Jack/Część pierwsza/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jack |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1878 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Jack |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Gdzież to tak rano?... pytał Karoliny doktór Hirsch, leniwie wychodząc ze swojego pokoju, zobaczywszy ją w uroczystym stroju, z książką od nabożeństwa w ręku i w towarzystwie Jacka, którego ubrała w ulubiony kostium lorda Peambock, cokolwiek przydłużony, ale jeszcze za krótki.
— Idziemy na mszę. Dziś ofiarują chleb święcony. Argenton panu nie mówił... Prędzej, śpieszcie się.... Wszyscy powinni być dziś w kościele.
Był to piętnasty sierpnia, dzień Wniebowzięcia. Pani Argenton, dumna zrobionym jej zaszczytem, jak tylko dzwonek uderzył, pojechała i usiadła z dzieckiem w ławce przy chórze. Kościół był świątecznie przybrany, oświetlony, cały zalany słońcem, przystrojony kwiatami. Dzieci na chórze, śpiewacy mieli świeżo wyprasowane komże; a przed pulpitem na prostym stole kręgi święconego chleba wznosiły się w złotych kolumnach na podziw mieszkańcom. Dla uzupełnienia obrazu, wszyscy gajowi lasów w paradnem zielonem ubraniu, z myśliwskiemi nożami u pasa, ze strzelbami przy nodze, przyszli dołączyć się do Te Deum ogólnej uroczystości, z czego bardzo byli radzi polujący ukradkiem i złodzieje drzewa.
Ida de Barancy byłaby się bardzo zdziwiła, gdyby rok temu kto jej był powiedział, że będzie siedzieć przy chórze w wiejskim kościele, jako wicehrabina Argenton, i z poważną miną, oczami spuszczonemi na książkę, będzie swoim widokiem i zachowaniem robiła wrażenie mężatki.
Bawiła się tą nową rolą. Pilnowała Jacka, odwracała mu kartki i przykładnie schylała się ze swojemi „frou-frou”.
Na podniesienie, uzbrojony halabardą szwajcar podszedł do Jacka, a pochyliwszy się do ucha matki, spytał, którą z dziewczynek wybierze dla syna dla trzymania woreczka od kwesty. Karolina zawahała się chwilę. Prawie nikogo nie znała w tem świątecznem zgromadzeniu, w którem kapelusze z kwiatem i paryzkie krynoliny zastąpione były przez czepki i bluzy. Wtedy szwajcar wskazał jej wnuczkę doktora Rivala, ładne dziecko, siedzące po drugiej stronie chóru, obok jakiejś czarno ubranej damy.
Dzieci zaczęły chodzić po za majestatyczną halabardą, która nadawała rytm ich drobnym krokom — Cecylia z aksamitnym woreczkiem, zbyt szerokim na jej palce, Jack zaś z gromnicą ozdobioną wstążką, sztucznemi kwiatami i białemi bajorkami. Oboje wyglądali czarująco: on w swoim angielskim stroju, który go jeszcze wyższym czynił, ona ubrana skromnie, ze spuszczonemi warkoczami, z blado matową twarzą, rozjaśnioną siwemi oczami koloru delikatnej perły. Przyjemny zapach święconego chleba, zmięszany z wonią kadzidła, owiał ich w około, jak oddech niedzieli i religijnego święta. Cecylia kwestowała uprzejmie, starając się uśmiechać. Jack był poważny. Ta drobna rączka w białej filozelowej rękawiczce, którą trzymał w swej dłoni, sprawiała mu przyjemne wrażenie, niby ptak wyjęty w lesie z gniazdka, z miękkiemi piórami i jak ona miły. Czy już odczuwał, że ta mała rączka ściskała swojego przyjaciela, i że później wszystko, co tylko będzie miał dobrego w życiu, od niej otrzyma....
Chodzili, przesuwali się między ławkami.
— Jaka to ładna para — mówiła żona gajowego patrząc na nich, a cicho, zupełnie cicho, ażeby jej nie usłyszano, dodała: Biedna pieszczotka! Będzie jeszcze ładniejsza niż matka... Aby chociaż nie przytrafiło się jej to samo.
Po skończonej kweście, Jack powrócił na swoje miejsce. Czuł jeszcze urok udzielający mu się od małej, delikatnie trzymanej rączki; lecz szczęście jego nie na tem miało się skończyć. Przy wyjściu z kościoła, w głębi małego placu, gdzie kaski strażaków i, fuzye leśniczych błyszczały w słońcu pośród pstrokacizny strojów, pani Rivals zbliżyła się do pani Argenton i prosiła o pozwolenie Jackowi pójść do nich na śniadanie i pozostać całe popołudnie dla pobawienia się ze swoją kwestarką. Karolina zarumieniła się z radości, poprawiła chłopcu krawat, kazała mu rozgarnąć piękne włosy i pocałowała go, mówiąc:
— Bądź grzeczny!....
I dzieci, jak w uroczystym pochodzie za kwestą, szli razem przed babką, która zaledwie mogła za niemi zdążyć.
