<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Doktór Pascal
Podtytuł Powieść
Wydawca Red. tyg. "Romans i Powieść"
Data wyd. 1894
Druk Drukiem A. Pajewskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Docteur Pascal
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.

Klotylda siedziała w sali i zapinała z powrotem stanik, trzymając jeszcze na kolanach dziecko, które tylko co nakarmiła. Było to w porze po śniadaniu, około godziny trzeciej, w przepysznym dniu letnim pod koniec sierpnia, z niebem rozpalonem; ale okiennice, starannie przymknięte, przepuszczały przez szczeliny jedynie wąskie pasemka światła słonecznego, przerzynające następnie cień, który zalegał obszerną salę. Jakiś spokój rozleniwiały, jak zwykle w niedzielę, panował na dworze; jedynie dźwięk dzwonów dolatywał zdaleka, nawołując na nieszpory. W domu pustym nie rozlegał się ani jeden szmer nawet; matka i dziecko byli sami, ponieważ służąca prosiła o wyjście przed objadem, by odwiedzić krewniaczkę na przedmieściu.
Przez chwilę Klotylda przyglądała się swemu dziecięciu, wielkiemu chłopakowi, który już liczył trzy miesiące. Połóg odbyła w ostatnich dniach maja. Już od dziesięciu miesięcy nosiła żałobę po Pascalu, długą i zwyczajną suknię czarną, w której była bosko piękną i bardzo zgrabną, niezwykle smukłą, z obliczem tak młodem jeszcze, a pełnem smutku, okolonem podziwu godnemi blond włosami.
Nie mogła się śmiać, ale odczuwała dużą rozkosz na widok owego pięknego dziecięcia, tłustego i różowego, z usteczkami powalanemi jeszcze mlekiem; spojrzenia jego goniły jeden z owych promieni słonecznych, które się wdzierały do pokoju. Ten promień zdawał się dziwić je bardzo a bardzo. Potem atoli zjawił się sen; dziecię opadło na ramiona matki, opierając o łono główkę okrągłą i łysą, choć już tu i owdzie posianą rzadkiemi, płowemi włosami.
Wówczas Klotylda ostrożnie wstała i złożyła syna w kołyskę, stojącą tuż przy stole. Przez chwilę jeszcze stała nachylona nad nim, aby się przekonać, czy już śpi, potem zaś zasunęła firaneczkę muślinową, bielejącą wśród cieni. Bez żadnego szmeru następnie, o ruchach lekkich i kroku tak delikatnym, iż, jak się zdawało, zaledwie dotykała podłogi, zaczęła pracować, uporządkowała bieliznę, leżącą na stole i przeszła dwa razy przez pokój, szukając jakiegoś śliniaczka, który się zarzucił. Wszystko robiła w milczeniu, z wdziękiem dużym, ale i energicznie zarazem. I dnia tego, wśród owego milczenia i pustki w domu, zaczęła marzyć; pamięć jej zwróciła się ku rokowi poprzedzającemu.
Nasamprzód po strasznym dla niej pogrzebie nastąpił odjazd natychmiastowy Martyny, która się uparła jechać, nie chcąc nawet przeczekać obowiązkowego tygodnia. Na swoje miejsce dała młodą krewniaczkę piekarki z sąsiedztwa, wielką, silną brunetkę, która na szczęście okazała się odpowiednią i przywiązaną do pani. Martyna zaś mieszkała w Sainte-Marthe, w jakimś kącie zapadłym i tak sobie skąpiła, że jeszcze zaoszczędzała sporo grosza z swych niewielkich oszczędności. I nawet nie wiedziano nic zgoła, kto będzie dziedziczył owoce owego skąpstwa, przechodzącego poprostu w manię. Przez dziesięć miesięcy ani razu nie przyszła do Soulejady, pana już tam nie było, nie brała zaś jej wcale ochota zobaczyć pańskiego syna.
Potem wśród marzeń Klotyldy zamajaczyła postać babki Felicyty. Ta przychodziła odwiedzać ją od czasu do czasu, okazując pobłażliwość potężnej krewniaczki, która umie przebaczać wszystkie, choćby najcięższe błędy, skoro i pokuta za nie także była stosukowo ciężką.
Przybywała niespodziewanie, ściskała dziecko, dawała nauki i rady; młoda matka zaś zachowywała się wobec niej zupełnie tak samo jak ongi Pascal, to jest poprostu obojętnie.
Zresztą Felicyta obecnie doszła już do szczytu tryumfów.
Zdołała bowiem urzeczywistnić myśl, którą oddawna pieściła i rozważyła jak najstaranniej, myśl, dzięki której w sposób trwały i czysty mogła na zawsze opromienić sławę swojej rodziny.
Myśl ta polegała na poświęceniu majątku, który dosięgną} znacznych rozmiarów, schronieniu starców; chciała je wybudować pod imieniem Schronienia Rougonów. I już kupiła grunta, część dawnego Jeu de Mail, po za miastem, tuż przy dworcu kolejowym; a właśnie dzisiejszej niedzieli, około godziny piątej, kiedy upał nieco zwolni, miano położyć kamień węgielny. Będzie to więc uroczystość okazała, uświetniona obecnością władz, babka Felicyta zaś wyrośnie na królowę, oklaskiwaną wśród napływu niezmiernego całej ludności wiejskiej.
Klotylda zresztą poczuwała się do pewnej wdzięczności dla babki.
Ta bowiem po otwarciu testamentu Pascala okazała sporo bezintesowności. Wprawdzie doktór mianował Klotyldę główną spadkobierczynią; matka jednak posiadała z urzędu prawo do czwartej części. Otóż Felicyta oświadczywszy, że szanuje święcie wolę nieboszczyka syna i zrzeka się swojej części spadku na rzecz wnuczki.
I tak chciała wydziedziczyć wszystkich swoich, pozostawiając im jedynie sławę. Ową sławę właśnie miało pomnożyć założenie dzięki owym olbrzymim funduszom tego Schronienia, które przekazałoby nazwisko Rougonów poważanem i błogosławionem przyszłym pokoleniom. Aczkolwiek jednak w przeciągu pół wieku rozwinęła chciwość olbrzymią w gromadzeniu fortuny, teraz już gardziła pieniędzmi, ponieważ krzątania się koło celów wyższych uszlachetniło ją niepomiernie.
Klotylda zaś dzięki owej hojności wspaniałomyślnej nie potrzebowała się obawiać o przyszłość: cztery tysiące franków dochodu powinny były wystarczyć i jej i dziecięciu. Wychowa je, zrobi z niego człowieka w całem tego słowa znaczeniu.
