Lalka (Prus)/Tom III/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lalka |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1890 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III |
Indeks stron | |
Lalka, tom III, r. 2 - 1 Lalkavol3 07 prus.ogg W minionym karnawale i w bieżącym wielkim poście, Nagranie LibriVox w wykonaniu Piotra Natera. Lalka, tom III, r. 2 - 2 Lalkavol3 08 prus.ogg W minionym karnawale i w bieżącym wielkim poście, |
W minionym karnawale i w bieżącym wielkim poście, fortuna po raz trzeci czy czwarty, znowu łaskawem okiem spojrzała na dom pana Łęckiego.
Jego salony były pełne gości, a do przedpokoju sypały się bilety wizytowe, jak śnieg. I znowu pan Tomasz znalazł się w tej szczęśliwej pozycyi, że nietylko miał kogo przyjmować, ale nawet mógł robić wybór pomiędzy odwiedzającymi.
— Pewnie już niedługo umrę — mówił nieraz do córki. — Mam jednak tę satysfakcyą, że ludzie ocenili mnie choć przed śmiercią.
Panna Izabela słuchała tego z uśmiechem. Nie chciała rozpraszać ojcowskich złudzeń, ale była pewna, że rój wizytujących, jej składa hołdy — nie ojcu.
Wszakże pan Niwiński, najwykwintniejszy aranżer, najczęściej z nią tańczył, nie z ojcem. Pan Malborg, wzór dobrych manier i wyrocznia mody, z nią rozmawiał, nie z ojcem, a pan Szastalski, przyjaciel poprzedzających, nie przez ojca, tylko przez nią czuł się nieszczęśliwym i niepocieszonym. Pan Szastalski wyraźnie jej to oświadczył, a chociaż sam nie był ani najwykwintniejszym tancerzem jak pan Niwiński, ani wyrocznią mody, jak pan Malborg, był jednak przyjacielem panów: Niwińskiego i Malborga. Mieszkał blisko nich, z nimi jadał, z nimi sprowadzał sobie angielskie lub francuskie garnitury, damy zaś dojrzałe, nie mogąc w nim dopatrzeć żadnych innych zalet, nazywały go przynajmniej — poetycznym.
Dopiero drobny fakt, jedno zdanie, zmusiły pannę Izabelę do szukania w innym kierunku tajemnicy jej tryumfów.
Podczas pewnego balu rzekła do panny Pantarkiewiczówny:
— Nigdy tak dobrze nie bawiłam się w Warszawie, jak tego roku.
— Bo jesteś zachwycająca — odpowiedziała krótko panna Pantarkiewiczówna, zasłaniając się wachlarzem, jakby chciała ukryć mimowolne ziewnięcie...
— Panny „w tym wieku“ umieją być interesujące — odezwała się na cały głos pani z de Gins’ów Upadalska, do pani z Fertalskich Wywrotnickiej.
Ruch wachlarza panny Pantarkiewiczówny i słówko pani z de Gins’ów Upadalskiej, zastanowiły pannę Izabelę. Zadużo miała rozumu, ażeby nie zoryentować się w sytuacyi, jeszcze tak jaskrawo oświetlonej.
„Cóżto za wiek? — myślała. — Dwadzieścia pięć lat jeszcze nie stanowią „tego wieku...“ Co one mówią?...“
Spojrzała na bok i zobaczyła utkwione w siebie oczy Wokulskiego, Ponieważ miała do wyboru albo przypisać swoje tryumfy „temu wiekowi,“ albo Wokulskiemu, więc... poczęła zastanawiać się nad Wokulskim.
Kto wie, czy nie był on mimowolnym twórcą uwielbień, które ją ze wszech stron otaczały?...
Zaczęła przypominać sobie.
Przedewszystkiem ojciec pana Niwińskiego, miał kapitały we współce, którą założył Wokulski, a która, (o czem było wiadomo nawet pannie Izabeli), przynosiła wielkie zyski. Następnie pan Malborg, który ukończył jakąś szkołę techniczną, (z czem się nie zdradzał), za pośrednictwem Wokulskiego, (co w najgłębszej zachował dyskrecyi), starał się o posadę przy kolei. I rzeczywiście dostał taką, która posiadała jednę wielką zaletę, że nie wymagała pracy i jednę straszną wadę, że nie dawała trzech tysięcy rubli pensyi. Pan Malborg miał nawet o to żal do Wokulskiego; lecz, ze względu na stosunki, ograniczał się na wymawianiu jego nazwiska z ironicznym półuśmiechem.
Pan Szastalski nie miał kapitałów we współce, ani posady przy kolei. Ale ponieważ dwaj jego przyjaciele, panowie Niwiński i Malborg, mieli do Wokulskiego pretensyą, więc i on miał do Wokulskiego pretensyą, którą formułował, wzdychając obok panny Izabeli i mówiąc:
— Są ludzie szczęśliwi, którzy...
O tem, jak wyglądają ci „którzy?...“, panna Izabela nigdy nie mogła się dowiedzieć. Tylko przy wyrazie „którzy,“ przychodził jej na myśl Wokulski. Wtedy zaciskała drobne pięści i mówiła do siebie:
„Despota... tyran...“
Choć Wokulski nie zdradzał najmniejszych skłonności ani do tyranii, ani do despotyzmu. Tylko przypatrywał się jej i myślał:
„Tyżeśto, czy... nie ty?...“
Czasami na widok młodszych i starszych elegantów, otaczających pannę Izabelę, której oczy błyszczały, jak brylanty, albo jako gwiazdy, po niebie jego zachwytów przelatywał obłok i rzucał mu na duszę cień nieokreślonej wątpliwości. Ale Wokulski na cienie zamykał oczy. Panna Izabela była jego życiem, szczęściem, słońcem, którego nie mogły zaćmić jakieś przelotne chmurki, może nawet zgoła urojone.