Od tego dnia, ile razy Jacka nie było w domu a pytano: Gdzie jest? — nie odpowiadano już: „W lesie”, lecz na pewno: Jest u Rivalów.
Doktór mieszkał na końcu wsi, od strony Olszyn. Miał jednopiętrowy domek, dość podobny do wieśniaczych, wyróżniający się tylko miedzianą blachą przy drzwiach z napisem: „dzwonek nocny”. Dom wydawał się stary, miał poczerniałe ściany, zapełnione okiennicami; lecz pewne nowsze, niewykończone ozdoby wskazywały, że kiedyś chciano go odświeżyć i że jakaś nagła katastrofa przerwała toaletę jego restauracyi. Po nad drzwiami także u wejścia blaszany daszek oczekiwał szklannego nakrycia i rozpościerał nad głowami dzwoniących ozdoby próżnego szczytu. Również po prawej stronie małego wysadzonego drzewami dziedzińca zaczęto budować przerwany na dole pawilon, w którym były już powybijane dziury na drzwi i okna.
„Nieszczęście” spotkało tych biednych ludzi właśnie w chwili restaurowania domu, skutkiem więc przesądu, zrozumiałego dla tych jedynie, co kochali, zaprzestano dalszych robót.
Było to przed ośmiu laty. Od ośmiu lat nic się tu nie zmieniło i jakkolwiek wszyscy w okolicy już się z tem oswoili, jednakże to niewykończenie nadawało całej budowli charakter jakiegoś zniechęcenia, kiedy człowieka nic nie obchodzi i kiedy na wszystko mówi: „Po co mi to?” Rozciągający się po za domem ogród, wgłębi pobielonego korytarza spuszczający zieloną zasłonę, znajdował się także w stanie zupełnego opuszczenia. Trawa rosła na ulicach, szerokie liście pasorzytnych roślin okrywały fontannę, z której woda nie wytryskiwała.
Ludzie tu przedstawiali tenże sam widok.
Zacząwszy od pani Rivals, która przez ośm lat ciągle nosiła żałobę po córce, nie rozjaśniając jej nawet białym czepkiem, nawet mała Cecylia miała w swej dziecięcej twarzy wyraz poważny, melancholijny, zadziwiający w jej wieku. Stara służąca tych poczciwych ludzi również od trzydziestu lat nosiła część ciężaru ich nieszczęścia; wszyscy żyli w jednakowem pognębieniu, w jednakowym milczącym żalu.
Jeden doktór nie podległ ogólnemu wpływowi. Jego bezustanne rozjazdy na świeżem powietrzu, rozrywki podróży, a może i filozofia człowieka, który często patrzył na umierających, wszystko to uzupełniało wrodzone skłonności wylanego ruchliwego i wesołego temperamentu.
Podczas gdy dla pani Rivals ciągła obecność małej Cecylii, w której dostrzegła podobieństwo do matki, była nieprzerwanym wyrazem żałoby, doktór przeciwnie, w miarę jak dziewczynka podrastając przypomniała mu utraconą córkę, odzyskiwał dobry humor. Kiedy nieraz wrócił z całodziennych podróży i zostawał sam na sam z dzieckiem, a żona była zajęta gospodarstwem, napadały go wybuchy młodzieńczej wesołości, wyśpiewywał głośno piosneczki, i dopiero przerywał nagle, kiedy wchodziła pani Rivals z niemym wyrzutem. Wtedy wzrok jej zdawał się mówić: „Przypomnij sobie”, jak gdyby w wielkiem nieszczęściu, które ich dotknęło, on był cóś winien.
To proste przypomnienie smutku wystarczająjącem było, aby go zmięszać, milkł i siedział spokojnie, bawiąc się warkoczami dziewczynki.
W tem otoczeniu dziecięcy wiek Cecylii przechodził dosyć smutnie. Mało wychodziła, cały czas przepędzała w ogrodzie lub w dużym pokoju, napełnionym ziołami, wiązkami trawy i rozmaitych suszących się korzeni, który nazywano „apteką”. Ztąd wychodziły drzwi do zawsze zamkniętego pokoju nieodżałowanej młodej kobiety, w którym krótkie jej życie zostawiło po sobie pamiątki zabawy, nauki, modlitwy i ubrania: książki, suknie w szafie, jakiś obraz zawieszony na ścianie, całe muzeum z żółkłymi relikwiami. Wchodziła tam tylko matka z religijnem namaszczeniem; żalu jej nie zmniejszała żadna widoczna oznaka czasu, niszczącego te przedmioty.
Mała Cecylia często stawała zadumana przed tym zamkniętym jak grób progiem. Zresztą, zbyt wiele rozmyślała. Nigdy nie posyłali jej do szkoły, jak gdyby nie chcieli, ażeby miała stosunki z innemi dziećmi na wsi. To osamotnienie wywierało na nią zły wpływ — drobne ciało nużyło się bezczynnością. Brakowało jej burzliwości w życiu, tego bezprzyczynnego krzyku, tego szalonego kręcenia się, które tylko jest możliwe pomiędzy dziećmi, kiedy ich nie krępuje nagana lub szyderstwo poważnych ludzi.