Na imię malca również, w formie renty dożywotniej, umieściła owe pięć tysięcy franków, znalezionych w biurku; a nadto miała jeszcze Soulejadę, którą wszyscy doradzali jej sprzedać.
Bez wątpienia, podtrzymywanie owej posiadłości nie pociągało znowu za sobą takich kosztów, ależ jakie życie, samotności i smutku pełne, w owym wielkim opustoszałym domu, tak wielkim, iż się tam można było niemal zabłąkać. Ale dotychczas nie mogła jakoś zdobyć się na rozstanie z Soulejadą. I być może, że nigdy nie zdoła wykonać takiego kroku.
Ach! ta Soulejada! Tu się ogniskowała cała jej miłość, całe życie, wszystkie wspomnienia najsłodsze!
Chwilami zdawało się jej nawet, iż Pascal jeszcze żyje, ponieważ w niczem nie zmieniła życia, jakie istniało laty dawniejszemi. Sprzęty pozostawiono na tych samych miejscach, godziny zajęć zachowano niemal w takim samym porządku.
Klotylda zamknęła jedynie pokój Pascala, gdzie wchodziła ona jedna tylko jak do rodzaju jakiegoś sanktuaryum, by się wypłakać, gdy czuła, że smutek zbyt ciężko ugniata jej serce.
W pokoju zaś, gdzie się oboje kochali, w łóżku, na którem Pascal umarł, sypiała co noc, jak ongi, gdy była jeszcze młodą dziewczyną; jedna rzecz tylko tutaj przybyła: oto kołyska, którą przynosiła każdego wieczora i ustawiała przy łóżku.
A i pokój zawszę miał jeszcze ową powierzchowność łagodną, pełen był mebli starożytnych i wygodnych; obicie spłowiało skutkiem wieku obicie barwy jutrzenki. Dziecko jednakże przyczyniało się teraz niemało do odmłodzenia pokoju.
Potem, na dole, gdy przebywała tam zupełnie sama i zamyślona po każdem śniadaniu, czy obiedzie, w jadalni jasnej, słyszała niejako echo śmiechów, echo dawnego, młodzieńczego apetytu, kiedy to jadali oboje tak ochoczo i wesoło, a zarazem wypijali toasty na cześć życia.
A ogród również jak cała ogółem posiadłość przypadła jej silnie do duszy, poruszała każdą strunę jej ducha, ponieważ na każdym kroku ukazywało się jej widmo ich obojga, połączonych w uścisku obopólnym: na tarasie, w cieniu przezroczystym wielkich cyprysów stuletnich, tak często z podziwem spoglądali na dolinę Viorne’y i wzgórza spalone Świętej Marty!
Po stopniach, ułożonych z wielkich, zeschłych kamieni, obok oliwek i cienkich drzew migdałowych, ileż to razy wdrapywali się lub zeskakiwali hałaśliwie, niby żaki swawolne, uciekające ze szkoły!
A przecież była jeszcze i owa sośninka pełna cieniu gęstego, a ciepłego, gdzie pod nogami trzeszczały szpilki sosnowe; było klepisko niezmierne, wyłożone mchem gęstym, który nie raził łopatek; stąd zaś, leżąc na wznak, można było podziwiać wieczorem całe niebo, gwiazdami gęsto zasiane!
Były tam nadewszystko owe jawory-olbrzymy, pod których gałęziami codziennie porą letnią szukali z upragnieniem wczasu i spokoju, przysłuchując się śpiewowi orzeźwiającemu źródełka, jego głosikowi kryształowemu, który nie zamierał przez cały ciąg stuleci!
Wszędzie więc, w całej Soulejadzie, w starych cegłach domu, w każdym atomie ziemi, w każdej cząsteczce odczuwała pulsowanie ciepła choć kilku kropel ich krwi, choć odrobiny ich życia wspólnego, zmieszanego pospołu ze sobą.
Nadewszystko jednak lubiła przebywać za dnia w sali, która ongi była przeznaczoną na obopólną prace.
Tutaj bowiem rodziły się wspomnienia najprzyjemniejsze i najlepsze.
I w sali meble pozostały te same, przybył zaledwie jeden sprzęt nowy: kołyska. Stół doktora stał na dawnem miejscu, koło okna z lewej strony: mógłby wejść, usiąść i zabrać się do roboty, ponieważ nawet krzesła nie odsunięto.
Na drugim stole, ustawionym w środku, do dawne
go stosu książek i broszur przybyła zaledwie jedna nowość, spis bielizny dziecięcej, który Klotylda chciała teraz właśnie uważnie przejrzyć.
Na pólkach biblioteki widniały te same szeregi tomów, a wielka szafa dębowa zdawała się kryć wewnątrz tensam co dawniej, skarb, porządnie zamknięty. Pod sufitem zakurzonym wciąż jeszcze unosiło się pożądane tchnienie pracy, a z nieładu krzeseł rozrzuconych tu i owdzie, stale jeszcze przebijał się ów nieporządek przyjacielski ich wspólnej pracowni, gdzie tak długo krzyżowały się wzajemnie kaprysy młodej dziewczyny, oraz badanie uczonego.
Nadewszystko rozrzewniał ją gorąco widok dawniejszych jej pasteli, przybitych na ścianach, kopie, które robiła z żywych kwiatów z dokładnością nadzwyczajną, a potem fantazye otoczone powłokami mglistemi, z jakiejś dziedziny bajecznej, kwiaty, wyśnione, przy malowaniu których wyobraźnia rozhukana unosiła ją nieraz bardzo daleko.
Klotylda skończyła teraz układać na stole ową bieliznę dziecinną, gdy nagle wzrok jej padł właśnie na pastel, przedstawiający starego króla Dawida, który opiera rękę na ramieniu obnażonem Abisaigi, młodej Sulamitki.
I na ten widok, ona, która już zapomniała, jak uśmiech wygląda, uczuła dziwną radość, promieniejącą na twarzy, radość, spowodowaną rozczuleniem błogiem, ogarniającem ją w tej właśnie chwili.
Jak się oni kochali, jak oni marzyli o wieczności w dniu, w którym Klotylda gwoli zabawy wymalowała ów symbol, przepyszny i rozkoszny równocześnie!
Stary król. ubrany wspaniale w długą, bardzo długą szatę, haftowaną drogiemi kamieniami, dźwigał na włosach białych, niby śnieg przepaskę królewską; lecz ona wyglądała jeszcze wspanialej, aczkolwiek jedyną jej ozdobę tworzyła cera jedwabista liliowej barwy, kibić szczupła i długa szyja, krągła i toczona, ramionka zgrabne, pełne iście boskiego wdzięku...
