Królowa Margot (Dumas, 1892)/Tom I/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Królowa Margot |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1892 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Reine Margot |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pałac, zamieszkiwany przez admirała, znajdował się, jak już wyżej powiedzieliśmy, na ulicy de Béthisy.
Był to wielki gmach; w głębi obszernego podwórca wznosił się główny korpus, od którego ciągnęły się ku ulicy dwa skrzydła.
Na podwórze wchodziło się przez wielką bramę i dwie furtki, umieszczone w murze opasującym wszystkie zabudowania gmachu.
Kiedy nasi trzej znajomi weszli na ulicę Béthisy z ulicy des Fossés Saint-Germain-l’Auxerrois, ujrzeli pałac admirała otoczony Szwajcarami, żołnierstwem, i uzbrojonymi mieszczanami.
Każdy z nich w prawej ręce miał szpadę, pikę lub rusznicę, niektórzy zaś z nich trzymali w lewem ręku pochodnie, oświecające tę scenę drgającym płomieniem, ślizgającym się już to po bruku, już to po ścianach, już to nakoniec odbijającym sie nakształt błyskawic na ostrzach oręży.
Na około domu i w poblizkich ulicach: Tirechappe, Etienne i Bertin-Poirée, straszna rozpoczęła się już katastrofa.
Ze wszech stron dawały się słyszeć bolesne jęki, strzały; czasami w świetle można było ujrzeć przebiegające nieszczęsne — ofiary, na pół nagie, blade, pokrwawione.
W mgnieniu oka, Coconnas, Maurewel i La Hurière, zdaleka poznani po białych krzyżach i przyjęci z okrzykiem radości, znaleźli Się pośród ścieśnionej tłuszczy.
Bezwątpienia, nie mogliby postąpić ani kroku naprzód, gdyby nie kilku żołnierzy, którzy, poznawszy Maurevela, zrobili mu miejsce.
Coconnas i La Hurière przemknęli za nim, i wszyscy trzej weszli na podwórze.
W pośrodku tego podwórza, do którego wszystkie trzy wejścia były już wyłamane, stał człowiek, otoczony mordercami, trzymającymi się na około niego w przyzwoitej odległości.
Człowiek ten, oparłszy się na obnażonej szpadzie, skierował swój wzrok na ganek, wznoszący się mniej więcej na piętnaście stóp nad głównemi drzwiami domu.
Niecierpliwie tupał on nogą, i czasom zwracał swe zapytania do bliżej siebie stojących.
— I jeszcze nic!... — szepnął. — Nikogo... Czy go zawiadomiono, czy uciekł. Co myślisz o tem, Du Gast?...
— Niepodobieństwo, ażeby miał uciec.
— Dlaczegóż?... Czy nie sam mówiłeś mi, że na chwilę przed naszem przybyciem, przybiegł tu jakiś człowiek z odkrytą głową i dobytą szpadą; że człowiek ten, jakby ukrywający się przed pogonią, pukał tu do drzwi, i że mu je otworzono.
— Tak jest, powiedziałem to w samej rzeczy, lecz prawie tejże samej chwili przybył tu pan de Besme z żołnierzami; bramy wyłamano i dom otoczono. Nieznajomy wszedł, lecz nie wyszedł.
— Jeżeli się nie mylę — rzekł Coconnas do La Hurièrea — to jest książę Gwizyusz.
— On sam. Wielki Henryk Gwizyusz czeka na wyjście admirała, żeby z nim zrobić to samo, co admirał zrobił z jego ojcem. Na każdego przyjdzie kolej, i chwała Bogu!.. przyszła dzisiaj na nas.
— Hola!... Besme!... hola... — zawołał książę swoim donośnym głosem — czyż jeszcze nie koniec?
Z niecierpliwości książę zaczął wydobywać iskry z kamieni, uderzając w nie końcem szpady.
