<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Ghazuah
Pochodzenie Pomarańcze i daktyle
Wydawca Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1910
Druk Drukarnia Zygmunta Jelenia w Tarnowie
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Eine Ghasuah 
Pochodzenie oryginalne Orangen und Datteln
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


GHAZUAH.
I.
Abu Djom.

Przetrwaliśmy szczęśliwie bardzo wyczerpującą jazdę, przybyliśmy bowiem aż z Dar Abu Uma, oddalonego od Nilu o sto mil geograficznych, a mieliśmy jeszcze z pół dnia drogi do zachodniej jego odnogi, Bahr el Abiad. Mówiąc w liczbie mnogiej, mam na myśli, oprócz siebie, jeszcze małego, dzielnego, hadżego Halefa Omara, długoletniego mego służącego i prawdziwego murzyna z Fori, nazwiskiem Marraba, który sobie ślubował, że sam odbędzie pielgrzymkę do Mekki i prosił nas, żebyśmy go zabrali z sobą, ponieważ spodziewał się przy nas bezpieczeństwa przed łowcami niewolników. Spełniłem tę jego prośbę ze względów ludzkości, a że on znał dokładnie okolice aż do Nilu, przeto mógł nam się przydać jako przewodnik. Biedak ubrany był tylko w bawełnianą koszulę, a siedział na naszym jucznym koniu, który tym razem nie miał nic do dźwigania. Broń jego składała się ze starego noża i z jeszcze starszej piki, ale nie było obawy, żeby jedna lub druga broń wyrządziła komu szkodę, zaraz bowiem pierwszego dnia okazał się ich właściciel bardzo poczciwym, ale nadzwyczajnym tchórzem. Halef i ja jechaliśmy na młodych, ale bardzo silnych ogierach Fadazi, które rozwijają wielką szybkość na piasku pustynnym, a w wodzie pływają jak ryby.
Od rana mieliśmy dzisiaj daleko przed sobą bezwodny teraz Nid e’ Nil po prawej ręce, spodziewałem się zatem, że dojedziemy do Bahr el Abiad w okolicy wyspy Abu Nimul lub Miszrah Omm Oszrin. Była to kraina zupełnie równa, a step, zieleniejący w porze deszczowej, przedstawiał nam się teraz jako łysa, wysuszona płaszczyzna, bez źdźbła trawy, króremby się oko mogło ucieszyć. W dodatku paliło słońce takim żrącym żarem, że musieliśmy zatrzymać się w południe, aby dać koniom wypocząć i przeczekać największą spiekotę dzienną.
Siedząc cicho obok siebie, jedliśmy daktyle, które nam jeszcze pozostały, gdy wtem Halef wskazał na wschód i rzekł:
— Sidi, tam na widnokręgu widzę punkt biały. Czy to nie jeździec?
Ponieważ byłem plecyma zwrócony do wskazanego kierunku, przeto wstałem i obejrzałem się.
— Widzisz go? — pytał dalej mały Halef.
— Widzę — odpowiedziałem. — Punkt, o którym mówisz, porusza się ku nam. Ten biały połysk pochodzi od burnusa. Ruch jest tak szybki, że będzie to z pewnością jeździec, a nie piechur.
— Czy uzbrojony? — zapytał murzyn trwożliwie.
— Oczywiście! Wiesz przecież, że każdy chodzi tu uzbrojony.
— O Allah, Allah, chroń mnie przed dyabłem o dziewięciu ogonach! Czy sądzisz, panie, że ten jeździec na nas uderzy, zakłuje nas, albo zastrzeli?
Trwoga rozszerzyła mu źrenice i rozczepierzyła palce, jakby dla odegnania niebezpieczeństwa. Widząc to, huknął nań Halef gniewnie:
— Uskut, gerbu — milcz, tchórzu! Jak może jeden człowiek ośmielić się napaść na nas trzech! Gdyby ich było nawet dwudziestu lub pięćdziesięciu, to jeszczebyśmy się ich nie bali. My zabiliśmy lwa, a nawet czarną panterę, polowaliśmy na słonie i hipopotamy, ja i mój sidi staliśmy sami naprzeciwko stu nieprzyjaciół, a sercom naszym nie przyśniło się nawet szybciej uderzać. Powiadam ci, że, dopóki z nami jesteś, dopóty żaden nieprzyjaciel nie zdoła ci jednego włoska z głowy strącić. Ale niestety na twojej głowie rośnie wełna owcza zamiast pięknej ozdoby dzielności męskiej. Dlatego jesteś owcą i zostaniesz nią, dopóki Allah nie wyprawi cię do twoich ojców, jeśli wogóle miałeś ojca, gdyż tylko waleczni mężowie mogą mówić o ojcach!
Nie było to wprawdzie powiedziane uprzejmie, ale usprawiedliwione było tem, że mój hadżi najbardziej nienawidził trwożliwości. Słowo obawy, albo czyn tchórzliwy wprawiały go często we wściekłość. Tymczasem zbliżył się już obcy jeździec, a zobaczywszy nas, przystanął, namyślając się widocznie, czy ma nas ominąć, czy też zwrócić się do nas. Siedział na bułanym koniu, Beni-Szankol, w białym burnusie, zarzuconym w ten sposób, że wystawała z pod niego tylko długa flinta, którą trzymał w ręku, a nie widać było broni, tkwiącej za pasem. Tuż przed nami zatrzymał konia i zaczął nam się przypatrywać oczyma, by najmniej nie przychylnemi. Wtem spytał krótko tonem rozkazującym:
— Kto wy jesteście?
Mnie ani przez myśl nie przeszło odpowiadać, a hadżi Halef Omar milczał także. Murzyn skurczył się jak kura, nad którą unosi się jastrząb.
— Kto wy jesteście? — powtórzył Beduin jeszcze ostrzej niż przedtem.
Na to wstał z ziemi mały Halef, a wyciągnąwszy nóż, przystąpił doń i oświadczył:
— Zleź z konia, dobądź noża i stocz ze mną walkę, a potem dowiesz się zaraz, kim i czem jesteśmy. Zsiądźno tylko, ja cię nauczę uprzejmości! Pamiętaj o tem, że przy spotkaniu należy pozdrawiać, a pytania można stawiać dopiero po zjedzeniu i wypiciu na powitanie!
— Nie mam czasu na to! — mruknął obcy. — Jestem wojownikiem walecznego szczepu Bakkara, wy jesteście na naszem terytoryum, mam więc prawo zapytać, co wy za jedni.
— Teraz się dowiesz, ponieważ sam w pierw powiedziałeś, kim jesteś. Ten człowiek, siedzący za mną, przybywa z Dar-for i zmierza do świętego miasta Mekki, by tam uczcić Allaha i proroka. Ten dostojny pan obok mnie, to słynny i niezwyciężony emir hadżi Kara Ben Nemzi, a ja, czy wiesz, kto ja jestem?
— Nie.
— Otwórz więc uszy twoje i usłysz z poważaniem imię moje. Nazywam się hadżi Halef Omar Ben hadżi Abul Abbas Ibn hadżi Dawud al Gossarah. Czy imię twoje także tak długie i piękne?