Niekiedy przychodził mu na myśl Geist, zdziczały mędrzec wśród wielkich pomysłów, który wskazywał mu inny cel, aniżeli miłość panny Łęckiej. Ale wówczas starczyło Wokulskiemu jedno spojrzenie panny Izabeli, ażeby go otrzeźwić z mrzonek.
„Co mi tam ludzkość! — mówił, wzruszając ramionami. — Za całą ludzkość i za całą przyszłość świata, za moję własną wieczność... nie oddam jednego jej pocałunku...“
I na myśl o tym pocałunku działo się z nim coś niezwykłego. Wola w nim słabła, czuł, że traci przytomność i, ażeby odzyskać ją, musiał znowu zobaczyć pannę Izabelę w towarzystwie elegantów. I dopiero wówczas, gdy słyszał jej szczery śmiech i stanowcze zdania, kiedy widział jej ogniste spojrzenia, rzucane na panów: Niwińskiego, Malborga i Szastalskiego, przez mgnienie oka zdawało mu się, że spada przed nim zasłona, poza którą widzi jakiś inny świat i jakąś inną pannę Izabelę. Wtedy, niewiadomo zkąd, zapalała się przed nim jego młodość pełna tytanicznych wysiłków. Widział swoję pracę nad wydobyciem się z nędzy, słyszał świst pocisków, które kiedyś przelatywały mu nad głową, a potem widział laboratoryum Geista, gdzie rodziły się niezmierne wypadki i, spoglądając na panów: Niwińskiego, Malborga i Szastalskiego, myślał:
„Co ja tu robię?... Zkąd ja modlę się do jednego z nimi ołtarza?...“
Chciał roześmiać się, ale znowu wpadał w moc obłędu. I znowu wydawało mu się, że takie, jak jego życie, warto złożyć u nóg takiej, jak panna Izabela, kobiety.
Bądź jak bądź, pod wpływem nieostrożnego słówka pani z de Gins’ów Upadalskiej, w pannie Izabeli poczęła wytwarzać się zmiana na korzyść Wokulskiego. Z uwagą przysłuchiwała się rozmowom panów odwiedzających jej ojca i w rezultacie spostrzegła, że, każdy z nich, ma albo kapitalik, który chce umieścić u Wokulskiego, „bodajby na piętnaście procent,“ albo kuzyna, któremu chce wyrobić posadę, albo pragnie poznać się z Wokulskim dla jakichś innych celów. Co się zaś tyczy dam, te albo również chciały kogoś protegować, albo miały córki na wydaniu i nawet nie taiły się, że pragną odbić Wokulskiego pannie Izabeli, albo, o ile nie były zbyt dojrzałemi, rade były uszczęśliwić go same.
— Oto być żoną takiego człowieka! — mówiła z Fertalskich Wywrotnicka.
— Choćby nawet i nie żoną! — odparła z uśmiechem baronowa von Ples, której mąż od pięciu lat był sparaliżowany.
„Tyran... despota...“ — powtarzała panna Izabela, czując, że lekceważony przez nią kupiec, zwraca ku sobie wiele spojrzeń, nadziei i zazdrości.
Pomimo resztek pogardy i wstrętu, jakie w niej jeszcze tlały, musiała przyznać, że ten szorstki i ponury człowiek, więcej znaczy i lepiej wygląda, aniżeli marszałek, baron Dalski, a nawet aniżeli panowie: Niwiński, Malborg i Szastalski.
Najsilniej jednak wpłynął na postanowienia jej książe.
Książe, na którego prośbę Wokulski nietylko w grudniu roku zeszłego nie chciał ofiarować pani Krzeszowskiej 10,000 rubli, ale nawet w styczniu i lutym roku bieżącego, nie dał ani grosza na protegowanych przez niego ubogich, książe na chwilę stracił serce do Wokulskiego. Wokulski zrobił księciu przykry zawód. Książe sądził i wierzył, iż ma prawo tak sądzić, że człowiek podobny Wokulskiemu, raz posiadłszy książęcą życzliwość, powinien wyrzec się nietylko swoich gustów i interesów, ale nawet majątku i osoby. Że powinien lubić to, co lubi książe, nienawidzieć tego, co nienawidzi książe, służyć tylko księcia celom i dogadzać tylko jego upodobaniom. Tymczasem ten parweniusz (aczkolwiek niewątpliwie dobry szlachcic), nietylko nie myślał być książęcym sługą, ale nawet odważył się być samodzielnym człowiekiem; nieraz sprzeczał się z księciem, a cogorsza, wręcz odmawiał jego żądaniom.
„Szorstki człowiek... interesowny... egoista!“... — myślał książe — ale coraz mocniej dziwił się zuchwalstwu dorobkiewicza.
Traf zdarzył, że pan Łęcki, nie mogąc już ukryć zabiegów Wokulskiego o pannę Izabelę, zapytał księcia o zdanie o Wokulskim i o radę.
Otóż książe, pomimo rozmaitych słabości, był z gruntu uczciwym człowiekiem. W sądzie o ludziach nie polegał na własnem upodobaniu, ale zasięgał opinii.
Poprosił więc pana Łęckiego o parę tygodni zwłoki „dla uformowania sobie zdania“, a ponieważ miał rozmaite stosunki i jakby własną policyą, podowiadywał się więc różnych rzeczy.
Najprzód tedy zauważył, że szlachta, lubo o Wokulskim odzywa się z przekąsem, jako o dorobkiewiczu i demokracie, w cichości jednak chełpi się nim.
— Znać, że nasza krew, choć przystał do kupców!
Ile razy zaś chodziło o przeciwstawienie kogoś żydowskim bankierom, najzakamienialsi szlachcice wysuwali naprzód Wokulskiego.
