Korsarz (Sue, 1923)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Korsarz
Podtytuł Urywek z pamiętników Nieznajomego
Pochodzenie Nowele
Wydawca Wilhelm Zukerkandel
Data wyd. 1923
Druk Wilhelm Zukerkandel
Miejsce wyd. Złoczów
Tłumacz Leon Sternklar
Tytuł orygin. Un corsaire
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KORSARZ
Urywek z pamiętników Nieznajomego.

...........Uzyskawszy od admirała kilkumiesięczny urlop zwiedziłem, ciekawością wiedziony, wszystkie porty kanału La Manche, które w czasie ostatniej wojny francusko-angielskiej dostarczyły tak wielkiej liczby nieustraszonych korsarzy. Byłem podówczas jeszcze bardzo młodym i nigdy nie widziałem korsarza, pragnąłem więc usilnie ujrzeć prawdziwy typ takiego, z wieczną klątwą na ustach, a fajką w zębach, z okiem krwią na biegłem i ciałem okrytem ranami tak głębokiemi, iżby w nich pięść zanurzyć można.
W jednej z nadbrzeżnych miejscowości, w której się pewien czas zatrzymałem, objawiłem to naiwne życzenie staremu przyjacielowi mej rodziny, któremu byłem polecony. Był to człowiek bardzo rozsądny i miły w obejściu. Wysłuchawszy mnie spokojnie rzekł: „A więc dobrze, jutro zasiądziesz pan u mnie do obiadu w towarzystwie korsarza.“
— Korsarza? — wykrzyknąłem.
— Tak, prawdziwego korsarza — odparł — korsarza, jakich jest mało, który sam jeden złupił więcej statków, aniżeli wszyscy jego współbracia razem, od czasu walk pod Dunkerką, aż do Saint-Malo.
Przez całą noc nie mogłem usnąć, a dzień następny wydał mi się nieskończenie długim, chociaż próbowałem czytać „Korsarza“ Byrona, by się odpowiednio nastroić do tego uroczystego spotkania.
O godzinie piątej zjawiłem się u mego przyjaciela. Dziś mi się to śmiesznem wydaje, że ubrałem się owego dnia wykwintniej i z większą starannością niż zwykle. Gospodarz wydał mi się zakłopotanym, co mnie tak przeraziło, iż zadrżałem mimowoli.
— Nasz korsarz, rzekł, przyjdzie aż pod koniec obiadu, właśnie zajęty jest konferencyą, z kapitanem, komendantem portu.
— A więc poczekamy na niego, odparłem oddychając nieco swobodniej.
Zasiedliśmy do stołu. Wyznaczono mi miejsce obok gospodyni, a po mej prawej stronie usiadł jegomość, około sześćdziesięciu lat liczący, którego traktowano w domu nadzwyczaj poufale i nazywano krótko Tomem.
Odziany był bardzo starannie w ubiór czarny, który wybornie odbijał od bielizny śnieżnej białości. Twarz jego jowialna tchnęła szczerością, oko pełne życia, policzki świecące zdrowiem a w całej postaci rozlany był wyraz dobroduszności, który przejmował patrzącego zadowoleniem. Opowiadał mi wiele o swem rodzinnem mieście, którem się chlubił, o zamierzonych upiększeniach, o współzawodnictwie między szkołą braciszków a szkołą wzajemnej nauki, a nakoniec oznajmił mi z rodzajem dumy, że jest członkiem rady municypalnej, kapitanem gwardyi narodowej, a nawet ma niejaki wpływ na sprawy kościelne. Uwierzyłem mu na słowo. W każdej innej chwili szczegóły te byłyby mnie wielce zajmowały, lecz wtedy właśnie wydawały mi się, muszę wyznać, nudne i jednostajne, gdyż myśl ma była cała zaprzątnięta moim korsarzem, który nie nadchodził. Napróżno nasz gospodarz, w uprzejmości swej, by mnie rozerwać, począł drażnić Toma jakąś studnią, walącą się w gruzy, w dzielnicy, której nadzór jemu specyalnie był poruczony. To zachowanie się gospodarza obudziło we mnie przekonanie, że Tom posiadał obok innych zalet towarzyskich i municypalnych usposobienie w najwyższym stopniu łagodne, zgodne i wesołe.
Podano wety, a gdy słudzy się oddalili, zrozpaczony i nie mogąc się dłużej powstrzymać, prawie płaczliwym tonem zagadnąłem naszego amfitryona: — Niestety pański korsarz zapomniał o panu.
— Jaki korsarz? zapytał pan Tom, obierając spokojnie orzechy z łupy.
— Ależ komisarz marynarki, którego zaprosiłem, odparł gospodarz śmiejąc się do rozpuku z swego dowcipu.
Spłonąłem potężnym rumieńcem, a ogarnął mnie tak silny gniew, iż jedynie przez wzgląd na obecność dwóch kobiet potrafiłem zapanować nad sobą. Nie wiem jednak, czybym się mimo to nie dał był unieść swej porywczości, gdym zauważył, że zamiast odpowiedzi gospodarz spojrzał na resztę towarzystwa z dziwnym uśmiechem, a ci się również uśmiechnęli, z wyjątkiem jednego Toma, który się zaczerwienił aż po uszy i spuścił głowę z wyrazem zawstydzenia.
— Oto ten zacny człowiek sam jeden oburza się tą śmieszną sceną, pomyślałem, składając w duchu gorące podziękowanie godnemu radcy municypalnemu.
— No dosyć już tych żartów, przemówił wreszcie gospodarz w tonie poważnym, a serdecznym — wybacz pan, jeżeli być może nadużyłem przywileju starości. Uczyniłem to tylko w tym celu, by cię ustrzedz od z góry powziętych uprzedzeń, bo one są powodem, że się później mylnie osądza ludzi, którzy w nas budzą zainteresowanie. Jeżeli ich znajdziesz takimi, jakimi są w rzeczywistości, a nie jakimi sobie ich przedstawiałeś w bujnej wyobraźni, fantazya twa oburza się na rzeczywistość i gotów jesteś, przez złość, że się pomyliłeś, niesprawiedliwie ich osądzić lub pozostać dalej przy pierwotnem złudzeniu.
Spojrzałem z zdumieniem na gospodarza. Miałem lat szesnaście, on sześćdziesiąt; zresztą w tych kilku słowach jego mieściło się tyle życzliwości i rozsądku, że nie mogłem w żaden sposób się gniewać.
— Najlepszym dowodem prawdziwości mych słów — mówił dalej — jest, że gdybym natychmiast ci był wskazał naszego korsarza mówiąc, oto on, jestem przekonany, że byłbyś odniósł zupełnie inne wrażenie, aniżeli to, na jakieś się przygotował, a jednak ten nieustraszony bohater, o którym ci mówiłem, jest tu między nami i jadł wraz z nami obiad.
Uczyniłem gest zdziwienia.
— Daję panu moje słowo, wyrzekł gospodarz tak poważnie, iż musiałem mu wierzyć.
Powiodłem więc badawczem okiem po twarzach obecnych, które rozjaśniał uprzejmy uśmiech, ale nigdzie nie mogłem odkryć korsarza.
— Przypatrz mi się pan dobrze, rzekł Tom z szczególnym uśmiechem.
Wtedy gospodarz wskazując ręką na Toma przemówił:
— Mam zaszczyt przedstawić panu kapitana Tomasza S...
— Kapitana S...! pan jesteś owym dzielnym kapitanem? wykrzyknąłem, bo nazwisko, nieustraszona odwaga i męstwo owego bohatera były mi dobrze znane. I pozostałem nieruchomy z zdumienia i podziwu, a serce biło mi głośnem i przyspieszonem tętnem.
— Tak, ja sam nim jestem, odpowiedział korsarz, obierając i gryząc dalej orzechy.
