Królowa Margot (Dumas, 1892)/Tom I/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Królowa Margot |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1892 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Reine Margot |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Coconnas nie uciekł, lecz zniknął.
La Hurière był już na placu Saint-Germain-l’Auxerrois, gdy Coconnas wychodził dopiero z Luwru.
La Hurière, znalazłszy się sam z rusznicą, pośród tłumu biegnących ludzi, świstu kul i trupów, które leciały z okien, już to całe, już poszarpane, stchórzył i przemyśliwał nad sposobem, jak najprędzej dostać się do domu. Lecz, wychodząc z ulicy de l’Arbre-Sec, spotkał oddział Szwajcarów i lekkiej jazdy, pod dowództwem Maurevela.
— No!... — zawołał ten, co sam sobie nadał miano zbójcy królewskiego — czy już skończyłeś?... Idziesz do domu?... Gdzież zostawiłeś u dyabła naszego piemontczyka?... Spodziewam się, że mu się nic złego nie przytrafiło?... Szkodaby go było, gdyż się nam dzisiaj spisał dzielnie.
— Ja myślę, że nie — odparł La Hurière — mam nawet nadzieję, że się on wkrótce z nami połączy.
— Zkąd idziesz?...
— Z Luwru, gdzie, muszę przyznać, niegrzecznie nas przyjęto.
— Któż taki?...
— Książę d’Alençon. Czyż on nie jest z naszego stronnictwa?...
— Książę d’Alençon nie trzyma się partyi, ani katolickiej, ani protestanckiej, jego obchodzi tylko to, co jego osoby dotyczy. Zaproponuj mu, ażeby się rozprawił sam ze swoimi starszymi braćmi, jak z hugonotami, a zgodzi się, byleby tylko się nie skompromitować. No cóż, panie La Hurière, nie pójdziesz z tymi zuchami?...
— A dokąd oni idą?...
— O!.. mój Boże!... na ulicę Montorgueil; mieszka tam znajomy mi pastor protestancki, ma żonę i sześcioro dzieci. Ci heretycy strasznie się rozpleniają. Ciekawa rzecz...
— A pan dokąd idziesz?...
— E! ja mam swój interesik.
— Nie chodźże pan bezemnie — dał się słyszeć głos, na który Maurevel zadrżał — pan znasz dobre miejsca i ja obciąłbym je zwiedzić.
— A to nasz piemontczyk — powiedział Maurevel.
— Pan de Coconnas — rzekł La Hurière. — Ja zaraz myślałem, że pan poszedłeś za mną.
— Nie! niech dyabli wezmą; zboczyłem cokolwiek z drogi, ażeby wrzucić w rzekę jakiegoś szalonego chłopaka, który krzyczał: „Precz z papistami! niech żyje admirał!” Na nieszczęście, zdaje mi się, że hultaj umiał pływać. Jeżeli chcesz utopić którego z tych łotrów hugonotów, musisz ich rzucać do wody, jak szczenięta, póki jeszcze ślepe.
— Więc pan mówisz, że powracasz z Luwru. Czy to tam ukrył się wasz hugonot? — zapytał Maurevel.
— O! tak, tak, mój Boże.
— Strzeliłem do! niego z pistoletu, kiedy podnosił szpadę na podwórzu admirała, nie pojmuję jednak, dlaczegom chybił.
— O! ja nie chybiłem — odezwał się Coconnas — takie mu zadałem szpadą pchnięcie w grzbiet, że klinga na pięć palcy była we krwi. Zresztą, rzucił się on przy mnie w objęcia królowej Margerity... dalibóg, ślicznej kobiety. Jednakowoż, przyznaję, że byłbym bardzo zadowolony, gdybym się dowiedział, że umarł. Ale, ale, zdaje mi się, iż pan mówiłeś, że dokądciś idziesz?
— Więc pan chcesz iść ze mną?
— Nie, ja tylko nie chcę stać na miejscu. Kroćset dyabłów! Zabiłem tylko dwóch czy trzech; krzyż mnie boli, kiedy odpoczywam. Idźmy już...
