Głownia piekielna/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Głownia piekielna |
Wydawca | S. Orgelbrand |
Data wyd. | 1849 |
Druk | S. Orgelbrand |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Oskar Stanisławski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
— Jakże! moje dziecię, rzekł do niéj Cloarek, — czyś dobrze przepędziła noc dzisiejszą?
— Wybornie mój ojcze... złote marzenia roiły mi się po głowie; bo ty nawet we śnie szczęście mi przynosisz.
— Opowiedzże mi te piękne sny twoje... Czy to jest urojenie czy rzeczywistość, chciał bym wiedzieć o wszystkiem co cię uszczęśliwia, — dodał Cloarek szukając jakiego przejścia do rozmowy którą chciał zawiązać z Sabiną w przedmiocie Onezyma. — Mów, słucham cię... Zapewne to był jaki zamek zaczarowany... godzien pomieszczenia w Tysiącu nocy i jedna?
— O! mój ojcze, nie jestem ja tak zarozumiała, ani nawet we śnie... żądania moje są daleko skromniejsze.
— A więc... ów sen?
— O! mój Boże! to rzecz tak prosta... oto śniło mi się żem z tobą życie moje pędziła.
— Nie warto było marzyć o tem, moje dziecię.
— Z tobą... i z tą kochaną Zuzanną.
— Dobrze... ale to rzecz bardzo naturalna.
— I z tym poczciwym Segoffinem... który jest do ciebie tak przywiązany.
— I... — dodał Cloarek, spostrzegłszy lekki rumieniec który okrasił piękne lica jego córki, i to już wszystko?
— Zapomniałam jeszcze...
— Zapomniałaś... kogóż? pewnie zapomniałaś o téj skrzętnéj Teressie.
— Nie, mój ojcze... ja nie myślałam o Teressie.
— A więc, któż jest tą zapomnianą osobą? kto?
— Pan Onezym...
— Jakto?... Pan Onezym?... nie rozumiem...
— Ba!... mój ojcze kochany, pytasz mnie o sny moje... ja ci je opowiadam...
— Tak jest... ale przeeciż... z jakiegoż tytułu!... w tym śnie... Pan Onezym miał życie swoje przepędzać z nami.
— To rzecz tak prosta, mój ojcze drogi... byliśmy małżonkami.
Sabina wymówiła te wyrazy głosem tak swobodnym, tak wesołym, że Cloarek nie mógł ani na chwilę powątpiewać o szczerości opowiadania swéj córki i pytał samego siebie czy sobie miał winszować lub nie tego snu dziwnego; dla tego też dodał z niejaką obawą.
— Ah! ty i pan Onezym byliście małżonkami.
— Tak, mój ojcze...
— I... ja zezwoliłem na to małżeństwo?
— Nieinaczéj... kiedyśmy byli zaślubieni... Ale ten sen... zaczynał się dopiero w jakiś czas po naszym ślubie... Znajdowaliśmy się w saloniku na górze... wszyscy troje siedzieliśmy na kanapie... ty, mój ojcze kochany w środku pomiędzy nami... Zuzanna pod oknem... robiła swą pończochę, gdy tymczasem Segoffin, na kolanach przed kominem, dmuchał na ogień... a Zuzanna, jak zwykle, żartowała sobie z poczciwego człowieka... Ty, mój ojcze milczałeś od jakiegoś czasu... Aż nagle... wziąwszy pana Onezyma i mnie za ręce, odezwałeś się do nas głosem wzruszonym: »Wiecie, moje dzieci o czem ja myślałem? — Nie, mój ojcze, — odpowiedzieliśmy pan Onezym i ja (gdyż, naturalnie i on ciebie nazywał ojcem).
