Czarna godzina/Tom I/Prolog
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czarna godzina Tom I |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1888 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Było-to bardzo dawno temu. Na lata licząc, nie wiele ich wypadnie, od połowy tego wieku, zdaje mi się, siły, które pośpiech wprowadziły w czynności ludzkie czysto mechaniczne, znaczenie czasu w sprawach ducha zmieniły, — w latach kilkudziesięciu zaledwie mieściło się faktów tyle, że ich dawniéj starczyłoby na wieki... Świat ówczesny nie był do naszego podobny — chociaż żywi świadkowie umarłéj epoki chodzili jeszcze po świecie...
Maleńka posiadłość szlachecka, na któréj już żadnego włościanina nie było, — przypierająca do lewéj granicy Królestwa, — niegdyś fundum znacznéj osady, dziś dwór tylko i zabudowania gospodarskie, były w ręku pana Grzegorza Lubachowskiego, herbu Lubicz... Kawałek ten ziemi, niewygodny dla gospodarza, niepokojony przez nadgraniczne straże, wystawiony na napady nawet awanturników, zajmujących się przemycaniem różnych rów, dostał się p. Grzegorzowi spadkiem po stryju bezdzietnym.
Darowanemu koniowi nie patrzy się w zęby... P. Grzegorz, któremu na posadzie rządzcy w dobrach księcia L... było bardzo dobrze, który żył sobie spokojnie z nadzieją dorobku, jak u Boga za piecem — gdy się dowiedział, że na niego spadł kawałek ziemi, uczuł taką miłość dla niéj, taką ochotę gospodarowania na swojém, że, mimo rad zdrowych, aby sprzedał tę spuściznę i w miejscu pozostał, wszystko dla niéj porzucił.
On sam sobie uczucia tego, które nim owładnęło, wytłómaczyć nie umiał. Od czasu, jak mu powiedziano, że tam gdzieś w nieznanym zakątku jest folwarczek, należący do niego, nie miał chwili spokoju...
Rozum doświadczonemu człowiekowi wskazywał, że pod starość iść gospodarzyć w nieznanym kraju, w warunkach, z któremi się trzeba było oswajać i ich uczyć, pod innym rządem i prawami — było to ważyć bardzo wiele. Lecz pan Grzegorz nigdy w życiu swojéj ziemi nie miał ani piędzi — nagle zostać posiadaczem paruset morgów z zabudowaniami, nie zapłaciwszy nic, zdawało mu się szczęściem wielkiém. Nie rachował zresztą na zyski, ale — ale był to swój własny ziemi kawałek. Serce się do niego przywiązało na niewidziane.
Aby zrozumiéć i ocenić, co Lubachowski porzucał, potrzeba wiedziéć, jakie było jego położenie u książąt. Służył on im od dzieciństwa z poświęceniem i oddaniem się zupełném. Dobra, których mu powierzono rządy, nic były ani rozległe, ani wiele przynoszące, musiał się więc zaspokajać niewielką pensyjką; ale miał zaufanie i był ukochanym przez oboje księztwo, zwano go przyjacielem nie sługą. Gdy po stracie żony, z pozostałą córką jedynaczką, Lubachowski się kłopotał o jéj wychowanie, księżna wzięła małą Marynkę do siebie i przy niewiele starszéj córce własnéj — zatrzymała, aż dorosła. Miał tę pociechę p. Grzegorz, że mu dziecię wyszło z pod téj opieki, jak kwiatek, świeże, wdzięczne, i żadnym oddechem zatrutym niezwarzone...
Młodziuchna jeszcze, szesnastoletnia naówczas, Marynka, wróciła ojcu gospodarzyć, pocieszać go i ożywić dom pusty...
Było im z sobą i z ludźmi otaczającymi tak dobrze, jak tylko być mogło, gdy zupełnie niespodzianie zmarł, zaledwie znany p. Grzegorzowi, stary p. Jan Nepomucen, stryj jego jakiś... i Lubachówka spadła na niego. Radzili mu ci, co znali miejscowe stosunki, aby sprzedał wszystko, a pozostał w miejscu. Książę sam napisał do niego, zaklinając... Męczył się p. Grzegorz, ale jakże tu było w obce ręce oddać ostatni szczątek téj ziemi, któréj rozległe obszary należały niegdyś do rodziny? Wspomnienia i groby ciągnęły ku sobie; Lubachowski wziął do serca, jako obowiązek, objęcie biednego folwarczku.
Ostatni właściciel, Jan Nepomucen, był dziwakiem, który się nigdy rządzić nie umiał, wiecznie po uszy siedział w długach — prawował się z sąsiadami, i umierając, rzucił swą Lubachówkę w takim stanie, że niechybnie na subhastę wystawioną być miała.
