Han z Islandyi/Tom I/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Han z Islandyi |
Podtytuł | Powieść historyczna |
Wydawca | Biesiada Literacka |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Drukarnia Synów St. Niemiry |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tytuł orygin. | Han d’Islande |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
A teraz niechaj czytelnik przeniesie się myślą na drogę z Drontheim do Skongen, drogę wązką i kamienistą, która prowadzi po nad rzeką aż do wsi Vygla. Idąc za naszą radą, napotka niezadługo dwóch podróżnych, którzy po zachodzie słońca wyszli przez bramę zwaną Skongeńską i wdzierają się dosyć spiesznie na piętrzące się wzgórza, po których idzie wężem droga do Vygla.
Obadwaj odziani są w płaszcze. Jeden z nich idzie krokiem żwawym i pewnym, trzymając się prosto, z głową do góry; koniec szabli wygląda z pod jego płaszcza, a mimo ciemności, można widzieć pióro, kołyszące się od powiewu wiatru po nad jego tokiem. Drugi podróżny wyższy jest nieco od swego towarzysza, ale pochylony; na jego plecach widać jakby garb, który tworzy pakunek, owinięty płaszczem z poszarpanemi brzegami, wymownie świadczącemi o długich jego usługach. Za całą Broń ma tylko kij, którym pomaga sobie idąc krokiem nierównym i przyśpieszonym.
Jeżeli noc nie pozwala czytelnikowi rozpoznać rysów obu podróżnych, niechaj przeto, aby się z nimi poznajomić, posłucha rozmowy, jaką jeden z nich rozpoczyna po godzinie drogi milczącej i nudnej.
— Panie! mój młody panie! jesteśmy na miejscu skąd odrazu widać i wieże Vygla, i dzwonnice Drontheimu. Przed nami, ta czarna masa na horyzoncie, to wieża; po za nami, oto katedra, której kopuły odbijają na ciemnem niebie.
— Czy Vygla daleko jest od Skongenu? — zapytał drugi podróżny.
— Musimy jeszcze przejść przez Ordals, panie i nie będziemy w Skongen przed trzecią z rana.
— A która teraz bije?
— Sprawiedliwy Boże! słowa wasze, panie, strachem mnie napełniają. Tak, to dzwon drontheimski, którego dźwięki wiatr aż do nas przynosi. Jest to przepowiednią burzy. Wiatr północno-zachodni sprowadza chmury.
— Gwiazdy wistocie po za nami już znikły zupełnie.
— Przyspieszmy kroku, szlachetny panie. Burza nadchodzi, a może spostrzeżono już w mieście pokaleczenie trup a Gilla i moją ucieczkę. Przyśpieszmy kroku.
— Bardzo chętnie. Ale wasz pakunek zdaje się być ciężki; oddajcie mi go, jestem młody i od was silniejszy.
— O nie, szlachetny panie. Orzeł nie powinien nieść skorupy żółwia. Nie godny jestem tego, abyś pan miał dźwigać moje rzeczy.
-Ależ to was znużyć może. Pakunek zdaje się być ciężki. Cóż się w nim mieści? Przed chwilą potknęliście się i odezwało się coś, jakby żelazo.
Starzec odsunął się spiesznie od młodego człowieka.
— Jak żelazo? O nie, panie, omyliliście się. W pakunku tym nic niema oprócz wiktuałów i ubrania, Nie panie, to mnie wcale nie nuży.
Życzliwa propozycya młodzieńca zdawała się sprawiać jego staremu towarzyszowi przestrach, który on pokryć usiłować.
— Skoro więc ciężar ten nie nuży was, to go trzymajcie.
Starzec, uspokojony, zmienił jednak spiesznie przedmiot rozmowy.
— Smutnie to jest iść nocą jakby zbiegowie po drodze, którą byłoby tak przyjemnie przebiegać w dzień dla samego zwiedzenia. Na brzegach zatoki, z prawej strony, znajdują mnóstwo kamieni runicznych, na których widzieć można napisy, skreślone, według podania, przez bogów i olbrzymów. Z prawej strony, po za skałami otaczającemi drogę, rozciągają się słone błota Sciald, które bezwątpienia łączą się z morzem jakim kanałem podziemnym, ponieważ łowią w nich szczególną morską rybę, która, podług odkrycia pańskiego przewodnika i sługi, żywi się piaskiem. W wieży Vygla, do której się właśnie przybliżamy, pogański król Wermond kazał Ś-tej Ethelderze, sławnej męczenNiczce, spalić piersi ogniem z drzewa prawdziwego krzyża, przywiezionego do Kopenhagi przez Olausa, od którego zdobył je król Norwegii.. Powiadają, że później chciano nieraz już zrobić kaplicę z tej Wieży Przeklętej, ale umieszczone na niej krzyże niszczone zawsze bywały przez ogień niebieski...
W tej chwili ogromna błyskawica oświeciła zatokę, wzgórza, skały, wieżę i znikła, zanim oko podróżnych mogło rozróżnić który z tych przedmiotów.
Wstrzymali się, a po błyskawicy nastąpił niezwłocznie gwałtowny grzmot, którego echo odbijało się o chmury na niebie i o skały na ziemi.
Podnieśli oczy: wszystkie gwiazdy znikły; ciężkie chmury przesuwały się szybko jedna nad drugą, a burza, jak lawina śniegu, wzrastała po nad ich głowami. Wiatr, pędzący te czarne masy, przechodził po nad drzewami, nieporuszanemi dotąd jego powiewem i na które nie spadła jeszcze ani kropla deszczu. Pośród nocnej ciszy, przeraźliwszej jeszcze przy ciemności burzy, rozlegał się w górze odgłos huraganu, z którym się łączył łoskot morza, rozbijającego się o wybrzeża zatoki.
Hałaśliwe to milczenie przerwał nagle, tuż obok podróżnych, głos do ryku podobny, na który starzec zadrżał.
— Wszechmocny Boże! — zawołał, chwytając za ramię młodego człowieka — to śmiech szatana, albo głos...
Nowa błyskawica i mocny grzmot zamknęły mu usta. Burza, jak gdyby na dany sygnał, wybuchła z całą gwałtownością. Podróżni rozwiązali swoje płaszcze, aby się zasłonić tak od deszczu, lejącego z chmur potokami, jak i od gęstego kurzu, który wiatr tumanami unosił z suchej jeszcze ziemi.
— Starcze — rzekł młody człowiek — przy świetle błyskawicy ujrzałem z prawej strony wieżę Vygla; zejdźmy więc z drogi i szukajmy w niej schronienia.
— Schronienia w Przeklętej Wieży?! — zawołał starzec.
— Niech nas Bóg zachowa! Zastanówcie się, panie, że ta wieża jest niezamieszkaną.
— Tem lepiej; nie będziemy czekali, aż nam drzwi otworzą.
— Pomyśl pan, jaka ją zbrodnia skalała!
— A więc niech się oczyści, dając nam przytułek. No dalej, chodźmy. Podczas takiej burzy prosiłbym o gościnność nawet w jaskini opryszków.
I mimo uwag starca, ująwszy go za ramię, młody człowiek skierował się ku budynkowi, który przy świetle błyskawic spostrzegł w niewielkiej odległości.
Zbliżywszy się, ujrzeli światełko w jednej ze strzelnic wieżycy.
— Czy nie widzisz — rzekł młody człowiek — że wieża ta jest właśnie zamieszkaną. Powinno cię to przecie uspokoić.
— Boże! mój Boże! — zawołał starzec — dokądże mnie prowadzicie, panie? Niech mnie Opatrzność obroni, abym nie wszedł do tego siedliska szatana.