Teraz on już poszedł sobie i spał pod ziemią, podczas gdy ona, ubrana czarno, już nie odsłaniała swej nagości wspaniałej i jedynie dziecięciem swem mogła udowodnić, jak poniosła siebie samą na ofiarę spokojną, ofiarę wyłączną, którą uczyniła z swego ciała, wobec ludu zgromadzonego, w biały dzień.
Ostatecznie Klotylda usiadła ostrożnie tuż przy kołysce. Promienie słoneczne przedłużały się z jednego końca pokoju w drugi; upał dnia gorącego stygł, po przedostaniu się przez cień gęsty, jaki dawały okiennice zamknięte; a cisza, zalegająca dom, zdawała się jeszcze powiększać.
Odłożyła na bok małe kaftaniki, przyszywała zręcznie igiełką cienką tasiemki i sznureczki, acz powoli zaczęły ją opanowywać marzenia rozmaite wśród tego spokoju absolutnego, a pełnego ciepła, które podsy7cał upał straszliwy, panujący na dworze.
Myślą pobiegła nasamprzód jeszcze raz do owych pasteli, zarówno dokładnych, jak i do fantazyjnych.
I powiedziała sobie teraz, iż całą jej dwoistość odzwierciadlała zarówno owa prawda, która nakazywała jej niekiedy poświęcić i godzin kilka jednemu kwiatu, aby go odtworzyć z dokładnością niezmierną, a następnie owa namiętność, która innym znowu razem wyrzucała ją het, het daleko poza granice rzeczywistości, napełniła mnóstwem marzeń jak najnierozsądniejszych, i prowadziła do raju, pełnego kwiatów, jakich nie było na świecie.
I była zawsze taką samą, czuła nawet w głębi duszy, że teraz również pozostała tem, czem była dawniej, mimo potoku owego życia, potoku, który ją bezustannie przekształcał.
I jej myśl wówczas przeskoczyła znowu do Pascala, jemu bowiem zawdzięczała — a czuła wdzięczność głęboką — że ją zrobił tem, czem była teraz.
Niegdyś, całkiem jeszcze maleńką, wyciągnął on ją i uratował z pośród otoczenia nader marnego, zabrawszy do siebie. Do tego kroku skłoniło go w pierwszej chwili bezwątpienia jego dobre serce, lecz rzecz jasna również, iż chciał wypróbować na niej, jak też wyrośnie, skoro się ją przesadzi w inne otoczenie, pełne prawdy i czułości.
Stale się tem bowiem zajmował i oddawna już sobie obmyślił taką teoryę, którą chciał teraz w praktyce na wielkie rozmiary wypróbować: wychowanie dzięki wpływom otoczenia, uszlachetnienie, wyleczenie nawet, cała istota poprawiona i uratowana zarówno fizycznie jak i moralnie.
Tak, bezwarunkowo, jemu zawdzięcza ona najlepszą część swej istoty, przeczuwała bowiem, do jakiego stopnia mogła wyróść na gwałtowną fantastyczkę, gdyby on był nie nauczył jej odwagi i nie dał miłości.
Ostatecznie samo życie w owym ogrodzie cudnym, pod niebem gorącem, rzuciło ich w objęcia wzajemne; ostatnie zaś następstwo owej dobroci i wesela tworzyło owo dziecię, które swem przybyciem połączyłoby ich ponownie, gdyby śmierć nie była ich rozdzieliła.
Cofając się w ten sposób wstecz, odczuła dokładnie cały, długi proces, który się w niej odbywał.
Pascal poprostu poprawił w niej dziedziczność, to też przypominała sobie ową przemianę stopniową, która się w niej zaogniskowała w walce pomiędzy rzeczywistością i pierwiastkami chimerycznemi.
Zaczęło się to od gniewów gwałtownych, gdy była jeszcze dzieckiem, od kwasów i buntów, które wyprowadzały ją z równowagi i rodziły w niej marzenia, tudzież przywidzenia jak najgorsze.
Potem dostała dziwnych napadów dewocyi chorobliwej; ogarnęło ją jakieś pożądanie złudzeń, oraz kłamstwa, żądza szczęścia natychmiastowego, na myśl, iż niesprawiedliwości i krzywdy, ponoszone w tem złem życiu doczesnem, otrzymają nagrodę w życiu przy szlem, nagrodę w postaci wiecznych rozkoszy w raju.
W owej to właśnie epoce przypadały te utarczki z Pascalem, te burze, któremi go tak męczyła, pragnąc zabić jego genialnego ducha.
Na szczęście przecież zawróciła na owym zakręcie drogi, uznała w nim swego pana i mistrza, który ją zdobył dla siebie ową straszną lekcyą o życiu, lekcyą, daną owej nocy, burzą wstrząsanej.
Odtąd wpływ otoczenia zaczął na nią oddziaływać wszechpotężnie, przemiana poszła krokiem szybszym: ostatecznie uzyskała i równowagę duchową i stała się rozsądną i zgodziła się na takie życie, oraz istnienie ziemskie, jakiem ono jest, podczas gdy przyświecała jej nadzieja, że ostatecznie z czasem suma pracy ludzkiej wyzwoli pewnego dnia świat z pęt zła i boleści!
Była kochana i kochała, została matką i zrozumiała wszystko.
Nagle przypomniała sobie ową noc, którą to razem przepędzili na klepisku.
Słyszała jeszcze siebie, jak narzekała pod sklepieniem, usianem gwiazdami: przyroda okrutna, ludzkość obrzydliwa, bankructwo wiedzy, konieczność zatopienia się w Bogu i w tajemnicy, w nieświadomości. Poza zupełną nicością nie istnieje trwałe szczęście.
Potem słyszała znowu, jak zaczął mówić Pascal i wypowiadać swoje credo, postęp i rozwój rozumu dzięki wiedzy; jedynie możliwe dobrodziejstwo z prawd, zdobywanych powoli, a na stałe; przekonanie, że suma owych prawd, stale powiększana, powinna ostatecznie dać człowiekowi nieobliczoną wszechwładzę, błogość, a kto wie nawet, czy nie szczęście.
Wszystko się krystalizowało w wierze gorącej w życie.
Jak on się wyraził, należało zawsze iść z życiem, które też zawsze kroczy naprzód.
Nie trzeba się spodziewać żadnego odpoczynku, żadnego spokoju w braku wszelkiego ruchu, w braku, jaki daje nieświadomość; żadnej ulgi w chwilach, gdy się chcemy cofać i cofamy wstecz.
Powinno się mieć umysł silny i skromność, dzięki której można sobie powiedzieć, że jedyną nagrodą w życiu jest świadomość dzielnego trybu życia, połączonego z wypełnianiem sumiennem obowiązków, jakie życie na człowieka nakłada.