— Pan jesteś owym sławnym kapitanem? powtórzyłem raz jeszcze, pożerając go oczami. I zdawało mi się po tem odkryciu, że lada chwila czoło radcy municypalnego pokryją groźne chmury, z oka padną błyskawice, głos zagrzmi, podobny do gromu. Ale błyskawic i gromów nie było ni śladu, natomiast korsarz przemówił do mnie z największą grzecznością:
— Jeżelibyś pan chciał zwiedzić port i stanowisko okrętów, jestem na pańskie usługi.
Poczem znów powrócił do swych orzechów.
Wydawało mi się, że je zanadto lubi, jak na korsarza.
W samej rzeczy byłem mocno zmieszany, bo chociaż nie przesadzałem w idealizowaniu, to jednak utworzyłem sobie zupełnie odmienny obraz człowieka, który wiódł życie tak krwawe i obfite w niebezpieczeństwa. Nie mogłem pojąć, by tyle wrażeń potężnych a strasznych nie pozostawiło ani jednej zmarszczki na tem jasnem i pogodnem czole, najmniejszego śladu na jego twarzy rumianej i uśmiechniętej.
Gospodarz widząc moje zdziwienie, rzekł do korsarza: — Patrz pan, panie Tom, on panu nie wierzy; aby go przekonać mów mu coś o twoim zawodzie albo najlepiej opowiedz mu twą ucieczkę z Southamptonu.
Kapitan Tom skrzywił się niechętnie. Na moją uwagę gospodarz nie nalegał dłużej, a ja nawiązałem pogadankę z kapitanem, zawsze uprzejmym i pogodnym, o jego głośnych walkach, któremi nas, młodych adeptów marynarki, w dzieciństwie do snu kołysano.
Uwaga, z jaką się mu przysłuchiwałem, dotknęła mile kapitana Toma, rozmowa nasza wkrótce się ożywiła, wyjawił mi nawet niektóre szczegóły o sposobie prowadzenia walki, a wszystko to w tonie spokojnym i łagodnym, który dziwnie odbijał od ponurego i pełnego grozy przedmiotu rozmowy.
Między innemi nie zapomnę nigdy odpowiedzi jego na moje pytanie, w jaki sposób uderzał na nieprzyjaciela.
Bawiąc się widelcem odparł najspokojniej w świecie:
— Mój Boże, stając do walki z okrętem nieprzyjacielskim, miałem zwyczaj, który uważam za bardzo dobry i który mogę panu polecić do zastosowania przy sposobności, bo to rzecz bardzo prosta — dodał mniej więcej tonem gospodyni zachwalającej wyborną receptę do smażenia konfitur — oto w chwili, kiedy znajdowałem się oko w oko naprzeciw pokładu nieprzyjacielskiego okrętu, zasypywałem go od razu gradem kul naszych muszkietów i dział, nabitych potrójnym ładunkiem. I nie możesz pan sobie nawet przedstawić, jaki to miało skutek — dorzucił kapitan obracając się na pół ku mnie i potrząsając głową z wyrazem głębokiego przekonania.
Pozwoliłem sobie zapewnić kapitana, że jestem w stanie dokładnie sobie wyobrazić skutek, jaki musiał wywołać ten znakomity środek, który w rzeczy samej był bardzo prosty.
— Ba! Tom tylko udaje takiego zucha — rzekł gospodarz złośliwie — ale nie powiedział ci jeszcze, że się boi upiorów.
— O! upiorów! zawołał wesoło Tom, napełniając kieliszek wyśmienitym curacao.
— Tak, upiorów, powtórzył gospodarz.
— Czyż cię nigdy nie odwiedza człowiek z wydłubanemi oczami?
Wtedy twarz kapitana przybrała szczególny wyraz, poczerwieniał, oko jego pierwszy raz się ożywiło, a próżny kielich postawił na stole i zawołał gładząc dłonią siwe włosy i odsłaniając wysokie czoło:
— A więc dobrze, widzę, że gospodarz nasz chce koniecznie, bym opowiedział moją ucieczkę z Southamptonu, z którą się łączy ta przeklęta przygoda. Posłuchaj mnie zatem, młodzieńcze.
— Lecz nie zapominaj, kapitanie, o obecności dam — rzekł nasz gospodarz, wskazując na żonę i jedną z jej przyjaciółek.
— Na honor — odparł Tom — jeżeli w zapale opowiadania powiem co niestosownego, to proszę sobie tylko wyobrazić, że opuściłem te słowa i położyłem w ich miejsce kropki.
Nie wiem, czy to było złudzenie, czy może likier zaczął działać na kapitana, czy może był to wreszcie demoniczny, pełen ponurej grozy urok, jakim działa wypisane na czole dumne miano korsarza, ale skoro rozpoczął opowiadanie, zdawał się niejako rozkazem wymagać powszechnej uwagi. W moich oczach był to już człowiek zupełnie inny, a nie radca municypalny.
Opowiadanie swe temi rozpoczął słowy:
O ile sobie mogę przypomnieć, działo się to w wrześniu roku 1812.
Wiał właśnie świeży wiatr od północnego zachodu, a statek mój, który z pomyślnym skutkiem krążył na wodach kanału, wracał spokojnie do portu w Calais, leniwym krokiem wiodąc za sobą zdobycz, duży bryg o 280 beczkach, naładowany cukrem i drzewem angielskim. Wtem oficer mój, który nim dowodził, sygnalizuje zbliżający się ku nam okręt. Spoglądam uważnie, żagle ogromne, jakby gmach jaki, to pierwszorzędna fregata. Przeklęty bryg posuwał się ociężale naprzód, rozkazałem przeto dowodzącemu nim oficerowi rozpostrzedz wszystkie żagle, a zarazem przyspieszam wedle sił ruch mego mizernego, małego statku, który pędzi naprzód jak dyabeł. Zaczynamy oddychać swobodniej i gonimy co się zowie, lecz na nieszczęście fregata ściga nas zawzięcie i po trzech kwadransach gonitwy jest już na naszych wodach.
Dla wyrażenia prośby, bym się zatrzymał, wysłała za mną dwa strzały armatnie, które zabiły mi młodego żołnierza i zraniły trzech ludzi.
Dla formy, jedynie dla formy, odpowiedziałem gradem kartaczów, który zmiótł pół tuzina Anglików. W końcu jednak dostałem się do niewoli, lecz komendant angielski, któremu imię moje nie było obce, przyjął mnie z wszelkimi względami. Trzeci raz wtedy pojmali mnie Anglicy, ale zawsze jakoś poszczęściło mi się wydostać z więzienia.
Podążyliśmy tedy ku Portsmouth i przybyliśmy tam mniej więcej o tej porze, o której spodziewałem się być w Calais. I tak zamiast uściskać matkę i brata, odwieźć zdobycz do portu i spędzić noc na stałym lądzie, dostałem się wprost na nieprzyjacielski okręt wojenny, gdzie długi czas może miałem więźniem pozostać.
Przykra to dola, ale byłem wówczas młody, czerstwy, przedsiębiorczy, miałem pas nabity gwineami, a przedewszystkiem niepokonana tęsknota za Francyą dawała mi siłę olbrzyma.
To też kiedy komendant angielski wobec całego swego sztabu w długiem przemówieniu oznajmił mi, że odtąd będę pod ścisłem zamknięciem w osobnej trzymany kajucie i bez przerwy strzeżony, że próbując ponownie uciekać narażę swe życie na niebezpieczeństwo, odpowiedziałem mu na cały ten potok wspaniałych frazesów tylko tyle, że może....
— Tomie, Tomie — wykrzyknął na szczęście gospodarz, bo kapitan w zapale opowiadania począł wymawiać spółgłoskę, zapowiadającą wyrażenie nader drastyczne.
— Ależ to prawda, tak jak państwu opowiadam, odrzekłem mu temi słowy, że mogą mnie...
— Tomie — powtórzył gospodarz — nie dlatego ci przerywam, jakobym chciał wątpić o prawdzie słów twoich, ale zważ na obecność dam.
