Lekarz jako pacjent

<<< Dane tekstu >>>
Autor Adolf Klęsk
Tytuł Lekarz jako pacjent
Podtytuł Z pamiętnika lekarza
Pochodzenie Zwierzenia histeryczki
Wydawca Księgarnia J. Czerneckiego
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia J. Czerneckiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LEKARZ JAKO PACJENT
(Z PAMIĘTNIKA LEKARZA)


Cieszyłem się już wtenczas rozległą praktyką. Pewnego dnia wezwano mnie do chorego. Mieszkał opodal, udałem się też tam zaraz, mimo, że już było po drugiej, a o trzeciej miałem godziny ordynacyjne. W skromnie urządzonem mieszkaniu, znalazłem przy stole bladego, szczupłego mężczyznę. Liczył on lat 46, z zawodu był urzędnikiem podatkowym. Zdaje się, życie nie przeszło mu dotąd po różach, świadczył o tem wygląd mieszkania, ubranie i nakrycie leżące na stole. Już sam bardzo mizerny wygląd chorego zwrócił moją uwagę, a po rozpytaniu się i badaniu doszedłem na pewno do przekonania, że cierpi biedak na raka żołądka i to niestety już w stadjum nie nadającym się do operacji. Przez cały czas badania, chory zachowywał spokój, a jedynie w oczach czytałem to trwożne pytanie, łączące w sobie błaganie i niepokój, jakie spotykamy w oczach ciężko chorych. Ukończyłem badanie i w głowie mojej przesunęła się myśl, która tak często prześladuje lekarza, mianowicie: co biedakowi powiedzieć? Czyż ja mam prawo człowiekowi, nie spodziewającemu się tego, wygłosić wyrok śmierci? Rodziny bliższej nawet nie miał żadnej, o posłaniu go do szpitala nie było mowy, bo chory chciał się leczyć w domu. Ileż to już razy byłem w podobnem położeniu! Widząc moje wahanie, chory odezwał się: czuję dokładnie doktorze, że wahasz się powiedzieć mi prawdę, proszę usunąć te skrupuły, ojciec mój umarł na raka wśród podobnych objawów i ja też go mam, tak sądzę, pan wie lepiej, proszę więc wyznać mi to otwarcie.
Zaskoczony tem wyznaniem, uczułem pewną ulgę i wtedy wrócił mi zaraz trzeźwy umysł i rzekłem: Tak, cierpienie pańskie jest ciężkie, nie ośmielam się odrazu rozpoznać raka, na to trzeba szczegółowego badania i prób żołądkowych, ale raka wykluczyć nie mogę. Chory przyjął to spokojnie i zapytał: więc cóż robić dalej, słyszałem, że rak jest nieuleczalny, może operacja? I znowu stanąłem bezsilny! Mam więc i tę ostatnią deskę ratunku wytrącić mu z rąk? I znowu przemówił przezemnie lekarz. Najpierw trzeba być pewnym rozpoznania proszę pana, a potem do operacji musi pan mieć siły, trzeba do tego pewnych przygotowań, odżywienia... Jakże odżywienia, kiedy ja nic jeść nie mogę? To odżywiać się będziemy w inny sposób, wszystko to panu wytłomaczę. Teraz proszę brać lekarstwa, które zapiszę, jeść, o ile pan może potrawy, które panu tu na kartce wyznaczę i być dobrej myśli. Spisałem wszystko i wyszedłem, obiecując przybyć znowu za kilka dni. Wróciłem do domu pogrążony w myślach. Jakie wdzięczne jest zadanie lekarza, gdy może chorego wyleczyć! Zapomina on przytem o wszystkiem, nieraz i o tem, że ten chory przyszedłszy do zdrowia, nieraz wcale nie poczuje się do wdzięczności, nieraz skrzywdzi lekarza!... Tu własne zadowolenie i duma nagradza nieraz więcej, jak wszystko inne! A z drugiej strony, jakże smutnem jest nasze powołanie, gdy mamy leczyć chorego nieuleczalnego! Całe nasze zadanie wtedy, to jest łudzenie tego chorego, wyciąganie nieraz z groźnych objawów wniosków jak najpomyślniejszych, wyrażenie mową wprost przeciwnych słów, jak obecne nasze myśli! Łagodzić cierpienia takiego chorego, to też obowiązek. Ale nieraz to łagodzenie jest zarazem i straszną męką. Chwilowa euforja wyradza zaraz nadzieję i pragnienie życia. Nawet chory, wiedzący dokładnie, co go czeka, łudzi się wtedy, a gdy choroba ta minie, pogrąża się jeszcze więcej w rozpacz. I znowu przychodzi chwila ulgi, znowu te płonne myśli i znowu zwątpienie! Na szczęście z tych ciągłych kontrastów światła i cieni wyradza się w końcu apatja zupełna. Niestety, nie u wszystkich.