— Trzeba dla niej rozrywki — mówił Rivals do swojej żony... Mały Argenton jest miłym chłopczykiem, mniej więcej w jej wieku; on nie będzie nic paplał.
— Dobrze; lecz cóż to są za ludzie? Zkąd pochodzą? Nikt ich niezna.... odpowiadała zawsze niedowierzająca pani Rivals.
— Najlepsi ludzie, moja droga. Mąż, prawda, wielki oryginał, ale pojmujesz — jak to artyści.... Żona nieco głupowata, lecz bardzo dobra kobieta. Co do ich uczciwości, to już ja zaręczam.
Pani Rivals pokręciła głową. Nie dowierzała ona przezorności swojego męża.
— Ach! ty wiesz....
I westchnęła, spojrzawszy z wyrzutem.
Stary Rivals schylał głowę jak winowajca. Jednakże nie odstępował od swojej myśli.
— Pamiętaj — mówił on — że mała się nudzi. Może z tego zachorować. A zresztą cóż? Jack jest dzieckiem, Cecylia także. Co stać się może?
Nakoniec babcia uległa i Jack stał się towarzyszem Cecylii.
Było to dla niego nowe życie. Z początku chodził rzadko, potem częściej, wreszcie codziennie. Pani Rivals wkrótce podobała się ta dziecięca natura, czuła i skromna, tak przygnębiona obojętnością, jak Cecylia smutkiem. Staruszka spostrzegła opuszczenie, w jakiem pozostawiono Jacka, widziała, że zawsze brakowało mu guzików u kamizelki, że w każdej porze dnia był wolnym od nauki i obowiązków.
— Ty nie chodzisz do szkoły, mój Jacku?
— Nie, pani.
I dodawał, bo często w duszy dziecka kryją się skarby delikatności:
— Mama mnie uczy.
Byłoby to trudne zadanie dla biednej Karoliny z ptasim mózgiem. Zresztą, bardzo łatwo można było poznać, że żadne z rodziców nim się nie zajmowało.
— To nie do uwierzenia — mówiła pani Rivals do swego męża, że oni pozwalają temu dziecku włóczyć się od rana do wieczora bez żadnego zajęcia.
— Czego ty chcesz? odpowiadał doktór, tłumacząc swoich przyjaciół. Zdaje się, że albo nie chce się uczyć, albo nie może. Ma trochę słabą głowę.
— Tak, za słabą głowę i przytem ojczym go nie lubi. Dzieci z pierwszego małżeństwa są zawsze paryasami.
Jack znalazł w tym domu prawdziwych przyjaciół. Cecylia go uwielbiała, nie mogła się bez niego obejść. Razem bawili się w ogrodzie, gdy była pogoda, a jeżeli nie, to w aptece. Pani Rivals zawsze tam z niemi się znajdowała. Ponieważ w Etiolles nie było aptekarza, ona robiła według dyspozycyi męża zwyczajne lekarstwa, uspokajające napoje, proszki i syropy. Spełniając przez dwadzieścia lat to rzemiosło, poczciwa kobieta doszła do tak wielkiej wiedzy, że nawet w nieobecności męża wiele osób zasięgało jej rady. Dzieci bawiła apteka: sylabizowały na matowych flaszeczkach napisy barbarzyńską łaciną: sirupus gummi, lub też wycinały nożyczkami etykiety, lepiły torebki — on z niezręcznością chłopca, Cecylia z powagą dzieweczki, która stanie się kiedyś użyteczną kobietą, przygotowaną do drobnostkowego życia. Miała przed oczami przykład swojej babki. Niezależnie od apteki, utrzymywała księgi męża, zapisywała recepty, rachunki z dochodów, notowała ilość każdodziennych wizyt.
— No, ilu dziś odwiedziłeś chorych?... pytała doktora po powrocie jego do domu.
Poczciwiec zapominał w ciągu objazdu o połowie wizyt, i umyślnie czy też bezwiednie ujmował z nich zawsze pewną część, gdyż zarówno był wspaniałomyślnym jak roztargnionym. Niektóre rachunki z domami ciągnęły się po dwadzieścia lat. Ach! gdyby nie miał żony, jakżeby się zababrał! Ona napominała go łagodnie, odmierzała mu grok, zajmowała się najmniejszą drobnostką w jego ubraniu. A nawet wnuczka mówiła mu poważnie, kiedy odjeżdżał:
— Chodźno dziadku, zobaczę, czy masz wszystko w porządku.
Dobroć tego człowieka była nadludzką.