— Kapitanie — powiedział Maurevel do dowódcy oddziału — daj mi trzech ludzi, z resztą zaś ruszaj rozprawić się ze swym pastorem.
Trzech Szwajcarów przyłączyło się do Maurevela.
Obydwa jednak oddziały szły razem do ulicy Tire-chappe.
Tutaj lekka jazda i Szwajcarzy zawrócili na ulicę de la Tonnellerie, a Maurevel, Coconnas, La Hurière z trzema żołnierzami, przeszli przez ulicę de la Ferronnerie, następnie Trousse-Vache i zakręcili na ulicę Sainte-Avoie.
— Dokąd pan u dyabla nas prowadzisz?... — zapytał Coconnas, którego zaczynała już nudzić ta długa bez celu droga.
— Prowadzę was na sławną i zarazem korzystną wyprawę. Po admirale, Telignym wszystkich książętach protestanckich, nie można nic znaleźć lepszego. Bądźcie więc cierpliwi. Celem naszej drogi jest ulica du Chaume; zaraz tam będziemy.
— Bądź pan tak łaskaw powiedzieć mi — zapytał Coconnas — czy ulica du Chaume nie jest położona w blizkości Temple?
— Tak jest, ale dlaczego się pan o to pytasz?
— A! mieszka tam stary wierzyciel naszej familii, niejaki Lambert Mercandon, któremu ojciec mój kazał oddać sto sztuk złota, znajdujących się na teraz w mojej kieszeni.
— A więc — rzekł Maurevel — śliczna sposobność do skwitowania się z nim.
— Jakim sposobem?
— No! dzisiejszy dzień jest przeznaczony na regulowanie starych rachunków. Czy Mercandon jest hugonotem?
— Aha! rozumiem — odpowiedział Coconnas — a tak, jest nim bezwątpienia.
— Tss! otóż jesteśmy u celu.
— Co to za ogromny pałac z pawilonem, wychodzącym na ulicę?
— To pałac Gwizyuszów.
— Tak, powinienem był tu przyjść — zrobił uwagę Coconnas — gdyż przybyłem do Paryża z polecenia wielkiego Henryka. Jednak, mój kochany, strasznie coś cicho w tej części miasta; zaledwie słychać strzały. Mogłoby się komu zdawać, że jest na prowincyi; niech dyabli wezmą, wszyscy śpią!
W samej rzeczy w pałacu Gwizyuszów było cicho, jakby wypadki szły zwyczajnym trybem.
Wszystkie okna były zamknięte, z jednego tylko okna w pawilonie dawało się widzieć z po za rolet światło.
Maurevel stanął opodal pałacu Gwizyuszów, na rogu ulic du Petit-Chantier i des Quatre-Fils.
— Oto mieszkanie tego, którego szukamy.
— To jest tego, którego pan szukasz — rzekł La Hurière.
— Ponieważ pan jesteś z nami, więc szukamy go wszyscy.
— Jakto! ten dom, w którym wszystko wydaje się pogrążonem w głębokim śnie...
— Ten sam! La Hurière oddaj rusznicę panu de Coconnas i idź zapukać. Jeżeli cię wpuszczą, powiedz, że chcesz pomówić z panem de Mouy.
— Aha! rozumiem — powiedział Coconnas — zdaje się, że pan masz także w dzielnicy Temple swojego wierzyciela.
— Zgadłeś pan — mówił dalej Maurevel. — Wejdziesz więc i udasz hugonota; opowiesz Mouy’emu o wszystkiem, co się dzieje... on nie tchórz, zejdzie na dół...
— A potem?... — zapytał La Hurière.
— Potem, poproszę go, ażeby raczył skrzyżować ze mną szpadę.
— Na honor, to nieźle — rzekł Coconnas — ja zaraz tak samo postąpię z Lambertem Mercandon. Jeżeli on już za stary, aby przyjąć moje wyzwanie, miejsce jego zastąpi którykolwiek z jego synów lub krewnych.
La Hurière, nic nie odpowiedziawszy, zaczął pukać do drzwi.
Na hałas rozchodzący się pośród nocnej ciszy, brama pałacu Gwizyuszów uchyliła się i ukazało się kilka głów.