Trzeba wiedzieć, że Beduin przyczepia do swojego imienia imiona przodków. Kto, nie znając swoich przodków, nie może tego uczynić, tym pogardzają. Halef nie był dumny, przeciwnie, był to najdobroduszniejszy człowiek na świecie, ale Bakkar nie pozdrowił nas, a to go rozgniewało do tego stopnia, że rozpuścił gębę bardziej, aniżeli wypadało. Kochał on mnie nadewszystko, bardzo często narażał dla mnie życie swoje, a wogóle widział we mnie uosobienie wszelakich cnót i zalet. Nic więc dziwnego, że wpadł w złość głównie z tego powodu, że Bakkar i mnie nie uznał za godnego pozdrowienia.
Bakkar jednak nie dał się widocznie zastraszyć, bo odpowiedział spokojnie i zimno:
— Przybywam z nad wód Nilu i zdążam na pustynię, gdzie towarzysze moi polują na gazele. Wiecie już o mnie wszystko, a teraz wy powiedzcie mnie, skąd przybywacie i dokąd dążycie.
— Przyjeżdżamy z Dar Abu Urna, a udajemy się nad rzekę.
— Na które miejsce?
— Sami tego jeszcze nie wiemy.
— Czy szukacie może muallima el milla el mesihija?
Po arabsku znaczy to: nauczyciel chrześcijaństwa. Czyżby w pobliżu był gdzie misyonarz? Zajęło mnie to nadzwyczajnie, dlatego wtrąciłem się do ich rozmowy, odpowiadając:
— Właśnie jego szukamy. Czy mógłbyś nam powiedzieć, gdzie on przebywa?
— Znam miejsce jego pobytu. Osiedlił się na dżesireh[1] Aba, aby uwodzić mieszkających tam wiernych. Niechaj go Allah zniszczy!
— Z którego kraju tu przybył?
— Z bilad el Inkiliz[2]. Jeśli stąd pojedziecie na północny zachód, będziecie jutro u niego. Może wy także jesteście przeklętymi chrześcijanami?
— Ja jestem chrześcijanin! — odparłem spokojnie.
— W takim razie smaż się w największej głębi piekieł! Ty mnie plamisz!
Dał koniowi ostrogę i pojechał dalej w step w tym samym kierunku, co przedtem.
— Sidi, czy mam puścić się za nim i poczęstować go harapem? — zapytał Halef z gniewem, wyciągając równocześnie z za pasa swój bicz ze skóry hipopotama.
— Daj pokój! Taki człowiek nie może mnie obrazić.
— Tak, ty stoisz zbyt wysoko, byś mógł zauważyć, że taka żaba na ciebie rechocze, taki nicpoń, który nie nauczył się jeszcze dobrze konia używać. Czy nie spostrzegłeś, że zgubił podkowę?
— Tak, z prawego tylnego kopyta. Nie troszczmy się więcej o tego człowieka! Bakkarowie są znakomitymi jeźdźcami, dzikimi i zuchwałymi łowcami, wojownikami i rozbójnikami. Uważani są powszechnie za najniebezpieczniejszych Arabów nad górnym Nilem i to nie bez słuszności, jak to się okazało niejednokrotnie w czasach najnowszych. W powstaniach w Sudanie grali oni rolę najwybitniejszą. Że ten, który spotkał się teraz z nami, jechał tylko na trzech podkowach, to nie dowodziło jeszcze niczego, świadczyło co najwyżej o tem, że konia swego nie szczędził. Niebawem jednak miała ta okoliczność nabrać dla nas większej wagi.
W dwie godziny po południu ruszyliśmy znowu w drogę, nie pojechaliśmy jednak na północny zachód, jak nam Bakkar radził, lecz na wschód, w pierwotnym naszym kierunku, gdyż w ten sposób spodziewaliśmy się prędzej dostać nad rzekę. Trzymając się jej biegu, mogliśmy potem dotrzeć także do wyspy Aba i do misyonarza.
Droga wiodła dotychczas pustym i wyschłym stepem. Grunt był twardy, lecz rozgniatał się pod kopytami łatwo na pył. To też nic dziwnego, że mniej więcej w godzinę potem spostrzegliśmy z łatwością ślady, biegnące z południowego zachodu. Było ich dużo, dlatego zsiadłem z konia, żeby je zbadać. Podczas długoletnich moich podróży po dzikich krajach nie omijałem nigdy śladów bez zwrócenia na nie uwagi i temu może zawdzięczam, że jeszcze żyję. Dokładne badanie wykazało, że były to ślady przynajmniej sześćdziesięciu koni i wielbłądów i że prowadziły ku Nilowi w tym samym, co nasz, kierunku.
Byli to niewątpliwie Bakkarowie, którzy zazwyczaj posługują się wołami, a dosiadają koni tylko na wyprawach wojennych i myśliwskich. Coś podobnego było i teraz, należało tylko przekonać się, czy to była wyprawa myśliwska, czy też wojenna. Rozstrzygnąć było dość łatwo, ponieważ na polowanie nie zabiera się tylu wielbłądów. Ci, którzy tędy jechali, powracali widocznie z wojny, a że w tamtych stronach wojna tyle znaczy, co grabież, szczególnie chwytanie niewolników, przeto nabrałem przekonania, że byliśmy na tropie ghazuah, czyli wyprawy wojennej w celu chwytania murzynów i robienia z nich niewolników.
Staliśmy jeszcze na tem samem miejscu, gdy na raz na południowym zachodzie, skąd trop prowadził, ujrzeliśmy ze dwudziestu jeźdźców, zbliżających się do nas w cwale.
— Sidi, to są murzyni — rzekł Halef. — Widzę z daleka czarną barwę ich twarzy. Z jakiego mogą być szczepu? Tu niema innych murzynów oprócz Szilluków.
— To nie są Szillukowie; oni zamieszkują tylko wybrzeża Nilu, a ci, których przed sobą widzimy, przyStrona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/383 bywają ze stepów. Trzymają się troskliwie tropu, z czego się domyślam, że to pogoń za rozbójnikami, łowcami niewolników, którzy tędy przechodzili.
— Wobec tego możemy być przygotowani na nieprzyjazne spotkanie!
— Oczywiście, ale mimoto zaczekamy tutaj na nich.
— Nie, nie, uciekajmy, uciekajmy! — zawołał murzyn. — Ja muszę być w Mekce, ja chcę żyć i nie dam się zastrzelić, ani zabić! Niech mnie Allah uchroni przed dyabłem o dziewięciu ogonach! Odjeżdżam. Pocóż miałby mój koń cztery nogi, jeśliby nie mógł na nich biegać!
Chciał rzeczywiście drapnąć, lecz Halef pochwycił konia jego za cugle i huknął gniewnie:
— Jeśli chcesz zmykać tchórzu, to goń na własnych nogach, a nie na nogach konia, który nie należy do ciebie, lecz do nas! Zostajemy!
— Ależ oni nas pozabijają! — wrzeszczał przestraszony czarny.
— Ani im to przez myśl nie przejdzie!
— Przeciwnie! Czyż nie widzisz, że chcą nas osaczyć? O Allah, Allah! O jakiż to strach, jakie nieszczęście, jaki ból! O Mahomecie, o święci kalifowie, bądźcie miłościwi i otoczcie swoją opieką moje ciało, ducha, duszę i życie!
Zeskoczył z konia, wlazł pod niego i usiadł jęcząc, jakby zamierzał czekać tam końca dni swoich. Odrzucił także nóż i włócznię, aby go nie wzięto za wrogo usposobionego.
