Dzieci wieku/Tom II/Rozdział IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dzieci wieku |
Wydawca | Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1883 |
Druk | S. Orgelbranda Synowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wypadki opisane w spokojnem od lat wielu miasteczku, w którem życie płynęło nigdy nie zmieniającem się i powodzią żadną nie grożącem korytem, cicho a prawidłowie — niesłychane robiły wrażenie. Ludzie nawykli spać i drzemać, budzić się z biciem zegaru na Farze i zawsze jedne w tych samych surdutach widzieć przeciągające przez rynek postacie, padali pod nawałem nowości i nadzwyczajności, które groziły zmianą fizyognomii tego najcichszego w świecie kąta. Apteka była sprzedana — i komuż człowiekowi zagadkowemu, przybłędzie, którego nikt w świecie nie znał; Skalscy wynosili się na wieś, jakiś baron galicyjski stał w hotelu i siedział tu nie wiedzieć czego, znosząc się tajemniczo z różnemu osobami; Mylius najzacniejszy w świecie człowiek, wygnał z domu wychowańca, którego kochał jak własne dziecko, sierotę przytuliła pani Pauze. Pan Roger Skalski chodził do Gorconiego, posłańców niezliczonych najmowano i wysyłano z listami, wreszcie sam doktór Walter który spadł z deszczem, którego nikt nie znał, o którym nikt nic nie wiedział — intrygował nawet najobojętniejszych.
Nie mogli się mieszkańcy uskarżać na brak zajęcia, a języki też pracowały od rana do wieczora. U pani Pauze sekretarz sądu i pocztmistrz odgadując te hieroglify społeczne, zagadywali się do godziny pierwszej w nocy, oberkelner zasługiwał się, Hanka i Jóźka ruszały ramionami, nadstawiając uszka do dziurki od klucza, pani Pauze wzdychała. Gorconi przybierał minę poważną i tajemniczą — nawet Mordko Szpetny domyślał się różnych w przyszłości kombinacyj, które odbyt wina szampańskiego mogły ułatwić i napisał zamówienie do pana Osterloffa.
Wrzało i kipiało wewnątrz, choć miasteczko na pozór udawało spokojne.
Ze wszystkich może inżynier Szurma najobojętniej na to patrzał, nic go to nie obchodziło, śmiał się słuchając plotek, ruszając ramionami i stawał do swej roboty regularnie o zwykłej godzinie. Odprawiwszy dosyć niegrzecznie Walka, który chciał się do niego wprowadzić, nie widział go już więcej, ale o losach je go i obrotach był bardzo regularnie uwiadamianym, równie jak o codziennej miasteczka kronice.
Dworek najęty przez Szurmę w dość spokojnej uliczce, miał tę niedogodność, że oknami głównemi u których pracował inżynier, wychodził na trotuar więcej uczęszczany niż gościniec. Cały Boży dzień snuli się tędy wszyscy, a że często bywały okna otwarte, kto Szurmę zobaczył schylonego nad robotą, stawał niemając co robić, zaczepiał i miał sobie za obowiązek sumienia odrywać go nieco od skandalicznego trudu, dowodząc, że się zabijał tem siedzeniem.
Ze wszystkich przechodniów najgorliwszą pono o zdrowie Szurmy była panna Apolonia. Nie możemy jej, jako jednemu z dzieciąt wieku odmówić choćby na prędce narysowanej sylwetki. Panna Apolonia miała lat... więcej dwudziestu niezawodnie, a może mniej niż trzydzieści, była wcale przystojna, figurę miała bardzo ładną i kształtną (o czem musiała wiedzieć, bo ubiór ją uwydatniał) twarz rumiana, wesoła, oczy piwne, nosek mały, usta różowe uśmiechnięte i ząbki śliczne. Razem wzięte wszystkie te wdzięki nie były może pięknością, ale stanowiły świeżą i hożą postać, dumna w dodatku warkoczem bujnym prześlicznych włosów, których by jej królowa mogła pozazdrościć.
Dziecko ubogich rodziców, panna Apolonia, wychowywała się na jednej z najpierwszych pensyj w Warszawie, bez kosztu dla nich, bo utrzymująca zakład była daleką krewną jej matki, długo pomagała jej, potem wyszła na własny chleb, niestety — guwernantki.
Zapomnieliśmy dodać, że była znakomitą muzyczką, marzyła nawet po kilku wystąpieniach na cele dobroczynne o artystycznej karyerze, ale się po pierwszych próbach daremnych jej wyrzekła. Zniosła zawód z czołem pogodnem, w piersiach jej biło serce odważne, poszła zarabiać na chleb lekcyami w małej mieścinie, sama jedna, wystawiona na tysiące nieprzyjemności, zmuszona sama czuwać nad sobą i bronić się sama. To jej nadało nieco męzkie, śmiałe obejście się, emancypowane nieco formy. W dodatku jeszcze, któraś z przyjaciółek na pensyi nauczyła ją palić cygarety, zrobił się z tego nałóg, panna Apolonia wyglądała na blumerystkę, ale pomimo to, nikt jej nic zarzucić nie mógł.
Panie zarzucały jej tylko, że za mało zważa na opinią, na formy, na gadania i nic sobie z ludzi nie robi!
Panna Apolonia na to ruszała ramionami, śmiała się wyszczerzając białe ząbki i odpowiadała chłodno.
— Zamąż wyjść ani mi się śniło nigdy, jestem już starą panną, sumienie mam spokojne, a że ludzie sobie gadają dziwolągi o mnie — co mnie to szkodzi? Bardzo złego nie mogą wymyśleć, bo całe moje życie jak na dłoni, zresztą Bóg z niemi. Żebym się zaś miała zamęczać dla tego, aby ludziom dogadzać i świętoszkom buzie zamykać, tego nie uczynię. Nigdym dla nich nie była dosyć skromną, a uczciwi posądziliby mnie o komedyą — wolę być jaką mnie Bóg stworzył.