Wówczas pokazało się, że było tam cicho tak, jak bywa zazwyczaj w fortecach; pałac ten bowiem był cały napełniony wojskiem.
Głowy te natychmiast zniknęły; bez wątpienia ci, do których należały, zrozumieli, o co rzecz chodzi.
— Więc to tutaj mieszka pan de Mouy?... — zapytał Coconnas, wskazując na dom, do którego La Hurière nie przestawał pukać.
— Nie, to dom jego kochanki.
— Kroćset dyabłów! co to za wyszukana grzeczność! Dajesz mu pan sposobność do obnażenia szpady w oczach jego ulubionej! Więc my będziemy sędziami pojedynku. Jednak mam wielką ochotę bić się z nim. Ręka mnie pali...
— A twarz pańska?... — zapytał Maurevel. — Wszak jej się porządnie dostało.
Coconnas wydał jęk podobny raczej do ryku.
— Na szatana!... — spodziewam się, że on już umarł; gdybym jednak wiedział, że żyje, gotów byłbym powrócić do Luwru, aby go dobić...
La Hurière pukał ciągle.
Wkrótce otworzyło się na pierwszem piętrze okno i ukazał się na balkonie mężczyzna w neonem ubraniu i bezbronny.
— Kto tam?... — zawołał.
Maurevel dał znak Szwajcarom, ażeby się ukryli za róg domu, gdy tymczasem Coconnas przysunął się do ściany.
— A! panie de Mouy — powiedział oberżysta — czy to pan?
— Tak, ja; więc cóż?
— Tak, to on — mruknął Maurevel, drżąc z radości.
— E! czyż pan nie wiesz, co się dzieje?... — mówił dalej La Hurière. — Mordują naszych braci współwyznawców, zabili już admirała. Śpiesz pan na pomoc!
— A!... — zawołał de Mouy — domyślałem się, że się coś knuje na noc dzisiejszą. A! nie powinienem był opuszczać moich odważnych towarzyszy. Zaraz, zaraz, zaczekaj, mój przyjacielu.
I, nie zamykając okna, przez które dawały się słyszeć krzyki i czułe narzekania przestraszonej kobiety, de Mouy poszedł szukać płaszcza i zbroi.
— Już idzie, idzie — szepnął Maurevel, blady z radości. — Miejcie się na pogotowiu!...
— rzekł cichym głosem do Szwajcarów.
Potem, wziąwszy rusznicę z rąk piemontczyka i dmuchnąwszy na lont, ażeby się przekonać, czy się dobrze żarzy — La Hurière! weź swoję rusznicę — powiedział do oberżysty, cofającego się ku towarzyszom.
— Kroćset dyabłów!... — krzyknął Coconnas — ot i księżyc wychodzi z po za chmur, aby być świadkiem tego pięknego spotkania. O! cobym ja dał za to, ażeby Lambert Mercandon był teraz sekundantem pana de Mouy.
— Zaczekajcie! zaczekajcie!... — rzekł Maurevel — jeden Mouy wart dziesięciu Judzi, jednak w sześciu może sobie z nim poradzimy. Naprzód!... — zawołał do Szwajcarów, dając im znak, ażeby się ukryli pod drzwiami, w celu rzucenia się na de Mouy’a, skoro tylko wyjdzie.
— Oho!... — powiedział Coconnas, patrząc na te przygotowania — zdaje mi się, że to wszystko nie pójdzie tak, jak się spodziewałem.
Już było słychać, jak de Mouy otwierał drzwi.
Szwajcarzy wyszli ze swej kryjówki i stanęli przed progiem.
Maurevel i La Hurière podchodzili na palcach; Coconnas, mając jeszcze w sobie cokolwiek uczucia honorowego, pozostał na miejscu.
W tej chwili młoda kobieta, o której już wszyscy zapomnieli, wyszła na balkon i przeraźliwie krzyknęła, spostrzegłszy Szwajcarów, Maurevela i La Hurièra.
De Mouy zatrzymał się w nawpół otwartych drzwi.
— Wróć się! wróć!... — krzyknęła młoda kobieta — widzę blask szpad i lont zapalony przy rusznicy. To zdrada!