Wyczytać ją było można w jego niewinnym, jasnym, dziecięcym wzroku, bez żadnej złośliwości. Jakkolwiek dużo obiegł świata, poznał wiele ludzi i krajów, nauka zachowała go naiwnym. Nie wierzył w istnienie złego, z jednakową pobłażliwością był dla wszystkiego, co żyje — tak dla zwierząt, jak dla ludzi. W ten sposób postępował ze swoim koniem, starym towarzyszem, który mu służył przez dwadzieścia lat. Ile razy trzeba było przebyć jakieś wzgórze lub nieco stromą drogę, gdy zobaczył, że zwierzę powłóczy nogi, wysiadał zaraz z kabryoletu i z gołą głową, czy to był upał, wiatr czy deszcz, prowadził konia za uzdeczkę i szedł z nim razem powoli.
Koń był stworzony dla pana, a pan dla konia. Wiedział już, że doktór zapóźniał się często na wizytach i nigdy nie mógł zdecydować się odjechać; koń miał na to sposób: potrząsał trenzlą u drzwi chorego. Innym znów razem, kiedy wypadła pora śniadania lub obiadu, zatrzymywał się śród drogi i uparcie zwracał się w stronę domu.
— Patrzaj! to prawda, masz racyę — mówił Rivals.
Wtedy doktór zawracał pośpiesznie lub też zaczynał z koniem się kłócić.
— Ech! nudzisz mnie.
W końcu gniewał się głośno poczciwy doktór.
— Widział kto podobne zwierzę? Mówię ci przecież, że mam jeszcze wizytę odbyć; wracaj sobie sam, kiedy chcesz.
Poczem biegł rozzłoszczony na swoją wizytę, a koń, uparty jak i jego pan, szedł spokojnie drogą ku wsi, ciągnąc ulżony wózek, napełniony tylko książkami i dziennikami. Wieśniacy spotkawszy go, mówili:
— Oho! pan Rivals znowu miał sprzeczkę ze swoim koniem.
Największą miał doktór przyjemność wozić z sobą dzieci po objazdach okolicy Etiolles. Kabryolet był szeroki, można się było łatwo zmieścić w troje; jak tylko więc poczciwiec usiadł między dwoma śmiejącemi się twarzyczkami, zaraz czuł, że smutek domowy niknął przy tym zachwycającym widoku natury, który usypia boleści, kołysze je i osłania. Bawił się z dziećmi jak dziecko. Jack był zachwycony, nigdy w życiu nie widział tyle łąk, tyle winnic i wody.
— Zgadnij, co tam jest zasiane, pytała go Cecylia, wskazując na duże zielone łany, które ruchem fal płyną ku Sekwanie.... Jęczmień? żyto? czy pszenica?
Jack zawsze się mylił, czem wywoływał śmiechy i żarty.
— Czy wiesz dziadziu? on myślał, że to żyto...
Uczyła go odróżniać pełne kłosy pszenicy i żyta od wąsatych jęczmienia, gronka owsa, różową koniczynę, fioletową lucernę, żółto złote polne gwoździki, wszystkie kobierce na łące rozpostarte, zbiory trawy z nadchodzącą jesienią w stogi układanej.
Gdzie tylko wzywano doktora, uprzejmie witano dzieci. Ile razy przyjechali do jakiego folwarku, podczas gdy Rivals właził po drewnianych schodach do pokoju chorego, dzieciom pokazywano, jak drób wysiaduje jaja, jak się wyjmuje chleb z pieca, jak doją krowy przy drzwiach obory, lub oprowadzano je po zbudowanych na Orge, Yéres, Essone młynach, podobnych do starożytnych warowni z zielono pomalowanemi mostkami, ze wszystkiemi wzorami wodnej pleśni, rysującej na wysokich ścianach i rozpadających się kamieniach znaki przedwczesnej starości.
Kiedy się już dzieci dość narozglądały w dużych izbach, w których bezustannie pada pył z mąki śród drgania ścian podłogi, przypatrywały się całemi godzinami obrotom kół w wodzie, jej wrzeniu przy śluzie i trzepotaniu się kaczek na malej, zamkniętej, spokojnej rzeczce, zaciemnionej sękowatemi wierzbami.
Choroba jest szczególnem zjawiskiem u wieśniaków. W niczem im nie przeszkadza, niczego nie tamuje. Bydło wychodzi i wraca w godzinach oznaczonych. Jeżeli mąż chory, żona zastępuje go w robocie, nie traci sobie czasu na siedzenie przy nim, dozorowanie i kłopotanie się o niego. Ziemia nie może czekać, a tem mniej bydło. Gospodyni pracuje dzień, wieczór upada zmęczona i zasypia mocno. Nieszczęśliwy chory leży na strychu, po nad izbą, gdzie turkoczą żarna, lub nad oborą, gdzie ryczą woły. Jest to ranny upadły w czasie bitwy. Nikt się nim nie zajmuje. Dość, gdy go położą gdzieś na ustroniu, oprą o drzewo lub o brzeg rowu podczas walki, która wzywa wszystkie ręce i wre dalej. W około słychać młócenie zboża, mielenie ziarn i wrzaski kogutów. Wszystko w biegu, wszystko pracuje, a gospodarz domu z twarzą odwróconą do ścian, nieruchomy i milczący, z rezygnacyą oczekuje wieczoru lub brzasku dnia, który ma go pozbawić cierpień lub życia.