W domu zastałem już kilka osób. Badałem ich już bez tej ciekawości i zapału, z jakim to zwykle czynię, ale zimno i machinalnie. Zjawiła się dama cierpiąca na histerję. Czuła się ciężko chorą, wynajdywała u siebie różne groźne symptomy, a przecież ja w organizmie jej, prócz chorych nerwów, nic nie znalazłem. I zaraz porównałem w myśli ich oboje! Tamtego, który wie, że ma raka i znosi to ze spokojem godnym bohatera i tę zdrową kobietę, która jest też pewną, że ciężko choruje. Oczekuje ona śmierci na pewno i nawet bardzo tem się niepokoi. Czemuż to życie takie dziwne! Temu, co ma umrzeć, daje hart duszy, a tego, co żyć będzie długo, prześladuje myślą śmierci! Znałem pewną histeryczkę, która latami całemi ciężko chorowała. W końcu zjawiła się w niej rzeczywiście poważna choroba piersiowa i wtedy zaczęła pragnąć dopiero życia z całej duszy, wtedy... gdy było już za późno! Ileż to razy w młodym wieku marzymy o śmierci, o odebraniu sobie życia, o wrażeniu, jakie zrobi to na otoczeniu, a zaraz potem, gdy cierpienie powali nas na łoże, pragniemy znowu życia i wierzyć nie chcemy, by młodość naszą przeciąć miał pas czarnej śmierci!


Choroba pacjenta mojego postępowała szybko, to też mizerniał, tracił na wadze i coraz mniej pobierał pokarmów. A jednak hart duszy ani na chwilę nie ustępował. Raz powiedział mi:
Doktorze, cóż z tego, że czeka mnie śmierć, to każdego spotka, ja nie robię sobie z tego wiele. Co innego, gdy n. p. kogoś skażą na śmierć w sile życia, czasem nawet nie słusznie, to musi być straszne. Tutaj człowiek ginie, choć mógłby żyć w zdrowiu, ale ja... nie mam dla kogo żyć na świecie, mam raka, ten mnie zjada, więc i lepiej niech się to wcześniej skończy. Twierdzą niektórzy, że to straszne mieć samowiedzę nieuleczalnej choroby stale postępującej. Ja tego o sobie nie powiem. Owszem, gorzej jest n. p. cierpieć na serce. Tu człowiek chwilami zapomina, że jest chory, cieszy się, że żyć będzie, aż nagle zjawia się napad straszny, połączony ze zgrozą śmierci i człowiek zaraz przypomina sobie, że życie jego wisi na włosku. Żadnych wrażeń, żadnych wzruszeń, żyć trzeba, jak w słoiku! O co mi tylko chodzi, to o to, bym przy końcu nie cierpiał zanadto, nie dlatego, żebym się obawiał bólu, ale że wtedy mógłbym stracić odwagę i poddać się rozpaczy. Ja pocieszałem go jak mogłem. Na szczęście dotąd nie cierpiał jeszcze bardzo.


Było to może w dwa miesiące od czasu, kiedy zacząłem „leczyć“ tego chorego. Zaproszono mnie na imieniny. Bawiłem się tam wcale dobrze, przy kolacji jadłem i piłem bardzo dużo, aż nagle może koło godziny 12 poczułem dziwne wrażenie i osłabienie. Pożegnałem się i wróciłem do domu. Tutaj dopiero wystąpiły silne boleści. Z początku sądziłem, że to pewnie z przeładowania żołądka, aż nagle z wymiotami ukazała się krew! Ponieważ przedtem nie byłem nigdy słaby na żołądek, zdziwiło mnie to bardzo i prawie przez całą noc nie zmrużyłem oka. Na drugi dzień stan mój się polepszył i dopiero coś w pięć dni zjawiły się znowu bóle. Teraz zacząłem już o chorobie mej myśleć na serjo i przypuszczałem, że mam wrzód żołądka. Stan mój pogarszał się stale, chudłem i traciłem stale apetyt. I wtedy zaczęły mi przed oczyma przesuwać się różne obrazy i myśli. Wmawiałem w siebie, że jestem typowym hipochondrykiem, że z drobnostki robię ciężką chorobę, dalej znów przerażałem się myślą, że może jestem rzeczywiście ciężko chory. Nagle przypomniałem sobie, że i w naszej rodzinie rak jest dziedziczny i że może i ja... Nie, to niemożebne. A jednak przekonać się trzeba. Nie ma może gorszego pacjenta jak lekarz. Ten, jak słusznie mówi Daudet, choruje podwójnie, bo na daną chorobę i na świadomość dokładną o jej istocie.