Teraz dał się słyszeć w pałacu krzyk, potem wystrzały, potem szczęk broni, naraz wszystko ucichło.
Książę chciał się rzucić do domu.
— Mości książę! — zawołał Du Gast wstrzymując go — godność Wasza wymaga czekać i być cierpliwym.
— Masz słuszność Du Gast; dziękuję ci! zaczekam... Lecz doprawdy umieram z niecierpliwości i niepokoju. A! jeżeli on mi się wymknie!
Nagle dały się słyszeć kroki...
Szyby pierwszego piętra zajaśniały jakby od pożaru.
Okno, na które książę tak często spoglądał, otworzyło się a raczej rozleciało w kawałki, i na balkonie stanął człowiek z bladą twarzą i zakrwawioną szyją.
— Besme! — krzyknął książę. — Nakoniec. No i cóż! cóż!
— Patrz Mości książę! — z zimną krwią odpowiedział niemiec, pochyliwszy się i napowrót podnosząc się z natężeniem, jakby dźwigając jakiś znaczny ciężar.
— A inni gdzie są? — zapytał z niecierpliwością książę.
— Inni dobijają innych.
— A ty! ty, cóżeś zrobił?
— Zaraz książę zobaczysz. Niech Wasza książęca mość usunie się cokolwiek na bok.
Książę cofnął się na krok.
Teraz dopiero można było rozpoznać, co to był za przedmiot, który Besme podnosił z takiem natężeniem swych sił.
Był to trup starca.
Wzniósł on go nad balkon, pobujał nim trochę w powietrzu i rzucił pod nogi swego pana.
Głuchy łoskot upadku, krew, która daleko bryzgnęła, przejęła strachem nawet samego księcia.
Lecz trwoga ta, była jak błyskawica, chwilową.
Ciekawość przeważyła, i wszyscy posunęli sic naprzód na kilka kroków, aby oświecić i przypatrzeć się nieszczęsnej ofierze.
Wszyscy ujrzeli wtedy siwe włosy, poważną twarz i ręce skostniałe umierającego.
— Admirał! — krzyknęło i zamilkło na raz ze dwadzieścia głosów.
— Tak jest, admirał. To on rzeczywiście — rzekł książę zbliżając się do trupa, ażeby w milczeniu mógł się nacieszyć przyjemnym dlań widokiem.
— Admirał! admirał! — powtórzyli półgłosem wszyscy świadkowie tej sceny, cisnąc się jeden do drugiego, i z bojaźnią zbliżając się do trupa starca.
— A! jesteś nareszcie Gaspardzie — zawołał zwycięzko książę Gwizyusz. — Tyś kazał zabić mego ojca, ja mszczę się za niego.
I ośmielił się postawić nogę na piersiach bohatera protestanckiego.
Lecz w tej chwili, oczy umierającego otwarły się z trudnością, skrwawiona i strzaskana ręka zadrżała ostatni raz i admirał, uniósłszy się cokolwiek, przemówił grobowym głosem:
— Henryku Gwizyuszu! przyjdzie czas, w którym i ty także uczujesz na swej piersi nogę mordercy. Ja nie zabiłem twego ojca. Przeklinam cię! przeklinam!...
Książę zbladł pomimowoli, czuł, jak zimny dreszcz przebiegł po jego całem ciele.
Położył rękę na czole, jakby chcąc odpędzić okropne widziadło.
Kiedy opuścił rękę i znowu ośmielił się spojrzeć na admirała, oczy zabitego były już zamknięte na zawsze, ręka nieruchoma, a miejsce słów, tylko co wymówionych, zastąpiła na ustach czarna zsiadła krew.
Książę wzniósł szpadę na znak zwycięztwa, ze śmiałością, jaką tylko nadaje rozpacz.
— Czy Wasza książęca mość jesteś zadowolony? — zapytał Besme.
— Tak — odparł Henryk — gdyż tyś zemścił się...
— Za księcia Franciszka, nieprawdaż?