Stała panna Apolonia w oryginalnym pokoiku w samym rynku, na pół piąterku z balkonem zielono malowanym, u bardzo zacnej rodziny, która ją kochała, jakby do niej należała. Cały dzień biegała dawać lekcye fortepianu i francuzczyzny, bo któż teraz nie męczy tego nieszczęśliwego klawicembału? a wieczorami całe godziny spędzała egzercytując się i rozrywając muzyką.
Wprawdzie arystokracya miasteczka bokiem nieco zwracała się ku pannie Apolonii, córce ekonoma i niezapraszała jej do siebie, ale ona była z tego bardzo szczęśliwa, bo mogła sobie czytać, spać, spacerować, jak się jej podobało. Panna Idalia Skalska utrzymywała, że Apolonia gra bez czucia i młóci po fortepianie — ale to było — jalousie de metier.
Droga którą bardzo często przesuwała się guwernantka na lekcye, prowadziła około samych okien Szurmy. Znali się z sobą dobrze i lubili wzajemnie, chociaż to była wesoła przyjaźń bez żadnej pretensyi z obu stron — panna Apolonia uważała Szurmę niemal za brata i ile razy postrzegła go w oknie, pozdrowić go i zaczepić musiała. Zjawienie się tej figurki zręcznej z cygaretką w ustach, z teczką pod pachą, nie raz zachmurzone czoło inżyniera rozmarszczyło. Rzucał ołówek, opierał się na oknie i tak przegawędzili dobrą chwilę, zapominając się czasem.
Panna Apolonia była obojętnym widzem całego żywota miasteczka, nie miała nadziei mieć w niem żadnego udziału, ale była kobietą ciekawą, wesołą i potroszę bawiło ją to mrowisko.
Jednego z dni tych przebiegała właśnie wedle zwyczaju obok okna Szurmy, którego już dawno jakoś zaczepić nie miała zręczności, rzuciła okiem, inżynier siedział schylony nad robotą i posępny, żal jej się zrobiło tego niezmordowanego pracownika, przykutego w piękne dni letnie między stołem a stolikiem; stanęła przed jego oknem, cień padł na robotę, Szurma podniósł głowę.
— A przecież! odezwała się panna Apolonia, cztery razy przeszłam tędy, niemając szczęścia być postrzeżoną przez pana.
Szurma na pół wychylił się przez okno.
— A ja dziesięć razy najmniej stałem daremnie na czatach, żeby panią zobaczyć?
— Mnie? na cóż się to panu zdało?
— Przynosisz mi pani trochę wesołości z sobą i rzucasz uśmiech jak jałmużnę.
— Jaki dziś pan jesteś grzeczny!
— Nie zawsze? tylko dziś?
— Dziś, szczególniej, jakże! dostałam komplement! dar który mnie się rzadko bardzo trafia i od kogoż? od surowego pana Szurmy.
— Ale trafił się pani nieraz przecie od innych?
— Naprzykład? spytała panna Apolonia.
— Zdaje mi się, że swego czasu nie skąpił ich pani pan Roger Skalski.
— A! to było wcale co innego, odpowiedziała raźno panna — panu Rogerowi zdawało się, że sobie ze mnie łatwo będzie mógł żartować, bom bezbronna, i...
— Dostał odprawę.
— Nie mówmy o tem, teraz się z nim nie znamy.
— Wiesz pani, że wyjeżdżają na wieś?
— Wszystko wiem, odparła, uśmiechając się panna Apolonia — nowiny tych dni, plotki, domysły. — Chodząc po domach, miarkujesz pan, żem się ich dobrze nasłuchać musiała. Nigdyśmy jeszcze tyle nowin na raz nie mieli.
— Cóż pani o tem wszystkiem sądzisz?
— Dla mnie to tak obojętne!
— Ale to nam miasteczko wywróci do góry nogami.
— Wróci ono jutro na nogi jak kot zrzucony z piętra, śmiejąc się zawołała panna Apolonia. W istocie tracimy tylko Skalskich, którzy jak najmniej udzielali się miasteczku, a zyskujemy jakiegoś dziwaka.
— No — tracimy też i Walka.
— Czy to strata? i myślisz pan, że ten geniusz opuści nas w istocie? Wątpię, żeby miał dosyć energii i męztwa. Żal mi tylko — Myliusa.
— A! żal go pani! uśmiechając się dziwnie, rzekł Szurma.
Panna Apolonia zarumieniła się niewiedzieć czego. Szurma się uśmiechnął.
— Pani by go było najłatwiej pocieszyć!
— Mnie? spytała panna, a to jak?
— Spojrzyj pani nań łaskawie tylko, wiem, że jest wielkim jej wielbicielem.
— Czy pan w tem widzisz co złego?
— Nie — żal mi go, że tak stary.
— Ale czyż w istocie tak stary? naiwnie spytała panna Apolonia.
— To wiem, żywo przerwał Szurma, że mogła byś go pani papą nazywać.
— A ja panu powiem — zawołała kobieta, że w moich oczach takim się nie wydaje.
Szurma spuścił głowę.
— Wie pani co z tego wyniknąć może? rzekł cicho.
— Nie domyślam się.
— Sam jest, nudzi się, pani mu się podobasz, znajdujesz go nie starym, on kiedyś zbierze się na odwagę oświadczenia jej, pani na męztwo przyjęcia afektu i — gotowe wesele.