— Oho!... — mruknął de Mouy — zobaczymy, co to wszystko znaczy?
I zamknął drzwi, zasunął rygle, spuścił zapory i wrócił na pierwsze piętro.
Skoro tylko Maurevel spostrzegł, że de Mouy nie wyjdzie, natychmiast zmienił bojowy porządek.
Szwajcarów odesłał na drugą stronę ulicy, La Hurière zaś z rusznicą w ręku oczekiwał na zjawienie się nieprzyjaciela na balkonie.
Czekał niedługo.
De Mouy wyszedł — mając w ręku dwa pistolety tak znacznej długości, że La Hurière, który już go wziął na cel, nagle pomyślał, że kule hugonota tak dobrze mogą upaść na ulicę, jak jego na balkon.
— Bezwątpienia — rzekł do siebie — mogę go zabić, lecz i on także może mnie zabić.
A ponieważ oberżysta został tylko żołnierzem z przypadku, postanowił więc cofnąć się i szukać schronienia za węgłem ulicy de Brac, zkąd z przyczyny znacznej odległości i ciemności, bardzo było trudno znaleźć linią, po której możnaby było posłać kulę de Mouy’owi.
De Mouy obejrzał się naokoło i nadstawił ucha; lecz nic nie było słychać.
— I cóż, panie donosicielu — rzekł — zdaje mi się żeś zapomniał rusznicy, stojącej przy drzwiach. Jestem, czegóż chcesz?
— Aha!... — powiedział do siebie Coconnas — a to w istocie jakiś zuch.
— I cóż — mówił dalej de Mouy. — Przyjaciele lub nieprzyjaciele, czyż nie widzicie, że na was czekam?
La Hurière milczał, Maurevel nie odpowiadał, Szwajcarzy wstrzymali oddech.
Coconnas chwilę czekał, lecz widząc, że nikt nie prowadzi dalej rozmowy, zaczętej przez La Hurièrea i przerwanej przez de Mouya, wyszedł na środek ulicy i rzekł:
— Panie! przyszliśmy tutaj nie po to, aby popełnić morderstwo, jak może sądzisz, lecz na pojedynek... Jestem sekundantem jednego z pańskich nieprzyjaciół, który chce honorowo zakończyć dawny spór. E! wychodźże, panie de Maurevel: czegóż się odwracasz? Pan de Mouy zgadza się.
— Maurevel!... — zawołał de Mouy — Maurevel, morderca mego ojca! Maurevel, zbójca królewski! A! tak, przyjmuję wyzwanie.
I, wycelowawszy do Maurevela, który zaczął pukać do pałacu Gwizyuszów, chcąc prosić tamże o pomoc, przestrzelił mu kapelusz.
Na huk wystrzału i na krzyk Maurevela, żołnierze, którzy odprowadzili księżnę de Nevers wybiegli z pałacu Gwizyuszów z trzema czy czterema szlachcicami i ich paziami i podstąpili pod dom kochanki młodego de Mouya.
Drugi strzał z pistoletu powalił żołnierza, stojącego obok Maurevela.
De Mouy bezbronny, a przynajmniej uzbrojony bezużytecznie, gdyż pistolety były już wystrzelone, szpady zaś przeciwko nieprzyjacielowi użyć nie było można, schował się za kratę balkonową.
Tymczasem okna w sąsiednich domach zaczęły się roztwierać.
Wskutek zaś usposobienia mieszkańców, będących bądź za pokojem lub walką, okna albo się natychmiast zamykały, albo błyszczały lufami muszkietów i rusznic.
— Do mnie! mężny Mercandonie — zawołał de Mouy, czyniąc znaki starcowi, który wyjrzał z okna domu, stojącego naprzeciw pałacu de Gwizyusza, i starał się rozeznać, co się dzieje.
— Wołasz mnie, panie de Mouy?... — zawołał starzec. — Więc to na ciebie napadają.
— Na mnie, na ciebie, na wszystkich protestantów, oto dowód.
W istocie, tej chwili de Mouy spostrzegł, że La Hurière celuje w niego. Wystrzał nastąpił, lecz młodzieniec przychylił się i kula roztrzaskała szybę nad jego głową.