— A tak, prawda — rzekł kapitan — a więc powiedziałem komendantowi, że sobie drwię z tego wszystkiego, że mimo to się im wymknę. — Zobaczymy — odparł Anglik. Jestem pewny tego — odpowiedziałem. I wysłano mnie do Southampton-Lake, na pokład okrętu wojennego „Korona.“
Southampton-Lake to dość duże jezioro oddalone około pietnastu mil od Portsmouth. Jedyne wyjście z tego jeziora to wązki kanał, wpadający w odnogę morską, która zdąża od północnego wschodu ku południowemu zachodowi, a ta odnoga tworzy po drodze porty Portsmouth, Spithead i Św. Heleny, okrąża wyspy Portrea, Haling i Torney i wpada wkońcu do kanału La Manche.
Wszystkie te szczegóły przytaczam jedynie w tym celu, abyście państwo wiedzieli, że to przeklęte jezioro było pozycyą nie do zdobycia i z tego powodu doskonale wybrane, by służyć za stanowisko dla stojących tam na kotwicy kilkunastu okrętów wojennych, na których się mieściło podówczas kilka tysięcy jeńców francuskich. Pomiędzy nimi znalazłem się wkrótce i ja, jak już wspomniałem, na pokładzie „Korony.“
Okrętem tym dowodził jednoręki Rosa. Był to lis chytry i przebiegły, zresztą młody, piękny i odważny żołnierz, który stracił jedno ramię w bitwie pod Trafalgar i nienawidził Francuzów równie gorąco, jak ja Anglików. Miał zresztą zupełną słuszność i nie mogłem mu tego brać za złe, bo każdy z nas służył swojej ojczyźnie.
Pierwszego dnia, skoro tylko przybyłem na pokład, oprowadzał mnie po swym okręcie i pouczał o wszystkich szczegółach, jako to kraty, zamki, pułapki, zasuwki, mosty zwodzone, belki, patrole, chodzące co kwadrans na zwiady, badania ścian, które nie dawały chwili spokoju staremu statkowi. W końcu oznajmił mi, że oprócz tych środków ostrożności, będę miał zawsze przy sobie na me rozkazy kaprala, który mnie, jak cień, ani na chwilę nie opuści, aby — dodał z szyderstwem — na niczem mi nie zbywało.
— Jednak, jeżelibyś mi pan dał słowo honoru, że nie myślisz uciekać — powiedział — pozwolę ci codziennie iść na ląd, a pokój twój na pokładzie nie będzie zwiedzany przez straże.
— Jesteś pan zbyt łaskaw — odpowiedziałem — ale nie mogę dać ci na to słowa honoru, bo oto, widzisz pan, dniem i nocą, rankiem i wieczorem jedna myśl mną ustawicznie włada, jedna idea, jedna wola, a to uciec stąd na wolność.
— Masz pan słuszność, jabym na pańskiem miejscu nie inaczej postąpił — odparł jednoręki — uprzedzam cię atoli o jednej rzeczy, a mianowicie, że gra ta zaczyna mnie interesować i że i wszelki środek będzie w mych oczach dobrym, by ci przeszkodzić w ucieczce.
— To słusznie — zawołałem — bo i dla mnie każdy środek będzie dobrym, by się stąd wydobyć.
Faktem jednak było, że chyba dyabeł mógł się stamtąd wydostać. Bo proszę sobie wyobrazić, że wszystkie okna i otwory, przepuszczające światło dla dział okrętowych, były opatrzone w potrójne kraty, tak iż nie można było nawet myśleć o ucieczce tamtędy, tem bardziej, że te sztaby żelazne oglądano pięć lub sześć razy dziennie i tyleż razy w nocy. Przypuśćmy jednak, że udało się komu przedostać przez takie okienko, to napotykał zewnątrz na rodzaj małej galeryi, otaczającej okręt, na której się ustawicznie przechadzali strażnicy. A gdyby mu się nawet udało przedostać przez ten łańcuch wart, to niechybnie musiał wpaść w ręce zbrojnych patroli, krążących nocą czółnami ze wszystkich stron dokoła okrętu. Wreszcie choćby się komu poszczęściło pokonać te wszystkie zapory, to musiał jeszcze przebyć wpław jezioro aż do brzegów oddalonych po obu stronach okrętu prawie o półtora mili.
Ale i to jeszcze nie wszystko; gdyby woda jeziora była wszędzie głęboką lub miała bród, to taka przeprawa, chociaż nader niebezpieczna, byłaby przecież możliwą, czyniło zaś ją prawie niewykonalną to, że aby się dostać na ląd, trzeba było koniecznie przebyć trzy pokłady gęstego szlamu, miękkiego i lepkiego, po którym nie można było ani pływać, ani stąpać. I prawdę powiedziawszy, owe pokłady mułu ułatwiały w znacznej części strzeżenie jeńców na okrętach. Także i szpiegowie wysługiwali się Anglikom, gdyż wszędzie jest dużo takich nędzników a w więzieniach jeszcze więcej, niż gdzie indziej, bo niedola upadla ludzi i na dziesięć wypadków udaremnionej ucieczki można śmiało policzyć dziewięć takich, które się nie powiodły wskutek zdrady towarzyszy Judaszów.
Więźniowie usiłowali wprawdzie zapobiedz tym niedogodnościom, kalecząc w sposób okrutny, którego nie wymienię przez wzgląd na obecność pań (zauważył z galanteryą kapitan) zdrajców sprzedawczyków, skoro komendanci angielscy nie zabrali ich zawczasu z pokładu, ale to wiele nie pomagało, zdrada kwitła dalej w najlepsze, bo Anglicy opłacali ją sowicie.
Byłem już od ośmiu dni więźniem na pokładzie „Korony“, gdy pewnego poranku rozeszła się wieść, że niejaki Dubreuil, majtek z tych samych stron, co i ja pochodzący, zresztą wielki łotr, umknął w czasie nocy, zdoławszy, jak się zdaje, skryć się wieczorem w jednej z dużych łodzi patrolujących dokoła. Gdy łódź raz odpłynęła, a noc była ciemną, wzięto go za majtka, pełniącego służbę, później zaś, gdy się nadarzyła sposobna chwila, rzucił się w wodę, dał nura i znikł bez śladu.
Pojmiecie państwo, że ta wiadomość podnieciła jeszcze we mnie pragnienie ucieczki, nie miałem jednak w mem otoczeniu żadnej osoby, godnej zaufania, którejbym się mógł z swym planem zwierzyć, a z powodów poprzód wymienionych nie chciałem go zbyt lekkomyślnie poczynać. Wtem szczęśliwa ma gwiazda przywiodła jako jeńca na pokład „Korony“ a jednego z mych najbliższych przyjaciół, kapitana statku korsarskiego. Był to mężczyzna pełen energii, silny, przedsiębiorczy, słowem zuch, co się zowie.
Skorośmy się pierwszy raz tutaj zobaczyli, zrozumieliśmy od razu, bez słów, że przedewszystkiem komendant nie powinien nic wiedzieć o tem spotkaniu. Na pozór też raczej na nieprzyjaznej stopie żyłem z Tilmontem. Tak się ów kapitan nazywał.
Tilmont miał ze sobą starego marynarza, imieniem Jolivet, któremu ślepo ufał, bo od dwudziestu lat razem żeglowali po morzu. Ułożyliśmy tedy między sobą, co czynić należy, a w ośm dni po ucieczce Dubreuila sprawa wzięła pomyślny obrót.
Owego dnia zrana jednoręki zawezwał mnie do swej kajuty. Twarz jego promieniała zadowoleniem, był świetnie wystrojony i nadymał się chełpliwie, trąc ręką brodę i prostując się, jakby chciał sobie krzyże przełamać, a nie mnie powitać.
— Kapitanie — rzekł — zapuściłeś się ze mną w niebezpieczną grę i przegrałeś ją. Tem gorzej dla ciebie, bądź na drugi raz ostrożniejszym w wyborze powierników.
— Jakto? zapytałem bez najmniejszego zmieszania.
— To znaczy — odparł niedbale, otrzepując z kurzu swój kołnierz — że miałeś uciec jutro lub w tych dniach otworem wydrążonym w ścianie kadłuba okrętowego, po lewej stronie okrętu. Niejaki Jolivet wydrążył ten otwór, dałeś mu dziesięć luidorów, by ci dopomógł, odemnie zaś żądał on piętnaście gwinei, by mi ten plan sprzedać i dałem mu je bez namysłu, bo to się w istocie opłaciło.