Oto! — mówiłeś dalej, myślałem właśnie, że niemasz na świecie człowieka szczęśliwszego odemnie. Mieć przy swoim boku dwoje dzieci które się uwielbiają, dwoje sług dawwnych, albo raczéj dwóch starych przyjaciół...
i przepędzać w ten sposób życie spokojne i błogosławione... Trzeba za to wiecznie dziękować Bogu. moje dzieci...” — I to powiedziawszy, oczy twoje, mój ojcze, łzami się napełniły — W tedy, Onezym i ja, ściskaliśmy cię w naszych objęciach, mówiąc... gdyż jedna myśl przyszła nam obojgu: O! tak, Bóg jest dobry dla nas... „dzięki, dzięki Bogu!”... Tak wszyscy troje spoczęliśmy chwilkę we wzajemnych uściskach.... a potem obudziłam się, płacząc jak we śnie...
Cloarek nie mógł utaić łez, któremi to naiwne opowiadanie powieki jego zrosiło, i rzekł do Sabiny:
— W rzeczywistości i we śnie, jesteś i będziesz najlepszą, najprzywiązańszą z córek... Ale, powiedz mi... we śnie twoim jest jedna okoliczność która mnie zastanawia.
— Co takiego?
— Pozwalasz mi?
— Spodziewam się... mój ojcze kochany... I cóż to tedy zastanawia cię tak bardzo?
— Twoje małżeństwo z Onezymem!
— Doprawdy?
— Tak jest.
— To rzecz szczególna... ja uważałam to rzeczą tak naturalną, że nie dziwiłam się temu bynajmniéj.
— Przedewszystkiem, moje dziecię... co, przyznaję, nie jest jeszcze największą nieprzyzwoitością... pan Onezym jest bez majątku...
— Przecież tyle razy mówiłeś mi, mój ojcze kochany, że te wszystkie podróże... te wszystkie rozłączenia któremi się tyle smuciłam... miały za jedyny cel zapewnienie mi pięknego posagu.
— Bez wątpiena...
— Więc sam widzisz... że we śnie moim... Pan Onezym niepotrzebował majątku.
— Pozwalam... że w małżeństwie przez sen... równość majątkowa nie jest potrzebna.
— A w małżeństwach prawdziwych... mój ojcze... to ona jest rzeczą niezbędną?
— Niezbędną... nie, moje dziecię... ale przynajmniéj pożądaną.. Teraz przejdźmy do innego punktu...
— Jeszcze?
— O! nie na tem koniec... bo skoro mi zwalasz...
— Mów... mów, mój ojcze kochany...
— Pan Onezym nie ma żadnego stanu, tem i żadnego położenia w świecie.
— Biedny młodzieniec... tym większego godzien jest z tego powodu politowania... Któż może policzyć na karb jego winy tę przymuszoną bezczynność? Czyliż mu zbywa na sercu, dobréj chęci, nauce, zdolności? Nie, o nie!... tylko to nieszczęsne kalectwo przeszkadza mu do wszystkiego coby tylko chciał przedsięwziąść.
Masz zupełną słuszność moje dziecię... to nieszczęsne kalectwo, jest nieprzebytą zawadą, która zawsze przeszkadzać mu będzie w obraniu jakiegokolwiek zawodu, w utworzeniu sobie jakiegokolwiek położenia... a nawet w małżeństwie jego... jeżeli tylko nie przez sen ma się rozumieć.
— Teraz, mój ojcze, to już ja znowu ciebie nie rozumiem.
— Doprawdy!
— O! tak jest, ale to wcale a wcale!
— Jakto! moje dziecię, ty nie pojmujesz, że to jest niepodobieństwem, ażeby kobieta mogła popełnić głupstwo zaślubienia biednego na pół ślepego chłopca, który o dziesięć kroków przed sobą nie widzi który, ze tak powiem, byłby zawsze jak dziecię na opiece? ty nie pojmujesz tego, że tym sposobem role byłyby zupełnie przeciwne... i że zamiast opiekowania się żoną, Pan Onezym musiałby zostawać pod opieką kobiety, ktoraby była tyle szaloną ażeby pójść za niego?
— A jednak, mój ojcze, nie jestże to rzeczą prostą, ażeby ten opiekował się drugim, kto się nim opiekować może?
— Bez wątpienia, moje dziecię.. ale to jest rola i obowiązek mężczyzny.
— Tak, kiedy im może uczynić zadosyć, ale kiedy nie może, wtedy kobieta czynić to powinna..
— Jeżeli jest tak szaloną, ażeby się wystawie na tak smutne istnienie.