— Mercandon!... — zawołał Coconnas, drżący z radości, że bójka zaczyna być powszechną, a zapomniał już o swoim wierzycielu, którego dopiero przypomniał mu de Mouy — Mercandon, na ulicy du Chaume; to on bezwątpienia! A! otóż jego mieszkanie! Doskonale! każdy z nas policzy się teraz ze swoim wierzycielem.
I kiedy żołnierze, którzy wyszli z pałacu Gwizyuszów, wysadzili bramę w domu de Mouya, a Maurevel, z pochodnią w ręku, starał się zapalić dom; kiedy przy wyłamanych drzwiach, rozpoczęła się straszna walka przeciwko jednemu człowiekowi, który, za każdym strzałem i każdem pchnięciem szpady, zmniejszał liczbę swoich przeciwników, Coconnas wyrwał kamień z bruku i próbował wyłamać mm drzwi w domu Mercandona, który, nie obawiając się wcale jego ciągłych usiłowań, bezustannie strzelał z okna.
Pusta ta i posępna ulica zajaśniała i jakby światłem dziennem napełniała się ludźmi i podobną się stała do wnętrza jakiegoś mrowiska.
Z pałacu Montmorency sześciu czy ośmiu szlachciców protestanckich ze służącymi i przyjaciółmi zrobili rozpaczliwą wycieczkę.
Popierani ogniem z okien, zaczęli nacierać na oddział Maurevela i posiłkujących mu żołnierzy z pałacu Gwizyuszów, tak dalece, iż zmusili ich odstąpić ku miejscu, z którego wyszli.
Coconnas natężał wszystkie swoje siły, lecz drzwi jeszcze mocno trzymały się na zawiasach.
Tłuszcza w bystrym biegu pociągnęła go za sobą.
Przycisnąwszy się do ściany i dobywszy szpady, zaczął nietylko się bronić, lecz nawet napadł z takim strasznym krzykiem na swych przeciwników, że wszystkich zupełnie zmieszał.
Rąbał na prawo i na lewo, nie rozróżniając nieprzyjaciół od przyjaciół, dopóki nie utworzył około siebie znacznej próżni.
Krew obluzgała mu ręce i twarz, oczy jego zdawały się wychodzić z osady, nozdrza nadymały się.
Zgrzytając zębami z wściekłości, zbliżył się wkrótce ku drzwiom, od których go odparto.
De Mouy, wytrzymawszy straszną walkę na schodach i w sieni, jak prawdziwy bohater wybiegł z palącego się domu.
Pośród bójki ciągle wołał; „Do mnie Maurevel! Maurevel, gdzie jesteś?” nic przestając go lżyć ostatniemi słowy.
Wreszcie wypadł na ulicę, trzymając w zębach sztylet, a na rękach swoję kochankę, na pół nagą i prawie bez czucia.
Szpada jego, błyszcząca w skutek wirowych obrotów, zakreślała to białe to czerwone koła, bo klingę to srebrzył blady blask księżyca, to znów ogień pochodni oświecał na niej ciepłą krew.
Maurevel uciekł.
La Hurière, odparty przez de Mouya aż do piemontczyka, który, nie poznawszy go, dotknął końcem szpady, prosił Boga, ażeby zachował ich obudwóch.
Lecz w tejże chwili Mercandon spostrzegł go i poznał w nim po białej szarfie mordercę.
Wystrzał nastąpił, La Hurière krzyknął, rozłożył ręce, upuścił rusznicę i starając dowlec się do ściany, ażeby o cośkolwiek się oprzeć, padł twarzą na ziemię.
De Mouy skorzystał z tego wypadku, rzucił się w ulicę Rajską i znikł.
Hugonoci bronili się tak rozpaczliwie, że żołnierze księcia Gwizyusza cofnęli się do pałacu i zamknęli drzwi z obawy, żeby ich nie napadnięto wewnątrz domu.
Coconnas, odurzony hałasem i krwią, doszedł do tego stanu, w którym, osobliwie dla mieszkańców południa, męztwo przechodzi we wściekłość.