Postanowiłem bezwarunkowo zasięgnąć porady u jednego ze znanych ze swej sławy kolegów. Udałem się też zaraz na drugi dzień do niego. Długo przedtem myślałem, jak mu wszystko opowiem, bo i to nie łatwą jest dla chorego lekarza rzeczą.
Laik, o ile nie jest przytem nerwowo chory, opowiada o swych cierpieniach zupełnie objektywnie, ewentualnie doda tu i ówdzie swoje osobiste zapatrywanie, które lekarza wcale z tropu nie zbiją i zaraz je odgadnie. A lekarz? Ten opowiada wszystko fachowo i żadnego szczegółu nie poda prawdziwie, bo na każdym wyciśnie swoje fachowe mniemanie. Jedne szczegóły poda za nadto jaskrawie, inne zanadto ciemno, przy badaniu ciągle się wtrąca, robi uwagi i krytykuje wywód kolegi, chcąc naturalnie dla siebie najlepiej. Widziałem już nieraz lekarzy operowanych i widziałem, że cierpią oni ogromnie. Jeżeli n. p. powie się choremu: niech pan uważa i leży spokojnie, bo mogą wystąpić tu a tu bóle, to już ta sama myśl jest dla chorego cierpieniem. A cóż tu mówić dopiero o lekarzu, który wie dokładnie o wszystkich powikłaniach w każdej chorobie. Ta świadomość jest gorsza nieraz od głównego cierpienia. Postanowiłem jednak być przez czas badania „nie lekarzem“, mówić to, co czuję, przy badaniu na nic nie zwracać uwagi. Kolegę X. zastałem w domu czytającego jakąś ciekawą medyczną pracę. Na moje spotkanie wyszedł wesoło z cygarem w ustach i zaraz zaczął rozmawiać o nowych prądach w nauce, potem o polityce, sądząc, że przyszedłem go odwiedzić, bo skądże mógł przypuszczać, że „lekarz może być także chory“. Aż nakoniec zwróciłem mu uwagę, że przyszedłem się go poradzić.
Czy kolega chory, cha, cha! dobre, a na cóż, jeżeli wolno spytać?
Właśnie przyszedłem się was o to spytać, cierpię na żołądek.
Zaczęliśmy wywiady i tu przekonałem się, że mimo mych najlepszych chęci, nie mogę mówić tak, jak czuję, a to dlatego, bo on pytał się mnie nie jak innych chorych i nie zadawał sobie trudu odgadywać z mych słów symptomów, lecz zadawał pytania fachowo, żądając odemnie gotowych rozpoznań.
Tak było i z badaniem. Miałem wrażenie, że odbywamy konsyljum nad kimś innym. Wiedziałem z góry, co od niego usłyszę — powie: nie chcę kolego żartować wcale z waszej choroby, będziemy obserwowali. Tak się też stało! Usłyszawszy jeszcze kilka pocieszających słów, wyszedłem. I wtedy dokładnie dopiero zdałem sobie sprawę, jak niesłusznie mówi publiczność, że lekarze nie mają nieraz serca.
Właśnie ja chciałem, żeby kolega mój nie miał „tego serca“ lecz żeby badał mnie spokojnie, z zimną krwią, nie kierując się żadnymi względami. Jakże n. p. można sobie wyobrazić, by ojciec leczył własnego syna poważnie chorego, mąż żonę i t. p. To po prostu niemożebne, bo obowiązki lekarza często sprzeciwiać się muszą obowiązkom tak zwanym sercowym. Lekarz n. p. wie, że w danej chwili to a to może choremu zaszkodzić i dlatego wydaje zakaz, a członek rodziny w podobnych wypadkach nie ma „serca“ odmówić czegoś choremu i nieraz daje coś, co za chwilę temu choremu zaszkodzi. Ileż to razy matki w ten sposób gubią własne dzieci.