Jednakże murzyn dobrze przewidywał. Czarni rzeczywiście się rozdzielili i biegli do nas cwałem, by nas otoczyć. My ze swej strony nic przeciwko temu nie zrobiliśmy. Wygląd nadjeżdżających był szczególny, bo tylko jeden z jeźdźców miał na sobie wełnianą koszulę, a u reszty tylko przepaski biegły dokoła bioder. Konie ich były zdrożone, a wogóle nie wiele warte, pochodziły bowiem z nizin Bahr Seraf, Bahr el Ghazal i Bahr el Dżebel, gdzie konie wcale się nie chowają, albo tylko liche. Broń ich składała się z noży, ciężkich maczug z drzewa hegelik i z długich włóczni. Tylko ten, który ubrany był w koszulę, miał strzelbę. Był to z postaci prawdziwy olbrzym, o wiele wyższy i szerszy odemnie. Głębokie blizny z ospy, które mu poryły twarz i jej czarność porysowały czerwonymi paskami, nadawały mu przerażającego wejrzenia. Wszystkich innych czoła szpeciły po trzy blizny, pochodzące od noża, które miały być ozdobą i odznaczeniem. Głowy ich posmarowane były tak grubo mieszaniną popiołu i krowiego moczu, że włosy niknęły pod tem zupełnie, jakby pod dużemi czapkami. Cel tego smarowania jest podwójny: podniesienie męskiej piękności i ochrona przed robactwem. Te hełmy z popiołu i blizny na czole powiedziały mi, że ci murzyni należeli do szczepu Nuehr.
Pozwoliliśmy spokojnie, żeby nas otoczyli, ale ja rozluźniłem tymczasem rewolwery za pasem i położyłem sztuciec w poprzek na kolanach, siedziałem już bowiem na siodle. Gdy czarni potrząsnęli groźnie włóczniami, wyjąc przeraźliwie, nadeszła chwila krytyczna, bo nagle zamilkli, stojąc już dokoła nas, a ospowaty zatrzymał się przedemną i huknął bardzo popsutą arabszczyzną, jaką posługują się owi murzyni.
— Kto wy jesteście? Co tu robicie? Mów prędko, bo cię zaduszę!
— Jesteśmy obcy i chadzamy spokojnemi drogami — odpowiedziałem.
— Kłamiesz! Wy jesteście Bakkarowie! — syknął, podpędzając konia bliżej.
— Mówię prawdę. Nie należymy do Bakkarów, a ja wogóle nie jestem Arabem, lecz Europejczykiem.
— Psie! Ośmielasz się mnie łudzić? Europejczycy mają twarze, jak barwa piany wodnej, a ty jesteś ciemny i chcesz mnie oszukać twojem kłamstwem! Ja cię zadławię!
Z temi słowy na ustach, przysunął się koniem tuż do mnie i wyciągnął ręce do mojej szyi. Musiałem się bronić tak, żeby jego nie zranić, a tem mniej zabić, a zarazem tak zapanować nad położeniem, żeby nikt nie porwał się na mnie. Aby więc mieć wolne ręce, rzuciłem Halefowi sztuciec, podniosłem się w strzemionach i w chwili, kiedy czarny chciał mnie chwycić za gardło, uderzyłem go pięścią w głowę z taką siłą, że odrazu odpadł odemnie. Był to mój cios myśliwski, dzięki którem u na preryach amerykańskich otrzymałem nazwę Old Shatterhand. Cios ten nie zawiódł mnie i tutaj, bo ospowaty olbrzym stracił przytomność. Równie szybko, jak go uderzyłem, pochwyciłem go za pas i szarpnąłem mocno ku sobie tak, że padł przedemną na siodło. Przytrzymałem go lewą ręką, a prawą dobyłem noża, skierowałem w leżącego i zawołałem groźnie do jego ludzi:
— Uciszcie się! Stójcie spokojnie, bo go przebiję! Jeśli się nie ruszycie, nic mu się nie stanie! Jestem przyjacielem Nuerów, mieszkałem przez wiele tygodni u szczepów Lak, Eliab i Agonk i zbratałem się z nimi, ale was nie znam. Jak się wasz szczep nazywa? Pytanie to zwróciłem do młodego, bardzo silnie wyglądającego jeźdźca, odważniejszego widocznie od innych, gdyż zamierzył się na mnie włócznią i cofnął się tylko dlatego, że nóż mój zawisł nad ospowatym.
— Należymy do szczepu Eliab — odpowiedział ponuro.
— W takim razie powinniście mnie znać, gdyż byłem u was nad Bahr el Dżebel.
— Nasz oddział wyruszył był nad Bahr el Ghazal — oświadczył.
— Słyszałem o tem. Wasz beng-did[3] nazywa się Abu Djom, ojciec wiatru, ponieważ w walce zwycięża z szybkością wiatru; to najwaleczniejszy i najsilniejszy wojownik ze wszystkich szczepów Nuerów.
— A mim oto ty zwyciężyłeś go z jeszcze większą szybkością!
— Ja? Jakto? — spytałem zdziwiony. — Czy ten: jeniec w moich rękach to Abu Djom?
— Tak jest, to on, mój ojciec, a ja jestem syn jego. Jesteś silny i szybki, jak Abu es Sidda[4], o którym mówili nam bracia z nad Bahr el Dżebel.
— Abu es Sidda? To jestem ja. Miano to nadali mi Eliabowie.
Na to wykonał młody murzyn ruch, jak człowiek bardzo zdumiony i zawołał:
— Tak, to się zgadza! Prawda, że tego małego człowieka, stojącego obok ciebie nazywano Abu Kalinin?
— Istotnie — odpowiedziałem.
Mój hadżi Halef Omar miał nadzwyczaj skąpy wąs, składający się z niewielu włosów, ale mimo to był zeń niezmiernie dumny. To też Eliabowie nazywali go Abu Kalinin, to znaczy: ojciec niewielu, mianowicie włosów. Mój mały nie był zadowolony z tej nazwy, ale przecież zawołał teraz, gdy ją usłyszał:
— Tak zwano mnie u Eliabów. Znacie więc mnie i mojego sławnego sidi? Wobec tego przekonacie się, że jesteśmy wprawdzie wielkimi wojownikami, ale równocześnie braćmi waszymi, których nie potrzebujecie się obawiać.
— Tak, jesteście naszymi przyjaciółmi i nietylko wypuścicie mego ojca na wolność, lecz także udzielicie nam pomocy przeciwko Bakkarom. Pozwólcie, że was pozdrowię w imieniu wszystkich naszych wojowników!
Przystąpił najpierw do mnie, a potem do Halefa i plunął nam najpierw w twarz, a potem w prawą rękę, my zaś odwzajemniliśmy się natychmiast za ten objaw towarzyskiej grzeczności. Śliny nie mogliśmy zetrzeć, musieliśmy zaczekać, dopóki sama nie wyschnie, jakkolwiek bowiem ten rodzaj powitania jest oczywiście wstrętny, to jednak ma wielkie znaczenie, bo zawiera, się przezeń sojusz na śmierć i życie. Kto z dzikimi ludami chce na stopie przyjacielskiej pozostawać, musi być przygotowanym na niejedno, za co by w zwykłych warunkach wobec swoich pojęć o godności własnej odpłacił policzkiem.