P. Grzegorz, podziękowawszy księciu, do którego z córką pojechał na pożegnanie, spłakawszy się przy rozstaniu, zabrał co miał, i wyprowadził się do Lubachówki... Jego i córkę, to dziedzictwo, ta własność ziemska, wprawiły w rodzaj uniesienia...
Wiedzieli, że w opuszczonym folwarku wiele było do czynienia, ale całego ogromu, jaki spaść na nich miał, nie obrachowali. Lubachówka była straszliwą ruiną. Dwór prawie się walił, popodpierany, jak kaleka na kulach. Kawalątko lasu składało się z pni i krzaków, łąki były pozarastane i zalane wodami, pola zapuszczone i wyjałowiałe... Płotu nawet nigdzie całego nie znalazł Lubachowski.
Wśród tego zniszczenia, spotykały się ciągle zabytki dawnych czasów, świadczące, że majętność niegdyś była w lepszym stanie, ale powoli zeszła na pustkowie. Tak pode dworem upadającym znajdowały się sklepione piwnice, dosyć obszerne, piękne i suche... w sadzie siedziały stare grusze i podziczałe wszelkiego rodzaju drzewa owocowe... Stodoła, która ocalała z lat dawnych, z pięknego drzewa zbudowana, wyglądała przy późniejszych szopach i budach majestatycznie.
P. Grzegorz, przybywszy z pieniędzmi w kieszeni, z doświadczeniem, ze znajomością gospodarstwa, od razu chciał swoję Lubachówkę postawić na stopniu wzorowym.
Nie żałował grosza, w tém przekonaniu, że co się w ziemię wkłada, musi się powrócić. Ale tu, w miejscu — zastosowanie wszystkich najzbawienniejszych teoryi rozbiło się o tysiączne trudności. Zazdrośni sąsiedzi przeszkadzali mu, o ile mogli...
Wystawił jednak p. Grzegorz dworek skromny, ale schludny, założył ogród i sad, pola pooczyszczał, łąki osuszył w części; skupił konie, dostał parobków i sam zaczął chodzić około swéj roli.
Był-by może zwycięzko wyszedł z zadania, gdyby to panem był u siebie... Lubachówka leżała na saméj granicy, tak, że linia graniczna szła przez łąkę, która do niéj należała.
Dosyć oddalona od innych osad ludniejszych, wchodziła łąka w las gęsty, na przeciwnéj stronie szeroko się rozpościerający. Przemytnicy obrali sobie to miejsce, a szczególnie jeden przesmyk, zwany, niewiedziéć dlaczego, „traktem zajęczym“ — i tędy się przekradali nietylko pieszo, konno, ale nawet z wozami ładownemi, jeśli byli pewni, że władze nadgraniczne gdzieindziéj się odwrócą.
Złodziejskie to rzemiosło przemytnika, tutaj miało swe tradycye, swe środki, do miejscowości zastosowane, swych pomocników, całe hufce na usługi i ludność, dla strachu, lub w nadziei zysku, przychylną. Chciano zaraz w początkach pozyskać sobie p. Grzegorza, albo go wciągając do czynnych pomocników, lub wyjednawszy, aby przez szpary na to patrzał, co się będzie działo.
Otwarcie odpowiedział badającym go:
— Nie mieszam się do spraw cudzych, ale do żadnego złodziejstwa należéć nie chcę i oświadczam z góry, że przemytnictwu zapobiegać będę... Owszem, pomogę raczéj straży granicznéj...
Po kilku próbach próżnych, zaczęto grozić i dokuczać... Wypasano mu łąki i zboże, zapalano lasek kilka razy... podkradano się pode dwór... Nie było dnia i nocy spokojnéj.
Wpadali strażnicy, fałszywym idąc tropem, i w nocy dwór trzęśli...
Chwytano mu parobków, wodzono dla świadectwa po sądach...
Upilnować się, ani sobie swobody kupić nie było można inaczéj, jak zamykając oczy — a tego właśnie p. Grzegorz uczynić nie chciał.
Idealny więc pobyt w Lubachówce, stał się istną męczarnią. Do tego przyłączyły się skutki nieszczęśliwéj walki dwu narodowości i dwu plemion, z których jedno ziemię tę dzierżyło od wieków, a drugie się na nią gwałtownie wciskało, popierane całą siła państwa, które nią władało.
W początkach, po zajęciu Wielkopolski, po wprowadzeniu urządzeń i praw nowych, nic nie zwiastowało, aby rząd chciał zniemczyć prowincyą, któréj zachowanie wszystkich jéj starych cech, religijnych, obyczajowych, językowych, najuroczyściéj poprzysiągł.