Nic nie widział, nic nie słyszał; zauważył tylko, że w uszach już mu słabiej dzwoniło, że ręce, twarz, zaczęły obsychać i, opuściwszy szpadę, ujrzał przed sobą leżącego w kałuży krwi jakiegoś człowieka, i palące się na około domy.
Zawieszenie broni niedługo trwało, gdyż w chwili, kiedy Coconnas chciał przystąpić do leżącego człowieka, w którym poznał La Hurièra, drzwi domu, które oparły się jego sile, otworzyły się, i stary Mercandon z synem i dwoma krewnymi, rzucił się na piemontczyka, jeszcze odpoczywającego.
— Otóż on! on!... — krzyknęli wszyscy jednogłośnie.
Coconnas stał na środku ulicy:
Obawiając się, ażeby go nie otoczyło czterech ludzi razem napadających, ze zręcznością i silą dzikiej kozy, na które często polował w górach, rzucił się w tył i znalazł się pod ścianą pałacu Gwizyusza.
Będąc już spokojnym, stanął w obronnej postawie i przybrał ton pogardliwy.
— Aha! ojcze Mercandon — rzekł — nie poznajesz mnie?
— O! przeciwnie, dobrze cię poznaję, łotrze — zawołał stary hugonota — chcesz mnie więc zabić, mnie, przyjaciela swego ojca!
— I jego wierzyciela, nieprawdaż?
— Tak, jego wierzyciela, jak sam mówisz.
— W samej rzeczy — odrzekł Coconnas — przychodzę uregulować nasze rachunki.
— Schwyćmy, zwiążmy go — zawołał starzec do młodzieńców, którzy na jego głos rzucili się na piemontczyka.
— Zatrzymajcie się chwilę — rzekł z uśmiechem Coconnas. — Ażeby kogo schwytać, potrzeba mieć rozkaz, a wy zapomnieliście prosić o niego preweta.
To mówiąc, natarł na najbliżej stojącego młodzieńca, i za pierwszem cięciem, ręka nieszczęśliwego wraz z rapirem upadła na ziemię.
Raniony cofnął się z jękiem.
W tejże chwili okno, pod którem Coconnas szukał schronienia, otworzyło się z trzaskiem.
Piemontczyk nagle odskoczył, obawiając się napadu z tej strony, lecz, zamiast nieprzyjaciela, ujrzał kobietę, a zamiast zabójczej broni, którą miał spotkać, upadł mu pod nogi bukiet.
— Kobieta!... — zawołał Coconnas.
Oddał damie szpadą ukłon i schylił się, ażeby podnieść bukiet.
— Strzeż się, odważny katoliku, strzeż się! — zawołała dama.
Coconnas podniósł się, lecz drugi krewny zdążył go już drasnąć sztyletem w ramię.
Dama przeraźliwie krzyknęła.
Coconnas podziękował jej ukłonem i natarł na drugiego krewnego.
Przy drugiem podskoczeniu, młodzieniec poślizgnął się na krwi.
Coconnas z bystrością tygrysa rzucił się nań i przebił mu pierś na wskroś szpadą.
— Doskonale! doskonale! — wołała dama z pałacu Gwizyusza. — Doskonale! przyślę panu pomoc.
— Nie warto trudzić się — odpowiedział Coconnas. — Patrz pani lepiej do końca, jeżeli to ją zajmuje, a ujrzysz, jak hrabia Annibal de Coconnas rozprawia się z hugonotami.
W tejże chwili, syn starego Mercandona strzelił z pistoletu.
Coconnas upadł na jedno kolano.
Dama krzyknęła, lecz Coconnas wstał; przykląkł on tylko dlatego, aby uniknąć kuli, która uderzyła w mur, o dwie stóp od patrzącej pięknej damy.
Prawie w tymże samym czasie z okna mieszkania Mercandona dały się słyszeć straszne narzekania, i jakaś staruszka, poznawszy w piemontczyku po krzyżu i białej szarfie, katolika, rzuciła na niego wazon z kwiatami.
Wazon uderzył go powyżej kolan.
— Jeszcze lepiej — rzekł Coconnas — jedna rzuca mi kwiaty, a druga wazony.