— I za religiję — głucho odpowiedział Henryk. — Teraz — mówił dalej, zwracając się ku Szwajcarom, żołnierzom i mieszczanom napełniającym podwórzec i ulicę — teraz, przyjaciele moi, do roboty!
— A! dzień dobry, panie de Besme — powiedział Coconnas, przybliżając się prawie z uszanowaniem do niemca, stojącego jeszcze na balkonie i spokojnie ocierającego krew ze szpady.
— Więc to pan, tak go pięknie sprowadziłeś, na dół — w uniesieniu zawołał La Hurière. — Jakimże sposobem pan to zrobiłeś?
— O! bardzo prostym,. bardzo prostym. Admirał usłyszał hałas, otworzył drzwi, a ja nadziałem go na szpadę. Ale to jeszcze nie wszystko; zdaje mi się, że się dostało i Telignyemu. Słyszycie? To on woła o pomoc.
W tym czasie, dał się słyszeć w samej rzeczy, krzyk rozpaczny, jakby kobiety.
Czerwonawe światło oświeciło jedno ze skrzydeł pałacu.
Wtedy, można było widzieć dwóch ludzi uciekających przed tłumom morderców.
Kula zabiła jednego; drugi w biegu znalazł się przed otwarłem oknem, i nie zmierzywszy wysokości, nie myśląc o tem, że na dole oczekują go nowi nieprzyjaciele, skoczył z nieustraszoną odwagą na podwórze.
— Zabić, zabić go! — krzyczeli mordercy, widząc, że ofiara może im się wymknąć.
Uciekający — podniósł się, porwał szpadę, która mu w czasie skoku z rąk wypadła, i nachyliwszy głowę, rzucił się pomiędzy morderców.
Obalił trzech czy czterech, jednego przebił szpadą, i pośród huku pistoletowych strzałów i przekleństw rozjuszonego żołnierstwa, przemknął się jak błyskawica około piemontczyka, który oczekiwał go w bramie ze sztyletem w ręku.
— Schwytałeś się — krzyknął Coconnas, przeszywając mu rękę cienką i ostrą klingą sztyletu.
— Podły! — odpowiedział uciekający i ciął szpadą przez twarz swego nieprzyjaciela, nie mogąc przebić go na wskróś, z powodu niedostatecznego miejsca.
— O! do kroćset dyabłów — zawołał Coconnas — to pan de La Mole!
— Pan de La Mole! — powtórzyli La Huriere i Maurèvel.
— To ten sam, który uprzedził admirała o grożącem mu niebezpieczeństwie — zawołało kilku żołnierzy.
— Zabić, zabić... — krzyknięto ze wszystkich stron.
Coconnas, La Hurière i z dziesięciu żołnierzy, rzuciło się za La Molem, który cały już skrwawiony, zebrał wszystkie siły człowieka będącego w rozpaczy, i uciekał przez ulice, wiedziony tylko instynktem.
Krzyki, rozchodzące się za nim i hałas goniących go nieprzyjaciół, dodawały mu jakby skrzydeł.
Czasami kula świsnęła mu nad uchem a czując, że może upaść, zaczynał znowu biedź z nową siłą.
Teraz już nie oddychał, lecz tylko głucho chrzypiał jak człowiek konający.
Pot i krew ciekąc z włosów, spływały mu po twarzy.
Wkrótce suknie stały się za ciasne dla uderzeń jego serca; zdarł je z siebie.
Szpada ciężyła mu w ręku; rzucił ją.
Czasami zdawało mu się, że kroki za nim ucichają i że niedługo ukryje się przed swoimi katami; lecz na wołanie zmęczonych morderców, zajmowali ich miejsce inni, i znów gonili go z nowemi siłami.
Nagle ujrzał po lewej stronie, spokojnie płynącą rzekę; jak konający jeleń uczuł nieopisany pociąg rzucić się w wodę, lecz wstrzymała go jeszcze siła rozsądku.