Nieznacznie, zwolna, wślizgali się tu posiadacze niemieccy, korzystając z nieopatrzności polskiéj, i dopiéro, gdy się poczuli liczebnie silnymi — hasło wydali do boju. Bój ten wszakże ograniczał się legalnemi tylko środkami...
Z czasem wszakże, zamiast łatwego pojednania narodowości przez ich równouprawnienie i unikanie wszystkiego, co mogło drażnić i wywoływać reakcyą, rzucono rękawicę, wygłaszając jako zasadę, że pierwiastku obcéj narodowości prawo znać nic chce.
P. Grzegorz Lubachowski, przybywszy tu z pojęciami innemi, sądzący, że, w najgorszym razie, choćby dwa plemiona obok siebie na jednéj ziemi żyć miały, obowiązkiem jest szczepić miedzy niemi zgodę i pokój, a poszanowanie wzajemne, przeraził się, ujrzawszy, że wojna wypowiedzianą została i że powinnością jest bronić tego, co z woli Bożéj człowiek, jako znamię swych przeznaczeń, przyniósł na świat...
W czasie właśnie, gdy się ta wojna zaledwie zarysowywać zaczynała, Lubachowski z córką ledwie byli ukończyli urządzanie nowego dziedzictwa... Dotąd nie miał czasu pan Grzegorz, zajęty porządkowaniem zniszczonéj straszliwym nieładem Lubachówki, ani zbliżyć się do którego z sąsiadów, ani się im dać poznać... ani nawet dowiedziéć się o nich...
W kościele spotykał wieśniaków i kilka osób z sąsiedztwa, ale unikał robienia znajomości... Z włościanami, w ogóle wielce mu sympatycznymi, pan Grzegorz był w stosunkach przyjaznych i oni piérwsi sławę jego rozumu i dobroci serca roznosić zaczęli.
Tuż obok Lubachówki znaczniejszy folwark, nazwany Lubokau, ku czemu dodawano jeszcze „Deutsch“, był w posiadaniu jakiegoś Kreuzera, który na nim, wziąwszy się do gwałtownego, postępowego gospodarstwa, bez stopniowania i miary, tak się na wspaniałe budowy, machiny i amelioracye wyczerpał, iż Deutsch Lubokau sprzedać był zmuszony.
Ale z wolnéj ręki, dla bardzo wysokiéj ceny, nie sposób było znaléźć kupca i Kreuzer poszedł na subhastacyą. Nie stawał nikt z polskich obywateli do licytacyi, i Lubokau, z ogromną stratą intabulowanych wierzycieli, nie licząc tych, którzy wekslów swych nie wnieśli do hypoteki, przeszedł na własność drugiego Niemca, radcy handlowego, pana Salomona Treubergera, którego tu nikt nie znał.
Wiadomem tylko było, że p. Treuberger przybywał z Berlina, że w nim długo mieszkał, opuściwszy Hamburg, i że musiał miéć bardzo znaczne kapitały, gdy się nie obawiał w kraju, sobie nieznanym, nabywać dóbr drogo.
Browar, gorzelnia, cegielnia, wyrób dachówki, gospodarstwo najwykwintniéj wyposażone, miały go znęcić. Radzca handlowy, prawdopodobnie ze stanu kupieckiego pochodzący, miał snadź nadzieję, że z tylu gałęzi przemysłu, połączonych z rolnictwem, choć jedna zakwitnąć powinna.
Po nabyciu Deutsch Lubokau, niedaleko bardzo leżącego, każdego dnia przychodziły wiadomości o tém, co się tam działo, i jak panowie Treubergerowie, ojciec i syn, rezydencyą nowo nabytą urządzili wspaniale. Ojciec, pan radzca handlowy, oddawał ją synowi, który tu miał zamieszkać. Ludzie byli, jak się okazywało, więcéj niż zamożni, bogaci. Z tego, co z ich przyjęcia przez urzędników niemieckich wnosić było można, domyślał się pan Grzegorz, iż w górze silną protekcyą miéć musieli. Młody Treuberger miał téż już tytuł jakiś urzędowy i był, jak mówiono, w służbie. Co do zamieszkania jego w Lubokau, nic pewnego nie krążyło, dom jednak stary czyniono mieszkalnym.
Tak się tu krzątano, że się to nawet gospodarstwu właściciela Lubachówki czuć dało, gdyż robotnik podrożał i stał się do pozyskania trudniejszym.
Czyniło to pana Grzegorza markotnym nieco; kto inny na jego miejscu był-by Niemca przeklinał i gniewał się, on starał się to łagodnie przyjmować i tłómaczyć.
Miał to do siebie Lubachowski, starych szkół pijarskich wychowaniec, że, przyjąwszy raz pewne zasady, uznawszy pewne prawdy, w zastosowaniu ich do życia był niewzruszonym, chociaż-by mu one chwilowo były jak najniedogodniejsze.