— Szaloną?
— Arcy szaloną... dajże pokój... nie rób twoich słodkich oczu tak złośliwemi.
— Wiesz, ojcze... posłuchaj mnie.
— Słucham.
— Wychowałeś mnie z dobrocią godną uwielbienia, uprzedzałeś wszystkie moje życzenia, otoczyłeś mnie wszelkiemi wygodami słowem, dla mnie wystawiałeś się na wszystkie przykrości, na wszystkie znoje długich podróży i handlu, nie prawdaż?
— Było to dla mnie nie tylko prawdziwem szczęściem, ale nawet obowiązkiem, moje dziecię.
— Obowiązkiem...
— Najpierwszym, najświętszym ze wszysttkich...
— Opiekować się mną... być moim przewodnikiem, moją podporą!...
— Człowiek zostaje ojcem pod tym jedynie warunkiem....
— Właśnie do tego zmierzałam, — rzekła Sabina z tryumfująca naiwnością. — rolą, obowiązkiem ojca jest opieka nad jego dziecięciem.
— Niewątpliwie. Ale do czegóż to wszystko prowadzi?
— Teraz, mój ojcze, przypuśćmy, że w jednéj z tych podróży byłeś równie nieszczęśliwym, lub równie niezręcznym jak ten biedny Segoffin... od czego, wielki Boże! niechaj cię niebo zasłoni!... że skutkiem jakiegoś wypadku wzrok utraciłeś:... byłażbym ja szaloną, arcyszaloną, dla tego żebym użyła wszystkich sił rozumu i serca swojego w celu oddania ci tego wszystkiego, coś ty dla mnie uczynił, żebym była twoim przewodnikiem, twoją podporą, twoją opiekunką? role nasze byłyby zupełnie przeciwne, jak sam mówisz.. A jednak, gdzież jest taka córka któraby nie była szczęśliwą i dumną, gdyby mogła uczynić dla swego ojca to co jabym dla ciebie uczyniła?... Otóż! czemuż tego samego poświęcenia córki dla ojca, kobieta nie mogłaby uczynić dla swego męża?... Ah! ah! widzisz, ja byłam pewna, że nic nie potrafisz odpowiedzieć mi na to, mój ojcze kochany.
— Najprzód, moje drogie dziecię, ja ciebie wcale nie zbijam... bo wszystko co mówisz wzrusza mnie nadzwyczajnie i przekonywa o rzadkiéj dobroci twego serca... ale nie spiesz się bardzo z twoim tryumfem...
— Zobaczymy.
— Przekonasz się zaraz i uczujesz sama, że twoje porównanie.. jakkolwiek bardzo tkliwe, jest niesłuszne... Przypuszczam, że skutkiem jakiego nieszczęsnego wypadku, córka przymuszoną zostaje być podporą... opiekunką swego ojca... że mu się poświęca... jest to pięknie... szlachetnie... Ale wszakże ona nie wybierała swego ojca... gdy tym czasem kobieta, która może wybrać swego męża... byłaby... powtarzam (tylko niepatrz na mnie wzrokiem
tak zagniewanym), byłaby szaloną... arcyszaloną... wybierając sobie właśnie za męża...
— Biedną istotę która właśnie potrzebuje najtkliwszej pieczołowitości, — zawołała Sabina przerywając swemu ojcu, — więc taki wybór jest czynem szalonym? Powtórz mi to mój ojcze kochany, a może ci uwierzę. Tak jest, ty, tak szlachetnie poświęcający się dla swego dziecka, ty, tak czuły na każdą jego słabość... ty, który dla niego nie szczędziłeś żadnych ofiar... powiedz mi że to jest szaleństwem zakładać szczęście swoje na poświęceniu swego życia biednéj istocie którą los zawistny prześladuje, powiedz, że to jest szaleństwem zbliżyć się do téj istoty, dla tego samego że jéj niedola wszystkich od niéj odpycha! powtórz mi to, mój ojcze,... a wtedy uwierzę twym słowom.