Wówczas zło spada jedynie do poziomu na razie niewyjaśnionego wypadku, a ludzkość, z bardzo wysoka, wygląda jak niezmierny mechanizm, będący w ciągłym ruchu i pracujący z tem przeznaczeniem, by pracować wiecznie.
Dlaczegożby robotnik, który znika po ukończonym dniu pracy, miał przeklinać całe dzieło dlatego tylko, że nie mógł ni ujrzeć ni osądzić jego zakończenia? A nawet, gdyby nie miało być końca, dlaczego się nie rozkoszować radością, jaką zawsze czyn daje, jaką daje żywy ruch naprzód, słodycz snu po trudach przeciągłych oraz ustawicznych?
Dzieci będą prowadziły w dalszym ciągu pracę ojców, w tym jedynie celu przychodzą one na świat i dlatego tylko się je kocha, za owe obowiązki życia, które się im przekazuje, a które znowu one z kolei przekażą swym następcom.
Od tej chwili już nastała zgoda czujna, biorąca udział chętny wspólnym trudzie, bez żadnych buntów owego „ja,“ które zawsze wymaga dla siebie jakiegoś szczęścia wyłącznego.
Pytała teraz siebie samej, czy nie odczuwa smutku, który ją dusił i przestraszał ongi, gdy myślała o tem, co będzie po śmierci. Teraz już owa myśl o świecie pozagrobowym nie prześladowała jej tak, jak dawniej, aż do męczarni istotnych.
Poprzednio chciała niemal gwałtem wydrzeć niebu tajemnicę przeznaczenia. Rodził się w niej jakiś smutek nieskończony z powodu, że istniała, choć nie wiedziała, dlaczego istniała.
Po co się przychodzi na ziemię?
Co za znaczenie posiada ów byt marny, bez równości, bez sprawiedliwości, byt, wydający się jej poprostu zmorą, duszącą podczas nocy gorączkowej?
Ale teraz gorączka już zniknęła; Klotylda z odwagą i spokojem mogła myśleć o tych wszystkich rzeczach. Być może, iż owo dziecię, które miało być jej dalszym ciągiem, odpychało od niej wszelkie obawy przed śmiercią.
Lecz i ta myśl, że trzeba żyć dla samego wysiłku życia, dodawała jej niemało równowagi; do pierwszej zaś dołączała się i druga myśl, iż jedyny spokój możliwy na tym świecie zasadzał się właśnie na świadomości radosnej, że człowiek usiłuje żyć i owo usiłowanie spełnia.
I tutaj powtórzyła Klotylda jedną z uwag Pascala, którą wypowiadał zawsze, ilekroć razy widział chłopa, powracającego z pola z miną zadowoloną. „Oto człowiek, któremu zagadnienie o świecie pozagrobowym z pewnością nie spędzi snu z powiek.“
Doktór chciał przez to wyrazić się, że takie zagadnienie błąka się jedynie i torturuje wyłącznie mózgi zgorączkowane próżniaków. Gdyby wszyscy wypełniali swoje obowiązki, wszyscy spaliby spokojnie.
Klotylda sama na sobie odczuła istotnie potęgę, wszechpotęgę, pełną dobrodziejstwa, jaką wywarła praca na jej cierpienia, oraz jej żałobę.
Od chwili, gdy Pascal nauczył ją, by każdej godzinie dnia nadała jakieś odmienne przeznaczenie, ale nadała koniecznie i pracowała koniecznie, od chwili zwłaszcza, gdy została matką, bezustanku zajętą swem dziecięciem, już nie odczuwała nadal gorączki nieświadomości, gorączki, która mroziła, niby wiatr zimny, jej gardło.
Bez żadnego wahania pozbyła się wszelkich marzeń niepokojących, a jeżeli jeszcze dręczyła ją jaka obawa; jeżeli jaka przykrość codzienna napełniała jej serce, znajdowała podporę, tudzież opokę jak najskuteczniejszą w tej myśli, że dziecię jej ma już o jeden dzień więcej, a nazajutrz jeszcze będzie miało więcej o dzień jeden tak, iż dzień po dniu, karta po karcie życie jego będzie się rozwijało.
To ją wywyższało ponad wszelkie smutki i nieszczęścia.
Miała pole do działania, miała przed sobą cel i czuła jakąś błogość niewymowną a szczęśliwą, będąc przekonaną, że czyni to, po co ją tutaj na ziemię przysłano.
Tymczasem nawet w tej minucie zrozumiała, że fantastyczność jeszcze w niej całkowicie nie zamarła.
Jakiś szmer lekki zakradł się właśnie do sali wśród tego głębokiego milczenia, Klotylda podniosła głowę: co to za pośrednik boski przeleciał w tej właśnie chwili? Być może właśnie, że jej drogi nieboszczyk, którego właśnie opłakiwała, a który chciał na nią w danej chwili wywrzeć swój wpływ pożądany.
Zawsze więc przecież była jeszcze nieco owem dawniejszem dziecięciem wierzącem, ciekawem tajemnicy, czującem potrzebę nieświadomą zagłębiania się w tajemnicy.
Dała zatem upust owej potrzebie, tłómacząc ją w sposób naukowy.
Jakkolwiek bowiem pewnem jest, iż wiedza rozszerza ustawicznie granice świadomości ludzkiej, to jednak pozostanie faktem, iż nigdy nie zdoła owych granic przekroczyć. I na tem właśnie Pascal opierał interes, jak ma życie dla człowieka, interes jedyny, polegający na pragnieniu, by bez przestanku wiedzieć coraz więcej.
Stąd przeto Klotylda przypuszczała istnienie sił nieznanych, w których świat się orzeźwia, istnienie niezmiernej, a tajemniczej dziedziny, dziesięć razy obszerniejszej, aniżeli dziedzina już pozyskana, istnienie nieskończoności niewyzyskanej, którą ludzkość wieków przyszłych bez wątpienia będzie przebiegała, nie mogąc atoli dosięgnąć końca. Bezwątpienia, istnieje tam pole dosyć obszerne, na którem wyobraźnia łatwo potrafi się zbłąkać.
Z epoki, kiedy jeszcze oddawała się marzeniom, pozostało jej jeszcze pragnienie gorące, że istota każda, wznosząc się w światy pozagrobowe, pragnie stracić z oczów świat widzialny i zadowolnić złudzeniem, iż pojawi się zupełna sprawiedliwość i szczęście.
Ale teraz nawet i te pozostałości znikały; znikał bezpowrotnie ów obłęd dawny, owe dawne rojenia mgliste, ponieważ przychodziła do przekonania, że ludzkość nie może się obyć bez pociechy, jaką daje stale kłamstwo, a raczej ułuda.