— To nie ma sensu! zawołała Apolonia, ale przypuściwszy, żeby tak było — cóżbyś pan na to powiedział?
— Ja? a mnie co do tego? żywo odparł Szurma.
— Jesteś pan moim przyjacielem?
— Nie możesz pani wątpić o tem.
— A więc! przyjaciele mają pewne prawa. Cóżby powiedział przyjaciel, ale tak, rękę na sercu położywszy?
Szurma stanął w oknie, wyprostował się, założył ręce na piersi, spojrzał na nią dziwnie bystro i przeszywająco i rzekł:
— Nic.
A to rzekłszy siadł do roboty i spuścił głowę. Panna Apolonia spoważniawszy także, odeszła wolnym krokiem.
Szła smutniejsza niż kiedy, po głowie jej chodziły myśli dziwne.
— Nic! nie rozumiem go! nie rozumiem siebie, nie kocham go przecie, a brak mi ciągle czegoś gdy go nie widzę.
Wiem, że z tego nic nie będzie, że się nie ożeni ze mną, a... zdaje się, że nieposzłabym teraz za nikogo, bo by mi się zdawało, że go zdradzam.
Nie! nie! tak dłużej trwać nie może, trzeba zerwać dla samej siebie, wybrać inną ścieżkę, nie widzieć go, nie mówić, zapomnieć. Doktór, doktór jest najzacniejszym z ludzi! byłabym z nim szczęśliwą. Starszy! i ja się postarzeję prędko! a być tak samej, wiecznie i zawsze samej!
Ale dosyć, to wszystko dzieciństwa.
Czeka na mnie uwertura na cztery ręce, bez taktu i raz, dwa, trzy, cztery... To moje przeznaczenie!
To mówiąc rzuciła cygaretę niedopaloną, aby złego przykładu nie wnieść z nią do domu swych uczennic, poprawiła włosy, otarła oczy i zwracała się ku dworkowi burmistrza, którego dwóm córkom dawała lekcye muzyki, gdy przez całą szerokość ulicy pozdrowił ją wykrzyk jakby litości błagający, doktora Myliusa.
— Dzień dobry pannie Apolonii!
— A! a! przestraszyła się zaapostrofowana w ten sposób:
— Jakto! i pani jesteś nerwowa? zapytał, śmiejąc się doktór — przyznam się, że tego po niej się nie spodziewałem.
— Szanowny doktorze, trafia się to tylko czasem, kiedy mi kto, tak jak wy, huknie nagle nad głową, nieporównywając, gdyby trąba Sądu ostatecznego.
— A! dziękuję! piękna pochwała głosu!
— Owszem, głos pan masz sympatyczny, ale na ten raz...
— Cóż to za dzień wyjątkowy? spytał Mylius, śmiejąc się i błagająco spoglądając ku panience.
— Jakże pan chcesz, żebym duszą i sercem należąc do miasteczka nie podzielała jego uczuć, losów rozdraźnień, niepokoju? Jesteśmy wszyscy poruszeni mnóstwem nowin, zagadek, tajemnic, chybabyś mi pan pomógł do uspokojenia, rozświecając je.
— Naprzykład? spytał doktór.
— Kto jest wielki nieznajomy?
— Jest to figura już znana i niezagadkowa, człek który dużo włóczył się po świecie, a przyszedł na swoje śmiecia kończyć życie. Zowie się Walter, jest starszy ode mnie, nieżonaty, bogaty, z powołania marynarz, doktór, aptekarz, naturalista uczony i nieco dziwak. Gra w szachy. Otóż pani masz za jeden nerw podraźniony lekarstwo.
— Nazywa się?
— Doktór Walter...
— Skalscy się wynoszą?
— Na wieś, sadzić kartofle, pędzić wódkę i bawić się w szlachciców.
— Złośliwy jesteś.
— Czasami, ale warczę tylko nie kąsam; czy pani żal będzie Skalskich?
— Mnie? zdaje mi się, że nic a nic.
— Ani pana Rogera? spytał złośliwie doktór.
— Ani tego nawet! ruszając ramionami odparła panna Apolonia.
To mówiąc, skłoniła mu się i miała odejść, gdy Mylius pochwycił wyciągnioną rękę i z wielkiem uczuciem pocałował; panna Apolonia zarumieniła się strasznie i śpiesznie odeszła.
Doktór Mylius obejrzał się do koła, niestety! niestety! mnóstwo świadków ciekawych patrzało na ten wybuch jego czułości, a stary się zarumienił jak młokos i zawstydził. Mieć jeszcze serce w pięćdziesięciu leciech, doprawdy, już się nie godzi, bo człowiek staje się śmiesznym.
Tak sobie mówił doktór i wyrzucał chwilkę dziwnej słabości, gdy wracając ku domowi i mijając mieszkanie Waltera, posłyszał głos jego wzywający go do siebie. Waltera zastał w progu pokoju zamyślonego i smętnego; nadrobił zwykłą sobie wesołością.
— No — cóż tam? czyś się jegomość, szanowny kolego zakochał w pannie Idalli, czy rozmyślił dopiero teraz, iż nabycie apteki nie do rzeczy — czy ci już tęskno za podróżą do Chin? co tak posępny?
— Nic mi nie jest, stare smutki czasem wychodzą na wierzch, nowych mi jeszcze nie przybyło, ale... w tej chwili pozwoliłem sobie was wezwać nie w moim interesie.
— A no, w jakim? spytał, siadając Mylius.
— Rozumiem, mówił powoli gospodarz, iż chociażeście się tak smutnie i nagle rozstali ze swoim wychowankiem, on was przecież obchodzić musi?