Możecie sobie wyobrazić, że byłem w rozpaczy i byłbym udusił Joliveta, gdybym go dostał w swe ręce.
— Ucieczka tak dobrze obmyślona — zawołałem do jednorękiego, tupiąc nogą z gniewem — w tak dogodnej chwili, gdy już miała się udać!
— Pojmuję, że to rzecz przykra, odparł niegodziwy Anglik, ale by cię pocieszyć, kapitanie, wychylmy po kielichu Madery na pomyślny wynik twej następnej ucieczki.
— Cóż mam począć — odpowiedziałem — można złe jeszcze naprawić, na szczęście jest na okręcie dość ścian do robienia otworów.
A gdy zresztą nie było jeszcze powodu, sobie zaraz życie odbierać, wypiliśmy na pomyślny przebieg mej następnej ucieczki i poszliśmy na przechadzkę około dolnej bateryi okrętowej. Byłem pogrążony w smutku, a raczej przybrałem pozór taki, natomiast jednorękiego nigdy jeszcze nie widziałem tak wesołym; dowcipkował, gwizdał, pośpiewywał fałszywie, jak prawdziwy Anglik, słowem nie umiał ukryć tryumfu, że zdołał zapobiedz mej ucieczce i miał do tego zupełne prawo.
Gdyśmy się tak przechadzali pół godziny, on ciągle wesoły, a ja przygnębiony, nagle usłyszeliśmy nad głowami piekielny hałas, który przerwał naszą rozmowę i tak nie bardzo ożywioną.
— Co to ma znaczyć? zapytał komendant schodzącego właśnie na dół kadeta.
— To więźniowie tak tańczą, dziś tam na górze u nich bal, tak jak codziennie teraz.
A na to niegodziwy komendant:
— Każ pan natychmiast przestać, ta radość więźniów jest niestosowną w dniu, w którym jednemu z nich ucieczka się nie powiodła; niechaj dziś zaniechają zabawy.“
I zanim mogłem przeszkodzić, przeklęty kadet powrócił na górę, a ów zgiełk, który nas prawie ogłuszał, natychmiast ucichł. Wtedy to, muszę wyznać, zbladłem mimowoli jak trup, bo w chwili gdy tańce ustały, lekki szmer, którego na szczęście nikt prócz mnie nie zauważył, dał się słyszeć po za ścianą, zamykającą kajutę Tilmonta, nad którą więźniowie z szczególnem tańczyli upodobaniem. Ten cichy szmer, podobny do zgrzytu piły, trwał zaledwie sekundę po ustaniu tańców, ale jak powiedziałem, sekunda ta wystarczyła, by mi sprawić nieznośny ból, równie gwałtowny, jak gdyby mnie kto tą piłą w serce ugodził.
Jednoręki na szczęście bladość mą wziął za wyraz gniewu, bo też natychmiast wykrzyknąłem z wściekłością:
— A ja sprzeciwiam się temu i twierdzę, że karać tych biedaków za to, że byłem na tyle głupi i dałem się podejść, to niesprawiedliwość. Pan chcesz wzbudzić u moich ziomków nienawiść ku mnie, to jest podłość, rozumiesz pan, podłość w najwyższym stopniu i jeżeli jesteś człowiekiem honoru, pozwolisz im napowrót rozpocząć tańce.
— Uspokój się, kapitanie — odrzekł uprzejmie jednoręki — chcę sam we własnej osobie dać im to pozwolenie.
— I to bydlę, ten głupi, trzykroć głupi Anglik sam poszedł na górę, słyszycie państwo, poszedł sam, zawołał kapitan, podskakując na krześle i klaszcząc w dłonie z radością i głośnym wybuchem śmiechu, który nas przejął zdumieniem.
— Muszę wam wyjaśnić, dlaczego to wspomnienie tak mnie do śmiechu pobudza, dodał, uspokoiwszy się nieco — bo oto nie wiecie moi państwo jednej rzeczy. Tych ludzi, co tak głośno tańczyli, to ja od ośmiu dni opłacałem, dając im po dwadzieścia sous każdemu, by wyrabiali ów piekielny hałas ponad kajutą poczciwego Tilmonta, rzekomo aby go draźnić, w istocie jednak w tym celu, aby nie było słychać szmeru, jaki on sprawiał, wydrążając przez ten czas otwór w ścianie swej kajuty, będącej w tem miejscu także ścianą okrętu.
Bo zdrada Joliveta to był fortel umówiony między nim, mną i Tilmontem, a tajemnicę otworu, który on miał rzekomo dla mnie wydrążyć, sprzedał jedynie w tym celu Anglikowi by odwrócić uwagę jego i zarazem zasilić nasze fundusze piętnastoma gwineami, które mu zapłacił jednoręki. A właśnie owej nocy miałem przystąpić do wykonania planu, bo otwór przez Tilmonta sporządzony był już dość wielki, a pora również sprzyjała, gdyż zapowiadał się silny wiatr północno-zachodni, zwiastun nocy ciemnej i burzliwej.
Jak już nadmieniłem, działo się to w ośm dni po ucieczce Dubreuila. Jolivet pozornie zdradził mnie Anglikowi za pieniądze, tańce jeńców rozpoczęły się na nowo, a ja miałem na twarzy wyraz rozpaczy, zaś w duszy myślałem wciąż o Francyi, gdyż Tilmont uwiadomił mnie umówionym znakiem, że wszystko już do ucieczki gotowe.
Chciałem wstąpić na pokład, by się jeszcze przekonać, w którym kierunku dmie wiatr, gdy nagle usłyszałem gwizdawkę komendanta, wzywającą wszystkich na górę. W tejże samej chwili sternik przybył oznajmić mi, że komendant woła mnie do siebie. Nie wiedziałem, co to wszystko ma znaczyć, wstępuję mimo to na górę i tu nadzwyczajny obraz przedstawia się mym oczom. Wszyscy oficerowie okrętowi zgromadzili się tam w paradnych mundurach, załoga stanęła pod bronią, więźniowie, jak zwykle, ustawili się w przedziale naprzeciw armat, których paszcze nabite kartaczami i gotowe do strzału zwrócone były ku ich szeregom.
Komendant Rosa przybrał wyraz uroczysty i poważny, jakiego jeszcze u niego nie widziałem. Stał wyprostowany, u nóg jego leżał hamak, złożony na pokładzie i czarną przykryty banderą. Skinął doboszom, ozwały się bębny, a gdy umilkły, przemówił temi słowy po francusku:
— Przed ośmiu dniami uciekł z naszego okrętu jeden z więźniów. Dostawszy się na pokłady szlamu ugrzązł w nich. Otóż patrzcie, co się z nim stało.
A zwracając się do mnie dodał:
— Kapitanie, patrz, czy nie poznajesz przypadkiem tego towarzysza?
I mówiąc to strącił nogą czarną banderę, która okrywała hamak u stóp jego. Ujrzałem wtedy ciało zupełnie nagie, nabrzmiałe, o barwie zielonawej, ale co najokropniejsze wrażenie robiło, to twarz trupa całkiem poszarpana i pokrwawione jamy oczne, próżne, z których oczy kruki wyżarły.
Po tej twarzy podartej na szmaty i żarem słonecznym spalonej można było poznać, że nieszczęśliwy zbieg ugrzązłszy w gęstym i lepkim szlamie, nie mógł się stamtąd wydobyć, że pełen siły i życia przez kilka dni wyczekiwał niechybnej śmierci. A może przy końcu swej agonii widział, jak żarłoczne ptactwo krążyło około jego głowy i przewidywał straszny los, który go czekał.