Miałem teraz przynajmniej pewność, że jestem poważnie chory. Leczyć się tutaj wśród znajomych nie chciałem, postanowiłem tedy wyjechać do Wiednia i tam poddać się kuracji czy operacji, nie zdradzając swego incognito, jako zwykły pacjent.
Trzeba się było jednak przedtem pożegnać z chorymi i oddać ich innemu koledze. Jako powód podałem rozstrój nerwowy, podobnie i mojemu choremu, a raczej współtowarzyszowi niedoli, chciałem to oświadczyć, ale on, skoro tylko wszedłem, zauważył:
Co doktór taki zmieniony i mizerny, czyż nie daj Boże, nie choruje sam?
Ta troskliwość tak mnie wzruszyła, że ze łzami w oczach uścisnąłem mu dłoń i rzekłem:
Tak drogi Panie i proszę się pocieszyć, że choruję zdaje się tak samo, jak Pan na żołądek, może i... na raka także!
Ale co Pan mówi, skąd rak u Pana...
Stąd co i u Pana. Takie same prawa ma on do nas obu. Daruje więc Pan, że wobec tego „leczyć“ Pana nie będę dalej, bo po pierwsze jadę sam na kurację, a po drugie śmieszne by to było, by niemy uczył mówić niemego! Dawniej podziwiałem Pana jako lekarz, teraz dodaję do tego jeszcze zachwyt jako człowiek, czujący to samo co Pan, a nie mający tyle hartu duszy! Choć jest pewna różnica między nami; Pan wie tylko to, że śmierć go czeka, a ja znam znowu te wszystkie uciążliwe drogi, które do niej prowadzą i to mnie męczy ogromnie.
Dłużej nie mogłem pozostać, pożegnaliśmy się więc, mówiąc sobie „do widzenia“, ale gdzie?


Jeżeli łudziłem się, że będzie lepiej, gdy poddam się kuracji lekarzy „incognito“, to wkrótce nadzieje te w Wiedniu pierzchły zupełnie. Zaraz przekonałem się, że to jeszcze gorzej! Lekarze traktowali mnie wprawdzie bardzo sumiennie i skrupulatnie, robili swoje fachowe uwagi, które chwytałem chciwie, ale do mnie zwracali się z banalnemi określeniami, które dla mnie jako dla lekarza były po prostu męczarnią. Powiedziano mi, że mam zdaje się mały guz w żołądku, który należy operować. Na zapytanie moje, czy to może rak, odpowiedziano: rak zdaje się nie, ale guz, który może być lub zostać złośliwym. Wobec tego przyszedłem do przekonania, że bezwarunkowo cierpię na raka. Incognito nie zdradzałem, bo teraz wszystko było mi już obojętnem. Umieszczono mnie w sanatorjum i jak dowiedziałem się z ust dozorcy, lekarze uważali mnie za człowieka, który zapewne wskutek cierpienia obeznał się wcale dobrze z literaturą medyczną. Po wstępnych badaniach naznaczono dzień operacji. Wiedziałem dobrze, co mnie czeka, ale myśl o tamtym chorym i niejako złośliwa nadzieja, że ja będę jeszcze zdrowym, podniecała moją energję. Cieszyło mnie też to, że lekarze nie będą się wobec mnie krępowali, lecz może usłyszę czasem przypadkowo coś z prawdy.
Nadszedł w końcu dzień operacji. Noc poprzedzającą przespałem znakomicie, bo podano mi jakiś środek nasenny. Zawieziono mnie do sali operacyjnej i tu zdawało mi się, że jestem znowu medykiem i czekam w naprężeniu na „lekcję“. Miałem być chloroformowany. Serce mam zdrowe, więc byłem choć o to spokojny, choć przychodziły chwile, że znów pocieszałem się, że może się wcale nie obudzę. Przystąpił lekarz i powiedziawszy mi kilka życzliwych słów, polecił liczyć od 1 w górę. Nieraz z ciekawości pytałem się chorych, którzy byli usypiani, jakie przytem odnosili wrażenia. Jedni odpowiadali, że czuli, jak ściany się rozstępują, inni, że lecą w przepaść, inni widzieli ciągle mgłę przed oczami. Ja doznawałem znów innego uczucia. Z początku zwracałem pilną uwagę na otoczenie. Czułem, że się często mylę w liczeniu i lekarz zwraca mi na to uwagę. Tu i ówdzie usłyszałem jakieś słowo, jak Seife, Bürste, ktoś zaśmiał się, zakaszlał, potem miałem wrażenie, że operacja się już zaczyna, jęknąłem boleśnie, lekarz zdjął mi na chwilę maskę z twarzy i wtedy otworzyłem oczy, lecz widziałem tylko biały sufit, dziwnie wysoki, jak gdyby podnoszący się w górę. Maskę nałożono mi znowu, a lekarz monotonnym głosem zachęcał mnie dalej liczyć ein und dreissig...