— Mój Boże, odparł poważniejąc doktór, myślicież że serca nie mam? zawsze to, choć niewdzięczne, dziecko moje, czybyście co o nim złego już wiedzieli?
— Ale najprzód, niech się wytłomaczę, rzekł Walter. Jestem próżniak, nie mam co robić, a na okręcie nawykłem młodzieżą się zajmować. Los tego wychowawca waszego, przyznaję się, obchodzi mnie. Wypadek chciał, bym w tych dniach kilka razy się z nim spotkał. Chłopiec jest w jakiemś niezwykłem rozdraźnieniu ducha, szuka czegoś, szaleje, kręci się, zostawiony sam sobie, rady dać nie umie. Może zmalować łatwo jakie głupstwo.
— A! może! bardzo! zawołał Mylius, ale cóż my dwaj starzy na to poradzimy? Gdzieście go widzieli? mówcie mi.
— Najprzód dwa razy spotkałem go obok pewnej chaty na przedmieściu niedaleko młynów. Umyślniem się dowiadywał kto tam mieszka. Jacyś Luzińscy, czy to krewni?
Doktór mocno się zaniepokoił, wstał, potarł włosów; począł chodzić po pokoju.
— To w istocie nie dobrze się stało, rzekł cicho. Ale że też wy mogliście tęgo dojść?
— Przypadek! rzekł spokojnie Walter — istny przypadek!
Mylius dziwnie popatrzył na kolegę.
— Drugiego dnia, dodał Walter, najdziwniejszy zbieg okoliczności chciał, bym herboryzując...
— A! herboryzując! rzekł wolniej odetchnąwszy Mylius — to rozumiem.
— Tak, herboryzując, zszedłem go gdy z tej chaty wyleciał, rozogniony, nie przytomny, zburzony, jak oślepły.
Mylius zbliżył się, zdając słuchać z jak największem zajęciem.
— Postrzegłszy go w takim stanie niezwykłym, o którym młoda fizyognomia poświadczała aż nadto dobitnie i widząc, że nieprzytomny leci za miasto w las, nie mogłem się powstrzymać by go z daleka nie śledzić. Przyznaję się wam, iż byłem w obawie, aby mu się co złego nie stało.
Mylius westchnął.
— Trzeba wypadku, żeby biegnąc tak, u karczmy w lesie na rozstaju, wpadł na hrabianki z Turowa, (powiedziano mi, że to one były).
Doktór usta zaciął. — A to osobliwsza historya, mruknął, usiłując udać spokojnego.
— Nieznam tych panien, nie wiem co są za jedne, jakich usposobień; lepiej wy to pewnie nade mnie zrozumiecie, czy grozi jakiem niebezpieczeństwem, że się z niemi poznał bardzo jakoś poufale, odrazu i zawiązał stosunki, które tak mi wyglądały, że mogą, mogą pociągnąć za sobą następstwa?
— Jakie następstwa! przerwał Mylius ruszając ramionami, to sierota, bez imienia i majątku, a to panny milionowe i arystokracja najstraszniej najeżona jak ją sobie wyobrazić można!
— Otóż ja nic niewiem — odparł Walter, ale w interesie chłopca, którego mi żal, denuncjuję go.
— Dalipan nierozumiem — zawołał Mylius, jakże to było, chyba panny wcale nie wiedziały, kto to był taki?
— Nie wiem, bom rozmowy nie słyszał, ale z fizyognomii wnosić mogłem o nader żywej rozmowie i wzajemnem podobaniu się. Młodsza zdaje mi się odciągała starszą, ta wydała mi się niesłychanie śmiałą. Było coś w jej postępowaniu całem zdradzającego niezwyczajny stan ducha.
Mylius spojrzał na kolegę.
— Powinienem was objaśnić, rzekł, iż te nieszczęśliwe hrabianki trzymane są w najstraszniejszej kurateli przez macochę i jej zauszników, ojciec chory i obezwładniony. Być może, iż zrozpaczone prześladowaniem, gotowe są chwycić się pierwszej lepszej dłoni, którą kto ku nim wyciągnąć zechce, być by więc też mogło...
— Ale nie! nie! przerwał doktór, jakby sam do siebie mówiąc — temu się zapobieży!
— I powinno się zapobiedz — odparł Walter, bo ani to dla hrabianki szczęście, ani dla młodego człowieka. Obojgu chwilowo się to uśmiechnie, ale mogą życiem przypłacić nierozwagę, do starszych należy zapobiedz.
— Nic łatwiejszego, rzekł Mylius, czekają na mnie konie z Turowa, gdyż choć staremu hrabiemu na jego rozmiękczenie mózgu i chorobę kości pacierzowej niewiele pomódz mogę, dla ceremonii wożą mnie tam co tydzień; postaram się widzieć hrabianki sam na sam, i wyszydzę ich znajomości z proletarjatem na wielkim gościńcu.
— Spodziewam się, że dla ubogiego nawet wychowanka swojego, nie życzyłbyś tak świetnego a zgubnego związku, doktorze? — dodał Walter. Ubóstwo w młodości, przy siłach i zdolnościach nie jest strasznem, utopienie się w fałszywych stosunkach, byłoby zabójczem.
— Niezawodnie, zawołał Mylius podając rękę koledze. Bóg wam zapłać! macie serce, daliście mi go dowód! Nieumiem wam wyrazić wdzięczności mojej; popołudniu jadę do Turowa, jesteście moim zbawcą, wszystkiemu się jeszcze w porę zapobiedz może.
I Mylius odetchnął.
— Ale ba, dodał, nie sądzę nawet ażeby niebezpieczeństwo na serjo istnieć miało.
Walter ruszył ramionami.