Rozumie się samo przez się, że teraz wszyscy zsiedliśmy z koni, a ja spuściłem ostrożnie wodza na ziemię. Przyszedł on wkrótce do siebie i przebaczył mi uderzenie, skoro się dowiedział, kto jesteśmy. Nastąpiło oczywiście drugie wydanie opluwania się, co dziś nie powinno być już tak odrażającem, mogę bowiem zapewnić z czystem sumieniem, że od owego czasu w ciągu długiego szeregu lat myłem się już kilka razy.
Nikt nie cieszył się tak bardzo niespodzianem porozumieniem, jak murzyn Marraba. Śmiał się z zachwytu całą twarzą, toczył białkami tak, że omal mu nie wypadły z oprawy i pokazywał przytem zęby, jakich nie powstydziłby się jaguar.
Teraz dowiedzieliśmy się, że mój domysł co do gazuy był słuszny. Byliśmy na tropie wyprawy po niewolników, którą Bakkarowie przedsięwzięli nad Bar el Gazal. Mieszkający tam oddział Nuerów Eliab był niezbyt liczny, a dorośli mężczyźni wyjechali byli na polowanie. Toteż Bakkarowie podczas napadu na wieś nie spotkali się z należytym oporem. Starców i dzieci pozabijali poprostu w najokropniejszy sposób, praktykowany zwykle przy takich polowaniach na niewolników, a młodsze kobiety, chłopców i dziewczęta powleczono precz, by ich potem sprzedać handlarzom.
Nie jest to bynajmniej rzecz łatwa, ani bezpieczna, lecz i dziś jeszcze jest dość sposobności i dróg do zbytu tego „towaru.“ Ilekroć transport przedostanie się za Nil i znajdzie się na wschodnim jego brzegu, uważa się wyprawę za udałą. Tam kosztuje czarny około sześćdziesięciu franków, a im dalej na północ, tem bardziej wzrasta jego wartość. Przeprowadzenie niewolników połączone jest wprawdzie z trudnościami, nie jest jednak niebezpieczne. Właściwe niebezpieczeństwo zaczyna się dopiero w pobliżu rzeki i podczas przeprawy przez nią, tam bowiem pełnią służbę urzędnicy, którzy z pomocą wojska mają polować na łowców i handlarzy niewolników. Kto jednak zna poczucie obowiązku u tych ludzi, ten wie, że to poczucie nie potrafi oprzeć się złotemu lub srebrnemu uściskowi dłoni. Najokropniejsze w takich gazuach jest to, że na jednego upolowanego niewolnika przypada przeciętnie trzech ludzi zamordowanych przy tej sposobności. Afryka, traci w ten sposób rocznie dwa miliony istot, które są tak samo jak my obrazem i podobieństwem Boga i tak samo jak my odczuwają radość i strapienie!
Nuerowie Eliab zastali po powrocie z polowania wieś spaloną i zburzoną, a wśród zgliszcz trupy lub zwęglone ich resztki. Zdjęła ich zgroza, a po niej nastąpiła wściekła zawziętość i pragnienie zemsty. Zaopatrzyli się, jak mogli, na pewien czas w żywność i wyruszyli na zmęczonych polowaniem koniach w pogoń, za rozbójnikami. Niestety, a może na szczęście nie zdołali ich doścignąć. Nie ulegało bowiem wątpliwości, że byliby nie sprostali wrogom, gdyż ich było tylko dwudziestu, a Bakkarów znacznie więcej.
To wszystko opowiedział mi dowódca Abu Djom, Ludzie jego siedzieli podczas tego dokoła w głuchym gniewie. Kiedy skończył, zerwał się i zawołał:
— Siadajcie na konie, mężowie! Musimy śpieszyć dalej, bo inaczej przyjdziemy za późno.
— Stać, zaczekajcie! — poprosiłem natomiast ja. — Macie jeszcze czas!
— Czekać? Emirze, czy nie żartujesz? Gdy jeńcy dostaną się za rzekę, będą dla nas straceni!
— Nie. Trop, który tutaj widzimy, ma przeszło dzień. Karawana przeszła tędy wczoraj w południe i wieczorem dotarła do rzeki, jeśli niewolników zaraz przez Nil przeprawiono, to teraz nie zdołamy już temu przeszkodzić, jeśli zaś były powody do tego, żeby zatrzymać ich jeszcze na tym brzegu, to powody te z pewnością trwają jeszcze do teraz i krewni wasi nie przeprawili się jeszcze.
— Dlatego właśnie musimy śpieszyć! Dusza moja pragnie zanurzyć nóż we krwi zbójów i morderców!
— Czy chcesz, żeby ich nóż zanurzył się w twojem sercu? Znajdujemy się w kraju Bakkarów, których tutejszy oddział liczy przynajmniej pięciuset ludzi; a was jest tylko dwudziestu.
— Sądzę, że nam dopomożesz, emirze?
— Dopomogę wam, gdyż jesteście moimi braćmi.
— Słyszałem o was, że nigdy nie liczycie nieprzyjaciół, chociażby setki ich były. Jeśli przy nas staniecie do walki, nie będziemy potrzebowali się obawiać. Wiem, że ty masz strzelbę czarodziejską, z której możesz ciągle strzelać, nie nabijając. Czemże są wobec nas Bakkarowie, choćby nawet w liczbie pięciuset?
Mówiąc o strzelbie czarodziejskiej, miał na myśli mój sztuciec Henryego na dwadzieścia pięć strzałów.
— Istotnie nie mamy zwyczaju liczyć naszych nieprzyjaciół — odpowiedziałem — ponieważ zdajemy się mniej na siłę, a więcej na podstęp. Strzelba moja daje mi wielką przewagę, nie mogę jednak zabijać ludzi, jeśli to nie jest koniecznie potrzebnem i jeśli mogę osiągnąć swój cel bez rozlewu krwi.
— Nie możesz zabijać? — zapytał zdumiony. — Na cóż innego zasłużyły te psy, jeżeli nie na śmierć dziesięćkrotną?
— Jestem chrześcijanin, a my chrześcijanie pozostawiamy karanie Allahowi i władzy. W dodatku nie zrobili mi Bakkarowie nic złego, dlatego nie myślę przelewać ich krwi niepotrzebnie. Jeśli chcesz naszej pomocy, to słuchaj mnie, a skoro ocalenie waszych będzie możliwe, to ich ocalę. Jeśli zaś nie chcesz zastosować się do mnie, to jedź dalej bez nas, ale pamiętaj, że jeszcze dzisiaj wieczorem możecie paść w objęcia śmierci. Was niewielu będzie między Bakkarami jako dwadzieścia szakali między pięciuset hyenami.
Abu Djom patrzył długo posępnie przed siebie, a z ludzi jego nikt także nie rzekł ani słowa. Nuerowie nie są mahometanami, lecz poganami, dlatego wódz nie mógł pojąć moich łagodnych zapatrywań chrześcijańskich. Zdaniem jego czyn Bakkarów wołał o krew, którąby powinna przelać jego własna ręka. Starałem się wpłynąć na jego postanowienie, nalegając:
— Wybieraj pomiędzy podstępem a przemocą i bądź albo z nami, albo bez nas! W pierwszym wypadku ocalisz prawdopodobnie niewolników, w drugim będą zgubieni, a wy razem z nimi.
— Pozwól mi, emirze, pomówić wpierw z moimi wojownikami! — prosił.
— Dobrze, ja zaczekam — odpowiedziałem, powstawszy i oddaliłem się nieco z Halefem.