Kupcy, a nadewszystko fabrykanci, nienawidzili Wokulskiego; najcięższe jednak zarzuty, jakie mu stawiali, były te:
— To szlachcic... wielki pan... polityk!... Czego znowu książe w żaden sposób nie mógł mu brać za złe...
Najciekawszych jednak wiadomości dostarczyły księciu zakonnice. Był jakiś furman w Warszawie i jego brat dróżnik na kolei warszawsko-wiedeńskiej, którzy błogosławili Wokulskiego. Byli jacyś studenci, którzy głośno opowiadali, że Wokulski daje im stypendya; byli rzemieślnicy, którzy zawdzięczali mu warsztaty, byli kramarze, którym Wokulski pomógł do założenia sklepów.
Nie brakło nawet (o czem siostry mówiły z pobożną zgrozą i rumieniąc się), nie brakło nawet kobiety upadłej, którą Wokulski wydobył z nędzy, oddał do Magdalenek i ostatecznie zrobił z niej uczciwą kobietę, o ile (mówiły siostry) taka osoba może być uczciwą kobietą.
Relacye te nietylko zdziwiły, ale wprost przestraszyły księcia. I naraz Wokulski spotężniał w jego opinii. Był przecie człowiekiem, który ma swój własny program, ba! nawet prowadzi politykę na własną rękę i który ma wielkie znaczenie wśród pospólstwa...
Toteż kiedy książe w oznaczonym terminie przyszedł do pana Łęckiego, nie omieszkał jednocześnie zobaczyć się z panną Izabelą. W znaczący sposób uścisnął ją i powiedział te zagadkowe słowa:
— Szanowna kuzynko, trzymasz w ręku niezwykłego ptaka... Trzymajże go i pieść tak, ażeby wyrósł na pożytek nieszczęśliwemu krajowi...
Panna Izabela bardzo zarumieniła się; odgadła, że owym niezwykłym ptakiem jest Wokulski.
„Tyran... despota!“... — pomyślała.
Pomimoto, w stosunku Wokulskiego do panny Izabeli pierwsze lody były przełamane.
Już decydowała się wyjść za niego...
Pewnego dnia, kiedy pan Łęcki był trochę niezdrów, a panna Izabela czytała w swoim gabinecie, dano jej znać, że w salonie czeka pani Wąsowska; panna Izabela natychmiast wybiegła tam, i zastała, oprócz pani Wąsowskiej, kuzynka Ochockiego, który był bardzo zachmurzony.
Obie przyjaciółki ucałowały się z demonstracyjną czułością, ale Ochocki, który widział nie patrząc, spostrzegł, że albo jedna z nich, albo obie mają do siebie jakąś pretensyą, zresztą niewielką. „Czyby o mnie?... — pomyślał. — Nie trzeba się zbytecznie angażować“...
— A, i kuzynek jest tutaj! — rzekła panna Izabela, podając mu rękę — czegóż taki smutny?
— Powinien być wesoły — wtrąciła pani Wąsowska — gdyż przez całą drogę, od banku do was, umizgał się do mnie i to z dobrym skutkiem. Na rogu alei pozwoliłam mu odpiąć dwa guziki u rękawiczki i pocałować się w rękę.
Gdybyś wiedziała, Belu, jak on nie umie całować...
— Tak?... — zawołał Ochocki, rumieniąc się powyżej czoła. — Dobrze! Od tej pory nigdy nie pocałuję pani w rękę... Przysięgam...
— Jeszcze dziś przed wieczorem pocałujesz mnie pan w obie — odparła pani Wąsowska.
— Czy mogę złożyć uszanowanie panu Łęckiemu? — spytał uroczyście Ochocki, i nie czekając na odpowiedź panny Izabeli, wyszedł z salonu.
— Zawstydziłaś go — rzekła panna Izabela
— To niech się nie umizga, kiedy nie umie. W podobnych wypadkach niezręczność jest śmiertelnym grzechem. Czy nieprawda?
— Kiedyżeś przyjechała?
— Wczoraj rano — odpowiedziała pani Wąsowska. — Ale dwa razy musiałam być w banku, w magazynie, zrobić porządki u siebie. Tymczasem asystuje mi Ochocki, dopóki nie znajdę kogoś zabawniejszego. Jeżeli mi kogo odstąpisz... — dodała z akcentem.
— Cóż znowu za pogłoski! — rzekła, rumieniąc się panna Izabela.
— Które doszły aż do mnie na wieś... Starski opowiadał mi, nie bez zazdrości, że w tym roku, jak zawsze zresztą, byłaś królową. Podobno Szastalski zupełnie głowę stracił.
— I obaj jego równie nudni przyjaciele — wtrąciła panna Izabela z uśmiechem. — Wszyscy trzej kochali się we mnie co wieczór, każdy oświadczał mi się w takich godzinach, ażeby nie przeszkadzać innym, a później wszyscy trzej zwierzali się przed sobą ze swoich cierpień. Ci panowie wszystko robią na spółkę.
— A ty co nato?
Panna Izabela wzruszyła ramionami.
— Ty mnie pytasz? — rzekła.
— Słyszałam również — mówiła pani Wąsowska — że Wokulski oświadczył się...
Panna Izabela zaczęła bawić się kokardą swej sukni.
— No, zaraz: oświadczył się!... Oświadcza mi się, ile razy mnie widzi... Patrząc na mnie, nie patrząc, mówiąc, nie mówiąc... jak zwykle oni...
— A ty?
— Tymczasem przeprowadzam mój program.
— Wolno wiedzieć jaki?
— Owszem, nawet zależy mi, ażeby nie był tajemnicą. Najprzód, jeszcze u prezesowej... Jakże ona się ma?
— Bardzo źle — odparła pani Wąsowska. — Starski już prawie nie opuszcza jej pokoju, a rejent przyjeżdża codzień, ale zdaje się napróżno... Więc co do programu?...