Stało w tych jego pryncypiach, o których mówił często, że wszyscy ludzie braćmi byli; wszystkie narodowości, wielkie i małe liczebnie, jedne miały prawa; że nienawiść i prześladowanie są szkodliwemi dla tych, co niemi wojują...
Był więc tu, gdzie niechęć wzajemna narodowości, od wieków sobie nieprzyjaznych, coraz więcéj podżegana, się rozżarzała, może jedynym, który w sercu jéj nie miał, a dowodził, że pracować należało, aby ją wykorzenić.
Ci, których już dłuższe życie na téj ziemi ostrzegło i nauczyło, jak postępować mieli, brali za złe panu Grzegorzowi, iż z Niemcami się po trosze bratał, nie stronił od nich, dom im nawet swój otwierał i przemawiał za zgodą.
Zadawano mu brak gorącego przywiązania do własnéj ziemi; ale ilekroć czynem potrzeba było dowieść, że się do obowiązków obywatelskich poczuwa i je spełnia, sam piérwszy spieszył z ofiarą i dopominał się, aby go nie opuszczono.
— Osobliwszy człowiek — mówiono sobie — gorliwy niby jest bardzo i dobréj woli, a do Niemców ma słabość i niemal ich szuka...
Bywało, że w sąsiedztwie Niemcy się dopuszczali nadużyć, ufni w protekcyą u góry, że jawnie łamali prawo w interesie swéj narodowości... oburzało to i pana Grzegorza, ale gdy szło o odwet, nie pozwalał na to.
— Nie racya jest, że ktoś się dopuścił bezprawia, abym ja go naśladował. Jest to, jakbym szedł za przykładem złodzieja i kradł dlatego, żem został okradziony! — Z zupełnym spokojem, z krwią zimną, słuchał pan Grzegorz wyrzutów, milczał, lecz postępowania nie zmieniał...
Gdy Lubokau nabyli Treubergerowie, zgłaszano się o różne drobne przysługi do pana Grzegorza, który ich nie odmawiał... i polskim obyczajem, gdy szło o pomniejsze rzeczy, wcale ich nie rachował i brać za nie nic nie chciał. Młody więc pan Robert August Treuberger, zwany referendarzem, jednego pięknego dnia, małym powozikiem, parą rosłych koni, wcale wytwornie i elegancko zajechał do Lubachówki z piérwszemi odwiedzinami, dla zrobienia sąsiedzkiéj znajomości.
Pan Grzegorz, który odwykł tu był od pańskich wytworności, bo sąsiedztwo było ubogie i skromne, zdziwił się ekwipażowi Treubergera, ale daleko większe podziwienie obudził w nim sam pan Robert August.
Blondyn, słusznego wzrostu, wyprostowany jak struna, twarzy bardzo przystojnéj i wyrazu sympatycznego, miał w sobie wprawdzie coś wojskowego, jak wszyscy Prusacy, sztywnym był nieco; ale zarazem tak się okazywał ogładzonym, uprzedzająco grzecznym, tak delikatnym w obejściu, że Lubachowskiego od piérwszego widzenia za serce pochwycił. Domek w Lubachówce, choć był mały i z prostotą wielką wyposażony, czuć było tam, że Marynka w pańskim domu całą swą młodość spędziła i miała wiele smaku... Ojciec jéj tu pozwolił tak sobie wysłać gniazdko, jak chciała... Było tu więc bardzo ładnie, choć bez cienia przepychu, połysku i blasku... Staroświeckie śliczne meble darował Marynce książę, księżna mnóztwo fraszek porcelanowych... Ojciec miał dawne wschodnie kobierce i makaty... A że Marynka lubiła i hodowała mnóztwo kwiatów, więc z tych-to żywiołów dworek, ustrojony z poczuciem piękna i smaku, wyglądał, jak cacko.
Marynka grała ślicznie na fortepianie, ojciec kupił dla jedynaczki słynny naówczas wiedeńskiéj fabryki.
Wszystko to znamionowało dom ludzi, należących do wykształceńszego towarzystwa. A że panu Robertowi musiano Poznańskie i jego mieszkańców odmalować, jako ludzi na-pół dzikich, widać było po przybyłym gościu, jaką dla niego Lubachówka stanowiła niespodziankę.