Obudziłem się w moim pokoju. Czułem się słaby jak małe dziecko, a otwieranie oczu sprawiało mi już ból. Koło łóżka stał ktoś i trzymał mnie za puls. Uczułem, że jestem silnie skrępowany opatrunkiem, w ustach miałem ogromną suchość. Zapewne musiałem spać długo i budzić się z przerwami, aż w końcu, gdy już jako tako przyszedłem do siebie, zauważyłem, że jest wieczór i lampa przyćmiona rzuca łagodne światło na pokój.
Lekarz zapytał mnie troskliwie: Jakże się Pan czuje, czy może co potrzeba?
Dziękuję, rzekłem, i zaraz pierwsza moja myśl była zapytać się jaką operację wykonano i co znaleziono. Wstrzymałem się jednak, bo nawet nie miałem sił mówić.
Noc przepędziłem drzemiąc. Na drugi dzień czułem się już silniejszy i zacząłem się więcej otoczeniem i pokojem interesować. Ucieszyło mnie to, że nie mam gorączki, ani żadnych większych bólów, że mogłem rękę podnieść do góry i głową obracać. Kazałem sobie podać moją tablicę, myśląc, że tam znajdę rozpoznanie i operację, tymczasem prócz nazwiska i daty, nic nie było napisane! To upewniło mnie, że cierpię a raczej... cierpiałem... na raka. Lekarz odwiedzający mnie zachowywał się jakoś dziwnie, a raz, gdy już trochę przyszedłem do siebie, zapytał:
Czy Pan nie chodził może kiedy na medycynę? Zrozumiałem, że w czasie usypiania musiałem mówić o sobie i albo ktoś rozumiał po polsku, lub też mówiłem technicznemi wyrazami. Przecząco skręciłem głową. Nie długo jednak cieszyłem się moim incognito. Lekarze napisali zaraz list do mego miasta do jednego ze szpitali, skąd nadeszły o mnie zupełnie pewne informacje. Zaraz też zmienił się stosunek. Byli dla mnie więcej oddani, zawsze któryś siedział i rozmawiał ze mną, ale nie usłyszałem już nic z tego, co tak gorąco pochwytać chciałem! Operator powiedział mi wprawdzie, że znalazł guz wielkości orzecha i że takowy udało się zupełnie usunąć, że guz ten badany jest mikroskopowo, poza tem jednak nie chciał mnie nic objaśniać, twierdząc, że wszystko jest dobrze. Gdy już trochę przyszedłem do siebie, zaczęły mnie trapić zaraz moje „lekarskie myśli“, jak się tam goi rana, czy szew który nie puścił, czy nie mam zapalenia płuc, czy nie było już przerzutów i t. p.
Wiedziałem, że od lekarzy nic się nie dowiem. Tak przeszedł jeden tydzień, potem wyjęto szwy, zacząłem się odżywiać przez usta, powoli siadać, wstawać i... wyzdrowiałem. Co do natury guza to powiedziano mi, że stał on na pograniczu raka czyli po prostu grzecznie mówiąc... był rakiem chyba!
Jeżeli laik stanie na nogach po tak ciężkim zabiegu, to zapewne wtedy owłada nim uczucie radości, jakgdyby odrodził się na nowo na świat. Ja tego uczucia nie miałem ani na chwilę. Ciągle myślałem tylko o tem, że obecnie jestem w stanie podobnym „jak chory na serce“ podług wyrażenia mego pacjenta. Niby to zdrowy, a jednak kto wie, co tam się dzieje w środku! Czułem, że może przesadzam, że wmawiam w siebie wszystko, a jednak spokoju już nie miałem. Pożegnałem serdecznie kolegów i wróciłem do domu. — Tutaj witali się wszyscy ze mną, jakbym wrócił z tamtego świata. Koledzy dopytywali się o szczegóły operacji, rozpoznanie, wrażenia, mój sen, o zdrowie, a u wielu widziałem nawet pewny do mnie szacunek, jak gdyby mówili: teraz skoro przecierpiałeś tyle sam, zrozumiesz chyba cierpienia u innych. Przypomniało mi się zaraz, jak nieraz chorzy mówili do mnie: pan doktor nie przechodził nigdy tego, to i nie może zrozumieć, co to jest choroba i ból! A jednak nie sądzę, żeby przebycie choroby mogło lekarza coś więcej o niej oświecić. Najwyżej zebrać on może tylko podmiotowe doświadczenie objawów choć, i to na nic się mu nie zda, bo nawet ta sama choroba przebiega nie jednakowo i każdy odczuwa wszystko inaczej.