Dla tego też dzieci w tych domach, do których zajeżdżały, nie zauważyły żadnego smutku. Wszędzie je pieszczono, wszędzie znajdowały się dla nich jakieś ciastka, dla konia wyborowy owies i koszyk owoców dla babci.
Poczciwy bezinteresowny doktór był powszechnie lubiany. Wieśniacy go uwielbiali i zarazem wyzyskiwali.
— Co to za litościwy człowiek — mówili o nim.... Ach! gdyby chciał, mógłby być bardzo bogaty! Jednakże mimo to urządzali się tak, aby mu nie i płacić, co przy charakterze doktora było bardzo łatwo. Kiedy wychodził z domu po skończonej konsultacyi, otaczała go gwarliwa gromada. Żaden władzca nie widział nigdy tak otoczonej swojej karety, jak Rivals swój skromny kabryolet w chwili odjazdu.
— Panie Rivals, co mam dawać mojej małej?
— Ach! biedny mój mąż, panie Rivals, czy niema dla niego już żadnego ratunku?
— Czy to do zażycia, czy do smarowania ten i proszek, co pan mi dał? Czy została u pana jeszcze szczypta?
Doktór odpowiadał wszystkim, jednym oglądał język, drugim dotykał pulsów, rozdzielał pakieciki z proszkami, rozdzielał wino z chininą, co tylko miał, wszystko oddawał, wreszcie odjeżdżał z próżnemi, kieszeniami, ostrzyżony, wygnieciony wśród okrzyków, błogosławieństw tych poczciwych ziemian, którzy obcierając jedno rozczulone oko, wołali: Co za poczciwy człowiek! a drugiem złośliwie mrugając, zdawali się mówić: To naiwny! Wielkie to jeszcze było bardzo szczęście jeżeli w chwili odjazdu nie biegł za nim jaki kuryer w drewnianych trzewikach i nie krzyczał: „bardzo pilno” do chorego o cztery mile.
Nareszcie doktór powracał. Powrót ten o zachodzie słońca przez ścieżki lasu, rozbiegające się długiemi odnogami, lub gościńcem śród przelatujących jaskółek, bawiących się dzieci, rozproszonego na pastwiskach bydła — napawał rozkosznym spokojem. Sekwana cała błękitna w zmierzchu toczyła na widnokręgu złote swoje fale. Na rozjaśnionem tle grupy wysmukłych drzew, u góry tylko otoczonych koronami jak palmy, białe domy rozłożone na wzgórzu — wszystko to razem sprawiało wrażenie wschodniego, a raczej wymarzonego niż rzeczywistego krajobrazu, jednego z tych miast Judei, które otaczają Świętą Rodzinę, jadącą wieczorem po górzystej drodze.
— To jak gdyby Nazaret — mówiła Cecylia, przypominając sobie pobożne obrazy.
I oboje dzieci rozmawiały, opowiadały sobie po cichu historye, podczas gdy kabryolet toczył się do kolacyi, którą często Jack jadł u doktora.
Z tych ogólnych wycieczek przekonał się Rivals, że mały Argenton ma głowę bardzo otwartą, umysł głęboki, na którym szczupłe wykształcenie pozostawiło wiele śladów. Zrozumiawszy szlachetną dobrocią, że biedne dziecko zaniedbane jest przez swoich, postanowił mu wynagrodzić ich obojętność. Zaprowadził zwyczaj pracy każdodziennie po obiedzie przez godzinę, który to czas zwykle poświęcał na spanie. Ci jedynie, którzy wiedzą, co to jest poobiednia drzemka, zrozumieją, ile potrzebował Rivals odwagi i przywiązania dla kogoś, ażeby jej sobie odmówić.
Jack ze swojej strony przykładał się z całego serca. Nauka szła mu łatwo w spokoju domu Rivalsów. Prawie zawsze Cecylia była obecną przy lekcyi, skrupulatnie słuchała, gdy jej przyjaciel recytował lekcyę, obejmowała go ogniem swoich myślących oczu, jak gdyby mu chciała pomódz, żeby łatwiej zrozumiał. A jakże czuła się dumną i uradowaną, kiedy po obiedzie dziadek, otworzywszy kajet z zadaniami, mówił: „Ależ to bardzo dobrze” — ukontentowany i ździwiony.
W domu Jack nic nie wspominał o swojej nauce. Cieszyło go to, iż będzie mógł zwycięzko przekonać, że poeta pomylił się w swojej nieomylnej i zatrważającej diagnozie. Mały ten spisek między poczciwym doktorem i Jackiem łatwo pozostał tajemnicą, gdyż mieszkańcy Parva domus coraz mniej zajmowali się swojem dzieckiem. Wychodził, wracał, według upodobania, szedł, dokąd chciał, przychodził tylko na obiad i siadał na końcu stołu, który codziennie się powiększał, gdyż codzień przybywali nowi goście.