— Jeszcze w Zasławku — ciągnęła panna Izabela — wspominałam o pozbyciu się tego sklepu (tu oblał ją rumieniec), który też ma być sprzedany najpóźniej w czerwcu.
— Pysznie. Cóż dalej?
— Następnie mam kłopot z tą spółką handlową. On, rozumie się, rzuciłby ją natychmiast, ale ja się zastanawiam. Przy spółce dochody wynoszą około 90 tysięcy rubli, bez niej tylko 30 tysięcy, więc pojmujesz, że można wahać się...
— Widzę, że zaczynasz znać się na cyfrach.
Panna Izabela pogardliwie rzuciła ręką.
— Ach, już chyba nigdy nie poznam się z niemi. Ale on mi to wszystko tłómaczy, trochę ojciec... i trochę ciotka.
— I mówisz z nim tak wprost?...
— No, nie... Ale ponieważ nam niewolno pytać się o wiele rzeczy, więc musimy tak prowadzić rozmowę, ażeby nam wszystko powiedziano. Czyżbyś tego nie rozumiała?
— Owszem. I cóż dalej? — badała pani Wąsowska nie bez odcienia niecierpliwości.
— Ostatni warunek dotyczył strony czysto moralnej. Dowiedziałam się, że nie ma żadnej rodziny, co jest jego największą zaletą i zastrzegłam sobie, że utrzymam wszystkie moje dotychczasowe stosunki...
— A on zgodził się bez szemrania?
Panna Izabela trochę zgóry spojrzała na przyjaciółkę.
— Wątpiłaś? — rzekła.
— Ani przez chwilę. Więc Starski, Szastalski...
— Ależ Starski, Szastalski, książe, Malborg... no, wszyscy, wszyscy, których podoba mi się wybrać dziś i na przyszłość, wszyscy muszą bywać w moim domu. Czy może być inaczej?
— Bardzo słusznie. I nie obawiasz się scen zazdrości?
Panna Izabela zaśmiała się...
— Ja i sceny!... Zazdrość i Wokulski... Cha! cha! cha!... Ależ niema na świecie człowieka, który ośmieliłby się zrobić mi scenę, a tembardziej on... Nie masz pojęcia o jego uwielbieniu, poddaniu się... A jego bezgraniczna ufność, nawet zrzeczenie się wszelkiej osobistości, doprawdy rozbrajają mnie... I kto wie, czy to jedno nie przywiąże mnie do niego.
Pani Wąsowska nieznacznie przygryzła usta.
— Będziecie bardzo szczęśliwi, a przynajmniej... ty — rzekła, pohamowawszy westchnienie — chociaż...
— Widzisz jakieś: chociaż? — spytała panna Izabela z nieudanem zdziwieniem.
— Powiem ci coś — ciągnęła pani Wąsowska tonem niezwykłego u niej spokoju. — Prezesowa bardzo lubi Wokulskiego, zdaje mi się, że go bardzo dobrze zna, choć nie wiem zkąd i często rozmawia ze mną o nim... I wiesz, co mi raz powiedziała?
— Ciekawam?... — odparła panna Izabela, coraz mocniej zdziwiona.
— Powiedziała mi: obawiam się, że Bela wcale nie rozumie Wokulskiego. Zdaje mi się, że z nim igra, a z nim igrać niemożna. I jeszcze zdaje mi się, że oceni go zapóźno...
— Tak powiedziała prezesowa? — rzekła chłodno panna Izabela.
— Tak! Zresztą powiem ci wszystko. Swoję rozmowę zakończyła słowami, które dziwnie mnie poruszyły... „Wspomnisz sobie moje słowa, Kaziu, że tak będzie, bo umierający widzą jaśniej“...
— Czy z prezesową aż tak źle?
— W każdym razie niedobrze — sucho zakończyła pani Wąsowska, czując, że rozmowa zaczyna się rwać...
Nastała chwila milczenia, którą szczęściem przerwało wejście Ochockiego. Pani Wąsowska znowu bardzo serdecznie pożegnała pannę Izabelę i rzucając na swego towarzysza ogniste spojrzenie, rzekła:
— Więc teraz jedziemy do mnie na obiad.
Ochocki zrobił wielką minę, która miała oznaczać, że nie pojedzie z panią Wąsowską. Nachmurzywszy się jednak jeszcze bardziej, wziął kapelusz i wyszedł.
Gdy wsiedli do powozu, odwrócił się bokiem do pani Wąsowskiej i spoglądając na ulicę, zaczął:
— Żeby ta Bela raz już skończyła z Wokulskim tak, albo owak...
— Zapewne wolałbyś pan: tak, ażeby zostać jednym z przyjaciół domu? Ale to się na nic nie zdało — rzekła pani Wąsowska.
— Bardzo proszę, moja pani, — odparł z oburzeniem. — To nie mój fach... Zostawiam to Starskiemu i jemu podobnym...
— Więc cóż panu zależy na tem, ażeby Bela skończyła?
— Bardzo wiele. Dałbym sobie głowę uciąć, że Wokulski zna jakąś ważną tajemnicę naukową, ale jestem pewny, że nie odkryje mi jej, dopóki sam będzie w takiej gorączce... Ach, te kobiety z ich obrzydliwą kokieteryą...
— Wasza jest mniej obrzydliwa? — spytała pani Wąsowska.
— Nam wolno.
— Wam wolno... pyszny sobie!... — oburzyła się. — I to mówi człowiek postępowy, w wieku emancypacyi!...
— Niech licho weźmie emancypacyą! — odparł Ochocki. — Piękna emancypacya. Wy chciałybyście mieć wszystkie przywileje: męskie i kobiece, a żadnych obowiązków... Drzwi im otwieraj, ustępuj im miejsca, za które zapłaciłeś, kochaj się w nich, a one...
— Bo my jesteśmy waszem szczęściem — odpowiedziała drwiąco pani Wąsowska.