Wszystko się w niej szczęśliwie wyrównywało.
Na schyłku epoki, przemęczonej wiedzą i niespokojnej z powodu zwalisk, jakie ta ostatnia po sobie zostawia, przestraszona widokiem zbliżającego się nowego wieku, żywiąca życzenie gorące, by nie pójść za daleko, a rzucić się raczej w tył, Klotylda czuła się szczęśliwą że posiada równowagę i zamiłowanie do prawdy, pogłębione dzięki rozmyślaniu nad niepoznawalnem.
Jeżeli sekciarze uczeni dobrowolnie skracają widnokrąg, by się ściśle trzymać zjawisk dotykalnych, Pascal pozwolił jej, istocie dobrodusznej i prostej, aby także zajmowała się i tem, czego nie wiedziała i czego nigdy się nie dowie.
I w razie, gdyby credo Pascala tworzyło istotnie wniosek logiczny całego dzieła, wieczne zagadnienie życia pozaświatowego, które ona wciąż jeszcze łączyła z niebem, otwierałoby wobec rodzaju ludzkiego wrota nieskończoności, wobec, rzecz prosta, rodzaju ludzkiego, idącego ustawicznie naprzód.
Potem zawsze trzeba się uczyć, zgadzając się już z tem, iż się nigdy wszystkiego nie pozna, a czyż się nie równa chęci życia, życiu samemu owo zwątpienie wieczne i nadzieja wieczna?
Nowy szmer, jakby podmuch wiatru, który przeleciał, jakby pocałunek czuły, złożony na jej włosach, nakazał się Klotyldzie uśmiechnąć. On był tutaj z pewnością wszelką.
I wszystko u niej w ten sposób wywoływało czułość niezmierną, nadpływającą zewsząd, a podtrzymującą jej istotę.
Jaki on był dobry i wesoły, a jakąż miłość bliźniego posiadał dzięki swej namiętności do życia!
I on sam zresztą, być może, był również marzycielem, ponieważ żywił jedno z najpiękniejszych marzeń, ową wiarę silną w świat wyższy, oraz lepszy, kiedy to wiedza uposaży człowieka we władzę niezmierną, na wszystko się zgadzać, wszystko zużytkowywać jako szczęście, wszystko wiedzieć i wszystko przewidzieć, przyrodę sprowadzić na poziom niewolnicy, żyć w spokoju inteligencyi zadowolonej.
Oczekując tego, praca, wykonywana z ochotą i uregulowana, zapewniłaby zdrowie bez wyjątku wszystkim. Być może, iż i cierpienie będzie można z czasem również zużytkować.
I wobec owej pracy niezmiernej, wobec owej sumy żyjących, złych i dobrych, zasługujących na podziw z powodu odwagi i pilności, widziała wyłącznie ludzkość braterską, dla której żywiła pobłażanie bezgraniczne, litość nieskończoną i gorące miłosierdzie. Miłość, jak słońce, użyźnia ziemię, a dobroć jest rzeką wielką, kędy spływają razem wszystkie serca.
Klotylda szyła już zapewne ze dwie godziny, wciąż regularnym ruchem ręki, marzenia jej zaś przez ten czas się rozpierzchły. Ale też przyszyła już tasiemki do kaftaników i naznaczyła także nowe pieluszki, zakupione dnia poprzedzającego.
Ukończywszy szycie, wstała, chcąc uporządkować ową bieliznę.
Na dworzu, słońce już schylało się ku zachodowi, promienie złote wciskały się jeszcze przez szpary i szczeliny, ale były już bardzo cienkie i bardzo blade.
W pokoju zapanował już taki mrok, iż Klotylda zaledwie widziała dokoła siebie i musiała otworzyć jedną, z okiennic, poczem na chwilę zadumała się, patrząc na nagle odsłonięty rozległy widnokrąg.
Upał wielki już ustał; wietrzyk leciuchny przelatywał ponad ziemią, podczas gdy niebo było błękitne, piękne bez jednej nawet chmurki.
Po lewej stronie rysowały się z dokładnością niesłychaną nawet najmniejsze kępy drzew, wśród czerwonych niby krew odłamów i gruzów skalnych Seille’y; podczas gdy po stronie prawej, poza wyżyną Świętej Marty, dolina Viorne’y ciągnęła się w nieskończoność, obrzucona złotem roztopionem zachodzącego słońca.
I znowu po upływie jakiejś chwili Klotylda obrzuciła spojrzeniem wieżę Świętego Saturnina, całą również wyzłoconą od promieni słonecznych i górującą ponad miastem zaróżowionem; i już, już się cofała od okna, gdy nagle zatrzymało ją i przykuło przy oknie widowisko niezwykłe.
Oparła się za tem na łokciu i przez czas dłuższy jeszcze patrzyła wdal, przed siebie.
Oto tam, tuż przy torze drogi żelaznej czerniało ogromne zbiegowisko ludzi, napływających wciąż i wciąż w obręb dawnego Jeu de Mail. Tłum zwolna potężniał, ale też i nieruchomiał, oraz ustalał się w miejscu.
Klotylda przypomniała sobie natychmiast o ceremonii dzisiejszej i domyśliła się, że to właśnie teraz babka Felicyta przystępuje tam do założenia pierwszego kamienia węgielnego owego Schronienia imienia Rougonów. która ma być pomnikiem zwycięskim, a tryumfującym. przeznaczonym do rozsławienia chwały rodziny i przekazania jej wiekom przyszłym, oraz przyszłym pokoleniom.
Już od tygodnia robiono przygotowania niezmierne; mówiono nawet o cebrzyku srebrnym i srebrnej kielni, któremi staruszka miała się własnoręcznie posługiwać, mimo swoich lat ośmdziesięciu, przeciwnie, nawet się niemi niepomiernie chlubiąc.
Jedna przedewszystkiem okoliczność napełniała ją dumą iście królewską. Oto cieszyła się, że zdobywała Plassans już poraz trzeci w swem życiu i to jeszcze całkowicie, niepodzielnie.
I nie mogło dziać się inaczej, skoro szło tutaj o rzecz taką, jak Schronienie.
W ten sposób bowiem zmuszała miasto całe, wszystkie trzy dzielnice, by się zgromadziły dokoła niej, jako punktu środkowego; by utworzyły je, orszak przyklaskujący i dziękczynny, by biły jej pokłony jako dobrodziejce.