Nie mogę nawet opisać wrażenia, jakie wywarł widok tego trupa na mnie i na wszystkich obecnych. Krew mi się wzburzyła, bo pierwszą myślą, która mną owładnęła, było, że mam w nocy przebyć te same pokłady mułu i że ten sam los może i mnie spotkać. Miałem jednak zawsze dużo władzy nad sobą, opanowałem więc i tym razem gwałtowne wzruszenie, a gdy przeklęty jednoręki spoglądnąwszy dokoła, by osądzić, jakie wrażenie ten widok zrobił na obecnych, zwrócił się ku mnie i ponownie zapytał: — Poznajesz więc, kapitanie, twego towarzysza? założyłem ręce na plecy i odrzekłem niedbale: — Poznaję wybornie tego towarzysza, komendancie. To Dubreuil, majtek z moich stron, ale nie żałuję go wcale, to nędznik, który bił swoją matkę.
Zimna krew moja, na którą się, muszę wyznać, z trudem zdobyłem, zmięszała jednorękiego, trąciwszy więc nogą goleń trupa, na pół stoczoną przez robactwo, wykrzyknął prawie z wściekłością:
— Widzisz pan przecież, że przechadzka po pokładzie szlamu jest nieco przykra, bo trzeba czasem i głową nałożyć.
— Tak, jeżeli się jest na tyle nierozumnym, że się nie bierze ze sobą szczudeł, odparłem z mimowolnem szyderstwem, bo głupi Anglik, ukazując pokaleczoną nogę trupa, sam naprowadził mnie na doskonały pomysł.
Słowa me jednak wziął widocznie za żart, bo urwał nagle i rzekł poważnie:
— Jak uważam, jesteś wesół, kapitanie?
— Bardzo wesół, komendancie — odparłem — wierzaj mi i każ wrzucić to ścierwo w morze. Mnie zaś nie próbuj więcej trwożyć takiemi straszydłami i zapamiętaj sobie dobrze, co ci mówię: gdyby nawet sklepienie niebieskie mnie sobą przykryło, tobym w niem począł wiercić, by sobie wydrążyć otwór do ucieczki. A teraz dobranoc.
I oddaliłem się, bo nie mogłem już dłużej panować nad sobą. Widok tego ciała w rozkładzie wzburzał mnie nad wyraz, a nadto, zamierzając tejże samej nocy puścić się w ucieczkę, miałem ważniejsze rzeczy do załatwienia, niż wpatrywać się w zwłoki Dubreuila.
— I odważyłeś się uciec owej nocy, kapitanie? zapytała jedna z pań, opowiadaniem tem w najwyższym stopniu przerażona.
— Tak pani, odparł poważnie kapitan, — i przysięgam na moce piekielne, że to była noc okropna.
I prawdopodobnie pod wpływem wspomnienia tej energii i odwagi, którą owej pamiętnej nocy rozwinął, twarz kapitana Toma przybrała wspaniały wyraz niezwalczonej siły i niezłomnego postanowienia. Spojrzenie jego było śmiałe i głębokie, w postawie przebijała pewność siebie. Było w nim coś wzniosłego i przez chwilę pod tą powłoką powszednią i skromną ujrzałem człowieka, którego tak gorąco widzieć pragnąłem.
A kapitan tymczasem opowiadał dalej.
— Jak więc powiedziałem, otwór przez Tilmonta sporządzony był gotów i miałem natychmiast, jeżeliby noc się okazała dogodną, przystąpić do wykonania planu. Otóż noc owa sprzyjała przedsięwzięciu tak dalece, że około siódmej godziny wieczorem zerwał się na naszem jeziorze wiatr niezwykle silny. Niebo przysłoniły od strony północno-zachodniej gęste chmury, puścił się deszcz lekki a mroźny i zapowiadała się burza, która była dla mnie prawdziwem zbawieniem.
O ósmej godzinie wieczorem bębny wybiły capstrzyk, majtkowie udali się do swych hamaków, oficerowie do swoich kajut, a w dziesięć minut później pogasły wszystkie światła prócz świateł strażniczych, i nastała głęboka cisza, przerywana jedynie od czasu do czasu miarowym krokiem strażników, snujących się koło dział i po zewnętrznej galeryi. Wtedy to wilczym krokiem wkradłem się do kajuty Tilmonta, gdzie zastałem Joliveta. Muszę tu jeszcze nadmienić, że Tilmont był mniej strzeżony, niż reszta więźniów, bo komendant miał przekonanie, że oficer ten nie umie pływać, a zatem nie może nawet myśleć o ucieczce. Przypominam sobie żywo cały przebieg, jakby to się wczoraj działo. Jolivet wydalił się, by stać na czatach, Tilmont zaś siedział na łóżku, obok stało składane krzesło, a na niem cynowy garnek, z którego dym się unosił.
— A więc chcesz koniecznie uciekać tej nocy? zapytał.
— Tak, mój marynarzu, to noc wyborna.
Na te słowa Tilmont odchylił nieco deskę, kryjącą otwór, a do kajuty wtargnął silny powiew wiatru, który o włos byłby zgasił małą lampkę, ukrytą pod łóżkiem. I ujrzeliśmy niebo przysłonięte chmurami, noc czarną, jak atrament, a krople deszczu lub piany morskiej, miotane gwałtownym wiatrem wpadały do kajuty. Kładąc deskę napowrót Tilmont spojrzał mi w oczy i rzekł:
— Bez żartu, Tomie, wiesz, że pogoda nie jest wcale zachwycającą.
— Wiem, niech ją.... (wybaczcie moje panie).
— Ależ ty głową nałożysz!
— Raz jeszcze powtarzam ci, że sobie drwię z tego. Czy mam zginąć tam, czy gdzieindziej, to mi wszystko jedno!
— Ależ posłuchaj tej burzy, Tomie, patrz, jak wiatr nami kołysze.
I w istocie przeklęty okręt przechylał się z jednej strony w drugą, jakby lekki statek; była to burza nie lada. Próbując raz jeszcze odwieść mnie od zamiaru Tilmont odchylił ponownie deskę z otworu i mimo ciemności ujrzeliśmy jezioro w całej rozciągłości białe od spienionych fal. Fale na jeziorze! można sobie przedstawić gwałtowność burzy. Dokoła niebo czarne i piekielny świst wiatru. Wyznaję, że to było szalone przedsięwzięcie puszczać się w taką porę wpław w drogę półtrzecia mili, ale raz powiedziałem sobie, że się wybiorę, więc musiałem iść w drogę. Trzymałem się też dzielnie, a gdy Tilmont wciąż wyzierał przez otwór, odrzekłem mu: Choćbyś dwadzieścia razy wystawiał głowę przez okno, to nie zmienisz mojego postanowienia. Raz jeszcze daję ci słowo, jakem Tom, że idę dzisiaj w drogę. Tilmont wiedział dobrze, że skoro raz powiedziałem słowo honoru, jakem Tom, to nie ma co dłużej o tem mówić, odpowiedział więc z niezwykłą powagą, zamykając otwór: „Bywaj zdrów, żegnaj mi.“
— Co tam jest wewnątrz? zapytałem, zaglądając w głąb cynowego garnka dymiącego, z którego się rozchodziła woń wcale przyjemna.
— To rum, cukier i kawa, zmieszane i razem zgotowane, jest tego pełny kufel i napijesz się, Tomie.
— Nie — odpowiedziałem — niech mnie dyabli porwą, jeżeli postąpię tak, jak te psy, Anglicy, którzy dopiero wtedy nabierają odwagi, gdy są pijani.
— Powiadam ci, że się musisz napić, Tomie!
— Nie!
— Ależ tak!
I pomimo wzbraniania się musiałem pić, bo gdy ten Tilmont się przy czem uparł, to to, co chciał, musiało się spełnić, ale chociaż pochłaniałem jego wyrób szklankami, palił mie ogień wewnętrzny.
— A masz tłuszcz? zapytałem po chwili.
— Mam, odpowiedział, bo miał go sześć lub siedm funtów, stosownie do naszej umowy.