— Coto za szczęście?... Sto pięć kobiet przypada na stu mężczyzn, więc czem się tu drożyć?
— Toteż pańskie wielbicielki, garderobiane, zapewne nie drożą się...
— Naturalnie! Ale najnieznośniejsze są wielkie damy i... służące z restauracyi. Coto za wymagania, jakie grymasy!...
— Zapominasz się pan — rzekła dumnie pani Wąsowska.
— No, to pocałuję w rączkę — odparł, natychmiast wykonywując swój zamiar.
— Proszę nie całować w tę rękę...
— Więc w tamtę...
— A co, nie powiedziałam, że przed wieczorem pocałujesz mnie pan w obie ręce?
— Ach, jak Boga kocham!... Nie chcę być u pani na obiedzie... tu wysiadam...
— Zatrzymaj pan powóz.
— Poco?...
— No, jeżeli chcesz tu wysiąść...
— Właśnie, że tu nie wysiądę... O ja nieszczęśliwy z takiem podłem usposobieniem!...
Wokulski przychodził do państwa Łęckich co kilka dni i najczęściej zastawał tylko pana Tomasza, który witał go z ojcowską czułością, a następnie po parę godzin rozmawiał o swoich chorobach, lub o swoich interesach, dając zlekka do zrozumienia, że uważa go już za członka rodziny.
Panny Izabeli zazwyczaj nie było wtedy w domu: była u hrabiny ciotki, u znajomych, albo w magazynach. Jeżeli zaś Wokulski trafił szczęśliwie, rozmawiali ze sobą krótko i o rzeczach obojętnych, gdyż panna Izabela nawet i wówczas albo wybierała się gdzieś, albo u siebie przyjmowała wizyty.
W parę dni po odwiedzinach pani Wąsowskiej, Wokulski zastał pannę Izabelę. Podając mu rękę, którą, jak zwykle z religijną czcią ucałował, rzekła:
— Wie pan, że z prezesową jest bardzo niedobrze...
Wokulski stropił się...
— Biedna, zacna staruszka... Gdybym był pewny, że moje przybycie nie przestraszy jej, pojechałbym... Czy aby ma opiekę?
— O tak — odparła panna Izabela. — Są tam baronowstwo Dalscy — rzekła z uśmiechem — bo Ewelinka już wyszła za barona. Jest Fela Janowska i Starski...
Twarz jej oblał lekki rumieniec i umilkła.
„Oto skutki mego nietaktu — pomyślał Wokulski. — Spostrzegła, że ten Starski wydaje mi się niesmacznym i teraz mięsza się na lada wspomnienie o nim... Jakże to podle z mojej strony!“
Chciał powiedzieć coś życzliwego o Starskim, ale uwięzły mu wyrazy. Aby więc przerwać kłopotliwe milczenie — rzekł:
— Gdzież w tym roku wybiorą się państwo na lato?
— Czy ja wiem ? Ciotka Hortensya jest trochę słaba, więc może pojedziemy do niej, do Krakowa. Ja jednak, muszę przyznać, miałabym ochotę do Szwajcaryi, gdyby to odemnie zależało.
— A od kogóż? — spytał Wokulski.
— Od ojca... Zresztą, czy ja wiem, co się jeszcze stanie? — odpowiedziała, rumieniąc się i spoglądając na Wokulskiego, w sposób jej tylko właściwy...
— Przypuściwszy, że wszystko stanie się według woli pani — rzekł — czy mnie przyjęłaby pani za towarzysza?...
— Jeżeli pan zasłuży...
Powiedziała to takim tonem, że Wokulski stracił władzę nad sobą, już nie wiadomo po raz który w tym roku.
— Czem ja mogę zasłużyć na łaskę pani? — spytał, biorąc ją za rękę. — Chyba litość... Nie, nie litość. Jest to uczucie równie przykre dla ofiarowującego, jak i dla przyjmującego. Litości nie chcę... Ale niech pani tylko pomyśli, co ja pocznę, tak długo nie widząc pani? Prawda, że i dziś widujemy się bardzo rzadko; pani nawet nie wie, jak wlecze się czas, tym, którzy czekają... Ale dopóki mieszka pani w Warszawie, mówię sobie: zobaczę ją, pojutrze... jutro... Zresztą, mogę zobaczyć każdej chwili, jeżeli nie panią, to przynajmniej ojca, Mikołaja, a choćby ten dom...
Ach, mogłaby pani spełnić uczynek miłosierny i jednem słowem zakończyć — nie wiem... moje cierpienia, czy przywidzenia... Wszak zna pani to zdanie, że najgorsza pewność jest lepsza od niepewności...
— A jeżeli pewność nie jest najgorsza?... — pytała panna Izabela, nie patrząc mu w oczy.
W przedpokoju zadzwoniono, a pochwili Mikołaj podał bilety panów Rydzewskiego i Pieczarkowskiego.
— Proś — rzekła panna Izabela.
Do salonu weszli dwaj bardzo eleganccy młodzi ludzie, z których jeden odznaczał się cienką szyją i dość wyraźną łysiną, a drugi powłóczystemi spojrzeniami i subtelnym sposobem mówienia. Weszli rzędem, jeden obok drugiego, trzymając kapelusze na tej samej wysokości. Jednakowo ukłonili się, jednakowo usiedli, jednakowo założyli nogę na nogę, poczem, pan Rydzewski zaczął pracować nad utrzymaniem swojej szyi w kierunku pionowym, a pan Pieczarkowski zaczął mówić bez wytchnienia.
Mówił o tem, że obecnie świat chrześcijański obchodzi wielki post zapomocą rautów, że przed wielkim postem był karnawał, w czasie którego bawiono się wyjątkowo dobrze i że po wielkim poście nastąpi czas najgorszy, w którym niewiadomo co robić. Następnie, zakomunikował pannie Izabeli, że podczas wielkiego postu, obok rautów, odbywają się odczyty, na których można bardzo przyjemnie czas spędzać, jeżeli siedzi się obok znajomych dam i że najwykwintniejsze przyjęcia w tym poście są u państwa Rzeżuchowskich.