Byli już u podnóża wieży. Młody podróżny zapukał silnie do zupełnie nowych drzwi tych strasznych zwalisk.
— Uspokój się starcze, to pewnie jaki pobożny pustelnik zamieszkuje tę wieżę, aby swą obecnością poświęcić ją niejako.
— O nie! — rzekł jego towarzysz — ja tam za nic nie wejdę. Żaden pustelnik nie może tu mieszkać, chyba, że zamiast różańca, ma jeden z siedmiu łańcuchów Belzebuba.
Tymczasem światełko, przechodząc przez strzelnice, zniżało się stopniowo, aż nareszcie zabłysło przez dziurkę od zamku.
— Strasznie późno powracasz, Nychol — odezwał się głos piskliwy — szubienicę wzniesiono już na południe, a dla powrotu ze Skongen do Vygla, sześciu tylko godzin potrzeba. Czy więcej było do roboty?
Zapytanie to uczynione było w chwili, kiedy się drzwi uchylały. Kobieta, otwierając je, zobaczywszy, w miejsce spodziewanej, dwie obce twarze, wydała okrzyk przestrachu i cofnęła się o kilka kroków.
Widok tej kobiety również nie wzbudzał zaufania. Była ona więcej niż dobrego wzrostu, a ręka jej trzymała po nad głową żelazną lampkę, która twarz jej dokładnie oświecała. Jej oblicze śniade, wychudłe i kościste, miało w sobie coś trupiego, z zapadniętych oczu wysuwały się złowieszcze błyski, podobne do światła żałobnej pochodni. Ubraną była w czerwoną spódnicę, z pod której wyglądały gołe nogi. Spódnica zdawała mieć na sobie plamy również czerwone, ale ciemniejsze. Wychudłą pierś tej kobiety okrywał nawpół kaftanik tego samego co i spódnica koloru, z obciętemi po łokieć rękawami. Wiatr, wdzierający się przez drzwi otwarte, unosił po nad jej głową długie, siwe włosy, co twarz jej, i tak już dziką, bardziej jeszcze przerażającą czyniło.
— Dobra pani — rzekł młodszy z nowoprzybyłych — deszcz leje potokami, wy macie dach, a my mamy złoto.
Stary towarzysz pociągnął go za płaszcz i rzekł z cicha:
— O panie! co wy mówicie? Jeżeli to nie jest dom dyabła, to zamieszkuje w nim z pewnością jaki bandyta. Nasze złoto, zamiast nam pomódz, zgubi nas tylko.
— Cicho! — rzekł młody człowiek, a wydobywszy sakiewkę, błysnął nią przed oczami starej kobiety, powtarzając swą prośbę.
Ta ostatnia, przyszedłszy nieco do siebie, utkwiła w nich dzikie spojrzenie.
— Nieznajomi! — zawołała nareszcie, jak gdyby nie słysząc ich głosu — czyż was opuścili wasi aniołowie stróże? Czego żądacie od mieszkańców Przeklętej Wieży? Nieznajomi! nie ludzie to wskazali wam, że w tych zwaliskach szukać możecie schronienia. O nie, wszyscy powiedzieliby wam, że lepsza jest błyskawica burzy, aniżeli ognisko w wieży Vygla. Jeden tylko człowiek wchodzi tutaj, ale nie wchodzi do żadnego mieszkania innych, samotność swą porzuca tylko dla tłumu, a żyje przez śmierć. Jedyne jego miejsce w przekleństwach ludzi, służy tylko ich zemście, a żyje przez ich zbrodnie. Najpodlejszy zabójca w chwili kary z siebie na niego zrzuca pogardę ogólną, a sądzi jeszcze, że ma prawo i swoją dodać. Nieznajomi i obcy w tych miejscach! noga bowiem wasza nie odepchnęła jeszcze ze wstrętem progu tej wieżycy — zostawcie w spokoju wilczycę i wilczęta, powróćcie na drogę, którą dążą inni ludzie, a jeśli chcecie, aby od was nie uciekali bracia wasi, nie mówcie im, że na wasze twarze padło światło lampy mieszkańców wieży Vygla.
Po tych słowach, gestem drzwi wskazując, zbliżyła się do podróżnych. Starzec drżał na całem ciele i spoglądał błagająco na swego towarzysza, który nie zrozumiawszy słów kobiety z powodu jej nadzwyczaj szybkiej mowy, wziął ją za waryatkę i wcale nie miał chęci powrócić na deszcz, padający ciągle z łoskotem.
— Na honor, moja dobra gospodyni, odmalowaliście mi szczególnego człowieka; nie chcę więc tracić sposobności, aby się z nim zapoznać.
— Bo nie wiesz, młodzieńcze, że znajomość z nim prędko się zawiera, a jeszcze prędzej kończy. Jeśli cię szatan do tego popycha, to zamorduj żywego, albo sprofanuj trupa.
— Sprofanować trupa! — powtórzył starzec drżącym głosem, chowając się za swego towarzysza.
— Niebardzo was pojmuję — rzekł tenże — wasze dowodzenie co najmniej nie jest jasne; daleko będzie krócej pozostać. Trzeba być szalonym, aby w taki czas w dalszą puszczać się drogę.
— A jeszcze bardziej szalonym, aby szukać schronienia w takiem miejscu — szepnął starzec.
— Nieszczęśliwi! — zawołała kobieta — nie pukajcie do drzwi tego, który otwierać umie tylko drzwi grobu.
— Choćby i drzwi grobu, wraz z waszemi, otworzyły się dla mnie, nie powiedzą, żem się cofnął przed złowróżbnem słowem. Moja szabla ręczy mi za wszystko. Dalej, zamykajcie wieżę, bo strasznie zimny wiatr wieje — i bierzcie to złoto.
— Na co mi się przyda wasze złoto — rzekła kobieta — szacowne w waszem ręku, w mojem stanie się podlejszem od cyny. Zresztą, za złoto możecie zostać. Może ono ochronić od burzy przez niebo zesłanej, ale nie zasłoni od pogardy i nienawiści ludzkiej. Pozostańcie; płacicie za gościnność hojniej, niż inni płacą za morderstwo. Poczekajcie tu chwilę i dajcie mi wasze złoto. Pierwszy to raz do tego domu ręce ludzkie wnoszą złoto, nie będące krwią skalane.
Postawiwszy lampę i zaryglowawszy drzwi, zniknęła pod sklepieniem ciemnych schodów, prowadzących z głębi sali.
Gdy zostali sami, starzec drżał jak listek i wzywając pomocy Opatrzności, przeklinał z całego serca, ale jednak po cichu, nieroztropność swego młodego towarzysza. Ten ostatni zaś, wziąwszy światło do ręki, oglądał salę, w której się znajdowali. Na widok tego, co zobaczył zbliżając się do ściany, zadrżał, a starzec, który prowadził za nim wzrokiem, zawołał:
— Wielki Boże! panie, to szubienica!
I w samej rzeczy, ogromna szubienica oparta była o mur, wierzchołkiem swoim dotykając wysokiego i wilgotnego sklepienia.
— Tak jest — rzekł młody człowiek — a oto piły drewniane, żelazne, łańcuchy i pręgierz; dalej koń drewniany i kleszcze nad nim zawieszone.
— Wszyscy święci z raju! — zawołał — starzec gdzież my jesteśmy?
Młody człowiek z zimną krwią odbywał dalszy przegląd.
— Oto zwój sznurów konopnych, tygle i kociołki; na tej znów części muru wiszą szczypca i skalpele; za niemi rzemienne baty ze stałowemi końcami, siekiera, maczuga....