Ażeby zaludnić swoje ustronie, dla utrzymania około siebie tego hałasu w próżni, który nazywał „umysłowem otoczeniem”, Argenton otworzył swój dom dla wszystkich Chybionych. Jednakże poeta nie lubił rzucać pieniędzy przez okno, był widocznie skąpy, i za każdym razem, gdy Karolina mówiła mu bardzo łagodnie: „Nie mam już pieniędzy, mój drogi”, odpowiadał: „Już!” — z naciskiem i z niechętnem skrzywieniem. Lecz duma przewyższała w nim wszystko. Przyjemność okazania swojego szczęścia, występowania jako pan domu i wzbudzania zazdrości w biedakach, — pokonywała wszystkie rachuby.
W świecie Chybionych wiedziano, że tam na świeżem powietrzu, jest dobre jedzenie i dobry nocleg w razie spóźnienia się na pociąg. Krzyczeli oni do siebie z jednego końca piwiarni na drugi:
— Kto pojedzie do Argentona?
I zebrawszy z trudem pieniądze na drogę, przyjeżdżali niespodziewanie bandami.
Karolina traciła głowę:
— Prędko! pani Archambauld, mamy gości. Ukręć pani głowę jednemu królikowi, dwóm królikom.... Prędko, jeden, dwa, trzy omlety.
— Ach, Boże, dobrzy ludzie! A to naród — mówiła żona gajowego, biegając jak szalona, gdyż nieustannie przybywały nowe twarze, a z jakiemi włosami i brodami, a w jakich ubraniach!
Argenton doznawał ciągle jednakowego zadowolenia, oprowadzając przybyłych po wszystkich zakątkach domu i każąc im podziwiać jego przyozdobienie. Potem to stado starych urwisów z siwemi brodami rozłaziło się po drogach, nad brzegi rzeki, do lasu, z wesołem rżeniem, w szalonych podskokach, jak stare konie na trawę puszczone.
Na świeżem tle krajobrazu te wysokie wytarte kapelusze, czarne wyniszczone ubrania, twarze zapadłe od wszystkich męczarni paryzkiej nędzy — wydawały się jeszcze bardziej strudzone, zeschnięte, zwiędłe. Do jedzenia zbierali się wszyscy. Stół był nakryty przez cały dzień, tak że między jednem jedzeniem a drugiem nie było czasu strząchnąć okruszyn. Przez całe popołudnie gromada pozostawała na swoich miejscach — pili, palili i rozprawiali.
Była to piwiarnia śród lasu.
Argenton tryumfował. Mógł roztrząsać swój wieczny poemat, powtarzać po dziesięć razy te same projekta, dodawać przy każdej sposobności swoje: „Ja.... ja”, z powagą pana, który ma dobre wino, dom i wszystko, co potrzeba. Karolina i ze swej strony była także szczęśliwa. Przy swej zmiennej naturze i cygańskich instyktach z upodobaniem przypomniała sobie w tych ciągłych przyjazdach i odjazdach swoją młodość. Otaczano ją, uwielbiano, a chociaż pozostała wierną w miłości, umiała tak kokietować, ażeby rozweselić poetę i nauczyć go cenić swoje szczęście. W niedzielę przyjmowała żony Chybionych, te samodzielne kobiety, które cały dzień gorączkowo pracowały i którym mężowie udzielali czasami pozwolenie na tę zbytkowną z niemi wycieczkę. W obec nich grała ona rolę wielkiej damy, nazywała je i „moje kochane”, rozkładała swoje stroje z czasów Ludwika XV przy ich lichem ubraniu,.
Ze wszystkich Chybionych najstalszymi gośćmi Olszyn byli Labassindre i doktór Hirsch. Ten ostatni, naprzód zostawszy na kilka dni, nie ruszył się przez kilka miesięcy i dom Argentonów zaczął uważać za swój własny. Robił honory gościom, chodził w bieliźnie poety i kapeluszach, w które podkładał papier, fantastyk ten bowiem miał nadzwyczaj małą głowę, tak małą, że patrząc na niego, można było zapytać, gdzie się tam mieściło tyle nauki, a zarazem nie dziwić się, że w tak szczupłym składzie upakowana ona była bezładnie.
Cokolwiek bądź, Argenton nie mógł się bez niego obejść. Chociaż nie wierzył w jego medycynę i nie spełniał ani jednego z jego przepisów, obecność wszakże Hirscha uspokajała poetę, który miał w nim uważnego słuchacza i mógł mu ustawicznie opowiadać o swojej wymarzonej chorobie.
— Ja go postawiłem na nogi!... mówił Hirsch z zarozumiałością.
Doktór Rivals stracił wiele na wziętości w domu Argentonów.