— Coś zachwycającego, coś oryginalnego!... powiadam pani — mówił. — Kolacya, rozumie się, jak zwykle: ostrygi, homary, ryby, zwierzyna, ale na zakończenie, dla amatorów, wie pani co?... Kasza!...
— Prawdziwa kasza... jakaż to?...
— Tatarczana... Coś cudownego, coś bajecznego!... Każde ziarnko wygląda tak, jakby oddzielnie gotowane... Formalnie zajadamy się nią: ja, książe Kiełbik, hrabia Śledziński... Coś przechodzącego wszelkie pojęcie... Podaje się zwyczajnie, na srebrnych półmiskach...
Panna Izabela z takim zachwytem patrzyła na mówiącego, w taki sposób każdy jego wyraz podkreślała ruchem, uśmiechem, lub spojrzeniem, że Wokulskiemu zaczęło robić się ciemno w oczach. Więc wstał i, pożegnawszy towarzystwo, wybiegł na ulicę.
„Nie rozumiem tej kobiety! — pomyślał. — Kiedy ona jest sobą, z kim ona jest sobą?..."
Ale po przejściu paruset kroków na mrozie, ochłonął.
„W rezultacie — myślał — cóż w tem nadzwyczajnego? Musi żyć z ludźmi, do których nawykła; a jeżeli z nimi żyje, musi słuchać ich błazeńskiej rozmowy. Co ona zaś temu winna, że jest piękna jak bóstwo i że dla każdego jest bóstwem?... Chociaż... gust do podobnego towarzystwa... Ach, jakiż ja jestem nikczemny, zawsze i zawsze nikczemny!...“
Ile razy po wizycie u panny Izabeli, jak dokuczliwe muchy rzucały się na niego wątpliwości, biegł do pracy. Przeglądał rachunki, uczył się angielskich słówek, czytał nowe książki. A gdy i to nie pomagało, szedł do pani Stawskiej, u niej spędzał cały wieczór i dziwna rzecz, w jej towarzystwie znajdował, jeżeli nie zupełny spokój, to przynajmniej ukojenie...
Rozmawiali o rzeczach najzwyklejszych. Najczęściej ona opowiadała mu o tem, że w sklepie Milerowej interesa idą coraz lepiej, ponieważ ludzie dowiedzieli się, że sklep ten w większej części należy do pana Wokulskiego. Potem mówiła, że Helunia robi się coraz grzeczniejsza, a jeżeli jest kiedy niegrzeczną, wówczas babcia straszy ją, że powie przed panem Wokulskim i... dziecko zaraz się uspakaja. Potem jeszcze napomykała o panu Rzeckim, który bywa tu niekiedy i jest bardzo lubiany przez babcię, ponieważ opowiada jej mnóstwo szczegółów z życia pana Wokulskiego. I że babcia równie lubi pana Wirskiego, który poprostu zachwyca się panem Wokulskim.
Wokulski patrzył na nią zdziwiony. W pierwszych czasach zdawało mu się, że słucha pochlebstw i uczuł przykrość. Lecz pani Stawska opowiadała to z tak naiwną prostotą, że powoli zaczął odgadywać w niej najlepszą przyjaciółkę, która jakkolwiek przecenia go, jednak mówi bez cienia obłudy.
Spostrzegł również, że pani Stawska nigdy nie zajmuje się sobą. Kiedy skończy ze sklepem, myśli o Heluni, służy matce, troszczy się interesami służącej i mnóstwa ludzi obcych, ponajwiększej części biedaków, którzy niczem odwdzięczyć się jej nie mogli. Gdy zaś i tych kiedy zabrakło, wówczas zagląda do klatki kanarka, ażeby mu zmienić wodę, albo dosypać ziarna.
„Anielskie serce!...“ — myślał Wokulski. Pewnego zaś wieczoru rzekł do niej:
— Wie pani, co mi się zdaje, kiedy patrzę na panią?
Spojrzała na niego zalękniona.
— Zdaje mi się, że gdyby pani dotknęła człowieka ciężko poranionego, nietylko ból by go opuścił, ale chyba zagoiłyby mu się rany.
— Pan myśli, że jestem czarodziejką? — spytała bardzo zakłopotana.
— Nie, pani. Ja myślę, że tak, jak pani wyglądały kobiety święte.
— Pan Wokulski ma racyą — potwierdziła pani Misiewiczowa.
Pani Stawska zaczęła się śmiać...
— O, ja i święta!... — odparła. — Gdyby kto mógł zajrzeć w moje serce, dopiero przekonałby się, jak dalece zasługuję na potępienie... Ach, ale teraz wszystko mi jedno!... — zakończyła z desperacyą w głosie.
Pani Misiewiczowa nieznacznie przeżegnała się, Wokulski nie zwrócił nato uwagi...
Myślał o innej...
Swoich uczuć dla Wokulskiego pani Stawska nie umiałaby określić.
Z widzenia znała go od lat kilku, nawet wydawał jej się przystojnym człowiekiem, ale nic jej nie obchodził. Potem Wokulski zniknął z Warszawy, rozeszła się wieść, że pojechał do Bułgaryi, a później, że zrobił wielki majątek. Dużo mówiono o nim i pani Stawska zaczęła się nim interesować, jako przedmiotem publicznej ciekawości. Gdy zaś jeden ze znajomych powiedział o Wokulskim:
— To człowiek dyabelnie energiczny.
Pani Stawskiej podobał się frazes: „dyabelnie energiczny“ i postanowiła lepiej przypatrzyć się Wokulskiemu.