Przyczyniła się pewnie do zrobienia wrażenia postać, twarzyczka i uroczy wdzięk młodości Marynki. Nawzajem pan Robert August w mieszkańcach Lubachówki obudził téż zdziwienie i sympatyą. Nie mógł się tém nacieszyć, że tu znalazł u Marynki dzieła i popiersie Schillera..., że grała mu niemiecką muzykę i z uniesieniem mówiła o Beethovenie i Weberze. Odwiedziny, które być miały ceremonialnemi tylko, zawiązały od razu stosunek bardzo przyjacielski. Stary pan Grzegorz mówił wprawdzie niegodziwie po niemiecku i mylił się, w oznaczeniu rodzajów szczególniéj, tak, że córka go ciągle poprawiać musiała; ale tak się wysilał na grzeczność, tak był ujmująco gościnnym, iż mu jego śmieszne błędy gramatyczne przebaczyć musiał referendarz.
Marynka za to mówiła poprawnie, a dla niemieckich poetów cześć miała wielką, tak, że mogła ich szczęśliwie cytować w rozmowie... co młodego Niemca wprawiało w entuzyazm.
Gdy, parę godzin tu spędziwszy, pan Robert August odjechał do Lubokau, stary się go nie mógł odchwalić.
— Takich ludzi niech nam tu przysyłają, — rzekł do córki — a będziemy żyli w świętym pokoju z nimi. Los raz przeznaczył nam tak siedziéć, żebyśmy się łokciami trącali, niechże złość umyślnych szturchańców nie wywołuje... Młody nasz sąsiad bardzo przyjemny i gładki.
Marynka chwaliła go także, znajdując bardzo dobrze wychowanym...
Trzeciego dnia pan Grzegorz, swoim zwyczajnym zaprzęgiem i nie wystroiwszy się wcale, pojechał grzeczność jego sąsiadowi zawdzięczyć i powrócił zdziwiony...
Znalazł dwór Lubokau więcéj niż skromnym, gdyż, jak się okazało, nikt tu stale nie miał mieszkać. Służby było mało, pokazał się jeden człowiek i znikł, a kawę przyniosła dzieweczka w białym czepeczku hamburskim...
Wszystko we dworze napiętnowane było cechą użyteczności, nic nie zrobiono dla wdzięku i uczucia piękna.
Młody pan uskarżał się, że majątek znalazł nieracyonalnie zagospodarowanym, a administracyą jego zbyt kosztowną i skomplikowaną. Jedynym zbytkiem, który wpadł w oko Lubachowskiemu, były książki; ale te, gdy się im przypatrzył, okazały się po większéj części gospodarskiemi, lub tyczącemi się różnych gałęzi przemysłu, będącego z gospodarstwem w związku...
I on, i córka, nie mogli się wydziwić, że tak wykształcony młodzieniec, dla własnéj przyjemności, dla potrzebnéj rozrywki, nic nie myślał uczynić. Ogród nawet był zaniedbany, a referendarz napomknął, że w téj okolicy on-by się nie opłacał.
— Ale jakże chcesz, — tłómaczył córce Lubachowski, — majątek nabyli drogo, wkładać jeszcze w niego będą musieli; gdzie tu myśléć o przyjemnościach i ogrodzie?...
Treuberger młody, który napomknął o tém, że był w służbie, mówił także, iż urlop kilkumiesięczny chciał poświęcić urządzeniu tego majątku.
— Gdy machina raz w bieg puszczoną zostanie, — dodał, — byle ludzi przy niéj postawić pilnych, pójdzie daléj sama...
Mówiono o panu Robercie, że pracował bardzo pilnie od rana do nocy. A że się i nudzić w samotności musiał, i potrzebować rozrywki, korzystał z zaproszenia pana Grzegorza i wieczorami go odwiedzał. Spędzali je bardzo przyjemnie; okazało się bowiem, że referendarz grał dobrze na fortepianie i na cztery ręce grywać lubił.
Oprócz tego oczytany był, miły, wiele o stolicy i znakomitościach jéj mógł rozpowiadać; sławniejsi pisarze i poeci osobiście mu byli znani, a przynajmniéj mówił o nich, jakby nawykł obcować z nimi.
Pan Grzegorz i córka jego mieli to ze starych nawyknień, że ich szczególniéj oppozycya i ludzie starający się o wprowadzenie w życie ideałów — zajmowali. Rozlegały się Niemcy wówczas pieśniami Börnego, Heinego, Freiligratha... i wielu innych; ale referendarz odmawiał im tytułu poetów i karcił ich niemiłosiernie. Marynka często bardzo pragnęła i przymawiała się do tego, aby jéj jakiéjś zakazanéj książki nabyć i wyszukać dopomógł; ale temu Robert opierał się statecznie. Jawném w końcu było, że do najsurowszych konserwatystów należał, ale tego mu Grzegorz za złe miéć nie mógł, bo był w służbie.
Z przypadkowo pochwyconych niekiedy wzmianek wnoszono, że nawet na dworze bywać musiał.