— Ależ to magazyn piekła! — zawołał starzec, struchlały od wyliczania tych strasznych przedmiotów.
— Ty znów — mówił dalej młody człowiek — koła z bronzowemi zębami, skrzynia ponabijana gwoździami, winda..... Co prawda, to strasznie złowieszcze umeblowanie. Żałuję bardzo, starcze, że moja nieroztropność tutaj cię sprowadziła.
— Dopiero pan o tem pomyślałeś?!
Mówiąc to, starzec był napół martwy.
— Nie lękaj się jednak, mniejsza o miejsce, w którem się znajdujesz, skoro jestem z tobą.
— Piękna mi obrona — wyszemrał starzec, w którym wielki strach osłabił bojaźń i poszanowanie dla młodego człowieka. — Piękna mi obrona! szabla na trzydzieści cali długa przeciw szubienicy na trzydzieści stóp wysokiej!
Kobieta czerwono ubrana zjawiła się znowu i wziąwszy lampę, dała znak podróżnym, aby za nią poszli. Wdrapywali się więc z ostrożnością po wązkich schodach, w murze wieżycy wybitych. Przy każdym otworze strzelnicy, prąd wiatru i deszczu o mało nie zgasił drżącego płomienia lampy, którą kobieta zasłaniała swemi długiemi i przezroczystemi palcami. Potknąwszy się niejednokrotnie o poruszające się pod ich nogami kamienie, które zaniepokojona wyobraźnia starca brała za kości ludzkie, rozrzucone na schodach, przybyli nareszcie na pierwsze piętro budowli, do sali okrągłej i podobnej zupełnie do tej, w jakiej byli na dole. Na środku, według gotyckiego zwyczaju, stał ogromny komin, z którego dym wydostawał się przez otwór w suficie wybity, zaciemniając całą salę. Tam to palący się na kominie ogień, ze światłem lampy złączony, widzieli nasi podróżni. Przed ogniem obracał się rożen z surowem jeszcze mięsem. Starzec odwrócił się ze wstrętem.
— Właśnie na tym przeklętym kominie — rzekł do swego towarzysza — ogień z drzewa prawdziwego krzyża zniszczył członki świętej...
— Nieznajomi — rzekła kobieta, stawiając przed nimi lampę — wieczerza wkrótce będzie gotowa, a mąż mój zapewne niedługo powróci. Będzie się spieszył, aby Duch Nocy nie schwytał go przy przejściu około Przeklętej Wieży.
Obecnie Ordener (czytelnik bowiem poznał go już zapewne, równie jak i jego przewodnika, Benignusa Spiagudrego) mógł zbadać dokładnie dziwne przebranie, jakie ten ostatni przywdział na siebie. Pomysłom starego dozorcy dopomógł strach, aby go nie poznano i nie ujęto. Biedny Spiagudry ubranie ze skóry renifera zamienił na strój zupełnie czarny, pozostały w Spladgeście po sławnym gramatyku z Drontheimu, który utopił się z rozpaczy, że nie mógł odgadnąć przyczyny: dlaczego imię własne Jupiter, w drugim przypadku zmienia się na Jovis. Jego drewniane saboty zastąpiły wysokie buty po pocztylionie, stratowanym przez konie. Buty te tak były dlań obszerne, że nie mógłby w nich chodzić, bez obwinięcia swoich cienkich nóg w pół snopka słomy. Wielka peruka młodego francuskiego podróżnika, zamordowanego u bram Drontheimu, pokrywała jego łysinę i spadała na ostrokończaste i nierówne ramiona. Jedno oko miał zaklejone plastrem, a dzięki słoikowi różu, który znalazł w kieszeni jakiejś starej panny, zmarłej z miłości, policzki jego, zwykle blade i wychudłe, pokryte były rumieńcem, który deszcz, aż na jego podbródek sprowadził. Zanim usiadł, pakunek niesiony na plecach położył, obwinąwszy go starannie w swój stary płaszcz i kiedy towarzysz podróży zwracał na niego całą swą uwagę, on rzucał od czasu do czasu na pieczeń, którą gospodyni obracała, spojrzenia pełne niespokojności i wstrętu. Przez jego usta wymykały się urywane słowa:
— Mięso ludzkie... horendas epulas! Ludożercy! — Wieczerza Molocha...! Nec pueros coram populo Medea trucidet Gdzież my jesteśmy?...
Nakoniec zawołał:
— Sprawiedliwe nieba! Panie, spojrzyjcie tam, w głąb sali, na tę kupę słomy w cieniu.....
— No i cóż tam jest? — zapytał Ordener.
— Trzy ciała nagie i nieruchome... trzy trupy dzieci!.....
— Ktoś stuka do drzwi — rzekła kobieta.
I wistocie, pośród szumu wzrastającej ciągle burzy, dało się słyszeć stukanie silne i gwałtowne.
— Teraz to już on! to Nychol! — zawołała kobieta i wziąwszy lampę, spiesznie wyszła.
Podróżni nie zdołali jeszcze przemówić do siebie, kiedy nagle w dolnej sali usłyszeli hałas, pośród którego rozległo się wyraźnie kilka słów wypowiedzianych głosem, na który Spiagudry zastrząsł się i zadrżał.
Słowa te były:
— Milcz kobieto! zostaniemy. Grom wejść umie, choć mu drzwi nie otworzą.
Spiagudry przysunął się do Ordenera.
— Panie! panie! — rzekł słabym głosem — biada nam!...
Za chwilę, odgłos kroków rozległ się na schodach, poczem dwóch ludzi, w duchownym stroju, weszło do sali, a za nimi gospodyni zmieszana i gniewna.
Jeden z tych ludzi był dosyć dobrego wzrostu; miał on na sobie czarne ubranie i włosy okrągło ostrzyżone na sposób protestanckich pastorów; drugi zaś, zupełnie nizki, odziany był w habit mniszy przewiązany postronkiem. Zapuszczony kaptur pozwalał tylko widzieć czarną brodę, ręce zaś chował w długie rękawy sukni.
Na widok dwóch księży, Spiagudry ochłonął z przestrachu, którego nabawił go dziwny głos jednego z nich.
— Bądźcie zupełnie spokojni, moja pani — rzekł pastor do gospodyni — chrześcijańscy kapłani bywają użyteczni nawet tym, którzy im złe wyrządzają; mogliżby więc szkodzić tym, którzy im usługę oddają? Najpokorniej prosimy was o przytułek. Jeżeli szanowny brat, który mi towarzyszy, przed chwilą szorstko do was przemówił, to zawinił tem, że zapomniał o miarkowaniu głosu, nakazanem przez śluby nasze. Niestety! nawet najbardziej świętobliwi ludzie mogą zgrzeszyć. Szanowny brat, którego spotkałem, mając do domu równie jak i ja daleko, pozwolił, abym z nim razem szedł do was. Chwalił mi bardzo waszą gościnność, dobra kobieto i nie omylił się bezwątpienia. Nie mówcież więc jak pasterz: advena cur intras? Przyjmijcie nas, dobra gospodyni, a Bóg wasze zbiory ochroni od wichrów, w czasie burzy waszej trzodzie da przytułek tak, jak wyście go dali zbłąkanym podróżnym.
— Starcze — odpowiedziała kobieta dziko — ja nie mam ani zbiorów, ani trzód.
— Jeśli więc jesteście ubogą, to Bóg błogosławi ubogiemu przed bogaczem. Doczekacie starości ze swoim mężem, poważani nie dla majątku, ale dla cnót waszych; dzieci wasze rość będą, otoczone szacunkiem ludzkim i będą tem, czem był ich ojciec...