W samej rzeczy umiała tak zręcznie pokierować tokiem wypadków, iż w uroczystości miał wziąć udział i komitet dam-opiekunek, wybrany z pomiędzy dam najarystokratyczniejszych dzielnicy świętego Marka, dalej delegacye stowarzyszeń robotniczych ze Starego Miasta, wreszcie wydatniejsze osobistości z nowej dzielnicy, adwokaci; notaryusze, lekarze, nie licząc tłumu, potoku ludzi, używających wywczasu niedzielnego, korzystających zatem zamienienia owej rzeczywistości w podniosłą dla siebie rozrywkę.
W pośrodku zaś tego tłumu, w chwili swego tryumfu największego Felicyta stała jeszcze dumniejsza, niż zazwyczaj, ona, która była jedną z monarchii za czasów drugiego cesarstwa, wdowa, nosząca godnie żałobę po rządzie, rozpadłym w gruzy, teraz zwyciężyła znowu rzeczpospolitą, zmuszając ją w osobie podprefekta do tego, by przybyła tutaj pozdrowić ją i podziękować.
Z początku uchwalono, że zabierze głos jedynie mer, przedstawiciel miasta, lecz od wczoraj było już prawie pewnem, iż przemówi również i sam podprefekt.
Z tak daleka Klotylda mogła dostrzedz i rozróżnić jedynie tłum ogromny surdutów czarnych i sukien jasnych, skąpanych w promieniach słonecznych.
Potem z odległości doleciały urwane dźwięki muzyki, muzyki, wykonywanej przez wiejską orkiestrę amatorską, wiatr przynosił chwilami dźwięki tonów, wygrywanych na trąbach.
Teraz już odeszła Klotylda od okna i otworzyła wielką szafę dębową, by ułożyć tam swoją robotę, przez chwilę porzuconą na stole.
W owej to właśnie szafie, niegdyś pełnej rękopismów doktora, teraz ułożyła bieliznę dla dziecka, choć jeszcze zostało bardzo dużo próżnego miejsca.
To też obecnie wydawała się pustą, ogromną, wprost potworną; a na półkach odsłoniętych i nagich leżały teraz jedynie delikatne fartuszki, kaftaniczki maleńkie i drobne czepeczki, małe śliniaczki, koszulki niewielkie, słowem cała ta bielizna delikatna, lekka niby piórka pisklęcia, spoczywającego jeszcze w gniazdeczku.
Tam, gdzie ongi spoczywało na półkach tyle myśli poważnych; tam, — gdzie przez trzydzieści lat wytrzymałej i uporczywej pracy człowieka uczonego, zebrało się tyle wiedzy, teraz widniał jedynie stos niewielki skrawków i resztek papierów zapisanych, oraz ubranka i bielizna, której na razie się nie używało, zachowując na przyszłość.
Stara szafa, acz znać było po niej wiek zamierzchły, wyglądała dzięki temu niejako na młodszą i odświeżoną.
Skoro Klotylda ułożyła już na półkach kaftaniczki i koszule, spostrzegła właśnie w wielkiej kopercie resztki dokumentów, które po wyjęciu ich z ognia i ugaszeniu, zebrała razem i schowała w ową kopertę.
I nagle przypomniała sobie o prośbie doktora Ramonda, który jeszcze wczoraj przyszedł do niej, aby ją umyślnie błagać o zobaczenie, czyby wśród owych szczątków nie było jakiegoś fragmentu, tworzącego możliwą całość, przedstawiającą wartość naukową.
Ramond zatem był zrozpaczony, straciwszy tak nieoszacowane rękopismy, zapisane mu przez mistrza.
Natychmiast po zgonie Pascala usiłował spisać treść ogólną tych wszystkich teoryj, które słyszał z ust umierającego, zdobywającego się nawet w godzinę śmierci na bohaterski wysiłek gwoli wiedzy; ale zdołał sobie przypomnieć jedynie urywki przelotne, do połączenia i uzupełnienia których potrzeba było studyów całkowitych i zaokrąglonych, całego nawału spostrzeżeń, robionych z dnia na dzień, wyników już zdobytych i praw, oraz wniosków już sformułowanych.
Strata więc okazała się straszną i niepodobna jej było powetować; całą pracę należało więc rozpoczynać od początku; Ramond zaś narzekał i biadał, iż posiada jedynie luźne wskazówki, którędy kroczyć należy.
Jego zdaniem, zniszczenie owych dokumentów cofało wiedzę o lat dwadzieścia, choć i tak dużo, bardzo dużo upłynęłoby czasu, zanim zrozumianoby i zaczęto zastosowywać w praktyce pomysły samotnika-pioniera, którego prace zniszczyła katastrofa dzika i głupia.
Drzewo genealogiczne, jedyny dokument, który ocalał, leżał schowany w kopercie, tuż obok innych szczątków, pozostałych po pozostałych dokumentach.
Klotylda przyniosła to wszystko i rozłożyła na stole w pobliżu kołyski.
Gdy powyjmowała wszystkie szczątki, jeden za drugim, stwierdziła, czego zresztą już dawniej była niemal pewną, że nie pozostała całą ani jedna karta rękopismu, ani jedna notatka nie dochowała się w ten sposób, by można było wyczytać z niej sens ogólny.
Widniały już tylko ułamki, kawałki papieru, do połowy spalonego i szczerniałego bez dalszego ciągu.
Ją przecież, w miarę jak czytała, zaczynały coraz bardziej zajmować owe zdania niedokończone, owe stowra, do połowy zniszczone przez ogień, owe okresy, których sensu żadną miarą dojść nie było można.
Ale w tej właśnie chwili przypomniała sobie o owej nocy, burzą wstrząsanej; zdania zaczęły się w pamięci uzupełniać, ustawiać, porządkować, wyraz, nawet do połowy tylko ocalony, wywoływał w pamięci osobistości i historye całe tych osób.
Między innemi, z samego początku ujrzała imię Maksyma; to też odrazu myśl jej pobiegła ku temu bratu, samolubowi, temu bratu, który i trafem losu i z własnej woli przez życie całe pozostał dla niej obcym zupełnie.
Śmierć jego, przed dwoma zaszła właśnie miesiącami, nie wzruszyła jej nic a nic.
W dalszym ciągu odnalazła jakiś wiersz jeden, do połowy zamazany i ledwo czytelny, w którym widniało nazwisko jej ojca; wspomnienie o nim sprawiło Klotyldzie przykrość prawdziwą.
Dowiedziała się bowiem z pewnością wszelką, żadnej nie ulegającą wątpliwości, że ojciec zagarnął i majątek i pałac syna, dzięki jedynie wspólniczce swojej, Róży owej, tak słodkiej i niewinnej, siostrzenicy jego fryzyera, zapłaconej poprostu za to, by Maksyma narazić na pokusę, a w ten sposób wpędzić go szybko do grobu.