— Nie, moje dobre i wspaniałomyślne dziecię, nie powiem tego... bobym skłamał.. — zawołał Cloarek ujęty szlachetnym zapałem Sabiny. — Nie, nie wątpię ja o tem niebiańskim szczęściu jakie człowiek czerpie w zupełnem oddaniu się osobie ukochanéj... niecnie wątpię o tym pociągu jaki czują dusze wybrane do wszystkiego, co jest cierpiącem, odważnem i pełnem rezygnacyi.
— Widzisz więc sam, mój ojcze kochany... że sen mój nie jest tak nadzwyczajny, za jakiś go poczytał, — rzekła dziewica z uśmiechem,i jak mi się zdaje, na wszystko znajdę odpowiedź.
— O! niebezpieczny jest z ciebie zapaśnik... i uznałbym się zupełnie zwyciężonym... albo raczéj przekonanym, — gdybyś równie zwycięzko potrafiła odpowiedzieć na ostatni jeszcze zarzut, który zachowałem sobie na sam koniec jako najsilniejszy...
— Słucham więc tego zarzutu, mój ojcze... i tak samo z nim postąpię jak z innemi...
— Wiesz... że ty strasznie groźna jesteś, moja córko?
— Tak... tak... żartuj sobie... jednak oczekuję cię z całą odwagą...
— Powiedz mi... kiedy kto tak daleko posuwa swojo poświęcenie dla kogo... więc mi go już bardzo kochać... nie prawdaż?
— Koniecznie, mój ojcze...
— Równie przypuścić trzeba że ktoś także bardzo kocha?
— Ma się rozumieć.
— Że kocha duszą i ciałem... że obecność osoby która się tak szlachetnie poświęca dla niego, zachwyca go i czaruje... słowem, że widzieć ją, i słyszeć, to jedyne dla niego szczęście? gdyż widok pięknego oblicza ukochanéj małżonki jest równie miłym jak widok jej cnót i zalet.... Lecz w twojem małżeństwie przez sen... to mi się najdziwniejszem wydaje... że...
— Czemu nie kończysz, mój ojcze kochany?...
— Słuchaj... ażeby ci lepiéj myśl moję oddać... opowiem ci jedną okoliczność. Wczoraj wieczorem... stosownie do twego zalecenia, widziałem... pana Onezyma... i...
— O!... wszakże prawda że niepodobna jest niedoznać współczucia na jego widok, i...
— Zgadzam się na to... ale pozwólże mi, mówić... Zawiązałem z panem Onezymem rozmowę, ażeby przekonać się trochę o jego rozumie, uczuciach. Otóż...
— O! wszakże prawda, że trudno znaleść człowieka z wyższemi uczuciami, z większym rozumem... z charakterem...
— Ależ nieszczęsna gaduło dajże mi dokończyć... Słowem, byłem zadowolony z tego młodzieńca; tylko...
— Byłam tego pewna... wszakże ja ci zaraz powiedziałam.
— Sabino... Sabino...
— Przebacz mi, mój ojcze... słucham cię już uważnie.
— Rozmawialiśmy więc z sobą dosyć długo... nie wiem przecież z kąd do tego przyszło w naszéj rozmowie... że z powodu jego krótkiego wzroku zapytałem go, czy dobrze widzi o kilka kroków od siebie... Odpowiedział mi że nie... i że naprzykład, od czasu jak bawi w naszym domu, widział cię wyraźnie... dokładnie... raz jeden tylko... i to wczoraj dopiero, kiedyś pomagała Zuzannie opatrzyć jego zranioną rękę.
— Biedny Pan Onezym,,. to prawda; gdyż chcąc pomódz Zuzannie, musiałam zbliżyć się do niego zupełnie, ale to zupełnie.
— Więc cóż! jeżeli ci mam wszystko powiedzieć... to co mi się najdziwaczniejszem w twoim małżeństwie przez sen wydaje... jest mąż któryby nigdy swej żony nie widział...
— Nigdy!... to niestety! musiałby chyba zupełnie być ślepym...
— I przepędzałby całe życie swoje obok żony, nie widząc jéj prawie nigdy...
— Mniejsza o to!... mój ojcze... co do mnie... pomijając tylko to co jest okropnego w podobnem kalectwie... ja znajduję to bardzo zajmującem.