— Milczcie! — zawołała gospodyni. — Zostając tem, czem jesteśmy, dzieci nasze dojdą do starości otoczone pogardą, która w naszym rodzie z pokolenia na pokolenie przechodzi. Milczcie, starcze! Błogosławieństwo dla nas w przekleństwo się zamienia.
— O nieba! — zawołał pastor — któż wy jesteście? Pośród jakich zbrodni przechodzi życie wasze?
— A co to są zbrodnie? co to jest cnota? My nie możemy mieć cnót, ani popełniać zbrodni.
— To obłąkana — rzekł pastor, zwracając się do zakonnika, który swój habit suszył przy ognisku.
— O nie, księże — odpowiedziała kobieta — dowiedzcie się, gdzie jesteście. — Wolę rozbudzać wstręt niż litość. Nie jestem w aryatką, ale żoną...
Przeciągły odgłos gwałtownego dobijania się do drzwi wieży nie pozwolił usłyszeć reszty, ku wielkiemu niezadowoleniu Spiagudrego i Ordenera, którzy milcząc słuchali uważnie całej rozmowy.
— Niechaj będzie przeklęty — rzekła kobieta do siebie — ten syndyk sprawiedliwości w Skongen, że nam wskazał na mieszkanie tę wieżę, tak blizką drogi. To może jeszcze nie Nychol.
Wzięła jednak lampę, mrucząc:
— A choćby to był i podróżny, to mniejsza o to! Strumień może płynąć tam, gdzie już potok przeszedł.
Podróżni, pozostawszy sami, przyglądali się sobie wzajemnie przy słabem świetle ogniska. Spiagudry, przestraszony z początku głosem zakonnika, później uspokojony widokiem jego czarnej brody, zadrżałby był znowu, gdyby zauważył, jak badawczem spojrzeniem przyglądał mu się tenże z pod swojego kaptura.
Pośród ogólnego milczenia, pastor zapytał:
— Bracie pustelniku, sądzę bowiem, że jesteście jednym z tych kapłanów katolickich, którzy zdołali uniknąć ostatnich prześladowań i że wracaliście do swego domu, kiedy was, na moje szczęście, spotkałem. Czy możecie mi powiedzieć, gdzie się teraz znajdujemy?
Zniszczone drzwi, prowadzące na również zruinowane schody, otwarły się, zanim brat pustelnik zdołał odpowiedzieć.
— Kobieto, cóż to za tłum napędziła zbliżająca się burza pod nasz dach złowieszczy i do naszego przeklętego stołu?
— Nychol — odpowiedziała kobieta — nie mogłam wzbronić...
— A cóż mi przeszkadzają wszyscy ci goście, jeżeli tylko zapłacą? Złoto tak dobrze zarobić można dając gościnność podróżnemu, jak i odbierając życie rozbójnikowi.
Mówiący w ten sposób, stanął we drzwiach, gdzie podróżni mogli mu się dobrze przypatrzeć. Był to człowiek kolosalnego wzrostu i jak gospodyni, cały czerwono ubrany. Jego ogromna głowa zdawała się odrazu z ramion wyrastać, co stanowiło zupełne przeciwieństwo z długą i kościstą szyją jego nadobnej małżonki. Czoło miał nizkie, nos spłaszczony, gęste brwi; oczy jego, otoczone czerwoną obwódką, błyszczały jak ogień pośród krwi. Dolną część twarzy przecinały usta szerokie i mięsiste. Ohydny uśmiech tych ust otwierał wargi czarne, jak brzeg niezagojonej rany. Kędzierzawa broda, spadająca z policzków na szyję, nadawała całej tej twarzy, wprost patrząc, formę kwadratu. Człowiek ten miał na głowie szary kapelusz, z którego teraz deszcz spływał, a którego, na widok czterech podróżnych, nie raczył nawet uchylić.
Ujrzawszy tego człowieka, Benignus Spiagudry wydał okrzyk przestrachu, pastor zaś odwrócił się tknięty zadziwieniem i wstrętem. Nowoprzybyły jednak do niego zwrócił swe słowa:
— Jak to, to wy, panie pastorze? Co prawda, niespodziewałem się, że będę miał przyjemność widzieć dziś powtórnie waszą twarz płaczliwą z przestraszoną miną.
Pastor powściągnął pierwsze uczucie wstrętu. Rysy jego twarzy przybrały wyraz powagi i spokoju — Ja zaś, mój synu — rzekł — cieszę się, że traf sprowadził pasterza do owieczki zbłąkanej, aby ją nawrócił na drogę prawości i cnoty.
— Na szubienicę Amana! pierwszy to raz dopiero do owieczki porównany zostałem. Wierzcie mi, ojcze, że jeśli chcecie pochlebić jastrzębiowi, to nie nazywajcie go gołębiem.
— Ten, przez którego jastrząb gołębiem się staje, pociesza, mój synu, ale nie pochlebia. Sądzicie, że ja was się lękam, a ja was żałuję tylko.
— Musicie więc, panie, mieć wielki zapas litości; sądziłbym bowiem, żeście go już powinni byli wyczerpać dla tego nieboraka, któremu dziś pokazywaliście wasz krzyż, aby nim zasłonić moją szubienicę.
— Biedak ten — odpowiedział pastor — mniej od was był godnym litości; on bowiem płakał, a wy się śmiejecie. Szczęśliwy, kto w chwili odpokutowania win poznaje, że ręka człowieka jest bezsilną wobec Boskiego słowa.
— Dobrze powiedziano, ojcze — rzekł pan domu z okropną, szyderczą wesołością. — Szczęśliwy, kto płacze! Dzisiejszy nasz pacyent zresztą nie popełnił innej zbrodni nad tę, że serdecznie ukochawszy króla, nie mógł się powstrzymać od odtwarzania jego portretu na małych medalach z miedzi, które następnie złocił artystycznie, aby godniejszemi były królewskiego oblicza. Nasz łaskawy monarcha, w nagrodę tak wielkiego przywiązania, ofiarował mu piękną wstęgę konopną, która, mam honor oświadczyć o tem moim szanownym gościom, nadaną mu została dziś na rynku w Skongen przeze mnie, wielkiego kanclerza Zakonu Szubienicy, w przytomności obecnego tutaj pana pastora, wielkiego jałmużnika tegoż samego zakonu.
— Wstrzymaj się, nieszczęśliwy! — przerwał pastor. — Czyż ten, co wymierza karę, może o niej zapomnieć? Czy słyszysz grzmot?...
— No i cóż to jest grzmot? Wybuch śmiechu szatana i nic więcej.
— Wielki Boże! dopiero co był przy śmierci człowieka, a teraz bluźni.
— Dosyć tych kazań, stary moralisto! — zawołał pan domu grzmiącym i gniewnym głosem — bo inaczej mógłbyś przeklinać anioła ciemności, co nas w jednym dniu zbliżył dwa razy do siebie, na tym samym wozie i pod tym samym dachem! Naśladuj lepiej swego kolegę pustelnika, który miałby pewnie wielką chęć powrócić do swej groty w Lynrass. Dziękuję wam, bracie pustelniku, za błogosławieństwa, jakie co rano, przechodząc około wzgórza, dajecie Przeklętej Wieży; ale prawdziwie, sądziłem dotąd, że jesteście dobrego wzrostu, a wasza broda, dzisiaj tak czarna, zdawała mi się białą. Pomimo to, wszak jesteście pustelnikiem z Lynrass, jedynym pustelnikiem w Drontheimhuus...?
— Tak jest — odpowiedział zapytany przytłumionym głosem.
