył się do siedzącego, z lekka położył dłoń na czole, dotknął rąk i pokląkł przy nim na ziemi.
— Wieczne odpocznienie racz mu dać, Panie, a światłość wiekuista niechaj mu świeci...
Starzec usnął snem nieprzespanym — na wieki.

KONIEC.


Schinznach. — Montreux. — Genewa
Turyn — San-Remo, 1886.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.