— Ah! tego już zanadto.
— I dowiodę ci tego zaraz.
— Bardzo proszę... a więc naprzykład...
— Słuchaj, mój ojcze kochany; nie przypominam sobie gdziem to czytała, że jest prawdziwem świętokradztwem to ciągle wystawianie na widok portretów przeznaczonych do przypominania nam osób ukochanych... gdyż nieznacznie oczy tak dalece przywykają do tych portretów, że etfekt ich, coby miał zawsze być świeżym i nowym, powszednieje tylko...
— Jest jakaś część prawdy w tem spostrzżeniu... nie domyślam się przecież jaką korzyść możesz z niego wyciągnąć dla twojéj sprawy.
— Przeciwnie... mój ojcze... takie portrety umieszczają się w ramach zasuwanych... przypuszczam... i otwierają się wtedy tylko kiedy człowiek czuje się usposobionym do oglądania tych drogich obrazów, z pewną czcią pobożną; wtedy wrażenie jakie one na niego wywierają jest tem silniejsze, im widok ich jest rzadszym... nie prawdaż mój ojcze kochany?...
— Rozumowanie doskonałe, Mościa Panno... Cóż daléj?...
— Otóż... kochając cię tak jak ja cię kocham, mój ojcze drogi... przypuszczam że jestem w położeniu pana Onezyma... wtedy pocieszałabym się temi słowy: ile razy uścisnę mego ojca, widok jego ujmującego i szlachetnego oblicza, będzie dla mnie pewnym rodzajem zjawiska równie rzadkiego jak czarującego... potem rysy jego zasłonią się znowu przed moim wzrokiem... ale przynajmniej będę widziała że on jest przy mnie... będę przekonaną o jego obecności... i...
— Milcz... zwodnico... bo obudzasz we mnie chęć, ażebym także został krótkowidzem.
— Ah!... ja byłam pewna że ciebie przekonam.
— Poczekaj, nie poddaję się jeszcze.
— O! jakiż uparty z ciebie przeciwnik, mój ojcze kochany.
— Przypuszczam.... że nasz krótkowidz... krótkowidz snu twojego, pociesza się w ten sposób; przypuszczam że nawet znajdzie pewien rodzaj zachwycającego i zawsze nowego uroku w tem rządkiem zjawieniu się ukochanego przedmiotu... przypuszczam nareszcie że tak samo będzie z oryginałem portretu jak z samym portretem... i że, zamiast pewnego stępienia na ustawicznem wpatrywaniu się w przedmiot ukochany, wzrok aż nadto przyzwyczai się do tego zachwytu...
— Właśnie to była myśl moja.
— I ja właśnie tu ciebie oczekiwałem i tu się zatrzymuję, tryumfująca główko. Jest to niebezpieczna zasadzka, którą na ciebie zastawiłem, ty chełpliwa dziewczyno!
— Słucham... jaka to będzie zasadzka.
— Skoro tak, więc ów krótkowidz, — wyjdzie bardzo dobrze na części jaka mu się dostanie w udziale; ale druga strona, ów widzący, albo raczéj owa widząca, będzie miała jedyny środek dla siebie, to jest od czasu do czasu zamykać oczy, ażeby sobie podobnież zapewnić zjawiska, i nie przyzwyczaić się zbytecznie do ustawicznego zachwycenia?
— Jakto! czy ty rzeczywiście czynisz mi podobny zarzut?
— Jest to jeden z moich najważniejszych zarzutów.
— Doprawdy, mój ojcze... zwycięztwo znowu jest na mojéj stronie.
— Czy tak?
— O! niezawodnie, bo jeżeli się na chwilę postawiłam w miejscu pana Onezyma, to jeszcze nie jest powodem, ażebym się chciała wyrzec moich doskonałych oczów; ja się tego nie obawiam ażeby mój wzrok miał stępieć na widoku mego męża; przeciwnie nawet, jestem zupełnie inaczéj przekonaną; świadczę się w téj mierze szczęściem jakiego zawsze doznaję, widząc ciebie, mój ojcze kochany (chociaż stosując tutaj myśl moję co do owych rzadkich objawień, powiesz zapewne, że zbyt często usuwałeś się z przed moich oczu w długich twoich podróżach) ale to mnie nie pokona mój ojcze kochany... jabym sto lat wpatrywała się w ciebie oko w oko, a nigdybym się nie przesyciła czytaniem w twoich szlachetnych rysach całego przywiązania jakie czujesz dla mnie.