Na prawo wznosił się Luwr, ciemny, smutny, nieruchomy, lecz głucho brzmiący wewnątrz.
Po zwodzonym moście wchodzili i wychodzili ludzie w kaskach i zbrojach, słabo odbijających promienie księżyca.
La Mole pomyślał o królu Nawarry, jak wprzódy wspomniał o Colignym.
Byli to jedyni jego obrońcy.
Zebrał ostatek swych sił, wzniósł oczy ku niebu, i w milczeniu uczynił ślub, iż wyrzecze się swej wiary, na przypadek gdyby się uratował.
Oszukał zwinnym obrotem swych nieprzyjaciół, rzucił się prosto do Luwru, wpadł na most, zmieszał się z tłumem żołnierzy, otrzymał jeszcze w bok lekką ranę sztyletem i, nie zważając na krzyki: „Bij! zabij!” rozlegające się ze wszystkich stron; nie zważając na przeszkody czynione mu przez warty, jak strzała wpadł na podwórze, rzucił się do sieni, na schody, na drugie piętro, znalazł drzwi, i zaczął w nie pukać rękami i nogami.
— Kto tam? — zapytał głos kobiecy.
— O! Boże! Boże mój! — mówił cichym głosem La Mole — już idą... słyszę ich... już są blizko... widzę ich... To ja! ja!...
— Kto tam? — powtórzył tenże co i poprzednio głos.
La Mole przypomniał sobie hasło.
— Nawarra! Nawarra! — zawołał.
Drzwi natychmiast otworzyły się: La Mole nic nie widząc i nie dziękując Gilonnie, wpadł do przysionka, przebiegł korytarz, dwa czy trzy pokoje, i zatrzymał się dopiero w czwartym, oświeconym przez lampę, wiszącą u sufitu.
Za aksamitną kotarą, złotemi liliami haftowaną, na dębowem rzeźbionem łóżku, leżała kobieta w nocnem ubraniu, wsparta na ręku.
Na ten niespodziewany widok, kobieta przestraszona wytężyła swój wzrok.
La Mole rzucił się ku niej.
— Zabijają, mordują mych braci — zawołał. — I mnie chcą także zamordować. A! tyś królowa... ratuj mnie więc.
I rzucił się do jej nóg, zostawiając za sobą na dywanie, szeroki ślad krwawy.
Ujrzawszy tego bladego, wycieńczonego i klęczącego przed sobą młodzieńca, królowa Nawarry, która w skutek ostrzeżenia księżnej Lotaryńskiej, położyła się w łóżko nie rozebrana, zerwała się, i zakrywszy rękoma swą twarz, zaczęła wołać o pomoc.
— Dla Boga! królowo, nie przywołuj nikogo — powiedział La Mole, starając się podnieść — zginąłem jeżeli cię usłyszą! mordercy szukają mnie, wpadli za mną na schody. Słyszę ich... otóż oni! otóż oni!...
— Ratunku! — zawołała Małgorzata, odchodząc od zmysłów — ratunku!...
— A! więc ty królowo mnie zabijasz — zawołał La Mole w rozpaczy. — Usłyszeć wyrok śmierci, wyrzeczony tak słodkim głosem, umrzeć z tak pięknej ręki, sądziłem, że jest niepodobieństwem.
W tej chwili drzwi otworzyły się i do pokoju wpadł tłum ludzi zadyszanych, wściekłych, z twarzami zbluzganemi krwią, uzbrojonych pikami, halabardami, szpadami i muszkietami.
Na przodzie był Coconnas.
Rude jego włosy rozczochrane, blado niebieskie oczy niezmiernie wytrzeszczone, poorany policzek, na którym La Mole swoją szpadą pozostawił krwawe bruzdy... czyniły piemontczyka tak okropnym, że strach na niego było patrzeć.