— My więc obaj — mówił dalej pan domu — jesteśmy dwoma samotnikami prowincyi. — Hola! Bechljo, pospiesz no się z tą ćwiartką baraniny, bo głodny jestem. Zatrzymał mnie we wsi Burock ten przeklęty doktór Manryll, który za trupa chciał mi dać tylko dwanaście askalinów; temu piekielnem u dozorcy Spladgestu w Drontheim to dają aż czterdzieści — Hej! mości panie w peruce, co to panu? Strzeż się, bo upadniesz. Ale, ale, czyś skończyła, Bechljo skielet truciciela Orgiwiusa, tego sławnego czarnoksiężnika? Czasby już był wyprawić go do gabinetu ciekawości w Berghen. A czy posłałaś którego z twoich warchlaków do syndyka w Loewig po moją należność, to jest cztery podwójne talary za wrzucenie do kotła czarownicy i dwóch alchemików, dwadzieścia askalinów za zdjęcie z szubienicy Jomaela Typhaina, Żyda, na którego się żalił szanowny biskup i talara za przyprawienie nowego ramienia do kamiennej szubienicy miejskiej?
— Pieniądze te — odpowiedziała kwaśno żona — pozostały w ręku syndyka, syn twój bowiem zapomniał wziąć drewnianej łyżki, aby je na nią odebrać, żaden zaś ze sług sędziego nie chciał oddać mu ich do ręki.
Mąż zmarszczył brwi.
— Niech tylko ich karki wpadną w moje ręce, a zobaczą, czy będę potrzebował drewnianej łyżki, aby się ich dotknąć. Potrzeba jednak być ostrożnym z tym syndykiem. Do niego to odesłaną została skarga złodzieja Iwara o to, że wzięty był na tortury nie przez spełniającego zwykle te obowiązki urzędnika, ale przeze mnie; dowodzi bowiem, że nie będąc osądzonym, nie był jeszcze pozbawionym czci. Nie pozwalaj też, żono, twoim małym bawić się z cęgami i szczypcami; poniszczyli moje narzędzia tak, że dzisiaj nie mogłem ich użyć. Gdzież są te małe poczwary? — mówił dalej, zbliżając się do słomy, na której, jak się zdawało Spiagudremu, leżały trzy trupy. — A, oto leżą i śpią mimo hałasu, jakby ich kto dopiero co od szubienicy odczepił.
Ze słów tych, tak pełnych okropności, wprost przeciwnych strasznemu spokojowi i szatańskiej wesołości tego, który je wymawiał, czytelnik odgadł zapewne — kto był mieszkańcem wieży Vygla. Spiagudry, który na jego widok przypomniał sobie, że go oglądał często w smutnych uroczystościach na rynku w Drontheim, o mało ze strachu nie stracił przytomności, tem więcej, że od wczoraj miał poważne powody obawiania się tego strasznego wykonawcy sprawiedliwości. Nachyliwszy się do Ordenera, rzekł doń przytłumionym głosem:
— To Nychol Orugix, kat prowincyi Drontheimhuus.
Ordener, przejęty wstrętem, zadrżał i w pierwszej chwili doznał niezadowolenie, że go burza pod ten dach sprowadziła. Niebawem jednak owładnęło nim uczucie jakiejś niewysłowionej ciekawości; nie zwracając przeto uwagi na zakłopotanie i przestrach swego starego przewodnika, słuchał z taką bacznością rozmowy i obserwował tak pilnie zwyczaje okropnego człowieka, którego miał przed oczyma, jak chciwie słuchamy wycia hyeny lub ryku tygrysa, sprowadzonego z pustyni do miast naszych. Nieszczęśliwy Benignus natomiast wcale nie był w usposobieniu robienia spostrzeżeń psychologicznych. Schowawszy się za Ordenera, okrywał się swym płaszczem, poprawiał drżącą ręką plaster na oku i nasuwał na twarz perukę, a nie śmiąc odetchnąć, wzdychał tylko.
Tymczasem gospodyni podała na stół gliniany półmisek z ćwiartką baraniny. Kat zasiadł naprzeciw Ordenera i Spiagudrego, pomiędzy dwoma księżmi, jego zaś żona, postawiwszy na stole dzban słodkiego piwa, kawał rinde brodu (chleba, mieszanego z korą) i pięć talerzy drewnianych, zasiadła przed ogniem i zaczęła ostrzyć wyszczerbione szczypce swego męża.
— Tak więc, szanowny pastorze — rzekł Orugix śmiejąc się — owca ofiaruje wam barana. Panie w peruce, czy to wiatr tak panu włosy na twarz nasunął?
— Wiatr... panie, burza... — wybełkotał ze drżeniem Spiagudry.
— No, no, ośmielcie się, mój stary. Widzisz pan przecie, że panowie księża i ja jesteśmy sobie dobrzy ludziska. Powiedz pan lepiej, kto jesteś i kto jest pański milczący towarzysz, pogadaj trochę. Musimy się zaznajomić. Jeśli zaś pańska rozmowa taką będzie, jak można sądzić z jego powierzchowności, to się możemy zabawić.
— Pan sobie żartujesz — rzekł Spiagudry wykrzywiając usta, pokazując zęby i mrugając okiem, a to w celu udania uśmiechu — jestem tylko starym...
— Tak — przerwał wesoły kat — jakim starym uczonym albo czarnoksiężnikiem...
— O! panie, jestem uczonym, ale nie czarnoksiężnikiem.
— Tem gorzej. Czarnoksiężnik przydałby się do skompletowania naszego wesołego sanhedrinu. Szanowni moi goście, wypijmy na cześć starego uczonego, który rozweseli naszą wieczerzę. Za zdrowie powieszonego dzisiaj, bracie kaznodziejo! A wy, bracie pustelniku, nie chcecie pić mojego piwa?
Pustelnik w samej rzeczy dobył z pod habita tykwę pełną czystej wody i nalał ją w szklankę.
— Do kroćset, pustelniku z Lynrass — zawołał kat — skoro nie chcecie spróbować mego piwa, to ja spróbuję tej wody, która wam lepiej smakuje.
— Spróbuj — odparł pustelnik.
— Zdejmcie wpierw waszą rękawicę, szanowny bracie — rzekł kat — nalewa się przecież tylko gołą ręką.
Pustelnik dał znak odmowy.
— To ślub — rzekł.
— Więc nalej i tak — dodał kat.
Zaledwie Orugix przytknął do ust szklankę, natychmiast ją odsunął, pustelnik zaś swoją duszkiem wychylił.
— Na czarę Jezusa, szanowny pustelniku, co to za napój piekielny? Nie piłem go od czasu, jak o mało nie utopiłem się płynąc z Kopenhagi do Drontheimu.
Co prawda pustelniku, to wcale nie woda ze źródła w Lynrass; to woda morska...
— Woda morska! — powtórzył Spiagudry, którego przestrach wzmógł się na widok rękawicy pustelnika.
— Cóż to? — rzekł kat, zwracając się do niego ze śmiechem — wszystko tu was niepokoi, mości długowłosy Absalonie, a naw et napój świętobliwego pustelnika, który umartwienie sobie zadaje?
— O, nie panie... ale woda morska... jeden jest tylko człowiek...
— Jak widzę, sam nie wiesz, co pleciesz, mości doktorze; wasza bojaźń, między nami mówiąc, pochodzi albo z nieczystego sumienia, albo z pogardy...
Słowa te, gniewnym wypowiedziane tonem, przekonały Spiagudrego, że powinien strach swój starannie ukrywać. Ażeby ułagodzić strasznego gospodarza, wezwał na pomoc swoją pamięć i zebrał resztę przytomności umysłu jaka mu jeszcze pozostała.