— Znacie lepiej ode mnie swojego wychowańca, a zatem i ocenić potraficie słuszniej niż ja możliwe następstwa.
Mylius brał już za kapelusz i miał wychodzić, gdy, jakby go coś tknęło, zawrócił się.
— Rada za radę, rzekł, ale nie weźmiecie mi jej za złe?
— Za złe? rady z dobrego pochodzącej serca, choćby była najboleśniejsza dla miłości własnej nawet, nigdy.
Mylius stał i wahał się jeszcze czy ma mówić.
— Jesteście, rzekł naostatek, czwarty oto już pono raz zaproszeni i zmuszeni interesami i grzecznością być na herbacie u Skalskich...
— Tak, muszę być dzisiaj, stary mnie nudzi, ale inaczej nic nie podpisze i nie skończy, tylko przy herbacie, odpowiedział Walter spokojnie.
— Miejcież się na ostrożności.
— W interesie? — spytał gospodarz.
Mylius się roześmiał.
— Nie, Skalski jest wprawdzie człowiekiem po swojem uczciwym, mógł czasem za drogo brać od ubogich, przedając im rumianek, ale z bogatym postąpi szlachetnie.
— A czegóż się mam lękać?
— O istoto bez przebiegłości! — rozśmiał się doktór, alboż nie widzisz, że długiemi ogonami swych sukien, piękna Idalia usiłuje zamieść serce twoje? że...
Walter począł się wprawdzie śmiać, ale się zaczerwienił.
— Co znowu! co znowu! — zawołał.
— Trzeba byście wiedzieli, mówił Mylius, że odrazu mieliście u nas sławę milionera, kupienie apteki nie tylko jej nie odjęło, ale ją zwiększyło. Uchodzicie za dziwaka, ale za Krezusa. W dzisiejszem pokoleniu niewieściem miłość złota, wygód, dostatku, idzie przedewszystkiem. Nie jesteś młodym kolego kochany, żal ci życia, gotówbyś chwycić podaną rączkę, aby słodyczy jej uścisku raz jeszcze w życiu spróbować? Strzeż się! strzeż się! Panna Idalia jest to laleczka w której serce nie biło nigdy, tylko do świecideł i gałganków.
Walter ruszył ramionami, i począł się do zbytku tłómaczyć, a obracać to w żart, znać wszakże było po pewnym niepokoju, że nieprawdopodobne owe myśli, przypisane mu tak dziwnie, mogły być tylko zbyt wcześnie odgadniętemu.
— Panna Idalia ma lat dwadzieścia?
— I kilka, dorzucił Mylius.
— A ja pięćdziesiąt.
— Może też i kilka, rozśmiał się doktór.
— Choćby mi tych kilku brakło, dość pół wieku żyć, aby mieć rozum. Nie frasuj się kochany Myliusie, dodał, a pilnuj znowu i siebie, bo oto przed półgodziną całowałeś zupełnie niepotrzebnie w rękę pannę Apolonią, co ja na moje oczy widziałem. Ludzie ci przypisują nader czułe dla niej usposobienie.
Mylius spojrzał w oczy Walterowi, który się śmiał dobrodusznie.
— Wiesz co, rzekł, zawrzyjmy pakta, ty mnie będziesz hamował w zapędach ku pannie Apolonii, a ja będę cię bronił od szturmów przypuszczanych przez nader niebezpieczną Idalią. Tak może oba wybrniemy z zastawionych sideł i swobodnie do portu dopłyniem.
Wesoło pożegnali się z sobą, ale ledwie się rozeszli, czoła obu się zasępiły.
Mylius powróciwszy do dworku, kazał sobie podać śniadanie co rychlej, gdyż konie z Turowa przysłane, czekały nań; zjadł je zasępiony, siadł do starego koczyka i pogrążony w zadumach, dojechał do pańskiej rezydencyi.
Był to dzień jego zwykły, w którym i stary hrabia swobodniej mógł odetchnąć nieco. W ciągu tygodnia, oprócz Emmy nikt o nim nie pamiętał, a córce niełatwo się było zbliżyć do niego, póki macocha czuwała; opuszczony więc i od rodziny i od sług, pozbawiony tego coby mu cierpienie znośniejszem uczynić mogło, męczył się i niecierpliwił. W dniu w którym doktór miał przybyć, działo się wcale inaczej, trzeba było ażeby on widział i świadczyć mógł jak około niego czuwano troskliwie. Z rana więc przemieniano bieliznę, słano łóżko, służący był na zawołanie, a w czasie długich częstokroć odwiedzin doktora, hrabina znajdowała się ciągle u krzesła mężowskiego, sama podawała wodę, karmiła go i pieściła. Prawda że to nie trwało długo i gdy Mylius wyszedł za próg, o starym biedaku znowu na cały tydzień zapomniano, zostawiając go w ręku sług znudzonych i obojętnych.
Emma tylko mogła się podkraść czasem i przynieść coś ojcu, choć poczciwe jej serce nie zawsze trafny wybór czyniło w tem, co mu podawała.
Doktór rozbudziwszy się z myśli ciężkich, które go ogarnęły, dostrzegł dojeżdżając już do pałacu, niezwykły jakiś ruch w ganku. Pod werendą siedziało kilka osób, domyślił się przybyłych gości, ale w istocie był tylko jeden baron Helmold, którego przyjmowano uroczyście dla tego, żeby mu swobodny przystęp do hrabianek zatamować. Baron tym razem chciał uśpić podejrzenia macochy, Duval’a i ogniście zajmował się piękną Manetką, okazując jawnie, iż jej wesołość, wdzięk, urok, nadzwyczajne na nim zrobiły wrażenie.