Po pewnym czasie zawołano nas z powrotem. Nuerowie podnieśli się z ziemi, a dowódca rzekł do mnie:
— Emirze, prosimy cię, żebyś nas nie opuszczał. Chcemy odzyskać nasze żony, córki i synów i zastosujemy się do twych rad. Nie chcemy przelewać krwi, lecz umówimy się z Bakkarami o cenę. Jeśli jednak odrzucą jedno i drugie, będziemy walczyć, chociażbyśmy mieli w tej walce wszyscy wyginąć. Jak ty postąpisz w tym drugim wypadku?
— Dopomogę wam, gdyż jesteście moimi braćmi! Bądź, panie, naszym szejkiem i emirem! Będziemy tobie posłuszni!
— W takim razie żądam, żebyście wykonali każdą moją wskazówkę. Jeśli się tak nie stanie, przedsięwzięcie nasze skończy się naszą zgubą.

Wszyscy dosiedliśmy koni i odjechaliśmy za tropem, ja na czele, a obok mnie Halef. Nuerowie rozmawiali z sobą pocichu, a ilekroć się odwróciłem, widziałem po ich znaczących spojrzeniach i pełnych szacunku minach, że osoby nasze były przedmiotem ich rozmów.

II.
Abu el Mawadda.

Aby pojąć wrażenie, jakie z hadżim Halefem Om arem wywarliśmy na Nuerach i zrozumieć gotowość, z jaką oddali się oni pod moje rozkazy, należy wziąć na uwagę to, że rodowity afrykański murzyn, a nie sprowadzony, amerykański, zwykł białego, a zwłaszcza Europejczyka, uważać za wyżej uzdolnioną, wogóle wyżej stojącą istotę. Do tego wypada dodać, że nad Bar el Dżebel okazaliśmy pewną odwagę, a ponadto miał Halef zwyczaj — chociaż zakazywałem mu tego surowo — przedstawiać mnie zawsze jako największego uczonego i najsłynniejszego bohatera. To powtarzano sobie potem z ust do ust, wszędzie wdmuchiwano trochę powietrza w tę bańkę naszej sławy i tak powiększała się ona coraz to bardziej. Nic więc dziwnego, że Nuerowie okazali tyle przychylnego usposobienia i gotowość poddania się moim rozkazom. Było to dla nich szczęściem, gdyż w przeciwnym razie byliby, jak im to otwarcie powiedziałem, popędzili na własnę zgubę.
Po godzinie może od naszego wyjazdu spostrzegłem trop jednego jeźdźca, łączący się z naszym od lewej strony. Zsiadłem z konia, aby mu się przypatrzeć, i zauważyłem natychmiast, że koń tego jeźdźca nie miał prawej tylnej podkowy. Gdy to powiedziałem Halefowi, zawołał:
— To ten Bakkar, z którym dopiero co rozmawialiśmy! Wrócił do rzeki. Ale na co on zakreślił łuk, dlaczego tak daleko okrążał?
— Aby się ukryć przed nami — odrzekłem — Usiłuje zwrócić na nas uwagę swoich, chce ostrzec ich przed nami, ale w ten sposób, żebyśmy nic o tem nie wiedzieli.
— Dlaczego? W takim razie musimy, sidi, mieć się dobrze na baczności. Będą na nas czekali, ażeby napaść na nas.
— Napaść na nas! — stęknął Marraba, pełen strachu. — O Allah, Allah, chroń nas przed dyabłem o dziewięciu ogonach! Jeszcze nas zastrzelą, zakłują, lub nawet zamordują!
— Nie bój się! — pocieszyłem go. — Bakkar sądzi, że jedziemy prosto na wyspę Aba do angielskiego misyonarza. Zagrodzą nam więc tę północnowschodnią drogę, ale napróżno, gdyż my udamy się prosto na wschód tam, gdzie prowadzą ślady gazuy. Jedźmy dalej!
Niebawem ujrzeliśmy znowu jeźdźca, zmierzającego ku nam z przeciwka... Siedział na dromedarze wierzchowym, a jucznego prowadził obok siebie. Pakunki, na drugim wielbłądzie owinięte były rogóżkami z sitowia. Nasz widok nie zatrwożył go wcale, gdyż nie przystanął ani na chwilę, lecz podjechał ku nam bez namysłu. Dopiero przed nami zatrzymał się, przyłożył rękę do piersi na powitanie i powiedział
— Sallam! Czy pozwolicie mi na pytania, które usta moje chcą wygłosić?
— Sallam! — pozdrowiłem go nawzajem. — Jesteśmy gotowi odpowiedzieć ci na twoje pytania.
Nie wyglądał na Beduina, a nie miał twarzy zbyt inteligentnego człowieka.
— To powiedzcie mi, kto wy jesteście i skąd przybywacie?
Nie mogąc powiedzieć mu prawdy, odrzekłem:
— Należymy do szczepu Rizekat, przybywamy z Dżebel Tugur i chcemy przeprawić się przez Nil, aby odwiedzić przyjaciół, Beduinów Abu Roof.
— Czy nie widzieliście dwu jeźdźców białych i jednego murzyna, którzy obozowali na stepie?
Miał na myśli mnie, Halefa i Marrabę.
— Widzieliśmy — skinąłem głową twierdząco — ale teraz ich tam niema, bo odjechali.
— Dokąd? — Na wyspę Aba w celu odwiedzenia mieszkającego tam chrześcijanina.
— Widzę, że mówisz prawdę. Ci ludzie nie znajdą tego, którego szukają, ponieważ nie mieszka na wyspie Aba, lecz na Miszrah[5] Omm Oszrin.
— Wskazano im przecież wyspę!
— Ponieważ to są psy, które chcą kąsać, ale postarano się już o to, żeby więcej szkodzić nie mogły..
— Czy wiesz na pewno, że chrześcijanin, o którym mówisz, mieszka na Miszrah?
— Naturalnie, że wiem, bo to jest misyonarz, a ja jestem jego służącym. Przybyłem tu z nim z Chartumu, a dziś wysłał mnie do Tassinu, gdzie mam oddać te pakunki.
— Cóż one zawierają?
— Biblie w arabskim języku.
— Jak się nazywa misyonarz?
— Gibson. Tu jednak nazywają go Abu el Mawadda, ojcem miłości, ponieważ nauka jego jest nauką miłości. Jeśli go chcecie widzieć, to zastaniecie go na Miszrah.
— Czy to daleko jeszcze stąd?
— Przybędziecie tam o zmierzchu, jeśli dalej pojedziecie ty śladem, co dotychczas.
— Kto wydeptał te ślady?
— Gazua, którą Bakkarowie przedsięwzięli dokraju Nuerów. Powrócili zwycięsko.
— Gdzie znajdują się schwytani niewolnicy?
— Na małej wyspie, leżącej na rzece, niedaleko od Miszrah. Nie powiedziałbym wam tego, gdybyście nie należeli do szczepu Rizekat, zaprzyjaźnionego z Bakkarami. Ale muszę już jechać dalej. Chatir kum; fi aman Allah — bądźcie zdrowi, polecam was opiece Allaha!
Allah jekun ma’ ak; tarik es salame niech Allah będzie z tobą! Szczęśliwej drogi! — odpowiedziałem na pożegnanie.