Z tą intencyą nieraz zachodziła do sklepu. Parę razy wcale nie znalazła tam Wokulskiego, raz widziała go, ale zboku, a raz zamieniła z nim parę słów i wtedy zrobił na niej szczególne wrażenie. Uderzył ją kontrast pomiędzy zdaniem: „dyabelnie energiczny“, a jego zachowaniem się: wcale nie wyglądał na dyabelnego, był raczej spokojny i smutny. I jeszcze dostrzegła jednę rzecz: oto — miał oczy wielkie i rozmarzone, takie rozmarzone...
„Piękny człowiek!“ — pomyślała.
Pewnego dnia w lecie zetknęła się z nim w bramie domu, gdzie mieszkała. Wokulski spojrzał na nią ciekawie, a ją ogarnął taki wstyd, że zarumieniła się powyżej oczu. Była zła na siebie za ten wstyd i za ten rumieniec i długi czas miała pretensyą do Wokulskiego, że tak ciekawie na nią spojrzał.
Od tej pory nie mogła ukryć zakłopotania, ile razy wymawiano przy niej to nazwisko; czuła jakiś żal, nie wiedziała jednak czy do niego, czy do siebie? Ale najprędzej do siebie, gdyż pani Stawska nigdy do nikogo nie czuła żalu. A wreszcie — cóż on temu winien, że ona jest taka zabawna, i, bez powodu, wstydzi się?...
Gdy Wokulski kupił dom, w którym mieszkała i gdy Rzecki, za jego wiedzą, zniżył im komorne, pani Stawska, (lubo jej wszyscy tłomaczyli, że bogaty właściciel nietylko może, ale nawet ma obowiązek zniżać komorne), poczuła dla Wokulskiego wdzięczność. Stopniowo wdzięczność zamieniła się w podziw, gdy począł bywać u nich Rzecki i opowiadać mnóstwo szczegółów z życia swojego Stacha.
— To nadzwyczajny człowiek! — mówiła jej nieraz pani Misiewiczowa.
Pani Stawska słuchała w milczeniu, lecz powoli doszła do przekonania, że Wokulski jest najbardziej nadzwyczajnym człowiekiem, jaki istniał na ziemi.
Po powrocie Wokulskiego z Paryża, stary subjekt częściej odwiedział panią Stawską i robił przed nią coraz poufniejsze zwierzenia. Mówił, rozumie się, pod największym sekretem, że Wokulski jest zakochany w pannie Łęckiej i że on, Rzecki, wcale tego nie pochwala.
W pani Stawskiej zaczęła budzić się niechęć do panny Łęckiej i współczucie dla Wokulskiego.
Już wówczas przyszło jej na myśl, ale tylko na chwilę, że Wokulski musi być bardzo nieszczęśliwy i że miałby wielką zasługę ten, ktoby wydobył go z sideł kokietki.
Później spadły na panią Stawską dwie duże klęski: proces o lalkę i utrata zarobków. Wokulski nietylko nie wyparł się znajomości z nią, co przecież mógł zrobić, ale jeszcze uniewinnił ją w sądzie i ofiarował jej korzystne miejsce w sklepie.
Wówczas pani Stawska wyznała przed samą sobą, że ten człowiek obchodzi ją i że jest jej równie drogim, jak Helunia i matka...
Odtąd zaczęło się dla niej dziwne życie. Ktokolwiek przyszedł do nich, mówił jej wprost, albo z ogródkami o Wokulskim. Pani Denowa, pani Kolerowa i pani Radzińska tłómaczyły jej, że Wokulski jest najlepszą partyą w Warszawie; matka napomykała, że Ludwiczek już nie żyje, a zresztą choćby żył, nie zasługuje na jej pamięć. Nareszcie Rzecki za każdą bytnością opowiadał, że jego Stach jest nieszczęśliwy, że trzeba go ocalić, a ocalić go może tylko ona.
— W jaki sposób?... —- zapytała, sama nie dobrze rozumiejąc, co mówi.
— Niech go pani pokocha, to znajdzie się sposób — odparł Rzecki.
Nie odpowiedziała nic, ale w duszy robiła sobie gorzkie wyrzuty, że nie potrafi kochać Wokulskiego, choćby chciała. Już serce jej wyschło; zresztą ona sama nie jest pewna, czy ma serce... Wprawdzie myślała wciąż o Wokulskim, podczas zajęć sklepowych, czy w domu; czekała jego odwiedzin, a gdy nie przyszedł, była rozdrażniona i smutna. Często śnił jej się, ale to przecie nie miłość; ona nie jest zdolna do miłości. Jeżeli miałaby powiedzieć prawdę, to już nawet męża przestała kochać. Zdawało jej się, że wspomnienie o nieobecnym jest jak drzewo w jesieni, z którego opadają liście całemi tumanami, i zostaje tylko czarny szkielet.
„Gdzie mnie tam do kochania! — myślała. — We mnie już namiętności wygasły“.
Rzecki tymczasem wciąż wykonywał swój chytry plan... Z początku mówił jej, że panna Łęcka zgubi Wokulskiego, potem, że tylko inna kobieta mogłaby go otrzeźwić... Potem wyznał, że Wokulski jest znacznie spokojniejszy w jej towarzystwie, a nareszcie (ale o tem wspomniał w formie domysłu), że Wokulski zaczyna ją kochać.
Pod wpływem tych zwierzeń pani Stawska szczuplała, mizerniała, nawet zaczęła się trwożyć. Opanowała ją bowiem jedna myśl: co ona odpowie, jeżeli Wokulski wyzna, że ją kocha?... Wprawdzie serce w niej już oddawna zamarło, ale czy będzie miała odwagę odepchnąć go i przyznać, że ją nic nie obchodzi? Czy mógł jej nie obchodzić człowiek taki jak on, nie dlatego, że mu coś zawdzięczała, ale że był nieszczęśliwy i że ją kochał. Która kobieta — myślała sobie — potrafi nie ulitować się nad sercem, tak głęboko zranionem, a tak cichem w swojej boleści?