— A! na szatana! — ryknął, — otóż on! otóż on! A! teraz już nam nie ujdzie! De La Mole rzucił wzrokiem na około, szukając jakiej broni; lecz nigdzie żadnej nie dostrzegł.
Spojrzał na królowę; na twarzy jej malowało głębokie współczucie.
La Mole zrozumiał, że tylko ona może go uratować, rzucił się więc ku niej i objął ją rękoma.
Coconnas postąpił trzy kroki naprzód, i jeszcze raz ukłuł w ramię nieprzyjaciela końcem długiej szpady; kilka kropli czerwonej gorącej krwi, trysnęło na białe, pachnące ubranie królowej.
— Małgorzata widziała płynącą krew, czuła dreszcz ściskającego ją ciała, i rzuciła się z nim na łóżko.
Był też już czas po temu. De La Mole utraciwszy ostatek sił, nie mógł ani uciekać, ani bronić się.
Opuścił bezwładną głowę na łono młodej kobiety, ręce jego konwulsyjnie schwyciły jej suknie, rozdzierając delikatny haftowany batyst, pieszczący się z ciałem Małgorzaty.
— A! ratuj mnie pani!... — szepnął La Mole konającym głosem.
Więcej już nie mógł powiedzieć ani słowa.
Mrok śmierci pokrył jego oczy; ociężała głowa opadła w tył, opuścił ręce i padł na podłogę, nurzając się we własnej krwi i pociągając za sobą królowę.
W tej chwili Coconnas podburzony krzykami, chciwy krwi, rozdrażniony długim biegiem, wyciągnął rękę ku alkowie królewskiej. Jeszcze chwila a szpada jego przebiłaby serce La Molea, a może razem i serce królowej.
Czy to na widok gołego błyszczącego żelaza? czy też wskutek jakiejś niewytłomaczonej zuchwałej odwagi, królowa powstała i krzyknęła tak przenikliwym głosem przestrachu, oburzenia i zarazem wściekłości, że piemontczyk stanął jak wryty, przejęty nieznanem dotychczas uczuciem.
Zresztą, gdyby ta scena odbywała się pomiędzy ludźmi jednego i tegoż samego charakteru, uczucie to stopniałoby, jak śnieg od kwietniowego słońca.
W tejże chwili w ukrytych w murze drzwi czkach, ukazał się młodzieniec w siedmnastym zaledwie roku, cały czarno ubrany, blady z rozrzuconym włosem.
— Oto jestem, siostro! — zawołał.
— Franciszku! Franciszku! ratuj mnie! — krzyknęła Małgorzata.
— Książę d’Alençon! — szepnął La Hurière zniżając rusznicę.
— Francuski książę krwi! — mruczał pod nosem Coconnas, cofając się o krok w tył.
Książę d’Alençon obejrzał się na około.
Małgorzata z rozpuszczonemi włosami, jeszcze piękniejsza jak zwykle, stała oparta o ścianę, otoczona ludźmi z okrutnym wzrokiem, pianą na ustach, z twarzy których pot spływał w rzęsistych kroplach.
— Niegodziwcy! — zawołał książę.
— Ratuj mnie bracie! — powtórzyła osłabiona Małgorzata. — Chcą mnie zamordować.
Na bladej twarzy księcia zdawało się, że błysnął ogień.
Był on bezbronny, lecz bezwątpienia, pewnym swej powagi, z zaciśniętą pięścią postąpił ku piemontczykowi i jego towarzyszom, cofającym się ze strachu przed błyskawicami tryskające mi z jego oczu.
— Zobaczymy, czy zabijecie i księcia Francuskiego? — zapytał.
Mordercy ciągle cofali się, książę zaś dodał:
— Kapitanie! rozkaz natychmiast wywieszać wszystkich tych łotrów.
Coconnas uląkł się bardziej bezbronnego księcia, aniżeliby przestraszył się całym oddziałem rajtarów.