Było to wierutne kłamstwo, gdyż baron, któremu Paryż był dobrze znanym; daleko piękniejsze egzemplarze podobnych Manetek zblizka poznał na pół-świecie i ćwierć-światach bulwarów i to zjawisko nie mogło dlań mieć uroku nowości. Ale wypadało mu z jego nader wyrafinowanych kombinacyj okazywać gorącą przyjaźń dla Luis’a i najżywsze uczucia dla miłej jego kuzynki. Z tych ostatnich hrabia Luis nie był wcale zadowolony, gdyż żywił potajemnie, mimo garbu swego, skłonność, a raczej namiętność niepohamowaną dla swawolnego dziewczęcia, a był zazdrosny jak garbaty — okrutnie.
Baronowi szło o to, aby nie budził nieufności, aby pozyskał łaski wszystkich, rozbroił Cerbera, Duvala, macochę i Don Luis’a. Ale na osiągnienie tego celu, dobrze jeszcze pracować mu było potrzeba. Podwaliny już były założone, gdy w rozmowie oświadczył bez ogródki, iż mu się panny hrabianki nie wydały zbyt uroczemi.
Macocha broniąc ich, umiała wszakże z wielką sztuką, umocnić go w tem wyrażeniu; przyznawała im wprawdzie przymioty wielkie, ale sposób w jaki je chwaliła, był nielitościwym. Gdyby baron co innego nie spekulacyą miał na celu, mógłby się był zrazić i uciec. Tymczasem nie zrobiło to żadnego skutku, ale postawiło nieźle barona, chociaż mu zawsze niedowierzano.
Macosze pocichu dał do zrozumienia Helmold, że gdyby Luis pojechał z nim do Galicyi, wyswatałby mu milionową księżniczkę.
Jak tylko powóz doktora ukazał się w alei wiodącej ku pałacowi, hrabina znikła, miejsce jej było przy chorym. Mylius powinien ją tam był zastać. Biedny hrabia przyobleczony w nowy kaftanik, patrzał już oddawna na drzwi, chociaż brakło mu pamięci, instynktowo czuł, że za tym kaftanikiem przyjść powinna żona i doktór, bulion w filiżance, grzanka i kompot.
Łakomy, jak wszyscy zdziecinnieli i zezwierzęceni ludzie, rwał na sobie odzież, mruczał, tupał i coraz to spoglądał na drzwi, powtarzając: doktór, kompot, żona, bulion.
Najpierwej pokazała się hrabina, spojrzała na niego wzrokiem obojętnym i poszła przeprowadzana oczyma chorego, usiąść u stołu przy oknie. Nie okazała mu znużona najmniejszego współczucia, ani go się też on domagał, z bojaźnią śledzić się ją zdawał — milczał. Nawet oznaki niecierpliwości z obawy jakiejś ustały.
Chwilę trwało milczenie, ale hrabia wstrzymawszy się od mruczenia, począł znowu powoli ruszać się i szeptać coraz głośniej: bulion, bulion!
— Cicho! głupi! — zawołała tupiąc nogą Francuzka.
Hrabia usiłował ją rozbroić uśmiechem trupim, który napełnił obrzydzeniem, odwróciła się nagle ku oknu.
— Cichoż mi! — powtórzyła.
Stary umilkł, wzdychając. Twarz jego przybrała wyraz smutku, jakby w opustoszony mózg wróciła myśl, wspomnienie upadku i uczucie nieszczęśliwego położenia.
Wtem za drzwiami dały się słyszeć kroki, hrabia poznał po nich doktora, poruszył się gwałtowniej na krześle, twarzą ku drzwiom zwrócił i oczy mu błysły radością.
— Bulion! bulion! — począł bełkotać, rękami bijąc po fotelu, a nogami po stołeczku.
Wśród oznak tej radości, spotkał oko groźne hrabiny i zmartwiał ze strachu. Doktór wszedł nareszcie.
— Kochany konsyliarzu, zawołała wychodząc naprzeciw niego hrabina z miną żałobną, nasz biedny chory mimo twych starań, mimo troskliwości mojej nie ma się lepiej.
Hrabia śmiał się i szukał białą swą ręką drżącą dłoni doktora, cicho mu szepcąc:
— Mylius, dobry Mylius, bulion...
— On się pyta czy mu pozwolisz bulionu?
— Owszem, owszem, niech pani hrabina rozkaże podać. Jeśli jest skrzydełko kury, kompot, jak tylko okazuje apetyt...
— Ale ja się lękam tego apetytu! — przerwała hrabina, i dodała podnosząc oczy ku sufitowi, — prawda, że ja z tej ciągłej obawy o najdroższą mi istotę, roję sobie, że każda rzecz szkodzić mu może.
Doktór usiadł naprzeciw chorego.
— Jakże się hrabia czujesz?
Głos ten rozbudził w nim władze, pomyślał i rzekł cicho:
— Zawsze źle, źle.
Potem ręką pokazał na głowę i ruchem słabym dłoni wypowiedział, że tam już nie ma nic.
Mylius wziął puls i trzymał go długo.
— Dobry! — rzekł, trzeba mieć nadzieję, osłabienie to przejdzie, nerwy się uspokoją, będziesz hrabia zdrów.
Stary uśmiechnął się smutnie, niedowierzająco. Hrabina czule westchnęła. Wniesiono wazkę z bulionem i całe zajęcie zwróciło się ku niej, a hrabina odprowadziła lekarza na stronę, potem nieznacznie aż do drugiego pokoju.