— Dziękuję mamie, dziękuję! — zawołał młodzieniec.
— Idź sobie, żono, idź! — powiedział stary Mercandon — lecz miej oko na nas!
— Zaczekaj, panie de Coconnas, zaczekaj — rzekła dama z pałacu Gwizyuszów — każę strzelać z okien.
— A to piekło kobiece — zawołał Coconnas. Jedne za mną, drugie przeciwko mnie. O! do kroćset dyabłów! czas już skończyć.
Scena w istocie bardzo się zmieniła i miała się ku końcowi.
Przed piemontczykiem, prawda, ranionym, lecz będącym w całej sile młodzieńca dwudziestocztero-letniego, przywykłym do broni i bardziej rozdrażnionym, aniżeli osłabionym trzema czy czterema draśnięciami, był tylko Mercandon i syn jego.
Mercandon, starzec sześćdziesięciu czy siedemdziesięcioletni, syn jego, dziecię w siedemnastym zaledwie roku, blady, białowłosy, delikatny.
Ten ostatni rzucił pistolet wystrzelony, a zatem już nieużyteczny, i drżącą ręką zaczął machać szpadą, o połowę krótszą od szpady piemontczyka. Ojciec, uzbrojony tylko sztyletem i nabitą rusznicą, wołał o pomoc.
Staruszka w oknie, naprzeciw matki młodzieńca, trzymała w ręku kawał marmuru, gotowa go rzucić.
Nareszcie Coconnas, podburzony pogróżkami z jednej, a zachęceniami z drugiej strony, dumny z podwójnego zwycięstwa, odurzony wonią prochu i krwi, oświecony łuną pożaru palących się domów, roznamiętniony myślą, że walczy wobec kobiety, której piękność mówiła niezaprzeczenie o jej wysokiem urodzeniu, Coconnas, jak ostatni Horacyusz, uczul, że siły jego podwoiły się.
Widząc, że młodzieniec waha się, rzucił się nań i skrzyżował swój straszny i krwią zbroczony rapir z jego krótką szpadą.
Po dwóch uderzeniach, młodzieniec nie miał już szpady w ręku.
Wtedy Mercandon starał się odeprzeć piemontczyka, ażeby łatwiej mogły go dosięgnąć rzucane z okna kamienie.
Lecz Coconnas, przeciwnie, chcąc zniweczyć podwójny napad nieprzyjaciół, starca Mercandona ze sztyletem i matki młodzieńca, gotowej rzucić kamień, któryby mu zgruchotał czaszkę, schwycił syna wpół i, zasłaniając się nim, jak tarczą, od wszystkich ciosów, dusił go w swym herkulesowym uścisku.
— Ratunku!... ratunku!... — wołał młodzieniec — zgniecie mi piersi, ratunku!.. ratunku!..
I głos jego zaczął cichnąć w jakiemś głuchem chrzypieniu.
Wtedy Mercandon przestał grozić a zaczął błagać.
— Łaski!.. łaski!.. panie de Coconnas — wołał starzec — łaski!.. to moje jedyne dziecię.
— To syn mój!.. syn mój!.. — krzyczała matka — nadzieja naszej starości, nie zabijaj go, panie, nie zabijaj!...
— A!.. słusznie — zawołał Coconnas, wybuchnąwszy gwałtownym śmiechem — nie zabijać go!.. A cóż on chciał mi zrobić swoją szpadą i pistoletem?...
— Panie!.. — mówił dalej Mercandon, załamując ręce — weksel, podpisany przez twojego ojca jest u mnie; ja ci go powrócę. Mam dziesięć tysięcy talarów złotem, dam ci je; moje drogie kamienie są twoje. Tylko nie zabijaj go, nie zabijaj!...
— Ja zaś mam serce — rzekła półgłosem dama z pałacu Gwizyuszow — i oddam ci je.
Coconnas namyślał się przez chwilę; nagle obróciwszy się do młodzieńca, zapytał go:
— Jesteś protestantem?...
— Tak — odrzekło dziecię.
— W takim razie, musisz umrzeć — zawołał Coconnas, zmarszczywszy brwi i zbliżając do piersi swego przeciwnika sztylet.