Zatopiona w wewnętrznej walce, z której nie miała się nawet przed kim zwierzyć, pani Stawska nie spostrzegła zmiany w postępowaniu pani Milerowej, nie zauważyła jej uśmiechów i półsłówek.
— Jakże się miewa pan Wokulski? — pytała jej nieraz kupcowa. — O, dziś jest pani mizerniutka... Pan Wokulski nie powinien już pozwolić, ażeby pani tak pracowała...
Pewnego dnia, było to jakoś w drugiej połowie marca, pani Stawska, wróciwszy do domu, zastała matkę zapłakaną.
— Coto znaczy, mamo?... Co się stało?... — spytała.
— Nic, nic, moje dziecko... Co ci mam życie zatruwać plotkami!... Boże miłosierny, jacy ci ludzie niegodziwi.
— Pewnie mama odebrała anonim. Ja co parę dni odbieram anonimy, w których nawet nazywają mnie kochanką Wokulskiego, no i cóż?... Domyślam się, że to sprawka pani Krzeszowskiej i rzucam listy do pieca.
— Nic, nic, moje dziecko... Gdybyż to anonimy... Ale była dziś u mnie ta poczciwa Denowa z Radlińską i... Ale co ja ci mam życie zatruwać!... One mówią, (słychać to podobno w całem mieście), że ty zamiast do sklepu, chodzisz do Wokulskiego...
Pierwszy raz w życiu w pani Stawskiej obudziła się lwica; podniosła głowę, oczy jej błysnęły i odpowiedziała twardym tonem.
— A gdyby tak było, więc i cóż?...
— Bój się Boga, co mówisz?... — jęknęła matka składając ręce.
— No, ale gdyby tak było? — powtórzyła pani Stawska.
— A mąż?
— Gdzież on jest?... Zresztą, niech mnie zabije...
— A córka?... a Helunia?... — wyszeptała staruszka.
— Nie mówmy o Heluni, tylko o mnie...
— Heleno... dziecko moje... Ty przecież nie jesteś...
— Jego kochanką?... Tak, nie jestem, bo on tego jeszcze nie zażądał. Co mnie obchodzi pani Denowa, czy Radzińska, albo mąż który mnie opuścił. Już nie wiem co się ze mną dzieje... To jedno czuję, że ten człowiek zabrał mi duszę.
— Bądźże przynajmniej rozsądna... Zresztą...
— Jestem nią, dopóki być mogę... Ale ja nie dbam o taki świat, który dwoje ludzi skazuje na tortury zato tylko, że się kochają... Nienawidzieć się wolno — dodała z gorzkim uśmiechem — kraść, zabijać... wszystko, wszystko wolno, tylko nie wolno kochać... Ach, moja mamo, jeżeli ja nie mam racyi, więc dlaczegóż Jezus Chrystus nie mówił ludziom: bądźcie rozsądni tylko — kochajcie się?
Pani Misiewiczowa umilkła, przerażona wybuchem, którego nigdy nie oczekiwała. Zdawało się, że niebo spada jej na głowę, kiedy z ust tej gołębicy bryzgnęły zdania, jakich dotychczas nie słyszała, nie czytała, jakiej jej samej nie przeszły przez myśl, nawet kiedy była w tyfusie...
Na drugi dzień był u niej Rzecki; przyszedł z miną zakłopotaną, a gdy mu wszystko opowiedziała, wyszedł złamany.
Bo właśnie dziś w południe zdarzył mu się taki wypadek,
Do sklepu, do Szlangbauma, przyszedł kto?... Maruszewicz i rozmawiał z nim blisko godzinę. Inni subjekci, od czasu gdy dowiedzieli się, że Szlangbaum kupuje sklep, natychmiast wobec niego spokornieli. Ale pan Ignacy zhardział i po odejściu Maruszewicza, zaraz zapytał.
— Cóż pan masz za interesa z tym łotrem, panie Henryku?
Ale i Szlangbaum już zhardział, więc odpowiedział panu Rzeckiemu, wysunąwszy pierwiej dolną wargę.
— Maruszewicz chce dla barona pożyczyć pieniędzy, a dla siebie chciałby jakiejś posady, bo już gadają na mieście, że Wokulski odstępuje mi swoję spółkę. Zato obiecuje mi, że baron będzie odwiedzał mój dom z baronową...
— I pan przyjmiesz taką jędzę? — spytał Rzecki.
— Dlaczegóżby nie?... Baron będzie dla mnie, a baronowa dla mojej żony. W duszy jestem demokratą, ale co pocznę, kiedy wobec głupich ludzi, salon lepiej wygląda z baronami i hrabiami, aniżeli bez nich. Wiele robi się dla stosunków, panie Rzecki.
— Winszuję.
— Ale, ale... — dodał Szlangbaum. — Mówił mi jeszcze Maruszewicz, iż po mieście kursuje, że Stasiek wziął na utrzymanie tę... tę Stawską... Czy to prawda, panie Rzecki?...
Stary subjekt plunął mu pod nogi i wrócił do swego biurka.
Nad wieczorem zaszedł do pani Misiewiczowej, ażeby się z nią naradzić i tu dowiedzał się z ust matki, że pani Stawska dlatego tylko nie jest kochanką Wokulskiego, ponieważ on tego nie żądał...
Opuścił panią Misiewiczową strapiony.
„Niechby sobie była jego kochanką — mówił w duchu. — O jej!... ile to dam bardzo renomowanych są kochankami jeszcze jak lichych facetów... Ale to gorsze, że Wokulski wcale o niej nie myśli. Tu jest awantura?... Ha, trzeba coś poradzić“.
Ale, że sam już nie znajdował rady, więc poszedł do doktora Szumana.