Parę miesięcy upłynęło tak szybko w tych stosunkach, że stary, poczciwy, nigdy nic złego nie przewidujący, Lubachowski, ani się spostrzegł, jak między referendarzem a Marynką przyszło do zbytniéj poufałości, do nadto czułéj przyjaźni. Nieustannie wymieniano nuty i książki, pisywano bileciki, — referendarz przyjeżdżał prawie codzień i godzinami sam-na-sam siadywał z Marychną w ogrodzie.
Po zbyt przedłużoném zaślepieniu, stary ojciec raz nagle uderzony został widokiem téj pary, przechadzającéj się po ogródku. To o czém nigdy nie pomyślał dotąd, stanęło mu przed oczyma... Zbladł, zaczerwienił się, złożył ręce i postanowił energicznie postąpić.
Po wyjeździć Roberta, gdy córka przyszła mu dać dobranoc, pan Grzegorz pocałował ją w czoło i zatrzymał.
— Marynko — rzekł — dałem ci zupełną swobodę, bo mam zaufanie w tobie, że jéj nie nadużyjesz. Widzę, że młody ten poczciwy Niemiec, bardzo jakoś do ciebie się zaleca, że ty mu jesteś życzliwą i przyjazną... Marynko moja droga, trzebaż ci przypominać, że on nie nasz jest... obcy, że ty za niego wyjść, a on z tobą się ożenić nie może.
Marynka, słuchając, stała w płomieniach, drżąca, łzy jéj błysnęły na powiekach.
— Ojcze mój — odpowiedziała — twoja przestroga za późna! Przebacz mi! on kocha mnie, ja go kocham, — wyjdę za niego, lub za nikogo...
I główkę ukryła w objęciach ojca.
— Myśmy ubodzy, on bogaty, moje dziecko; ojciec będzie przeciwny... a dla ciebie, dla mnie, co za przyszłość? Wyrzec się musisz mnie, rodziny, języka, — boję się o wiarę twoję... będziesz musiała dla niego zostać Niemką!! Możesz-że w téj męczarni znaleźć szczęście?...
— Robert nie wymaga ode mnie — poczęła żywo i gorąco — abym się czegokolwiek wyrzekała. Mogę się zastosować do niego, ale w duszy zostanę twoją Marynką... Ja bez niego nie była-bym szczęśliwą. Ty go nie znasz jeszcze... jest to umysł i serce wielkie — mąż, który ma przed sobą przyszłość świetną... Być jego towarzyszką, pomocnicą, pracować z nim... możeż większe na świecie spotkać szczęście?
— Moje dziecko, moje dziecko! — podchwycił Lubachowski — ty o tém mówisz, jak gdybyś pewną była pozwolenia jego ojca...
— On je wyjednać musi — przerwała Marynka — dał mi słowo; ja ciebie, ojcze mój, przyrzekłam mu nawrócić i ubłagać...
Lubachowski, jak dziecko płakać zaczął. Dotąd wiedział tylko, co go do miłego sąsiada zbliżać mogło; teraz wszystkie skutki swéj powolności miał przed oczyma. Osamotnienie w starości, sieroctwo...
Marynka mogła się przeistoczyć na żonę Niemca; ale on! on! Nieraz już z Robertem znajdowali się w takiéj różnicy skrajnéj przekonań, że nawet o porozumieniu się marzyć nie mogli... Niemiec wcale nie rozumiał téj miłości pogrobowéj, którą spotykał w starcu... ani mógł zrozumiéć upierania się przy narodowości, która w oczach jego była słabą i bez życia...
Niepokój taki owładnął panem Grzegorzem, iż nazajutrz, nie posyłając po doktora, starą metodą, dwukrotnie sobie cyrulikowi krwi musiał kazać upuścić... Chodził jak struty... Gdy wieczorem referendarz przyjechał, Lubachowski, witając go, szepnął mu, że życzy sobie pomówić z nim na osobności.
— To się doskonale składa — rzekł Robert — bo ja téż miałem prosić Was o posłuchanie...
Marynka wyszła, udając swobodną, ale mocno zmieszana i blada.
Wkrótce potém znaleźli się sami w kancelaryi pana Grzegorza. Referendarz wstał i z powagą się odezwał:
— Powinienem to był dawniéj oświadczyć panu, iż o rękę córki jego zamierzałem się starać; winą to młodości i niedoświadczenia, że z tém przychodzę późno. Kocham pannę Maryannę i błagam Was osobiście, nie opierajcie się szczęściu naszemu, nie odmawiajcie mi jéj ręki...
Mówił to z uczuciem, z pokorą i poczciwego Lubachowskiego chwycił za serce. Rzucił mu się w objęcia...
— Przysiąż mi, że ją uczynisz szczęśliwą... jam ci gotów służyć za parobka. Mówisz o małżeństwie, kochany referendarzu, ale ojciec twój będzie mu niezawodnie przeciwnym. Cóż uczynisz, jeśli się sprzeciwi?...