— Z pogardy! Ja miałbym uczuwać pogardę dla was, panie, którego obecność w prowincyi nadaje jej prawo merum inperium (prawo krwi, to jest utrzymywania kata)? Dla mistrza i wykonawcy wyroków sprawiedliwości, jej miecza, tarczy niewinności? Dla was, którego Arystoteles, w szóstej księdze, w ostatnim rozdziale swoich Polityków zalicza do urzędników, i o którym Paris z Puteo, mówiąc w swoim traktacie De Syndico, wspomniał o płaconem wam wynagrodzeniu w wysokości pięciu talarów złotem, jak o tem świadczy ustęp; Quinque aureos manivolto? Z pogardy dla was, panie, którego straszne, lecz zaszczytne obowiązki we Frankonii spełniają z dumą nowozaślubieni, w Reutlingue najmłodszy z radców, — w Stedieu pierwszy z mieszczan? A czyż ja o tem nie wiem, mój dobry panie, że we Francyi pańscy koledzy mają prawo havadium na każdym z chorych w Saint-Landre, na wszystkich wieprzach i ciastach w wigilię Trzech Króli? I ja nie miałbym dla pana szacunku, kiedy opat w Saint-Germain-de-Pres daje wam corocznie, na Ś-ty Wincenty, głowę wieprza i prowadzi na czele procesyi?!...
Tu zapał erudycyi odźwiernego umarłych kat nagle powstrzymał.
— A to, na uczciwość, pierwszy raz o tem słyszę! Uczony opat, o którym pan mówisz, nie wypełniał dotąd tych pięknych praw, które malujesz pan tak powabnie. Wiecie jednak, panowie nieznajomi — mówił dalej Orugix — że choć nie przywiązuję żadnej wiary do tego, co mówił ten stary żartowniś, mogłem wszakże zajść znacznie dalej, niż zaszedłem. Czy uwierzycie, że to ja właśnie naznaczony zostałem, dwadzieścia cztery lata temu, do stracenia Schumackera?
— Schumackera, hrabiego Griffenfeld! — zawołał Ordener.
— Zadziwia to was, milczący panie? Tak, tak, tego samego Schumackera, który jeszcze dostać się może pod moją rękę, jeśli królowi spodoba się spełnić to, co tylko chwilowo odroczył. Wypróżnijmy ten dzbanek, panowie, a tymczasem opowiem wam, w jak świetny sposób zacząłem swoją karyerę, którą kończę tak nędznie. W roku 1676, byłem pomocnikiem królewskiego kata w Kopenhadze. Kiedy hrabia Griffenfeld został na śmierć skazany, pryncypał mój zachorował, mnie więc, dzięki usilnej protekcyi, polecono zastąpić go w tej zaszczytnej egzekucyi. Piątego lipca, nie zapomnę nigdy tego dnia, od samego rana, przy pomocy cieśli, stawiałem na placu cytadeli ogromne rusztowanie, które, przez wzgląd na znaczenie i stopień skazanego, obiliśmy czarnym kirem. O ósmej godzinie, gwardya szlachecka otoczyła rusztowanie, a ułany szlezwiskie powstrzymywały tłum, cisnący się na rynek. Któżby na mojem miejscu nie był upojony dumą? Stojąc z mieczem w ręku, czekałem na rusztowaniu. Wszystkie spojrzenia na mnie były skierowane: byłem wówczas najważniejszą osobą w obu królestwach. Karyera moja, jak powiadam, była pewną; cóż bowiem znaczyli bez mojej pomocy wszyscy ci wielcy panowie, co się sprzysięgli na zgubę kanclerza? Widziałem się już królewskim katem w stolicy, miałem pomocników, przywileje... Słuchajcie tylko! Zegar bije dziesiątą!... Skazany wychodzi z więzienia, przechodzi przez rynek i wstępuje na rusztowanie krokiem pewnym, z obliczem zupełnie spokojnem. Chcę mu związać włosy; on mnie odpycha i oddaje sobie sam tę ostatnią przysługę, — Dawno już — rzekł do kapelana — sam się nie czesałem. — Podaję mu czarną zasłonę; on ją odsuwa od swoich oczu, nie okazawszy mi jednak wzgardy ani wstrętu. — Mój przyjacielu — rzekł do mnie — pierwszy to raz zapewne, na przestrzeni kilku stóp, stoi dwóch urzędników, stanowiących ostatnie stopnie w hierarchii sądowniczej: kanclerz i kat. — Słowa te wyryły się w mojej pamięci. Nie przyjął również czarnej poduszki, którą chciałem podłożyć pod jego nogi, uścisnął księdza i ukląkł, wpierw jednak powiedziawszy donośnym głosem, że umiera niewinnym. Wówczas uderzeniem maczugi zgruchotałem jego tarczę herbową, wołając podług zwyczaju: — Nie dzieje się to bez słusznego powodu! — Było to już za wiele dla hrabiego; zbladł, śpiesznie jednak wyrzekł: — Król mnie herbem obdarzył, król mi go odebrać może. — Potem położył głowę na pniu z oczami na wschód zwróconemi, ja zaś oburącz podniosłem mój miecz... Słuchajcie uważnie! W tej chwili dochodzi aż do mnie okrzyk: — Ułaskawienie, w imieniu króla! Ułaskawienie dla Schumackera! — Odwracam się... Był to adyutant pędzący galopem ku rusztowaniu z pergaminem w ręku. Hrabia podniósł się z twarzą niewesołą, ale tylko zadowoloną. W ręczono mu pergamin. — Sprawiedliwy Boże! — zawołał — wieczne więzienie! Ich łaska cięższą jest od samej śmierci. — Powiedziawszy to, zszedł upadły na duchu z rusztowania, na które wstąpił z całym spokojem umysłu. Dla mnie, wszystko to już było jedno. Nie myślałem, aby ocalenie tego człowieka mogło być moją zgubą. Rozebrawszy rusztowanie, powracam do swego pryncypała, pełen jeszcze nadziei, niezadowolony tylko ze straty talara złotem, to jest wynagrodzenia za ścięcie głowy. Nazajutrz odbieram rozkaz wyjazdu i nominacyę na wykonawcę prowincyonalnego do Drontheimhuusu. Zostałem katem prowincyi i to najgorszej w całej Norwegii! Powodem tego była osobista niechęć. Miałem brata i jak sądzę, mam go jeszcze. Zdołał on, zmieniwszy nazwisko, wkręcić się do domu nowego kanclerza, hrabiego Ahlefeld. Obecność moja w Kopenhadze przeszkadzała temu nędznikowi. Pogardza mną, ponieważ ja go pewnie kiedyś powieszę.
Tutaj przerwał swoje opowiadanie, aby dać upust wesołości, po chwili zaś mówił dalej:
— Jak widzicie, szanowni goście, pogodziłem się z moim losem. Na uczciwość, niech dyabli porwą wygórowaną ambicyę! Spełniam więc zaszczytne swoje obowiązki: sprzedaję trupy, albo też Bechlja robi z nich skielety, które kupuje ode mnie Gabinet Anatomiczny w Berghen. Śmieję się ze wszystkiego, nawet z tej biednej kobiety, która przedtem była Cyganką, a dziś osamotniona aż waryacyi dostaje. Trzech moich spadkobierców wyrasta w bojaźni dyabła i szubienicy. Imię moje jest postrachem dla małych dzieci w całem Drontheimhuus. Syndycy dają mi wóz i strój czerwony. Przeklęta Wieża tak dobrze ochrania mnie od deszczu, jak i pałac biskupi. Starzy księża, których burza do mnie przypędzi, prawią mi kazania, uczeni pochlebiają. Jednem słowem jestem szczęśliwy, jak każdy inny: jem, piję, wieszam i śpię doskonale.