I tu Sabina tkliwie ucałowała swego ojca.
— Drogie... drogie dziecię, — rzekł Cloarek odpowiadając na pieszczoty swéj córki, — masz za sobą całą logikę przywiązania i rozumu serca, jakże chcesz ażebym przeciwko nim walczył?... Dajmy pokój, wyznaję z pokorą że jestem zwyciężony... Wyznaję zresztą że twój sen nie jest tak niedorzeczny, i że ściśle rzecz biorąc, można nawet zaślubić ślepego, kiedy go się kocha i kiedy człowiek ten jest pełen serca i poświęcenia...
— Ah! drogi ojcze... — zawołała Sabina z zapałem ściskając w swych dłoniach ręce Iwona.
— Tylko, — dodał Iwon, — pomimo twego poetycznego zapatrywania się na krótki wzrok... wolałbym ażeby ten biedny Onezym... Ale, w rzeczy saméj... przypominam sobie...
— Co sobie przypominasz mój ojcze?
— Że w podróżach moich handlowych... znałem bardzo dobrze pewnego młodego chirurga nadzwyczajnie biegłego (miał on, w nawiasie mówiąc, jedyną wadę, był niesłychanie żarłoczny); udał on się do Paryża gdzie wielkiéj nabrał wziętości, i dzisiaj jest jedną z największych znakomitości w świecie uczonym.
Być może, iż on znalazłby w swéj nauce jaki środek powrócenia wzroku temu biednemu chłopcu.
— Wielki Boże! — zawołała Sabina uradowana, — byłażby jeszcze jaka nadzieja?
— Nie wiem tego, moje dziecię, ale słyszałem o kilku cudownych kuracyach doktora Gasterini; jeszcze dzisiaj napiszę do niego... a ponieważ znaliśmy się bardzo blisko, spodziewam się przeto, że mogę od niego zażądać ażeby przyjechał zobaczyć Onezyma... jeżeli tylko tak sławny doktór będzie mógł chociaż na dwadzieścia cztery godzin opuścić swą liczną klientelę.
— Ah! mój ojcze... ileż to dobroci... a potem także, ile nadziei!... Gdyż to współczucie jakiego doznajesz dla pana Onezyma... dobre wyobrażenie jakie o nim powziąłeś...
— Słucham... dokończ..
— Dla tego wszystkiego myślisz o jego uleczeniu... że niechciałbyś może mieć krótkowidza twoim zięciem... — dodała Sabina rumieniąc się i spuszczając oczy w pomieszaniu swojem.
— Do diabła!... jakże ty szybko postępujesz!... O! ja nie udzielam tak prędko mego przyzwolenia... Ale, uspokój się... nie zupełnie ci jeszcze odmawiam, i najlepszym dowodem mych dobrych chęci jest to... że...
— Że?
— Uściskaj mnie jeszcze, — rzekł Iwon. Potem, zbliżając się do drzwi, dodał: — Zaczekaj tu na mnie... za godzinę wrócę do ciebie.
— Wychodzisz, mój. ojcze?
— W interessie bardzo ważnym...
— I nic więcej mi nie powiesz?
— Ani jednego słowa... Jestem okrutnym człowiekiem jak widzisz... Do zobaczenia... poczekaj na mnie i nie bądź zbytecznie niecierpliwą.
Cloarek wychodząc od Sabiny, powrócił jeszcze do Onezyma; pragnąc zaś ażeby ich rozmowa pozostała w tajemnicy, tudzież ażeby jéj nikt nie przeszkodził, poprosił młodzieńca ażeby przed śniadaniem udał się z nim na przechadzkę nad brzeg morski.
Podczas nieobecności dom jego przyjmował gościa równie nie miłego jak niespodziewanego.