— Rozebrałem się przeto zupełnie do naga (wybaczcie moje panie) i przy pomocy Tilmonta wysmarowałem się na całem ciele gęstą warstwą tłuszczu, co najmniej sześciu funtów wagi. Wprawdzie to nie podnosiło czystości ciała, ale jest to środek równie praktyczny, jak prosty, który panu mogę zalecić przy sposobności, bo możesz w ten sposób płynąć w wodzie lodowatej, jak gdyby była letnią i nie uczujesz wcale zimna.
Skoro się już namaściłem łojem, jak gdybym chciał polować na wieloryba, Tilmont przywiązał mi u szyi sznurek gwinei zaszytych w skórę węgorza, a w kapelusz powleczony woskiem włożyłem małą mapę kanału La Manche, którą wydarłem z dziecinnej geografii synka znajomego mi sierżanta. Prócz tego umieściłem tam kompas, hubkę i krzesiwo, wetknąłem sztylet za taśmę od kapelusza, który przywiązałem mocno do głowy, a do pleców przypasałem małą torbę skórzaną, zawierającą kompletny ubiór, który miałem przywdziać wychodząc z wody.
Gdy właśnie ostatni rzemień przytwierdzałem, czuję, jak mój Tilmont wkłada coś do tej torby; było to dwadzieścia gwinei, wszystko, co wtedy posiadał.
— Tilmont — rzekłem — to źle, nadużywasz swego położenia.
— Ależ dajmy temu pokój — odparł z najwyższem zniecierpliwieniem — obejdzie się teraz bez tej gadaniny. Gdzież są twoje szczudła na pokłady mułu?
— Oto pod torbą. Płynąc na wznak, będę mógł je wziąć i nałożyć na nogi.
— A zatem masz już wszystko?
— Tak, wszystko.
— No, bądź zdrów, Tomie, szczęśliwej drogi.
— Bądź zdrów, Tilmont.
I odsłonił szeroko otwór w ścianie. Wiatr dął tak silny, że zgasił lampę. Uściskałem Tilmonta w ciemności, mówiąc mu: Podziękuj w mem imieniu Jolivetowi.
I wysunąłem się przez otwór. Odpowiedź Tilmonta odbiła się jeszcze o me uszy, lecz nie słyszałem już nic więcej, bo zacząłem się spuszczać po linie wstrząsanej wiatrem. Dzięki tłuszczowi, okrywającemu moje ciało, nie spostrzegłem nawet, że byłem w wodzie, aż mi poczęła smagać w twarz. Oddawszy się wzburzonym bałwanom, znalazłem się wkrótce obok łańcuchów steru, a bojąc się, by mimo piekielnego wycia burzy i szumu fal straże mnie nie dostrzegły lub nie usłyszały, może z dziesięć sążni płynąłem pod wodą. Gdy wróciłem na powierzchnię, okręt znajdował się po mej lewej stronie, poznałem go po trzech światłach, które migotały, gdyby trzy gwiazdy wśród nocnych cieni. Na szczęście burza była tak silną, że nie odważono się puścić na wodę łodzi na nocne patrole. Ze strony ludzi nie miałem się już niczego obawiać, pozostawały jeszcze woda, burza i szlam, które mnie niepokoiły.
Zresztą nie chwaląc się umiałem pływać, jak ryba. Napój, do którego mnie zmusił Tilmont, ogrzewał mnie wewnątrz, a tłuszcz ochraniał od zewnętrznego zimna. Położenie było jeszcze dość znośne, ale niepogoda mimo to bardzo dokuczliwa. Gdy oddaliłem się z jakich dwieście sążni od okrętu, nie widziałem już nic dokoła siebie. Jedynym widnokręgiem, jaki mnie otaczał ze wszech stron, był widnokrąg złożony z dużych, czarnych fal, które w miarę, jak się łamały o pierś moją, stawały się białemi. Niebo zakrywały gęste chmury rudawe, pędzone wiatrem, a deszcz, który lał jak z cebra, smagał mnie w twarz i nie dozwalał mi oddychać swobodnie, co mi najwięcej dokuczało.
Płynąłem jeszcze odważnie może pół godziny, lecz później przez chwilę ogarnęła mnie słabość. Zacząłem się zastanawiać, że możebym lepiej był postąpił, czekając do następnego dnia, ale wtem przyszła mi znów na myśl matka, brat, wspomnienie to dodało mi nowych sił, czułem, jakby mnie kto w wodzie podnosił i nie mogłem się powstrzymać od okrzyku hurra! Wtedy to przepłynąłem z pewnością najlepszych dwadzieścia sążni w mojem życiu. Byłem jakby w uniesieniu, zdaje mi się, żebym wtedy się puścił wpław nawet i przez fale płomieni.
Prawie już trzy kwadranse płynąłem po jeziorze, gdy na północno-zachodniej stronie zaczęło się nieco wyjaśniać. Ujrzałem kawał błękitu, na którym zamigotało kilka gwiazd, otoczonych szarymi obłokami. Dzięki tej jasności zdołałem rozpoznać na widnokręgu szczyt młyna, który mi miał służyć za drogowskaz do przebycia pokładów mułu i spostrzegłem, że jestem już bliżej nich, aniżeli się spodziewałem.
I teraz sam nie wiem, jak mam państwu wyznać rzecz, która się wam wyda głupią, mnie jednak wtedy o włos że nie zgubiła. Oto zaledwie sobie przypomniałem owe pokłady mułu, gdy nagle wspomnienie Dubreuila, który stał tam z oczyma wyżartemi przez kruki, owładnęło mną z całą potęgą i już na chwilę nie opuściło. A wspomnienie to przybrało prawie kształty rzeczywiste, bo ta okropna twarz zrobiła na mnie niezatarte wrażenie. Przypominałem ją sobie tak dokładnie, że mi się zdawało, iż ją widzę przed sobą, że ją nawet na prawdę widziałem. Tak, widziałem ją, jak ją jeszcze teraz niekiedy widuję we śnie, tę twarz opaloną i podartą, te wargi wydęte i poczerniałe, z poza których przezierały białe zęby, a przedewszystkiem te dwie skrwawione jamy, w których brakło oczu. Raz jeszcze powtarzam, widziałem ten obraz żywo przed sobą, a o tej właśnie porze, wśród burzliwej nocy zjawisko to nie było rzeczą przyjemną. Napróżno się opierałem, mówiąc sobie, że to wpływ rumu, który wypiłem, napróżno otwierałem oczy tak szeroko, jak tylko mogłem, to znów je zamykałem, dawałem nurka, dotykałem się ciała swego i ramion, zmora ta prześladowała mnie bezustannie. Było to przewidzenie, miałem gorączkę, majaczyłem, jak państwo powiecie, ale twarz ta stała wciąż przedemną.
Wtedy to doprawdy byłem blizki szaleństwa i zanurzałem się z wściekłością w wodę, by uciec przed sobą samym lub raczej przed tem przeklętem widziadłem, które się mnie czepiło. W odległości dwóch sążni jednak potknąłem się o jakąś gęstą masę, głębina zmniejszyła się widocznie, znajdowałem się na pokładach szlamu.
I wtedy to, jak gdyby była w tem ręka samego szatana, burza podwoiła swą gwałtowność, deszcz począł lać z większą jeszcze mocą, noc stała się ciemniejszą i zdawało mi się, że widzę i słyszę wyraźnie stada kruków, wśród których patrzały na mnie ustawicznie wydłubane oczy nieszczęsnego Dubreuila. To było już nad moje siły, czułem, że słabnę, a jednak opierałem się wszystkiemi siłami, wołając chrapliwie z głębi gardła: O mój Boże! Musiano mnie słyszeć z okrętu, chociaż byłem o milę oddalony od niego. Była to najstraszliwsza chwila owej nocy, bo później począłem odzyskiwać przytomność i rozumować nieco. A był to już najwyższy czas, bo dotykałem prawie pokładów mułu. — Ależ Tomie — mówiłem do siebie — nie bądź babą. Pomyśl, że jeżeli ci się poszczęści, ujrzysz wkrótce matkę i brata, że wyprowadziłeś w pole tego jednorękiego hultaja. Dubreuila poszarpały drapieżne ptaki w mule, to prawda, ale on był nędznikiem, a ty jesteś poczciwym człowiekiem, albo, co więcej przemawia do rozumu, ty masz szczudła, których on nie miał. A więc, do kroćset kaduków, bądź mężnym i naprzód!