W ten sposób przechodziły dnie i miesiące. Jesień otoczyła Parva domus swoją ponurą mgłą; potem śnieg zimowy pokrył szczyty dachu, grad z deszczem kwietniowym odskakiwał z szumem po łupkowym dachu, a w końcu wiosna umaiła się rozwiniętym bzem. Nic się zresztą nie zmieniło. Poecie przybyło kilka planów na warsztat, do głowy kilka nowych chorób, którym nieomylny Hirsch nadał znowu jakieś dziwne nazwy. I Karolina była jak zwykle bez zdania, ładna i sentymentalna. Jack wyrósł i wiele się uczył. W dziesięć miesięcy bez żadnych systematów i reguł zrobił zadziwiające postępy i daleko więcej umiał, niż inni w jego wieku uczniowie.
— Otóż widzicie państwo, co zrobiłem z niego w ciągu roku — rzekł Rivals z dumą do Argentonów. Teraz oddajcie go państwo gdzie do szkół, i a ja zaręczam, że z tego malca będzie człowiek.
— Ach! doktorze, doktorze jakiś pan dobry.... zawołała Karolina nieco zawstydzona tą nieznaczną wymówką, porównywając troskliwość obcego człowieka ze swoją macierzyńską obojętnością.
Argenton przyjął to obojętniej, powiedział, że zobaczy, że się namyśli, że szkolna edukacya ma pewne niedogodności. Zostawszy sam na sam z Karoliną, wylał na nią cały zły humor.
— Po co on się w to mięsza? Każdy zna swoje obowiązki. Czy on myśli uczyć mnie moich? Lepiejby się zajmował swoją medycyną, ten wiejski cyrulik.
Jego miłość własna była do głębi dotkniętą. Odtąd powtarzał często poważnym tonem:
— Doktór ma słuszność, trzeba się zająć tem dzieckiem.
I zajął się nim, niestety!
— Chodź tu urwisie! — krzyknął raz na Jacka śpiewak Labassindre, przechadzając się po ogrodzie i obradując z Hirschem i Argentonem.
Dziecię zbliżyło się nieco zmięszane, gdyż zwykle ani poeta, ani żaden z jego przyjaciół nigdy do niego się nie odzywali.
— Kto to zrobił.... beuh!... beuh! potrzask na wiewiórkę na tem dużem orzechowem drzewie... beuh!... beuh!.... tam w głębi ogrodu?
Jack zbladł, spodziewając się, że będzie wyłajany, a że nie umiał kłamać, odpowiedział:
— Ja.
Cecylia chciała mieć żywą wiewiórkę, więc Jack zrobił potrzask, poprzeplatał drutem pręciki z genialną pomysłowością, a chociaż nie złapał wiewiórki, lecz mógł ją niezawodnie złapać.
— I ty to zrobiłeś sam, bez modelu?
Jack odezwał się nieśmiało:
— Tak, panie Labassindre, bez modelu.
— To zadziwiające.... zadziwiające, powtarzał tłusty śpiewak, odwracając się do towarzyszów.... Ten dzieciak urodził się mechanikiem, bez wątpienia. Ma już te zdolności w palcach. Co chcecie taki instynkt, dar....
— Otóż to... dar! rzekł poeta, podniósłszy dumnie głowę.
Doktór Hirsch dodał także:
— Tam do licha.... dar!
Zaprzestali zajmować się dzieckiem i zaczęli znowu chodzić po ulicach ogrodu, z powagą, wolno, giestykulując i zatrzymując się, gdy jeden drugiemu miał co ważnego do powiedzenia.
Po obiedzie, wieczorem, na tarasie toczyła się ważna rozprawa.
— Tak, pani hrabino — mówił Labassindre, zwracając się do Karoliny, jak gdyby ją chciał o czemś przekonać, co już oni pomiędzy sobą postanowili — człowiek przyszłości, rzemieślnik. Szlachectwo przeżyło swoją porę; stan mieszczański niedługo także pociągnie. Teraz przyszła kolej na rzemieślnika. Pogardzajcie sobie jego odgniecionemi rękami. Za dwadzieścia lat będzie przewodził światu.
— Ma racyę.... rzekł z powagą Argenton, a doktór Hirsch również energicznie potwierdzał swoją małą główką.
Szczególna rzecz, że Jack, przyzwyczajony od pobytu w gimnazyum do tyrad Labassindra w kwestyach społecznych, których nigdy nie słuchał, bo były bardzo nudne, — słysząc je tego wieczora, doznał głębokiego wzruszenia, jak gdyby wiedział, do jakiego celu zmierzają te bez związku wyrazy i o czyjej przyszłości decydują.
Labassindre malował porywający obraz życia rzemieślników.
— Och! piękne życie niezależności i dumy! Kiedy pomyślę, jak byłem głupi, że je porzuciłem.... Ach! gdybym mógł do tego życia powróćić!
Tu zaczął opowiadać, jak był kowalem w fabryce w Indret. Nazywał się wtedy poprostu Roudic, gdyż imię Labassindre pochodziło od nazwiska jego rodzinnej wsi — La Basse-Indre — w Bretanii nad brzegiem Loary. Przypomniał sobie te piękne czasy przy ogniu w kuźni, gdzie był do pasa obnażony i bił miarowo młotem śród dzielnych towarzyszy.