Opowiadanie swoje kat przerywał popijaniem piwa i ciągłemi wybuchami śmiechu.
— Zabija i śpi! — wyszeptał pastor — nieszczęśliwy!
— Jaki ten nędznik szczęśliwy! — zawołał pustelnik.
— Tak, bracie pustelniku — rzekł kat — biedny jak wy, ale jednak stokroć od was jestem szczęśliwszy. Zawód mój zresztą bardzo byłby dobry, ale cóż, kiedy są ludzie, co mają przyjemność pozbawienia mnie słusznych korzyści. Czy uwierzycie, że z okazyi jakiegoś tam ślubu, nowo zamianowany kapelan przy więzieniu w Drontheim wystąpił z prośbą o ułaskawienie dwunastu skazanych, którzy już do mnie należą?...
— Którzy do was należą! — zawołał pastor.
— Bez wątpienia, mój ojcze. Siedmiu z nich ma być smaganych rózgami, dwóch piętnowanych na lewym policzku, a trzech powieszonych; razem, jak powiedziałem, dwunastu. Tak jest, stracę dwanaście talarów i trzydzieści askalinów, jeśli będą ułaskawieni. Jak też panowie uważacie tego kapelana, który tak rozrządza sobie moją własnością? Ten przeklęty ksiądz nazywa się Anastazy Munder. Oh! gdybym go dostał w swoje ręce!...
Pastor powstał z powagą i głosem spokojny rzekł:
— To ja właśnie, mój synu, jestem Anastazym Munder.
Na to imię, Orugix zerwał się gwałtownie z siedzenia, ogniem zajaśniała jego twarz. Jednakże, gdy wzrok jego spotkał spokojne i życzliwe spojrzenie jałmużnika, usiadł powoli milczący i zmieszany.
Nastała chwila milczenia; Ordener, który powstał od stołu gotów bronić pastora, przerwał je pierwszy.
— Nycholu Orugix — rzekł — oto trzynaście talarów jako wynagrodzenie za ułaskawienie skazanych.
— Niewiadomo, niestety! przerwał pastor — czy je zdołam otrzymać? Musiałbym wprzód widzieć się z synem wice-króla, ponieważ zależy to od jego małżeństwa z córką kanclerza.
— Otrzymacie je, księże kapelanie — odpowiedział młody człowiek upewniająco. — Ordener Guldenlew nie przyjmie pierścienia ślubnego, zanim protegowani pańscy nie będą ułaskawieni.
— Pan mi w tem pomódz nie możesz, niech cię Bóg jednak wysłucha i wynagrodzi.
Tymczasem trzynaście talarów Ordenera dokończyły tego, co rozpoczęło spojrzenie pastora. Na twarz Nychola, zupełnie już spokojną, wróciła dawna wesołość.
— Wiesz pan, szanowny kapelanie, że jesteś dzielnym człowiekiem i godnym pełnienia obowiązków przy kaplicy Ś-go Hilaryusza; doprawdy, że mówiłem o panu gorzej, niż myślałem. Idziesz pan po swojej drodze, nie pańska przeto wina, że ona się z moją krzyżuje. Prawdziwą zawziętość mam tylko dla dozorcy umarłych w Drontheim, tego starego czarnoksiężnika, odźwiernego Spladgestu... Jakże to on się nazywa...? Spiagudry?... Spiagudry?... Panie doktorze, co jesteś prawdziwą wieżą Babel pod względem nauki, co umiesz wszystko, powinieneś mi przecie pomódz, abym przypomniał sobie nazwisko tego czarownika, pańskiego współkolegi. Przecież musiałeś pan kiedykolwiek w dzień sabatu spotkać go, jak wędrował w powietrzu na miotle?
Gdyby biedny Benignus mógł był w tej chwili uciec na jakim napowietrznym wierzchowcu tego rodzaju, to opowiadający niniejsze przygody zupełnie nie wątpi, że trwoga nie pozwoliłaby mu ani minuty się nad tem namyślać. Od chwili, kiedy zewsząd widział groźne dla siebie niebezpieczeństwo, przywiązanie do życia rozwinęło się w nim z całą siłą. Wszystko, co tylko spostrzegał, przestraszało go: podanie o Przeklętej Wieży, bezmyślne oko czerwonej kobiety, głos i napój tajemniczego pustelnika, awanturnicza śmiałość młodego towarzysza, a nadewszystko kat, ten kat, do którego jaskini wpadł, uciekając obarczony zbrodnią. Drżał tak silnie, że wszystkie jego ruchy były jakby sparaliżowane, a zwłaszcza, gdy rozmowa do niego się odnosiła, lub kiedy straszny Orugix zwracał doń swoje słowa. A że wcale nie miał chęci naśladowania heroizmu pastora, język jego przeto długo nie był mu posłuszny.
— No i cóż? — zapytał kat — czy pan wiesz jak się nazywa dozorca Spladgestu? A może pańska peruka słuch panu przytępia?
— Tak jest, trochę, panie... Zresztą — dodał po chwili — ja nie wiem jak się on nazywa, przysięgam panu.
— On tego nie wie! — odezwał się straszny głos pustelnika. — I jeszcze przysięga na to! Ten człowiek nazywa się Benignus Spiagudry.
— Ja? ja? wielki Boże! — zawołał starzec z przestrachem.
Kat parsknął śmiechem.
— A któż tu mówi, że się pan tak nazywasz? Mówimy przecie o tym poganinie odźwiernym. Ten jegomość to się o lada co przestrasza. Coby to było, gdyby bojaźń jego miała słuszną pobudkę? Dopiero byłby zabawny! Tak więc, szanowny doktorze — mówił dalej kat — którego serdecznie bawił przestrach Spiagudrego — pan nie znasz tego Benignusa Spiagudrego?
— Nie panie — odpowiedział dozorca, uspokojony nieco swojem incognito — nie znam go, upewniam pana. Bardzoby mi nawet było przykro, gdybym znał tego człowieka, skoro on się panu nie podoba.
— A wy, pustelniku — zapytał kat — zdajesz się go znać bardzo dobrze.
— Znam go rzeczywiście — odparł pustelnik. — Jest to człowiek stary, wysoki, chudy, łysy...
Spiagudry, słusznie zaniepokojony, poprawił naprędce swą perukę.
— Ma on — mówił dalej pustelnik — ręce długie jak złodziej, który od tygodnia nie spotkał żadnego podróżnego; trzyma się pochyło...
Spiagudry wyprostował się, o ile mógł najlepiej.
— Możnaby go zresztą wziąć za jednego z trupów, pieczy jego powierzonych, gdyby nie miał oczów tak przeszywających...
Spiagudry poprawił swój plaster opiekuńczy.
— Dziękuję wam ojcze — rzekł kat do pustelnika — teraz już z łatwością poznam tego starego Żyda...
Spiagudry, będąc dobrym chrześcijaninem, oburzony tą obelgą, nie był w stanie powstrzymać wykrzyku:
— Żyda! Później zamilkł, przerażony tem, że za wiele powiedział.
— Żyda, czy poganina, to wszystko jedno, skoro tylko ma stosunki z dyabłem, jak powiadają.
— Chętniebym w to uwierzył — rzekł pustelnik z ironicznym uśmiechem, którego kaptur nie mógł pokryć — gdyby on tylko nie był takim tchórzem. Bo jakżeby mógł wejść w stosunki z dyabłem, kiedy jest o tyle trwożliwy, o ile zły. Skoro go strach przejmuje, wtedy nie zna nawet samego siebie.