Kiedy odjechał, zaśmiał się hadżi Halef pod wąsem i powiedział:
— Sidi, to był wielki głupiec. Mógł przecież wziąć nas za tych, o których pytał, a tymczasem powiedział wszystko, czego nam było potrzeba. Na wyspę Aba poszedł z pewnością oddział Bakkarów, aby nas tam wrogo przyjąć. Jak zamierzasz wobec tego postąpić?
— To będzie zależało od warunków, jakie zastanę na Miszrah.
— W każdym razie uwolnimy pojmanych niewolników?
— Rozumie się. Lecz teraz jedźmy dalej! W tamtych stronach zachodzi słońce już o szóstej wieczorem. Ponieważ teraz podług czasu europejskiego było między czwartą a piątą, przeto do Miszrah mieliśmy jeszcze z półtorej godziny drogi.
Wkrótce poczęła się zaznaczać blizkość Nilu. Wilgoć w powietrzu wywabiła z ziemi zieleń, z początku skąpą, lecz z każdą chwilą coraz to gęstszą i soczystszą. Potem zobaczyliśmy poszczególne krzaki, a na wschodnim widnokręgu wynurzył się czarny pas lasu, porastającego brzegi Nilu.
Prosto do Miszrah jechać nie mogliśmy, gdyż mieliśmy jeńców oswobodzić podstępem. Dlatego też może na pół godziny przed Nilem zboczyliśmy z tropu na prawo ku południowi, aby powyżej Miszrah dostać się nad wodę. Stamtąd zamierzałem zakraść się do tej miejscowości.
Musieliśmy oczywiście unikać wszelkiego spotkania, toteż ucieszyliśmy się, gdyśmy wjechali na grunt, pokryty krzakami, gdzie zarośla dawały nam dostateczną osłonę. Potem przyjął nas pod swoje skrzydła Jas sunutów, gdzie znaleźliśmy kryjówkę dla Nuerów.
Po przywiązaniu tam naszych koni, kazałem Nuerom zachować się całkiem cicho aż do naszego powrotu i oddaliłem się w kierunku północnym. Miszrah oznacza miejsce wolne, leżące nad rzeką, albo zamieszkałe, albo służące tylko do lądowania dla statków i do pojenia trzód. Miszrah Omm Oszrin była właśnie zamieszkałą. Dostawszy się na skraj lasu, ujrzeliśmy po prawej ręce wielką płaszczyznę Nilu, a przed sobą namioty i chaty Bakkarów. Z lewej strony pędzono właśnie z wysokiego brzegu przebywające tam zwierzęta, aby je napoić. Niespełna o sto kroków od brzegu leżała wyspa z brzegami, obramionymi sitowiem. Tam niewątpliwie znajdowali się jeńcy i ich stróże. Dalej, przy brzegu stało ogromne czółno, zbudowane z pni ambagowych, które mogło unieść około pięćdziesięciu, ludzi.
Leżeliśmy pod drzewem hegelikowem, którego spadające ku ziemi konary tworzyły doskonałą kryjówkę.
— Wrócimy teraz do Nuerów — rzekłem do Halefa — a następnie ja sam pojadę na Miszrah, gdzie podam się za handlarza. Ty wrócisz potem pod ten hegelik, ja cię tu potajemnie odszukam, aby ci powiedzieć, co macie robić.
— Sidi, to niebezpieczne! Czy nie byłoby lepiej, gdybyś wziął mnie z sobą?
— Nie, ty musisz zostać przy Nuerach, gdyż bez ciebie nie mógłbym się na nich samych zdać.
— A jeśli spotka cię jakie nieszczęście?
— Nie troszcz się o mnie! Znasz mnie i wiesz, że potrafię sam ustrzec się przed niebezpieczeństwem.
— Wiem o tem, sidi, ale najodważniejszy i najmędrszy może się czasem przeliczyć. Biada Bakkarom, gdyby ci co złego zrobili!
Wróciwszy do czarnych towarzyszy, wziąłem jednego z ich koni zamiast swego, a długą flintę dowódcy zamiast mojej strzelby. Chodziło mi o to, żeby mnie nie poznali, a Bakkar z pewnością po powrocie dał dokładny opis mego uzbrojenia i konia. Nie bałem się tego, żebym go spotkał na Miszrah, ponieważ on musiał z innymi pojechać na wyspę Aba.
Pouczywszy Halefa i Nuerów, jak się mają w rozmaitych wypadkach zachować, odjechałem, wynurzyłem się z lasu, minąłem zarośla i zdążałem ku Miszrah. Kiedy się tam dostałem, tonęło już słońce na zachodnim widnokręgu.
Zobaczyłem najpierw pastwiska koni, bydła i owiec i zapamiętałem sobie szczególnie dobrze stanowisko koni, ponieważ na później potrzeba nam ich było dla uwolnionych jeńców. Na Miszrah mogło teraz mieszkać około dwustu ludzi. Naprzeciwko mnie wybiegały z krzykiem dzieci, kobiety wyglądały ciekawie z otworów drzwi, a mężczyźni zebrali się, by mnie przyjąć pełnemi oczekiwania spojrzeniami.
— Sallam aalejkum! — pozdrowiłem ich głosem donośnym. — Kto z was jest szejkiem tego obozu?
— Szejka tu niema — odrzekł starzec z siwą brodą. — Czego chcesz od niego?
— Jestem Selim Mefarek, handlarz z Tomatu nad rzeką Sedit i proszę, żebym mógł przez tę noc pozostać tutaj.
— A czem handlujesz?
— Wszelkimi towarami każdego rodzaju i każdej barwy.
Zrobiłem tem aluzyę do niewolników.
— A czarnej także? — zapytał stary, przymykając znacząco prawe oko.
— Tej najchętniej.
— W takim razie jesteś tutaj mile widziany i zamieszkasz u największego dostojnika w całym obozie. Zsiądź z konia! Zaprowadzę cię do Abu el Mawadda.
Tego sobie właśnie życzyłem. Miałem zamieszkać u misyonarza, którego bardzo pragnąłem poznać. Zajmował on dość obszerną chatę, zbudowaną z namułu nilowego. Na progu powitał mnie z godnością. Był to człowiek niesłychanie długi i chudy, ubrany w czarny burnus, a w niewzruszonych, surowych jego rysach przebijało się wielkie namaszczenie. Spojrzał na mnie badawczo ostrym wzrokiem, a gdy stary wymienił mu moje nazwisko, zawód i rodzaj mej prośby, rzekł do mnie lichym arabskim językiem:
— Witaj mi, Selimie Mefareku! Wejdź do mnie! Może przybycie twoje przyniesie korzyść nam i tobie.
Kiedy znaleźliśmy się sami w chacie, zapuścił rogóżę, która stanowiła drzwi, i zapalił gliniany kaganek, napełniony olejem sezamowym.
Przy tem świetle zobaczyłem na ścianie krzyż ze Zbawicielem i rozmaite liche obrazy z historyi biblijnej. Gdyśmy obaj usiedli, podał mi misyonarz fajkę z tytoniem, sam sobie drugą zapalił i rozpoczęła się rozmowa, której celem było dokładne wybadanie moich zamiarów. Lecz ja tak samo dokładnie wywiodłem go w pole, dzięki czemu nabrał pewności, że jestem istotnie handlarzem niewolników. Ostatecznie tak mi zaufał, że powiedział:
— Jesteś człowiekiem, jakiego nam właśnie potrzeba. Mamy dwudziestu ośmiu niewolników i chcemy ich sprzedać.