— Umrzeć!.. — zawołał starzec — syn mój ma umrzeć!...
W tejże chwili dały się słyszeć bolesne narzekania matki.
Były one tak rozdzierającemi serce, że na jakiś czas zachwiały silne postanowienie piemontczyka.
— O!... księżno — zawołał ojciec, zwracając się ku damie, patrzącej z pałacu Gwizyuszów — wstaw się za nami, a imię twoje będzie zawsze co rano i wieczór wspominane w naszych modlitwach.
— Więc niech się wyrzecze swej wiary — odrzekła dama.
— Jestem protestantem!... — powiedziało dziecię.
— Więc giń!.. — zawołał Coconnas, wznosząc żelazo — giń! kiedy nie chcesz być wdzięcznym za życie, ofiarowane ci tak pięknemi usty.
Mercandon i jego żona widzieli, jak straszna broń zabłysła nad głową ich syna.
— Synu mój, mój Oliwierze!.. — zawołała matka — wyrzecz się wiary!.. wyrzecz się!..
— Wyprzej się mej wiary, drogie dziecię! — wołał Mercandon, padając do nóg piemnntczyka. — Nie zostawiaj nas samych na świecie.
— Wyrzeczcie się wszyscy swej wiary — krzyczał Coconnas — za jedno „Credo”, trzy dusze i życie.
— Zgadzam się — rzekł młodzieniec.
— Zgadzamy się — zawołali Mercandon z żoną.
— Na kolana! — powiedział Coconnas — niechaj syn twój powtórzy słowo w słowo modlitwę, którą ja będę odmawiał.
Ojciec pierwszy był posłuszny.
— Jestem gotów — rzekł młodzieniec i ukląkł.
Coconnas zaczął wtedy mówić po łacinie „Credo”.
Lecz czy to przypadkiem, czy też umyślnie, młody Olivier ukląkł blizko tego miejsca, gdzie leżała jego szpada.
Skoro tylko spostrzegł, że może ją dostać, nie przestając powtarzać słów piemontczyka, wyciągnął ku niej rękę.
Coconnas dojrzał to poruszenie, udając jednak, że go nie widzi.
Lecz w chwili, kiedy młodzieniec dotknął palcami rękojeści, rzucił się na niego i, wywróciwszy go, zawołał:
— A! zdrajco!
I wepchnął mu w piersi sztylet.
Młodzieniec krzyknął, podniósł się konwulsyjnie na jedno kolano i padł bez ducha.
— A!.. zbójco!.. — wrzasnął Mercandon — mordujesz nas, ażeby nam skraść sto sztuk złota, któreś nam winien...
— Nie, na honor nie — rzekł Coconnas — i oto na dowód...
Przy tych słowach, rzucił starcowi pod nogi worek z pieniędzmi, dany mu przy odjeździe przez ojca, w celu uiszczenia długu.
— I oto na dowód — mówił dalej Coconnas — oddaje ci twoje pieniądze.
— Masz śmierć! — zawołała kobieta z okna.
— Strzeż się, panie de Coconnas, strzeż się! krzyknęła dama z pałacu Gwizyuszów.
Lecz Coconnas nie miał czasu podnieść głowy, dla rozeznania, zkąd mu grozi niebezpieczeństwo.
Ciężka bryła ze świstem rozcięła powietrze, padła na kapelusz i strzaskała szpadę piemontczyka.
Coconnas padł bez zmysłów, nie słysząc okrzyków radości, które dały się słyszeć z prawej i lewej strony.
Morderca w tej chwili rzucił się ze sztyletem w ręku na młodego Coconnasa.
Lecz nagle drzwi pałacu Gwizyuszów otworzyły się.
Starzec, zobaczywszy połyskujące halabardy i szpady, uciekł, kiedy tymczasem ta, którą, nazywał księżną, oświecona przy całej swej szatańskiej piękności łuną pożaru i jaśniejąca drogiemi kamieniami i brylantami, do połowy wychyliła się z okna i wołała, do żołnierzy, wskazując im piemontczyka:
— Ten, ten!.. naprzeciwko mnie, w czerwonym kaftanie. Ten. tak, tak, ten sam!...