Wtem przesunęły jej się przed oczyma inne imiona: jej stryj Eugeniusz, dawny wicecesarz za Napoleona III, teraz także już leżący w grobie; potem jej kuzyn Sergiusz, proboszcz w Saint-Eutrope, o którym słyszała właśnie wczoraj, iż umiera na suchoty, strasznie wyniszczony i schorzały bez ratunku.
Każdy szczątek tedy ożywiał ją i nasuwał jej coraz to świeższe wspomnienia; cała rodzina, już wygasła niemal, a połączona węzłami ścisłemi, powstała niby żywa z owych popiołów czarnych, z owych szczątków zwęglonych, na których widniały czarne, pozostające bez żadnego związku litery.
Wówczas także zdjęła Klotyldę ciekawość rozwinięcia na stole i przyjrzenia się Drzewu Genealogicznemu.
Gdy wyprostowawszy wszystkie zagięcia, zaczęła się przyglądać owemu dokumentowi, ogarnęło ją wzruszenie niezmierne; jakieś rozrzewnienie wstrząsnęło nią całą na widok owego papieru, lat tyle wciąż przechowywanego przez mistrza i oglądanego niemal codziennie, a kiedy przeczytała notatki, ołówkiem skreślone przez Pascala na kilka minut przed śmiercią, łzy napływać jej zaczęły do oczów.
Ach z jakiem męztwem nieporównanem zapisał datę swojej śmierci! Jak silnie równocześnie słowa wzruszone i drżące, oznajmiające o narodzinach dziecięcia, odźwierciadlały jego rozpacz, iż umierać musi, jego żal za życiem!
Drzewo rosło, rozgałęziało swe konary, rozmnażało swe liście; to też Klotylda zadumała się długo, bardzo długo, przypatrując się mu z uwagą i powtarzając sobie nie raz jeden, iż całe dzieło mistrza się tam skrystalizowało, w owym wzroście i rozroście ich rodziny, uporządkowanym i popartym dokumentami.
Słyszała jeszcze echo słów, któremi objaśniał każdy wypadek dziedziczności; przypomniała sobie dokładnie jego wykłady. Nadewszystko przecież zajęły ją dzieci.
Kolega, któremu doktór posłał list aż do Noumei z prośbą o wiadomości co do dziecięcia, zrodzonego z małżeństwa Stefana na galerach, ostatecznie po długiej zwłoce odpisał; objaśnił atoli tylko co do płci dziecięcia: była to córka, jak się zdaje, zupełnie zdrowa.
Oktawiusz Mouret zaś niestety stracił swoją córeczkę, bardzo wątłą i słabowitą, podczas gdy jego synek maleńki chował się wyśmienicie i rozrastał, jak na swój wiek, bardzo dobrze.
Wreszcie nie trzeba zapominać o Valqueyres. To był zakątek, stale pełen zdrowia rzeźkiego i siły, zakątek płodności niezwykłej. Zona Jana przez ciąg lat trzech miała dwoje dzieci, a trzecie nosiła już pod sercem. Owo całe gniazdo piskląt rosło wspaniale w promieniach słońca południowego, na ziemi urodzajnej oraz tłustej; ojciec tymczasem pracował, a matka w domu skrzętnie gospodarowała, gotowała i pielęgnowała zamorusanych bębnów. Było tam dosyć nasienia na zasiew i sporo pracy, aby naprawić świat.
Klotyldzie zdawało się, że w tej chwili słyszy głos Pascala:
— Ach! nasza rodzina, co też się z niej stanie i na kim ona ostatecznie wymrze?
I wciąż jeszcze Klotylda marzyła, patrząc na drzewo genealogiczne i przedłużając w przyszłości jego ostatnie gałęzie.
Kto wie, skąd tutaj wystrzeli gałęź zupełnie zdrowa? Być może właśnie, iż tkwił tam w zarodku mędrzec i mocarz oczekiwany.
Krzyk lekki wyrwał Klotyldę z zamyślenia.
Muślin kołyski zdawał się niejako wydymać jakimś powiewem; stało się to z powodu dziecka, które raz się już obudziwszy, krzyczało i rzucało się na wszystkie strony.
Natychmiast złapała je i podniosła wesoło w górę, by się skąpało w promieniach złotych zachodzącego słońca.
Dziecię jednak wcale nie okazało wrażliwości na piękność owego dnia zachodzącego; jego oczęta, małe i błędne, odwracały się od rozległego widnokręgu niebieskiego, podczas gdy otwierało wciąż swój dzióbek różowy, wielki, podobny do ptasiego, a wiecznie zgłodniały.
A płakał tak głośno i miał tak żarłoczny wyraz twarzy, że Klotylda postanowiła nakarmić go po raz wtóry. Zresztą i mogło się mu chcieć jeść, gdyż już nie ssał przynajmniej od trzech godzin.
Klotylda zasiadła teraz ponownie przy stole.
Dziecko posadziła na kolanach; mimo to przecież wcale się ono nie uspokoiło i krzyczało coraz to głośniej, niecierpliwiąc się niepomiernie; matka atoli spoglądała na nie z uśmiechem, równocześnie zaś rozpinała swą suknię. Ukazała się więc za chwilę pierś, pierś krągła i toczona, zaledwie nieco wzdęta od pokarmu.
Wówczas dziecko już odczuło wszystko, podniosło się i poruszyło nogami. A gdy młoda matka przysunęła mu buziak, malec okazał zadowolenie niezmierne, przysunął się jeszcze bliżej, okazując apetyt jegomościa, który chce żyć. Ssał szybko i ochoczo, pełnemi ustami. Potem zadowolony, ożywiony nadto pokarmem ciepłym, który zalewał mu gardziołko, podniósł rączkę w górę i trzymał ją niby sztandar wyprostowaną. Klotylda zaś wciąż się uśmiechała, widząc, iż jest tak silny, oraz z mocą taką ciągnie z niej pokarm.
Kiedy rozpięła stanik i ukazała się pierś jej, jej nagość matczyna, zajaśniała wówczas także inna jej tajemnica, jedna z najbardziej ukrywanych, a rozkosznych: zgrabny naszyjnik o siedmiu perłach, gwiazdach mlecznych, które mistrz włożył na jej szyję w dniu biedy i nędzy, uniesiony żądzą, namiętną obdarowywania.
Od chwili, gdy ów klejnot tam się znalazł, nikt go już więcej nie oglądał.
Wcielił się niejako w jej wstydliwość i stał się cząstką jej dziecięcej, jej zachwycającej istoty. I przez cały czas, gdy dziecię ssało, matka patrzyła na ów naszyjnik, rozczulona i przypominająca sobie pocałunki, których woń ciepła jeszcze ją otaczała.