— Panie — odparłem na to zdumiony — nazywają cię ojcem miłości i powiadają, że jesteś misyonarzem. Mnie się zdaje, że chrześcijanom nie wolno łowić, ani sprzedawać niewolników.
On zaś roześmiał się bezdźwięcznie i odrzekł:
— Czarni nie są takimi ludźmi, jak my, nic nie myślą, ani nie czują. Niewola jest dla nich dobrodziejstwem. Jestem wprawdzie chrześcijanin, ale nie jestem misyonarzem. Nauczam co prawda, ale tylko na pozór, aby oszukać łowców, polujących na handlarzy niewolników. Żaden z nich nie przypuści, żeby tu, gdzie mieszka misyonarz, uprawiano niewolnictwo. Od kiedy tu jestem, udały się Bakkarom wszystkie połowy, a ja także dobrze na tem wyszedłem. Nawet słynnego raisa Effendina potrafiłem oszukać. Czy słyszałeś już o nim? Jest wysokim urzędnikiem wicekróla i trudni się tylko chwytaniem łowców i handlarzy niewolników. Złapał już wielu, a śmierć była zawsze ich udziałem. Pomocnikiem jego był przed niejakim czasem Kara Ben Nemzi i jego chytry towarzysz hadżi Halef Omar. Dzisiaj ukazali się znowu ci obydwaj. Nasz szejk spotkał się z nimi i poznał ich, ponieważ podali mu swe nazwiska. Szejk zachował się wobec nich pozornie obojętnie i zwabił ich na miejsce, gdzie ich pochwyci. Wyruszył tam właśnie z oddziałem wojowników.
Opowiadanie misyonarza zajęło mnie nadzwyczajnie! A więc Bakkar, z którym rozmawialiśmy, był szejkiem! Jakież to szczęście, że go teraz tutaj nie było! Można sobie wyobrazić, jakie uczucia żywiłem względem Anglika, który jednakowoż Anglikiem nie był i podawał się tylko za takiego. Nie zdradziłem się oczywiście z tem przed nim, on zaś tak mi zaufał, że nawet zawarł ze mną interes. Zgodziliśmy się po trzysta piastrów za każdego z dwudziestu ośmiu niewolników. Dziesięciu Bakkarów miało ich przeprawić przez Nil do Karkog, gdzie miałem wypłacić cenę i wynagrodzenie poganiaczom. To jednak nie mogło się stać prędzej, jak po powrocie szejka, ponieważ potrzeba było jeszcze na to jego przyzwolenia. Rzekomemu Anglikowi miałem przed wyruszeniem wręczyć potajemnie po dwadzieścia piastrów za każdego niewolnika.
Po zawarciu umowy udaliśmy się na wolne powietrze, gdzie z powodu nastania nocy płonęło już kilka ognisk. Bakkarowie ucieszyli się, dowiedziawszy się, że targ przyszedł do skutku. Zabili kilka jagniąt na wieczerzę i przynieśli kilka dzbanów upajającej merissy.
Jeńcom zawieziono żywność na wyspę niewielkiem czółnem. Ja pojechałem tam także. Kupiłem ich przecież, mogłem więc ich zobaczyć. Niewolnicy byli przywiązani do słupów, a trzej Bakkarowie stali na straży. Jedzenie ich stanowiły twarde placki, pieczone z mąki durry.
Wróciwszy na brzeg, udałem się niepostrzeżenie do Halefa, który czekał na mnie pod hegelikiem, poleciłem mu, żeby o północy był tutaj z czterema Nuerami, i wróciłem do obozu.
Bakkarowie jedli i pili. Mało kto uwierzyłby, ile taki Beduin potrafi strawić. Ja siedziałem z „ojcem miłości“ przed jego chatą, zjadłem kawałek mięsa i popiłem kilku łykami wody. On opowiadał mi o sobie same chwalebne rzeczy, ja zaś dosłuchałem się z pomiędzy słów, że był właściwie marnotrawnym synem i niesumiennym awanturnikiem, dla którego nie było nic świętego. Potem zeszła rozmowa znowu na raisa Effendinę, i jego wspólnika, Karę Ben Nemzi. Łotr nie przeczuwał, że to ja byłem tym wspólnikiem, bo nie byłby wybuchnął gniewną groźbą:
— Biada temu hultajowi i jego Halefowi! Jutro ich złapią i powieszą natychmiast!
— Hm! — rzekłem po namyśle. — Z tego, co o nich słyszałem od ciebie, wnoszę, że są bardzo chytrzy i podstępni i nie dadzą się tak łatwo pojmać. Co będzie, jeśli oni pochwycą szejka, zamiast on ich?
— Co ci na myśl przychodzi! Wierz mi, że zanim słońce zajdzie, wezmą ich dyabli do piekła!
— Czy życzysz sobie tego, chociaż tak samo jesteś chrześcijanin, jak Kara Ben Nemzi?
— Życzę sobie nawet bardzo, gdyż takie robactwo należy tępić!
Jakże byłbym mu odpowiedział, gdybym był mógł na to sobie pozwolić! Musiałem jednak być ostrożnym. Kiedy potem wszedł do chaty, ażeby się udać na spoczynek, nie wpadło mu to w oko, że ja chciałem spać na wolnem powietrzu. Uważał mnie widocznie za tubylca, któremu zatrute mgły nad Nilem nie mogły zaszkodzić.
Około północy nastała cisza w obozie. Bakkarowie powłazili do chat i namiotów, a tylko straże przy trzodach czuwały na wysokim brzegu. Zaczekawszy jeszcze chwilę, zakradłem się potem do hegeliku, gdzie zastałem Halefa z Nuerami i zawiadomiłem ich o moim zamiarze.
Oprócz wielkiego czółna znajdowało się przy brzegu kilka łódek, jakich tam zazwyczaj używają. Boki ich związane były tylko łykowymi sznurami. Postanowiłem na jednej z łódek udać się na wyspę, a Halef miał tam podążyć za mną po pewnym czasie razem z Nuerami i przybić do brzegu na południowym końcu wyspy. Wszystkich trzech dozorców należało uczynić nieszkodliwymi. Po dokonaniu tego chcieliśmy odwiązać pojmanych i zawieźć w bezpieczne miejsce na wielkiem czółnie.
Gwiazdy świeciły jasno. Zdradzieckie ich światło mogło nas łatwo zgubić. Na szczęście zaczęły niebawem falować lekkie mgły, które, stając się coraz gęstszemi, tworzyły dla nas doskonałą osłonę. Przekonawszy się, że na mnie nie uważano, wsiadłem do łódki i powiosłowałem ku wyspie. Jeden z dozorców zawołał na mnie, lecz uspokoił się, skoro mnie poznał. Byłem przecież już właścicielem niewolników i miałem prawo spędzić noc z nimi. Drugi dozorca i trzeci przystąpili do mnie także. Łatwo przyszło mi ich uciszyć. Trzema szybkiemi uderzeniami kolby powaliłem ich w trawę i zostawiłem ogłuszonych, a gdy przybył Halef, związaliśmy ich i zatkaliśmy im usta, ażeby nie mogli krzyczeć. Potem zdjęliśmy więzy z wymęczonych straszliwie jeńców. Gdy usłyszeli, że przyjechaliśmy, by ich ocalić, ogarnął ich taki zachwyt, że z trudem tylko zdołałem zmusić ich do milczenia.