Usłuchałem sam siebie i dobrze zrobiłem. Wytężyłem wszystkie siły i wciąż naprzód płynąc i macając rękoma brzegi pokładów znalazłem miejsce, w którem szlam był dość twardy, by mnie chwilę na sobie utrzymać.
Skorzystałem z tego i przytwierdziłem do stóp szczudła, poczem pomknąłem naprzód po tem lepkiem błocie, jak gdyby na kółkach. Szczudła były sporządzone z dwóch deszczułek jodłowych, bardzo cienkich a szerokich, które swą wielką powierzchnią nie dawały mi ugrząść w błocie. Przebyłem w ten sposób pierwszy pokład mułu, potem wróciłem do wody i popłynąłem dalej, by się dostać na dalsze pokłady.
Spróbowawszy raz swoich szczudeł przekonałem się, że to dziecinna zabawka, to też przeszedłem drugi i trzeci pokład nie myśląc o tem wcale i dostałem się na koniec jeziora około półtrzeciej godziny po ucieczce z okrętu.
Uporałem się tedy już z wielką częścią mego zadania, ale to jeszcze nie wszystko; trzeba było teraz pomyśleć o toalecie, gdyż ostatnią część drogi mej stanowiły właśnie pokłady mułu, a byłem cały obwalany błotem, jak rak morski. Po dłuższem szukaniu znalazłem obok młyna strumyk, obmyłem się w nim, a w kwadrans później byłem znów ubrany przyzwoicie. Napiłem się odrobiny rumu z flaszki podróżnej, w którą poczciwy Tilmont zaopatrzył moją torbę i poradziwszy się kompasu przy pomocy krzesiwa, skierowałem się ku wschodowi, zdecydowany, iść całą noc, by nad ranem być w przyzwoitej odległości od Southamptonu i nie obudzać podejrzeń.
Potem musiałem bądźcobądź dostać się na wybrzeże i tam dobrowolnie lub przemocą uzyskać łódź, któraby mnie przewiozła przez kanał La Manche.
Nie będę państwa nużył opowiadaniem wszystkich niebezpieczeństw, jakie przebyłem, zmuszony ukrywać się w czasie dnia i iść tylko podczas nocy, okupując milczenie złotem, lub wymuszając je niekiedy w sposób brutalny. Osądzicie sami, jakie to były męczące wędrówki i marsze, gdy wam powiem, że od dziewięciu dni opuściłem okręt, a znajdowałem się dopiero w okolicy Winchelsea, co najwyżej 25 lub 30 mil od Portsmouth.
Zacząłem upadać na duchu; dopóki miałem przed sobą przeszkody do zwalczania, wszystko szło mi gładko, bo walka taka wzmacnia i podnosi, ale gdy już przeszkód nie było i jedynem mem zadaniem było ukrywać się jak złodziej, rozglądać się na wszystkie strony, bać się szeryfa lub policyanta, to już nie przypadało mi do smaku.
Nareszcie pewnego poranku, a było to w środę, przeszedłszy noc całą, znalazłem się w pobliżu Falkstone, małego portu rybackiego na wybrzeżu, oddalonego o dwanaście mil od Dover. Byłem nadzwyczaj strudzony i prawie bez grosza, to też ogarnęło mnie wielkie przygnębienie i smutek. Chroniąc się przed nieznośnym upałem usiadłem w cieniu dwóch rozłożystych drzew, które osłaniały ławkę umieszczoną przed bramą schludnego domku, stojącego tuż obok stromych skał nadbrzeżnych.
Siedziałem tam tedy, oparty na kiju podróżnym, i rozmyślałem, czy nie byłoby lepiej, miasto się kryć jak zbrodniarz, poprosić, przyłożywszy mu sztylet do gardła, pierwszego lepszego rybaka, którego napotkam na wybrzeżu, by mi powierzył swe czółno do przejazdu przez kanał. W tem słyszę za ogrodzeniem domu śpiew, był to piękny głos kobiecy. Machinalnie czy też ciekawością wiedziony staję na ławce i spostrzegam w ogrodzie piękną, młodą kobietę, o przepysznych czarnych włosach, w białej sukni i dużym słomianym kapeluszu. Zajęta kwiatami nie przypuszczała nawet, że się jej przyglądam, lecz w chwili, gdy się ku mnie zwraca, przebóg, co widzę? oto na jej szyi klejnot indyjski, ogromnej wartości, który kształtem swym niezwykłym wpada w oczy i który poznaję natychmiast. Ten klejnot i to właśnie miejsce na wybrzeżu przypominają mi coś, o czem wcale nie myślałem. Jednym skokiem jestem na murze, z muru skaczę w ogród i w sam czas chwytam za ramię piękną panią w chwili, gdy zdjęta okropną trwogą chciała uciekać. Biedna kobieta drżała na całem ciele, jak liść osiki i nie bez powodu, lecz uspokoiłem ją natychmiast, mówiąc do niej najczystszym językiem angielskim:
— Pani jesteś żoną kapitana Dulowa. Czy mąż w domu?
— Tak, panie.
— Czy wspominał pani kiedy o kapitanie Tomie S., który mu dał ten klejnot? — zapytałem, wskazując na małą złotą rybkę, o łusce z drogich kamieni, którą nosiła na szyi na łańcuszku wraz z zegarkiem.
— Tak, panie, kapitanowi S. mój mąż zawdzięcza wolność, odparła kobieta, spoglądając na mnie dużemi, zdziwionemi oczami.
— A więc ja jestem kapitanem Tomaszem S., uciekam z niewoli, udziel mi pani u siebie schronienia.
— Pan nim jesteś? O co za szczęśliwy dzień dla mego Williama, proszę, chodź pan ze mną.
Dulow był właśnie na przechadzce, z której jednak wkrótce powrócił, przyjął mnie należycie, jak się po nim spodziewałem, i ukrył mnie w swoim domu, którego położenie było ku temu bardzo dogodne. W dzień nie wychodziłem wcale, dopiero o zmroku chodziliśmy na przechadzkę po najeżonem skałami wybrzeżu, w towarzystwie jego żony i siostry, osoby również bardzo zacnej.
Gdy się niegdyś z Dulowem rozstawałem, tak mi się ten poczciwy chłopak podobał, że prosiłem go, by przyjął dla swej żony, o której zawsze wspominał, ów klejnot, który przywiozłem z Indyi. Mówiłem mu wtedy: — Daj to świecidełko, niech ma od męża pamiątkę. I widzicie państwo, że to było dla mnie szczęściem, bo dzięki tej złotej rybce poznałem panią Dulow. Co niegdyś uczyniłem dla Dulowa, nie warto nawet wspominać, to drobnostka, dla mnie to w owym czasie nic nie znaczyło, a dla niego bardzo wiele, teraz jednak przypomniał sobie moją przysługę, rzecz naturalna, ja na jego miejscu tak samo bym sobie postąpił.
Napróżno jednak prosiłem Dulowa o dostarczenie mi środków do przebycia kanału, zawsze wymawiał się różnemi przeszkodami, bądź, że trudno jest znaleźć czółno, bądź że niepodobna ujść straży nadbrzeżnej, to znów, że wiatry są przeciwne i zmienne, co nie było prawdą. W końcu, muszę wyznać, zacząłem już powątpiewać o jego dobrej woli. Położenie moje było przykre, bo od Francyi dzieliło mnie ledwie mil trzydzieści.
Tak upłynęło dni dziesięć. Pewnego wieczora rzekł Dulow, jak zwykle do swej żony i siostry: — Ubierzcie panie kapelusze i chodźmy na przechadzkę po wybrzeżu. Poszedłem z nimi. Spacerowaliśmy dość długo w milczeniu, byłem smutny, czas upływał, a tu dręczył mnie niepokój o matkę i martwiło mnie to, że wojna się dalej toczy bezemnie, wreszcie i to, że musiałem powątpiewać o dobrej woli Dulowa, który wszakże nie miał powodu być mi nieżyczliwym. Słońce już zaszło i noc poczęła rozpościerać swe czarne skrzydła nad światem, gdyśmy się zbliżyli do małej zatoki.