Rzucił się więc do drzwi.
La Hurière pędził po schodach jak spłoszony jeleń; żołnierze popychali się w przedsionku, starając się uciec jak można najprędzej; lecz drzwi były za wązkie ażeby razem mogły pomieścić wszystkich uciekających.
Tymczasem Małgorzata kierowana jakimś wewnętrznym instynktem, rzuciła na lezącego bez zmysłów La Mola kołdrę adamaszkową i odeszła cokolwiek na bok.
Kiedy już zniknął ostatni morderca, książę d’Alençon obrócił się.
— Czyś nie raniona siostro? — zapytał, spostrzegłszy na Małgorzacie krew.
I rzucił się ku niej ze skwapliwością, któraby przyniosła zaszczyt jego uczuciom, gdyby uczucia tego nie obwiniano o to, że nie było braterskiem.
— Zdaje się, że nie — odpowiedziała. — Jeżelim zaś ranna, to bardzo lekko.
— Lecz ta krew — zapytał książę, dotykając się drżącemi rękoma ciała Małgorzaty — zkąd ta krew?
— Nie wiem — odrzekła młoda niewiasta. — Jeden z tych nędzników schwytał mnie za rękę, może był ranny...
— Dotknął się mojej siostry! — zawołał książę. — A! gdybyś mi tylko go wskazała, gdybyś powiedziała kto był tym łotrem, gdybym wiedział gdzie go szukać!...
— Tss! — syknęła Małgorzata.
— Dla czego? — zapytał Franciszek.
— Dla tego, że jeżeli cię zobaczą o tej porze w moim pokoju...
— Czyż brat nie może przyjść do siostry?
Królowa rzuciła na brata wejrzenie tak groźne, że książę był zmuszony cofnąć się.
— Tak, tak, Małgorzato — powiedział — masz słuszność. Odchodzę. Lecz nie możesz zostać sama podczas tak okropnej nocy. Może zawołać Gillonnę?
— Nie, nikogo nie potrzebuję; idź Franciszku, powróć, zkąd przybyłeś.
Młody książę był posłusznym.
Zaledwie wyszedł, Małgorzata usłyszała za kotarą westchnienie; rzuciła się natychmiast do tajemnych drzwiczek, zaryglowała je, następnie zamknęła i drugie wejście właśnie w tej chwili, kiedy tłum żołnierzy szukający innych hugonotów mieszkających w Luwrze, przebiegł jak uragan w drugim końcu korytarza.
Obejrzawszy się uważnie na około, ażeby się przekonać, czy jest, w samej rzeczy sama jedna, Małgorzata postąpiła ku alkowie, podniosła adamaszkową kołdrę, pod którą ukryła La Mola przed wzrokiem księcia d’Alençon, z trudem wyciągnęła bezwładne ciało na środek pokoju, i, widząc, że nieszczęśliwy jeszcze oddycha, usiadła obok niego, położyła głowę na swych kolanach, skropiła twarz jego wodą, starając się przywrócić go do zmysłów.
Teraz dopiero, kiedy woda spłukała twarz, krew i proch z twarzy rannego, Małgorzata poznała w nim owego pięknego młodzieńca, który zaledwie przed czterema godzinami, pełen życia i nadziei, prosił ją o posłuchanie u króla Nawarry, i pozostawił ją w przyjemnym zachwycie.
Małgorzata krzyknęła przerażona, gdyż czuła teraz dla rannego coś więcej jak współczucie.
La Mole był już dla niej nie prostym cudzoziemcem, lecz znajomym prawie.
Pod staranną ręką królowej, piękna twarz La Mola wnet była czystą; pozostał jednak na niej ślad bladości i znużenia.
Małgorzata z konwulsyjnem drżeniem i prawie tak biada jak i raniony, przyłożyła rękę do jego serca; serce jeszcze biło. Wtedy wzięła z najbliższego stołu flakonik z trzeźwiącemi solami, i dała mu ich powąchać.