— Jestem pełnoletnim, mam majątek po matce, służę i nie zabraknie mi dla żony... choćby ojciec pogniewał się i z majątku nic dać nie chciał. Przewiduję opór z jego strony — dodał z energią — lecz wprzódy, nim z nim o to rozpocznę walkę, potrzebowałem się o Was upewnić. Powiem mu, że związany jestem słowem, a żaden Treuberger nigdy danego nie złamał...
Wszystko to, jak jakie marzenie, spadło na biednego pana Grzegorza, bo nigdy w świecie nic podobnego się spodziewać i przewidywać nie mógł. Chodził upojony, niespokojny i smutny.
We dwa dni potém, pożegnawszy rozpłakaną Marynkę, uścisnąwszy w milczeniu starego ojca, referendarz wyjechał do Berlina.
Przez dni kilka z trwogą spodziewano się i oczekiwano listu od niego, ale upłynął tydzień i nie dał znaku życia.
— Twardo mu idzie z ojcem — mówił, wzdychając, Grzegórz — ale nie pisze nic; jest to znakiem, że nie zdesperował...
Marynka chodziła rozgorączkowana...
Oczekiwane pismo przyszło nareszcie, adresowane do Lubachowskiego. Referendarz donosił mu, że z ojcem dotąd nie mógł nic jeszcze doprowadzić do końca, ale spodziewa się, iż opór jego przełamać musi. Dla Marynki było tylko pozdrowienie najczulsze i prośba, aby ufności w nim nie traciła.
Ani stary ojciec, ani ona, nie znali radzcy handlowego, ojca Roberta; nie mieli wyobrażenia o charakterze jego i sposobie myślenia. Z tego, co o nim czasem syn wspominał, wnosił Lubachowski, iż być musiał żelaznéj woli i energiczny; ale i synowi na tych przymiotach nie zbywało.
Marynka, z suchemi oczyma, zapewniła ojca, iż gotowa czekać lat dziesięć, a tak jest pewną serca Roberta, iż wątpić o niém za grzech-by sobie poczytywała.
Lubachowscy mało krewnych mieli; jednakże, szanując najdalsze krwi związki, pan Grzegorz ze wszystkimi utrzymywał korespondencyą i Marynce do nich pisać polecał. Między innymi, od stryjecznych stryjeczna, zwana pomimo to ciocią, niejaka pani Ząbkowska, dziedziczka jednéj wioseczki w Płockiém, która Marynkę widywała i bardzo się do niéj przywiązała, pilno się jéj losem zajmowała. Cioteczny zaś brat Lubachowskiego, Sawicz, niegdyś wojskowy, który niekiedy w domu ich przebywał, także był w niéj rozkochany, jak we własném dziecku. Los Marynki obchodził ich oboje bardzo gorąco. Ząbkowska zaś nietylko cierpiéć nie mogła Niemców, ale wszelki związek z nimi poczytywała za zbrodnią. Sawicz miał wszystkie dawne przeciwko nim wstręty i niechęci, a wymyślał im całe życie. Marynka i ojciec jéj z trwogą myśleli o tém, jak im potrafią donieść o składającém się małżeństwie. Ona prosiła ojca, aby ją wyręczył, on utrzymywał, że ona to lepiéj potrafi.
Spierali się jeszcze, gdy od Sawicza przyszedł list piorunujący. Dowiedział się on z boku o stosunkach z Treubergerami, i poczytywał za pogwarz, co mu o tém powiadano.
— Nie wierzę, wierzyć nie chcę — wierzyć nie mogę, a gdybym uwierzył, że ty Marychnę swoję wydajesz za Lutra i Niemiaszka, to-bym się wściekł, a ciebie przeklął. Takeście mnie nastraszyli, żem się starał dowiedziéć w Berlinie, co to za jedni ci Treubergerowie... Stary kupcem był, ale dawno nim być przestał i posługuje w polityce, tajemnych jakichś podejmując się robót. Syn w służbie i, choć nie wysoką zajmuje posadę, ma znaczenie wielkie... Ludzie bogaci, ale jak się tego dorobili, milczy kronika.
Wkrótce potém nadszedł list od przerażonéj również Ząbkowskiéj, która zapowiedziała swe przybycie... Aby dać wyobrażenie o uczuciu, które natchnęło jéj pismo, dosyć powiedziéć, że się wyraziła do Marynki: „Wolała-bym cię widzieć na marach, niż u ołtarza z tym narzeczonym, który po polsku ci nawet miłości i wiary poprzysiądz nie potrafi.“
Nietylko rodzina, ale kochający Lubachowskich książęta, dowiedziawszy się także o Niemcu, z rozpaczą i wymówkami napisali do pana Grzegorza. Wszystkie te listy czytała Marynka, ale jéj one nie poruszały.