Nagle silniejsze dźwięki muzyki, dobiegające z daleka, zadziwiły Klotyldę.
Obróciła głowę i spojrzała na okolicę, płowo-złocistą dzięki zachodzącemu słońcu.
Ach! tak to owa ceremonia, to ów kamień węgielny, który tam zdala kładą!
I powrotnie skierowała oczy na dziecię swoje, ponownie zatopiła się w rozkoszy, jaką jej sprawił jego apetyt wyborny. Podsunęła sobie stołeczek, aby oprzeć na nim jedną nogę, łokciem zaś wsparła się na stole, tuż przy drzewie genealogicznem i zczerniałych szczątkach dokumentów.
Myśl jej błąkała się, unosząc się w przestworach niebiańskich, równocześnie zaś czuła, że jej cząstka najlepsza, ów pokarm czysty coraz bardziej czyni jej własnością ową istotę drogą, wyszłą z jej łona.
Ona, matka, podczas gdy dziecię ssało życie swoje, marzyła już o przyszłości.
Co się z niego stanie, skoro ona z poświęceniem wszystkich sił swoich, zrobi go wielkim i silnym?
Czy będzie uczonym, który odsłoni światu choć cząstkę prawdy wieczystej; czy wodzem, opromieniającym chwałą kraj rodzinny; albo może, co jeszcze lepiej, jednym z owych patryarchów ludu, którzy uśmierzają namiętności i wymierzają sprawiedliwość.
I były to marzenia, jak każdej matki, przekonanie, że zrodziła oczekiwanego wielkiego człowieka; w owej zaś nadziei, w owem przekonaniu uporczywem każdej matki o niezawodnym tryumfie swego dziecka, tkwiła nadzieja, równająca się życiu samemu, przekonanie, które daje ludzkości odżywczą siłę, tudzież ochotę do życia.
Czem będzie owo dziecię?
Patrząc na niego, usiłowała wynaleść podobieństwa. Po ojcu wzięło, bezwątpienia, czoło i oczy, coś wzniosłego i silnego w uformowaniu czaszki. Siebie samą znowu poznawała w jego usteczkach zgrabnych i delikatnym podbródku.
Potem atoli, już zaniepokojona, wyszukiwała podobieństwa jeszcze do innych, strasznych przodków, tych wszystkich, którzy byli zapisani na Drzewie, roztaczającem wszędzie prąd dziedziczności. Czyż może będzie przypominało tego lub owego, albo może jeszcze innego?
Wiara w życie, wpojona w niej przez mistrza, nadawała jej mnóstwo odwagi, niewzruszalności i męstwa. Co tam znaczą nieszczęścia, cierpienia, niechęci! Zdrowie zawsze tkwi w trudzie z pracy ogólnej, w onej sile, która zapładnia i rodzi. Trud nie poszedł na marne, skoro na samym końcu miłości znalazło się dziecię. Od tej chwili nadzieja nie zagasła ani na chwilę, mimo ran otwartych, mimo czarnego obrazu występków ludzkich.
Oto życie wieczne, życie pożądane, życie, które zmusza, by je uważać za dobre, skoro ludzie żyją. z takim zachwytem, wśród niesprawiedliwości i męczarni.
Tu mimowoli rzuciła Klotylda okiem na Drzewo przodków, rozwinięte tuż przy niej.
Tak, wiała z niego groźba, tyle zbrodni, tyle błota, wśród tylu łez i wśród takiej dobroci cierpiącej! Taka mięszanina nadzwyczajna przymiotów świetnych i jak najgorszych, ludzkość w pomniejszeniu ze wszystkiemi właściwościami, oraz walkami wszystkiemi! Trzeba było się doprawdy zapytać siebie samej, czy nie lepiej stałoby się, gdyby piorun wymiótł całe to gniazdo zepsute i marne.
I po tylu Rougonach strasznych, po tylu wstrętnych Macquartach urodził się jeszcze jeden! Życie, dbałe jedynie o przedłużenie gatunku, nie zawahało się tworzyć dalej jednego więcej. Szło ono całkiem prosto do celu, stosując się do własnych praw, nie dbając o hypotezy, wciąż niezmordowanie pracując. Nawet odważając się na wytwarzanie potworów, musiało rodzić nowe istoty, choćby to byli waryaci i chorzy, boć ostatecznie pewnego białego poranku muszą się pojawić i zdrowi i mądrzy.
Zycie, życie, które się toczy, wciąż wijąc dalej nić swoją i rozpoczynając na nowo, ku celowi nieznanemu! Życie, w którem się kąpiemy, życie, pełne sprzeczności, zawsze ruchliwe i niezmierzone, niby morze bez granic!
Serce Klotyldy przepełniała radość matczyna, z powodu, że małe, łakome usteczka wciąż jeszcze piły. Radość owa równała się modlitwie i błaganiu. Dziecku nieznanemu tak, jak bogu nieznanemu!
Oby tylko nie był Antychrystem, demonem niszczycielem, bestyą zapowiadaną, która pochłonęłaby ziemię, skalaną żądzami nieczystemi.
Życie zaś mimo to potoczy się dalej, należy jeszcze być cierpliwym tysiące lat, zanim ukaże się drugie dziecię, dobroczyńca-Zbawiciel.
Ale dziecię już wyssało pierś prawą, ponieważ jednak się gniewało, Klotylda obróciła je i dała mu do ssania lewą pierś.
Potem zaczęła się śmiać, miała bowiem nadzieję w przyszłość. Matka karmiąca równa się światu, wciąż odnawianemu i zbawionemu.
Pochyliła się nad dziecięciem, które otwierało swe mętne oczęta, zachwycone i spragnione światła. Co powie owa istotka, dla której bije jej serce pod piersią, którą ssie? Co też za słówko dobre wymówią usteczka tego niemowlęcia? Za jaką sprawę odda ono krew, gdy wyrośnie na człowieka, silnego dzięki mleku, teraz wyssanemu. Być może, nic nie powie i skłamie podczas gdy ona teraz jest tak szczęśliwa, bo mu ufa!
I na nowo zdaleka dobiegły fanfary.
To musiała być apoteoza, musiała być chwila, w której, babka Felicyta srebrną kielnią zakładała pierwszy kamień pomnika ku chwale Rougonów. Wielki widnokrąg błękitny, odzwierciedlający niejako wesele niedzielne, należał do tej uroczystości. I wśród milczenia, dnia gorącego, spokoju i samotności, jakie panowały w sali, Klotylda uśmiechała się do dziecięcia, które wciąż ssało z rączką małą w powietrzu, wyprostowaną i przypominającą sztandar — sztandar życia.

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.