La Mole otworzył oczy.
— O!.. Boże mój!.. szepnął — gdzież jestem?...
— Jesteś ocalony!... Uspokój się!... — powiedziała Małgorzata.
La Mole z trudnością zwrócił oczy na królowę, i pochłaniając ją. wzrokiem, wyjąkał:
— O!.. jakże pani jesteś piękną!..
I, jakby oślepiony, natychmiast spuścił powieki i westchnął.
Małgorzata lekko krzyknęła.
Młodzieniec pobladł jeszcze bardziej; królowa westchnienie rannego wzięła już za ostatnie.
— O!... mój Boże!.. zmiłuj się nad nim — powiedziała.
W tej chwili zaczęto gwałtownie pukać do drzwi korytarza.
Małgorzata podniosła się trochę, trzymając na ręku La Mola.
— Kto tam?... — zawołała.
— To ja, ja!... — odezwał się głos kobiecy. — Ja, księżna de Nevers.
— Henrieta!... — zawołała Małgorzata. — O!.. niema niebezpieczeństwa, to przyjaciółka, czy słyszysz pan?...
La Mole wytężył siły i przykląkł na jedno kolano.
— Staraj się pan utrzymać o własnej mocy, ja tymczasem pójdę otworzyć drzwi — powiedziała królowa.
La Mole oparł się ręką o podłogę i zdołał utrzymać równowagę.
Małgorzata postąpiła ku drzwiom, lecz nagle zatrzymała się, zadrżawszy z przestrachu.
— A!... tyś nie sama?... zawołała królowa — usłyszawszy szczęk broni.
— Nie, nie sama; mam z sobą dla straży dwunastu ludzi z gwardyi, których mi zostawił szwagier mój, książę Gwizyusz.
— Gwizyusz — mruknął La Mole. — O!.. morderca!.. morderca!...
— Milcz — powiedziała Małgorzata — ani słówka.
I obejrzała się naokoło, szukając wzrokiem miejsca, gdzieby mogła schować rannego.
— Szpady, sztyletu... — szepnął La Mole.
— Dla obrony?... nie potrzeba; czyż pan nie słyszałeś?... Ich dwunastu, a pan sam jeden.
— Nie, nie dla obrony, ale dlatego, ażeby mnie nie dostali żywego.
— Nie, nie — rzekła Małgorzata — nie, ocalę cię. Al... wejdź pan do gabinetu.
La Mole, podpierany przez Małgorzatę, dowlókł się z trudnością do gabinetu.
Małgorzata zamknęła za nim drzwi i, chowając klucz do woreczka, napół głośno powiedziała przeze drzwi:
— Tylko bez krzyku, narzekań i westchnień, a będziesz ocalony.
Potem, zarzuciwszy na siebie nocny płaszczyk, otworzyła drzwi przyjaciółce, która rzuciła się w jej objęcia.
— A!.. — powiedziała Henrieta — nic ci się pani nie stało, wszak prawda?...
— Nic, nic — odparła Małgorzata — owijając się płaszczem, z obawy, żeby nie spostrzeżono plam krwawych na jej ubraniu.
— Tem lepiej, na wszelki jednak wypadek, zostawiam Waszej królewskiej mości sześciu żołnierzy, gdyż książę Gwizyusz dał mi dwunastu, ażeby mnie odprowadzili do domu, a ja nie potrzebuję tylu. Trzeba ci wiedzieć, że sześciu żołnierzy księcia znaczy tej nocy więcej, aniżeli cały pułk gwardyi królewskiej.
Małgorzata nie śmiała odmówić żądaniu księżnej: rozstawiła sześciu ludzi w korytarzu, i z wdzięcznością uściskała księżnę de Nevers, która z sześciu innymi żołnierzami szczęśliwie dostała się do pałacu Gwizyuszów, zwykłego swego zamieszkania podczas nieobecności męża.