Potem udaliśmy się w sześciu po wielkie czółno i dzięki mgle sprowadziliśmy je z łatwością, gdyż wioseł mieliśmy podostatkiem. Zabraliśmy wyswobodzonych, odbiliśmy od wyspy i puściliśmy czółno z prądem, aby trochę poniżej Miszrah przybić do brzegu. Tam przedarliśmy się przez las pomimo ciemności, potem ruszyliśmy znów w górę rzeki, okrążyliśmy łukiem Miszrah i zatrzymaliśmy się na południe od niej w zaroślach. Halef poszedł po Nuerów, którzy stali ze swoimi i naszymi końmi. Dopiero kiedy oni przybyli, mogłem wyswobodzenie uważać za udałe. Miały się teraz zacząć radosne okrzyki, podziękowania i tym podobne objawy, lecz ja wezwałem wszystkich surowo do zachowania spokoju, ponieważ chodziło jeszcze o konie, potrzebne do przewiezienia uwolnionych. Poszedłem więc z Halefem, aby wybadać sposobność do tego, gdyż miejsce zapamiętałem sobie dobrze. Płonęło tam ognisko, przy którem siedziało dwóch dozorców. Dwa uderzenia kolbą ogłuszyły obydwu, a Halef wrócił po Nuerów. W kwadrans potem wszyscy zaopatrzeni już byli w konie, ale bez siodeł, ponieważ te znajdowały się w namiotach i chatach, gdzie nie mogliśmy wtargnąć bez niebezpieczeństwa.
Wszyscy Nuerowie, nawet chłopcy i dziewczęta, umieli dobrze jeździć na koniach. Najpierw więc oddaliliśmy się od Miszrah, a potem zatrzymaliśmy się, ażeby ocalonym dać czas na radość z powodu odzyskania wolności. Użyli też sobie tak, że mnie uszy pękały. Gdy uspokoili się po jakimś czasie, odbyliśmy naradę nad tem, dokąd mieli się teraz udać.
Nuerowie nie mogli żadną miarą ruszyć zaraz do ojczyzny nad Bahr el Ghazal, gdyż nie byli przysposobieni do tak dalekiej podróży. Ja nie mogłem im tam towarzyszyć, ponieważ mnie wypadała droga w przeciwnym kierunku, na północ. Tam, o dobry dzień drogi od Miszrah, leżała wieś Kwaua, gdzie rząd posiadał największe składy nad Nilem, a Nuerowie mogli znaleść ochronę i wsparcie. Zgodzono się więc na mój wniosek, by tam pojechać.
Gdyśmy wyruszyli w drogę, dzień już świtać zaczynał. Jechaliśmy tak szybko, jak tylko było można, gdyż ze strony Bakkarów należało się spodziewać pościgu. Niestety jazda na oklep opóźniała ucieczkę, to też już w trzy godziny ujrzeliśmy za sobą pogoń. Ze czterdziestu jeźdźców, dobrze uzbrojonych, pędziło na koniach, zmuszając je batami do pośpiechu.
— Niech przychodzą! — rzekł ospowaty Abu Djom, wywijając długą strzelbą. — Pozabijamy ich wszystkich!
— Nie wierz temu — odparł Halef. — Jesteś walecznym wojownikiem, ale czem są wasze noże i włócznie wobec ich strzelb, z których kule lecą dalej, aniżeli wy potraficie dorzucić dzirytami. Tu będzie musiał mój sidt sztućcem dopomóc.
— Jak to uczyni?
— Zaraz zobaczysz — wtrąciłem, zatrzymując konia. — Każ nieuzbrojonym kobietom i chłopcom jechać dalej, a mężczyźni zatrzymają się tutaj z nami. Weźmiemy Bakkarów na siebie.
Wymienieni ruszyli naprzód, a dwudziestu uzbrojonych stanęło. Ja zsiadłem z konia i wziąłem sztuciec do ręki. Skoro tylko Bakkarowie zbliżyli się na odległość strzału, wymierzyłem i dałem pięć strzałów szybko jeden po drugim, na skutek czego runęło pięć pierwszych koni. Nie strzelałem do ludzi, ponieważ krwi ludzkiej nie powinno się przelewać bez konieczności. Ścigający jechali mimoto dalej. Pięć czy sześć dalszych strzałów powaliło znów tyleż koni. To ich wreszcie powstrzymało. Zawyli wściekle i zaczęli się naradzać. Ja napełniłem na nowo sztuciec nabojami, a podczas tego usłyszałem kilka razy wymówione z gniewem imię Selim Mefarek, które sobie przybrałem. Potem podjechał ku nam powoli „ojciec miłości“, który był z nimi, i dał mi ręką znak, że przybywa jako parlamentarz. Przypuściliśmy go całkiem blizko do siebie.
— Co to ma znaczyć? — wybuchnął z gniewem. — Najpierw kupujesz niewolników i nie płacisz za nich, a potem uwalniasz ich i kradniesz nam konie!
— Mylisz się grubo — odparłem z uśmiechem. — Kupił je Selim Mefarek, a nie ja.
— Przecież ty jesteś Mefarek!
— Nie, on był wczoraj u ciebie. Ja jestem Kara Ben Nemzi, a tu obok mnie widzisz hadżego Halefa Omara. Mieliśmy dziś przed zachodem słońca być w piekle. Wiecie może, mister Gibsonie, gdzie wy się tam znajdziecie?
Patrzył na mnie przez kilka chwil w osłupieniu, poczem twarz jego poruszyła się gwałtownie. Rzucił jakieś wściekłe przekleństwo i dodał:
— Więc to ten pies! W takim razie musisz ruszać do piekła i to zaraz!
Wymierzył do mnie błyskawicznie ze strzelby, lecz jeszcze prędzej huknął strzał za mną, strzelba wysunęła mu się z ręki, łotr zachwiał się i spadł z siodła na ziemię. Strzałem w serce zabił go Abu-Djom.
Ujrzawszy to, rzucili się Bakkarowie naprzód z przeraźliwym okrzykiem, lecz nie dobiegli daleko, gdyż mój sztuciec zrobił między końmi porządek. Padło Sześć, ośm, dziesięć, potem dwanaście zwierząt i to pomogło. Ci, którym konie zginęły, zaczęli z wyciem uciekać, a jeźdźcy zawrócili i podążyli za nimi. Teraz pozbyliśmy się ich na pewno. To wzmogło żądzę walki u Nuerów i chcieli ruszyć za nimi, udało mi się jednak powstrzymać ich od tego. Zbadałem „ojca miłości“, ale przekonałem się, że już nie żył. Życzyłem mu, żeby nie poszedł tam, gdzie mnie wczoraj wieczorem wysyłał. Zostawiliśmy go na ziemi Bakkarom, którzy pewnie później do niego wrócili.
Wieczorem przybyliśmy do Kwaua, gdzie urzędnicy zajęli się Nuerami. Później dowiedziałem się, jak ci sami Nuerowie dostali się szczęśliwie nad Bahr el Ghazal i po zwycięskiej wyprawie wojennej zmusili Bakkarów do zapłacenia wysokiej ceny krwi za pomordowanych podczas napadu, urządzonego przez nich dla połowu niewolników. Od tego czasu nie przyszło już Bakkarom na myśl wyprawiać się do Nuerów po niewolników...




  1. Wyspie.
  2. Anglia.
  3. Dowódca.
  4. Ojciec siły.
  5. Przystań na Nilu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.