Tu stanąwszy u okna, z najsłodszym uśmiechem, z grą fizyognomii mistrzowską, przedstawiającą ofiarę nieszczęśliwą, złamaną, przybitą życiem poświęceń nieustannych, hrabina ozwała się cicho do Myliusa:
— Kochany konsyliarzu, wiem że jesteś przyjacielem naszego domu, potrzebuję twej rady, wskazówki. Widzisz nieszczęśliwy stan mój i męczarnie tego człowieka, powiedz mi szczerze, otwarcie, nie oszczędzając mi wcale, jak sądzisz...
Doktór spojrzał w oczy hrabinie, w takich razach bywał niekiedy nielitościwym, cała ta komedya wcale go oszukać nie mogła, przybrał ton ironiczno-dobroduszny.
— Niech się hrabina nie lęka, rzekł, jest to stan przykry dla chorego, ciężki dla otaczających, ale zwykle nader długo się przeciągający. Życie nie jest w niebezpieczeństwie, byleby na gwałtowne wstrząśnienia, na wrażenia zbyt silne narażonem nie było.
— A! kochany konsyliarzu, otoczony jest troskliwością.
— Ja to wiem, rzekł Mylius z dziwnym akcentem, przecież zawsze tu samą panią hrabinę zastaję, widzę jej czułość.
Mimowolnie piękna pani spuściła oczy.
— Co do życia hrabiego, dodał Mylius, żadne mu nie zagraża niebezpieczeństwo. Trudno tylko będzie przywrócić raz utraconą działalność władz umysłowych.
— Więc mówisz? dodała hrabina.
— Niech pani będzie spokojną, bywały przykłady, że ludzie w tym stanie żyją, a raczej wegetują po lat dwadzieścia.
Hrabina spojrzała i zamilkła.
Kilka przestróg udzielił jeszcze doktór, potem przyrzekając powrócić do hrabiego, prosił o pozwolenie odwiedzenia hrabianek, których bardzo dawno nie widział. Niepodobna mu było tego wzbronić. Macocha zawahała się, chcąc mu zrazu towarzyszyć, ale Mylius prosił ją, aby się nie fatygowała, zapewniając, że przytomność jej przy chorym daleko będzie pożyteczniejszą. Zwinął się zręcznie, a że wszystkie przejścia pałacowe były mu dobrze znane, przez pustą oranżeryę dostał się do drzwi apartamentu panien, które się go wcale nie spodziewały.
Mylius był z niemi w bardzo dobrych stosunkach, obudzały w nim bowiem politowanie i rade były panny każdym jego odwiedzinom, ale rzadko się trafiało, aby go tu samego puszczano. Macocha tak się obawiała zawiązania jakiejś intrygi, iż nawet starego doktora o pośrednictwo w niej możliwe gotowa była posądzić.
Pierwsza Emma z okrzykiem radości powitała Myliusa, wołając Izy z drugiego pokoju. — Chodźże, chodź, mamy poczciwego doktora!
Posadzono go w krześle. Mylius przybrał jak najweselszą twarz, rad był przynieść tu z sobą choć szczyptę pociechy i roztargnienie.
— Kochane panie, rzekł, godziny nasze są policzone, a raczej minuty, jeźli macie się na co skarżyć, z czem zwierzać, czego żądać, mówcie, gdyż lada chwila nieubłagany dzwon powoła mnie do zupy!
— Ale nie! zawołała Iza, chyba ogressa przyśle po pana; do stołu dziś nie dadzą prędko, mają tam Galicyanina, dla którego robią się lody i tort.
— Galicyanina, hę? uśmiechnął się doktór, do której-że z pań?
— Chyba do żadnej, odezwała się Iza. Emma nie ma powołania do stanu małżeńskiego, a mnie się on niepodoba!
— No — i macocha zapewne.
— A, to swoją drogą, dodała Iza, i tego nie liczę.
— A pani się niepodoba, dlaczego, jeźli zapylać wolno?
— Pytać wolno, a wytłómaczyć się trudno, szepnęła starsza.
— No, to ja wytłómaczę, szybko poczęła Emma, ja wydam Izię, zdradzę!
— Dobrze, zdradź pani, rzekł doktór.
— Będzie pleść niewiedzieć co, zawołała Iza.
— Nie, nie, powiem prawdę! uderzając tragicznie w dłonie odezwała się Emma i nachyliwszy się do ucha doktorowi, szepnęła mu: — Iza się kocha!
— A, a! łamiąc ręce komicznie rzekł Mylius, to już chyba w tym nieznanym młodzieńcu, który się zjawił pod karczmą.
Na te słowa obie hrabianki spojrzawszy na siebie pobladły, ale Iza szczególniej zdumiona, przerażona prawie, zwróciła się do Myliusa i spytała:
— Zkąd-że pan wiesz o tem spotkaniu?
— Ja? ja wiem o wszystkiem, odparł Mylius spokojnie, i nader szczęśliwy jestem, że mogę na to zjawisko fantastyczne rzucił promień światła, który cały jego urok rozwieje.
Iza z dumnym wyrazem twarzy, nieco obrażona, milczała, Emma mówiła jej wzrokiem: Widzisz!
— No, i któż to był? jak pan o tem wiesz? zapytała starsza.
— Wiem o tem wypadkiem od kogoś, co patrzał z boku i z rozmowy tylko ruchy pochwytał.
— A, to chwała Bogu! więc nie od niego.
— Nie od niego, bo wypędziwszy go z mego domu, nie mam z nim żadnych więcej stosunków, dodał doktór spokojnie.
— Cóż to jest? tłómacz mi pan, co to jest? niecierpliwie zawołała Iza, żartujesz sobie ze mnie.