— Oto macie, a wiecie, jakie miałem powodzenie na scenie?
— Rozumie się — odpowiedział doktór Hirsch bezczelnie.
— Wiecie, że mi ofiarowywano wieńce złote, tabakierki, medale. Jakkolwiek drogie są dla mnie te wspomnienia, żadne nie może się porównać z tamtemi.
Zawinąwszy rękaw od koszuli aż do grubego i kosmatego jak u niedźwiedzia ramienia, śpiewak pokazał wytatuowany czerwono-niebieski znak, wyobrażający dwa kowalskie młoty okrążone dębowemi liściami z napisem w około i Praca i wolność. Z daleka wyglądało to na ogromny niezatarty ślad kułaka. Taił biedak, że to tatuowanie, którego żadne nacierania i maści zatrzeć nie mogły, przyprowadziło go do rozpaczy w teatralnej karyerze. Nie mogąc bowiem z tego powodu odwinąć rękawów, nie grywał w operach przyzwrotnikowych bohaterów, w rolach, w których należało zsuwać z ramion draperye, zawieszone na zwycięzkich gołych piersiach.
Ponieważ Labassindre nie mógł wywabić swojego tatuowania, nosił je, wystawiał, wstrząsał niem, jak chorągwią. Ach! niech będzie przeklęty dyrektor z Nantes, który przyszedłszy wieczór do kuźni, usłyszał, jak artysta śpiewał swojemu zranionemu koledze! Niech będzie przeklęty ten niezrównany głos, jaki natura osadziła mu w gardle. Gdyby go byli nie wytrącili z prawdziwej jego drogi, byłby już teraz, jak jego brat Raudic, naczelnikiem warsztatów kowalskich w Indret, z ogromną pensyą, mieszkaniem, opałem, oświetleniem i zapewnioną na stare lata emeryturą.
— Zapewne, zapewne, to bardzo pięknie — rzekła łagodnie Karolina, lecz trzeba mieć siły do zniesienia podobnego życia. Pan sam mówiłeś, że to jest trudne, przykre rzemiosło.
— Prawda, że przykre, ale dla niedołęgi; lecz zdaje mi się, że tu ten wypadek nie zachodzi i że indywiduum, o którem mówimy, jest doskonale zbudowane.
— Cudownie zbudowany — rzekł doktór Hirsch. Za to ja ręczę.
Kiedy on ręczył, nie było już co mówić.
Jednakże Karolina próbowała jeszcze stawiać przeszkody. Według niej, nie wszystkie natury do siebie podobne. Niektóre są delikatniejsze, więcej arystokratyczne, dla których pewne czynności są wstrętne.
Na te słowa Argenton zerwał się, jak szalony:
— Wszystkie kobiety są jednakowe — wykrzyknął brutalnie. Ot ta błaga mnie, ażebym się zajął tym panem; Bogu wiadomo, że mnie on wcale nie bawi, gdyż to jest nędzna osobistość! Jednakże zajmuję się nim, zatrudniam moich przyjaciół, a teraz daje mi do zrozumienia, że lepiejbym zrobił, gdybym się nie wtrącał.
— Lecz ja tego nie mówiłam — rzekła Karolina, płącząc, że się jej słowa nie podobały panu.
— Ależ nie, ona tego nie mówiła.... powtórzyli inni. I biedna kobieta, czując, że się za nią ujmują, tak się rozczuliła, jak wybite dziecko, które nie śmie płakać, dopóki się za niem ktoś nie ujmie.
Jack wybiegł szybko z tarasu. Widzieć płaczącą matkę a nie schwycić za gardło nikczemnika, którą ją dręczył — to było nad jego siły.
Następujących dni nie mówiono już o tem. Tylko malec zauważył, że matka zmieniła z nim postępowanie. Wpatrywała się w niego częściej niż przedtem, całowała go, zatrzymywała przy sobie, dawała mu uczuć te ściślejsze związki miłości, jakie nas łączą z istotami, które wkrótce mają nas opuścić. Wszystko to tembardziej go zatrważało, że usłyszał, jak Argenton mówił do Rivala z gorzkim uśmiechem pod dużemi wąsami:
— Doktorze, zająłem się waszym uczniem.... Lada dzień dowiesz się pan.... Spodziewam się, że pan będziesz zadowolony.
Doktór wrócił do domu zachwycony.
— Widzisz — mówił do swojej żony — jak to dobrze, że otworzyłem im oczy.
Pani Rivals wstrząsnęła głową.
— Kto wie?... Ja niedowierzam temu martwemu wzrokowi; nie wróży on nic dobrego dla dziecka. Lepiej gdy nieprzyjaciel siedzi z założonemi rękami i nic nie robi, niż ma się swoją ofiarą zajmować.
Jack był tego samego zdania.