— Oni go nie znają — mówiła — dosyć, żeby się im pokazał, a dziwić mi się nie będą...
Lubachowski, od czasu gdy się referendarz oświadczył, osowiały, zamyślony, wychudły, żółty, zdawał się nagle zestarzałym i bezsilnym. Bijać się z myślami, doszedł do tego, że skutkiem małżeństwa, ostatni kawałek ziemi, spuścizny wiekowéj po przodkach, oddać będzie musiał w ręce obcego i Lubachówka zniknie, wcielona do „Deutsch Lubokau.“
To świętokradztwo, jak się wyrażał, tkwiło mu sztyletem w sercu.
Z wielką siłą ducha znosiła wszystko Marynka, lecz ojciec widział z podziwieniem, że miłość dla Roberta oddziaływała na jéj pojęcia, na uczucia, na to, w co dawniéj wierzyła i kochała.
W sprawie religii, o któréj ojciec mówił często, począwszy od wielkiéj tolerancyi, od tego, że ona może chodzić do kościoła katolickiego a nie do protestanckiéj kirchy, Marynka już przypuszczała teraz, że gdyby i ona poszła z mężem do jego kościoła, w którym czczono Chrystusa, nie popełniła-by grzechu... Tak samo było z innemi trudnościami, które ona ofiarą siebie rozwiązywała, a Lubachowski słuchając jéj, płakał i w głowę ją całował.
Zaczęły potém przychodzić listy referendarza do narzeczonéj, ciągle obiecujące, ale niedonoszące o szczegółach żadnych. Lubachowski się niecierpliwił, Robert sam przybyć obiecywał, ale nie mógł...
Stan ten niepewności trwał kilka miesięcy, w ostatku referendarz przyjechał z ojcem, radcą handlowym do Lubokau, i zapowiedział zwycięzko przybycie swe z nim, uroczyste, nazajutrz do Lubachówki.
Marynka się go spodziewała przejednać pokorą i dobrocią, ale widok tego starca, wyschłego jak kawał drewna, dumnego przy powierzchowności najpospolitszéj, czyniącéj go podobnym do parobka, odjął jéj siłę i odwagę. W bardzo krótkich, zimnych wyrazach, jakby zmuszony i gniewny radca handlowy oświadczył się ojcu o rękę córki, lakonicznie wspomniał o wyposażeniu syna, i natychmiast, pod pozorem bardzo pilnych interesów, wprost ztąd odjeżdżał do Berlina, zkąd miał się udać do Hiszpanii, gdyż stał na czele Spółki, która tam kopalnie jakieś nabywała.
Ślub miał nastąpić wkrótce, a po nim młode małżeństwo natychmiast wyruszyć miało do stolicy, gdzie młody referendarz, będący już radcą, zajmował ważną posadę, o któréj charakterze nie mówiono.
Marynka przyjmowała wszystko z tą ślepą wiarą miłości piérwszéj, która nie wątpi, że świat i ludzi przerobić potrafi i wszystko zwycięży. Robert okazywał się w istocie zakochanym w niéj, uległym i łagodnym...
Lubachowski, którego życie w osamotnieniu przerażało, aby córki nie przestraszać i szczęścia jéj nie zatruć, mówił tylko o tém, jak pracować będzie, aby z Lubachówki zrobić cacko... i zostawić je... wnukom.
Z piorunującym pośpiechem dopełniano przygotowań weselnych, ale Robert zapowiedział, że tegoż dnia wyjada z żoną do Berlina...
Gdy powóz, który córkę mu zabierał, odszedł od ganku, starzec modlił się ze złożonemi rękoma długo, potém osłabł tak, że go stary sługa cucić musiał, i nierychło przyszedł do siebie.
Sieroctwo na starość straszną jest boleścią! potrzeba siły potężnéj, aby módz z nią żyć i, nosząc wpijającą się w piersi, nie upaść znękanemu. Wielka miłość dla dziecięcia, o którego los był niespokojnym, utrzymała starca przy życiu.
Z nadzwyczajną energią począł pracował na swém gospodarstwie, a karmiły go listy Marynki, która z razu bardzo regularnie ojcu o wszystkiém donosiła.
Z nich Lubachowski widział jasno, jak szybkim procesem dziecię jego na zupełnie nową przerabiało się istotę... Ale przytém była ona szczęśliwą, unosiła się nad dobrocią męża, nad pożyciem z nim, opromienioném miłością. Tylko nic już teraz jéj nie obchodziło, co w krąg wspólnych jéj z mężem uczuć nie wkraczało. Stawała się coraz bardziéj obcą gniazdu, z którego wyszła.