— Bynajmniej, mówił doktór, posłuchajcie panie historyi. Jest temu lat dwadzieścia kilka, byłem wezwany do chorej, konającej, ubogiej kobiety w miasteczku. Była to nieszczęśliwa, opuszczona przez męża, z głodu, nędzy, zmartwienia, dogorywająca, młoda jeszcze, piękna niedawno, kobieta z nowonarodzonem dziecięciem na ręku. Wezwano mnie naówczas, gdy już księdza tylko było potrzeba! Miała jeszcze sił tyle, że mnie na Boga zaklęła, abym sierotą się opiekował. Wziąłem dziecię, wychowałem je, wypieściłem, uczyłem je, radowałem się niem i — doczekałem się z niego genialnej poczwary, bez serca!... Przed niewielu dniami musiałem go z domu wypędzić. Lękam się bardzo, aby tym tajemniczym nieznajomym nie był mój pan Walek.
Iza słuchała z natężoną uwagą, ale historya ta nie zrobiła na niej wrażenia, jakiego się może doktór spodziewał i na nie rachował, — dla marzącej istoty miała pewien urok tajemniczości.
— Któż był ojciec, kto matka?
Doktór zrazu chciał odpowiedzieć, pomyślał i rzekł obojętnie.
— Mieszczańskie dziecko, rodzina uboga nieznana.
— Cóż on panu przewinił? zapytała Iza spokojnie.
— Kazał mi szanować się jako geniusz, śmiejąc się mówił doktór, i z mocy genialności swej, obchodził się zemną jak... jak z ostatnim, w końcu niemogłem wytrzymać. Wyrzucał mi, że jeśli jest źle wychowany, toć ja go wychowywałem.
Iza ironicznie spojrzała na Myliusa i powoli oddaliła się od niego nic nie mówiąc. Doktór poczuł, że całe jego zwierzenie chybionem było co do skutków, ale nie śmiał rozszerzać go i nalegać.
Emma śledziła także na twarzy siostry wrażenia i nie zupełnie jasno wyczytała co się w jej duszy działo.
Iza przez te dwa dni tak pracowała wyobraźnią, tak się rozgorączkowała myślami, iż cofnąć się już nie mogła. Wszystko co słyszała, przerabiała na korzyść nieznajomego. Była zakochaną, zakochaną nie sercem może, ale namiętnością bezmyślną, ale najniebezpieczniejszą z miłości — mieszkającą w głowie i niedającą się złamać niczem, chyba silniejszą jeszcze marą wyobraźni.
Doktór jakkolwiek wielce domyślny i znawca ludzi, niedorozumiał się tego. Iza potrafiła go pozorną obojętnością i śmiechem złudzić, zrobiła się wesołą, poczęła żartować, uspokoiła nawet Emmę przestraszoną. Mylius powiedział sobie w duchu: — Rzecz skończona — niestety — była ledwie poczętą!
Na tem skończyły się odwiedziny doktora, wezwano go bowiem wkrótce potem do stołu, a po obiedzie poszedł jeszcze z hrabiną do swojego pacyenta i odjechał napowrót do miasta.
Bytność u hrabianek obrachowana na rozczarowanie starszej z nich — zupełnie przeciwny wywarła skutek. Iza widziała po swojemu zapatrując się na przyszłość, swobodę w niej, panowanie tak pożądane po długiej niewoli, perspektywę sławy którą geniusz miał się otoczyć, słowem, tysiące marzeń, których przyszłość nigdy nie ziszcza. Ale widząc, że wszyscy aż do siostry Emmy byli przeciwni, zamknęła się w sobie i myślała nad środkami zawiązania stosunków bliższych z tym, którego jej głowa tak zuchwale sobie wybrała — od pierwszego rzutu oka.
Znając dwór Turowski i obyczaj miejscowy, można zmiarkować jak program do skreślenia był trudny, ale ze swojej strony Walek Luziński zapalił się do myśli zuchwałej osiągnięcia ręki hrabianki. I on więc szukał sposobu zbliżenia się do niej.
Z obu stron nie była to miłość. Walek jakeśmy mówili, od młodości szaleniec, był zakochany w pannie Idalii, która sobie z niego nielitościwie żartując, wywołała w końcu to uczucie, które jak ocet z wina rodzi się z miłości i im ona była tęższą, tem nienawiść silniejszą się staje. Na dnie namiętnej nieprzyjaźni może jeszcze było coś uczucia dawnego. Walek też nie zakochał się w hrabiance, powierzchowność obu panienek nie była zbyt czarującą. Iza miała lat dwadzieścia kilka, smutek zawczasu ją zestarzał, rysy twarzy szlachetne, miłe, nie miały tego uroku który czaruje od pierwszego wejrzenia, można się było do niej przywiązać, nie podobna było pokochać.
Ale Walek nie myślał o tem uczuciu, grała w nim ambicya, pragnienie zwycięztwa głośnego, które by go pomściło w oczach Idalii, podniosło w oczach doktora, może myśl, iż dostatek oswobodzi go od pracy, i da mu gotowe ramy do oprawy geniuszu, może i pomsta za ojca i nie wiem co jeszcze, dosyć, że nie ta miłość o której śnił dawniej, a której dziś się wyrzekał łatwo.
Na kilku słowach hrabianki budował już najzuchwalsze plany przyszłości. Los, który zdaje się czasem sprzyjać pozornie człowiekowi, gdy go chce w matnię wprowadzić, podjął się i tym razem ułatwić stosunki pana Walentego z hrabianką, tak samo jak zbliżał doktora Waltera do Idalii i poczciwemu Myliusowi stawił na drodze pannę Apolonią.
Najnieprawdopodobniejsze plany przychodzą tak czasem do skutku przy pomocy tego losu, który szczęśliwy jest gdy ludziom płata figle, aby śmiejąc się, mógł im potem powiedzieć:
Tu l’a voulu. Georges Dandin!