Pustelnik mówił zwolna, jak gdyby dla zmienienia swego głosu, a właśnie powolność jego mowy nadawała jej szczególniejszy wyraz.
— Nie zna samego siebie! — powtórzył zcicha Spiagudry.
— Szkoda — rzekł kat — że ten człowiek tak zły, jest przytem tchórzem, albowiem w takim razie nie warto go nawet nienawidzieć. Z wężem potrzeba walczyć, jaszczurkę depcze się tylko.
— Lecz czy panowie jesteście pewni, że ów dozorca jest takim, jak mówicie? Czyżby taka o nim była opinia?
— Opinia? — powtórzył pustelnik — ależ on ma najszkaradniejszą opinię w całej prowincyi!
Benignus, zbiły z tropu, zwrócił się do kata.
— Co pan mu masz do zarzucenia? — zapytał — ponieważ nie wątpię, że pańska uraza musi być słuszną.
— Dobrze pan robisz, że o tem nie wątpisz; ponieważ jego powołanie podobne jest do mego, Spiagudry przeto robi, co może, aby mi szkodzić.
— O! panie, nie wierz pan w to!... Jeżeli zaś tak jest wistocie, to człowiek ten czyni to jedynie dlatego, że nie widział pana, jak ja, otoczonego przez powabną małżonkę i zachwycające dziatki, przypuszczającego nieznajomych do używania szczęścia swego domowego ogniska. Gdyby ten nieszczęśliwy doznał, jak my, waszej miłej gościnności, wtedy nie mógłby już być pańskim nieprzyjacielem.
Zaledwie Spiagudry skończył swoją zręczną przemowę, kiedy żona kata, milcząca dotychczas, powstała i rzekła kwaśno, a zarazem uroczyście:
— Żądło żmii najbardziej bywa jadowite, kiedy jest miodem napojone.
Poczem usiadła znowu i zaczęła dalej czyścić kleszcze, co wydawało odgłos chrapliwy i piszczący, który wypełniał przerwy rozmowy, a dla uszu podróżnych, był jakby chorem demonów w greckiej tragedyi.
— Rzeczywiście, że to waryatka — rzekł do siebie Spiagudry, nie mogąc inaczej wytłumaczyć sobie, dlaczego jego pochlebstwo tak złe sprawiło wrażenie.
— Bechlja ma słuszność, mości doktorze jasnowłosy! — zawołał kat. — Ja sam będę uważał, że pan masz język żmii, jeśli zechcesz nadal usprawiedliwiać tego Spiagudrego...
— A niechże mnie Bóg od tego zachowa! — zawołał ten ostatni — ja go wcale nie usprawiedliwiam.
— No, to dobrze. Pan nie wiesz zresztą, jak daleko posuwa się jego zuchwalstwo. Czy pan uwierzysz, że ten bezwstydny człowiek ośmiela się rywalizować ze mną o prawo do osoby Hana z Islandyi?
— Hana z Islandyi!... — rzekł porywczo pustelnik.
— Ależ tak. Czy pan znasz tego sławnego rozbójnika?
— Znam — rzekł pustelnik.
— Każdy rozbójnik należy przecież do kata, nieprawdaż? Otóż na jaki sposób bierze się ten piekielny Spiagudry: żąda, aby naznaczono nagrodę za głowę Hana...
— Żąda naznaczenia nagrody za głowę Hana? — powtórzył pustelnik.
— Tak jest, ośmielił się, a to dlatego tylko, aby mu się jego ciało dostało i żeby mnie pozbawić mojej własności.
— To niegodziwie, mistru Orugix. Jakże można wydzierać ci własność, która tak widocznie do ciebie należy!
Słowom tym towarzyszył złośliwy uśmiech, który dreszczem przejął Spiagudrego.
— Tem czarniejszy jest ten postępek, że potrzeba mi jakiej głośnej egzekucyi, naprzykład Hana, aby wyjść z nędznego stanu, z którego mnie egzekucya Schumackera nie wyprowadziła.
— Czy doprawdy mistrzu Nychol?
— Tak jest, bracie pustelniku; przyjdź do mnie, jak tylko schwytają tego Hana, a ofiaruję, ci tłustego wieprza za moje przyszłe wyniesienie się.
— Bardzo chętnie; ale któż wam zaręczy, że ja będę wówczas wolny? Mówiłeś zresztą, że niech dyabli porwą wygórowaną ambicyę.
— To prawda, mój ojcze, bo widzę, że aby rozwiać moje najpewniejsze nadzieje, dość jest jednego Spiagudrego i jednej prośby o naznaczenie nagrody za głowę.
— Tak więc — mówił pustelnik dziwnym głosem — Spiagudry tego żądał?
Głos ten zrobił na biednym dozorcy umarłych takie wrażenie, jakie na ptaku sprawia wzrok ropuchy.
— Panowie — rzekł — poco sądzić tak lekkomyślnie? To nie jest pewne, może to tylko fałszywa pogłoska...
— Fałszywa pogłoska! — zawołał Orugix — ależ to nie podlega żadnej wątpliwości. Żądanie syndyka jest obecnie w Drontheim, a poparł je swoim podpisem dozorca Spladgestu. Oczekują tylko na decyzyę jego ekscelencyi jenerał-gubernatora.
Kat tak dobrze był uwiadomiony, że Spiagudry nie śmiał prowadzić dalej swego usprawiedliwienia; musiał więc poprzestać na przeklinaniu w myśli, i to po raz setny, swego młodego towarzysza. Ale jakież było jego przerażenie, gdy pustelnik, który przez chwilę zdawał się zastanawiać, nagle zawołał szyderczo:
— Mistrzu Nychol, jaka kara spotyka świętokradców?
Słowa te zrobiły na Spiagudrym takie samo wrażenie, jak gdyby mu zerwano jego plaster i perukę. Oczekiwał z niepokojem odpowiedzi Orugixa, który wpierw wypróżnił swą szklanicę.
— To zależy od rodzaju świętokradztwa — odrzekł nareszcie.
— Jeśli, więc świętokradca dopuścił się sprofanowania trupa?
Spiagudry, drżąc cały, spodziewał się co chwila usłyszeć z ust tajemniczego pustelnika swoje nazwisko.
— Dawniej — rzekł kat — przestępcę tego rodzaju grzebano wraz z trupem przez niego sprofanowanym.
— A dziś?
— Dziś postępuje się daleko łagodniej.
— Daleko łagodniej! — powtórzył Spiagudry, zaledwie oddychając.
— Tak jest — odparł kat wesoło, z zaniedbaniem artysty, mówiącego o swej sztuce — wypala się żelazem literę S na jego obu łydkach...
— A potem? — zapytał dozorca, na którym tę część kary byłoby bardzo trudno wykonać.
— Potem — odparł kat — wiesza się go tylko.
— Litości! — zawołał Spiagudry — jakże można wieszać?
— Cóż to? Patrzycie na mnie, jak skazany na szubienicę.
— Z przyjemnością widzę — rzekł pustelnik — że teraz postępują w tym względzie z całą ludzkością.
W tej chwili dał się słyszeć w oddaleniu donośny i przerywany głos rogu, że zaś burza zupełnie ucichła, przeto głos ten wyraźnie dochodził aż do wieży.
— Nychol — rzekła — kobieta, ścigają widać jakiegoś złoczyńcę; to głos rogu łuczników.
— Rogu łuczników! — powtórzył każdy z obecnych innym głosem, Spiagudry zaś z największym przestrachem.
Zaledwie wymówili te słowa, kiedy zastukano do drzwi wieżycy.