— Kapitanie — zapytał nagle Dulow — co sądzisz o tym wietrze? A wiał właśnie piękny wiatr od północy. — Do kaduka — odparłem — nie potrzeba więcej dla biednego więźnia, który by miał czółno, by się znaleźć nazajutrz w domu swojej matki.
— A więc dobrze — rzekł Dulow — pożegnaj te panie i dalej w drogę do domu.
Zrazu go nie zrozumiałem, tak niespodzianie padły te słowa. Wtedy wzruszając ramionami ujął mnie za rękę i powiódł poza wzgórze, gdzie ujrzałem duże czółno, gotowe do odjazdu i zaopatrzone w przedni maszt i żagle.
— Wybacz mi, kapitanie — przemówił następnie — jeżeli ci dałem tak długo czekać, ale musiałem wyczekiwać, aż wypadnie kolej na strażnika, który ma tej nocy pełnić służbę w naszej stronie wybrzeża. Jest on mi ślepo oddany i wie, co ci mam zawdzięczać, tej nocy będziesz mógł stąd bez najmniejszej obawy wyjeżdżać.
Po tych słowach poznałem znów mojego Dulowa z dawnych czasów i nie dziwiłem się już niczemu. Uściskałem serdecznie jego i obie panie i wskoczyłem szybko do czółna. Znalazłem w niem zapasy żywności, kompas, broń, proch, dalekowidz nocny i hubkę. Zwróciłem głowę na znak pożegnania raz jeszcze ku Dulowowi i jego paniom i odbiłem od brzegu.
Nareszcie byłem wolny... Popłynąłem na głębokie morze, które wyglądało cudownie, bo pogoda była prześliczna. Dalekowidz bardzo mi się przydał, bo po godzinie drogi rozpoznałem przezeń korwetę, być może angielską, ku której wprost zdążałem, skręciłem więc moje czółno w bok, by ją ominąć. Ten drobny wypadek zatrzymał mnie nieco, ale na drugi dzień rano, gdy jutrzenka zabłysła na niebie, ogarnęło mnie nieopisane uczucie szczęścia, bo ujrzałem przed sobą zdala zarysowującą się w porannej mgle drogą ziemię francuską i rozpoznałem nadbrzeżną groblę w porcie Calais. Słońce świeciło cudnie, woda była czysta, jak zwierciadło, a wiatr świeży powiewał wciąż od północy. Za dwie godziny miałem uściskać matkę i brata!
Ale co najlepsze, rotmani, marynarze i różni próżniacy wałęsający się tłumnie po porcie, zeszli się właśnie, jak zwykle, na brzegu i rozglądając się na wszystkie strony lunetami, poznają mnie w mej łodzi. — Oto więzień uciekający z niewoli, woła jeden. — Kto wie, to może kapitan S. — mówi drugi. Na to trzeci: — To bardzo być może. A tymczasem jakiś chłopak okrętowy, który nie dosłyszał dobrze tych uwag, w mniemaniu, że tamten powiedział nie — to może kapitan S. — ale — to jest kapitan S. zrywa się, pędzi jak strzała, wpada do domu mej matki i brata i woła na całe gardło: — Oto kapitan powraca właśnie z Anglii, sam jeden w czółnie. Na szczęście było to prawdą, bo inaczej łatwo pojąć, jakim okropnym ciosem byłaby taka pomyłka dla mej biednej matki. Uradowana staruszka spieszy z bratem mym do portu, skąd mnie już można było dokładnie poznać, bo znajdowałem się już zaledwie w odległości strzału armatniego.
Nie podobna mi nawet opisać, jakiegom doznał przyjęcia. Wszystkie łodzie rybackie i statki rotmanów w Calais wyjechały na me spotkanie i odprowadzały mnie w tryumfie, byli tam mężczyźni, kobiety, dzieci, a okrzyki radości, wołania „niech żyje dzielny kapitan S.“ rozlegały się dokoła. Płakałem z rozczulenia, jak bóbr a nadomiar tego wszystkiego, widziałem na grobli brata, podtrzymującego biedną starą matkę, która ledwie miała siłę powiewać chustką, tak była wzruszoną.
Chcę spiesznie wysiadać z czółna, wołając ustawicznie matkę, wtem u wejścia na groblę zatrzymuje mnie jakiś jegomość, ubrany po cywilnemu w czarnej odzieży, przepasany szarfą, w towarzystwie dwóch żandarmów i pyta mnie o paszport! To komisarz, który był na tyle głupi domagać się odemnie paszportu. Bydlę! Jak gdybym przybywał do jego miasta gościńcem na wózku. Domagać się paszportu od kapitana Toma, który trzeci raz uciekł z angielskiego okrętu wojennego i to właśnie w tej chwili, gdy widziałem matkę na grobli o kilka stóp nademną. To też gdy komisarz stanął przedemną na schodach, nie chcąc mnie puścić na ląd, wrzuciłem go wraz z obydwoma żandarmami w wodę, aby się nieco ochłodzili, a potem jednym skokiem byłem na grobli i ściskałem matkę i brata. Poczciwi marynarze oburzeni nie chcieli puścić z wody komisarza i żandarmów, którzy brodzili w błocie od jednego czółna do drugiego, wrzeszcząc z rozpaczy jak trzy pudle, — dodał kapitan, śmiejąc się do rozpuku na to wspomnienie.
— Oto, moi państwo — zakończył Tom swe opowiadanie — w ten sposób powróciłem wtedy z Anglii. Ale od owego czasu nie ma tygodnia, bym nie myślał o tym nieszczęsnym Dubreuilu i bardzo często widuję we śnie gdyby ponure widmo jego przeklętą twarz z próżnemi jamami bez oczu, które mnie owej pamiętnej nocy o włos że nie zgubiły.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Trudno mi opisać wrażenie, jakie wywarło na mnie to opowiadanie, odmalować dziką energię ruchów kapitana, brzmienie jego głosu krótkiego i dźwięcznego, który się modulował i wybornie naginał do wymagań tego ożywionego opowiadania. Nic w niem nie opuściłem, ani nie zmieniłem, ale co za różnica! jakie to mi się teraz wydaje mdłe, blade, bezbarwne, gdy wspomnę, że go słyszałem, że nań patrzałem. A co jeszcze potęgowało wrażenie, to owo dziwne połączenie w nim dwóch ludzi, z których jeden wielki, pełen energii i zapału, tryskający życiem, nieustraszony, twardy jak stal, który dwadzieścia razy narażał się na śmierć i morskie przygody, a drugi znów skromny, cichy i łagodny, tak jakby był widzem owej wspaniałej i pełnej grozy epoki w swem życiu i przypominał ją sobie teraz jako dramat wielki i ponury, na który niegdyś patrzał i który umiał na pamięć. Nadto uderzyło mnie jeszcze w jego opowiadaniu owo nadzwyczajne poświęcenie jednych marynarzy dla drugich, owe usługi, które sobie wzajemnie świadczą z taką niedbałą wspaniałomyślnością, nie zważając, że chodzi tu na każdym kroku o życie i wolność. I nie mówią sobie nawet „dziękuję ci, bracie,“ bo niema u nich zwyczaju wdzięczność wyrażać słowami. Ale jeżeliby kiedy wśród gradu kartaczów ołów zabójczy miał jednego z nich dosięgnąć, jeżeli fale spienione mają się nad nim zamknąć, uczuje również rękę przyjazną lub wdzięczną, która go wydrze z szpon śmierci grożącej. A gdy powróci do życia, być może ta wdzięczna ręka, co go ocaliła, już będzie skostniałą, ale tak jak ona mu wyraziła dzięki za doznane usługi, tak ów ocalony podobnym uczynkiem odwdzięczy się drugiemu w potrzebie.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Leon Sternklar.