Dentysta wyrywający zęba nie będzie i tak wśród operacji cały czas miał na myśli, jak to było kiedy i jemu zęba wyrywali, bo wtedy z pewnością pacjent nie byłby z tego zadowolony! Owszem lekarz chory lub myślący ciągle o swej chorobie, nie może być już lekarzem, owszem musi zapominać o swych cierpieniach. Pacjenci wyrażają nieraz życzenie, żeby i lekarz cierpiał tak, jak oni, lecz pewnie, gdyby się tak stało, poszliby zaraz do innego, nie chcąc się leczyć u takiego, który sam sobie nic pomóc nie może! Natomiast bardzo działa na ludzi fakt, gdy lekarz wyleczy się z ciężkiej choroby i stosuje u chorych potem ten sam sposób leczenia. Temu zawdzięczają między innemi sławę partacze, którzy rzekomo wyleczyć się mieli sami z nieuleczalnej choroby.
Zapewne też z tego powodu stałem się nagle, specjalistą chorób żołądkowych i chorzy ciągle mówili mi: „udaję się do pana doktora z całem zaufaniem, bo skoro pan sam przyszedł do siebie po tak ciężkiej chorobie, to i mnie pewnie pomoże. Raz przypominam sobie przyszedł do mnie po poradę pewien obywatel ziemski. Wyglądał znakomicie, a jednak po zbadaniu miałem podejrzenie, że cierpi na raka. — Zaproponowałem mu, żeby się dał operować, zaczął na to się śmiać i w końcu skwaszony odszedł dodając, że Karlsbad go tylko wyleczy. Później dowiedziałem się od kolegów, że sam błagał ich o operację, ale już było za późno! Widać więc, że i w podobnych wypadkach nie braknie niewiernych Tomaszów.
Zacząłem odbywać już spacery, bo dotąd przyjmowałem tylko chorych u siebie. Pierwszą moją myślą było udać się do mojego starego pacjenta. Zastałem go już w łóżku, bo nie miał sił do chodzenia. Zobaczywszy mnie, uśmiechnął się przyjaźnie i wtedy poznałem, jak piękną ma duszę. Nawet cienia zazdrości lub niechęci do mnie w oczach ani w twarzy jego nie wyczytałem. Prosił mnie, bym wszystko mu opowiedział, a potem zadawał mi tylko krótkie pytania:
Czy operacja jest bolesną?
Nie, bo przytem usypiają.
Czy poczuł pan zaraz ulgę?
Tak poczułem, choć prawdę powiedziawszy nie miałem wtedy wielkich dolegliwości, bo były to dopiero początki choroby i dlatego zapewne wynik jak dotąd jest dobry.
Niechętnie teraz, mówiąc o sobie, używałem wyrazu: rak, on to też zaraz odczuł i omijał go dyskretnie.
A jakże się pan czuje? zapytałem.
Coraz gorzej! Już i pić nic nie mogę, ciągle mi wszystko staje w gardle i jedzenie tylko męczy. Dziwię się, dlaczego choroba tak powoli kroczy, a może mój organizm taki odporny? A czy pan zupełnie teraz zadowolony? — zapytał nagle.
Tak, mam zadowolenie, ale tylko takie, jakie może dać chwila obecna, natomiast przyszłość przedstawia mi się tak samo chmurno i ponuro, jak dawniej, bo boję się recydywy lub przerzutów.
Wie pan co — rzekł — nawet teraz nie mieniałbym się z panem, ja żyję i wiem, że mnie śmierć czeka, a pan żyje i nic nie wie i przez to ani ochoty do życia, ani przygotowania i odwagi do śmierci pan niema. Ale co ja panu mówię, wszystko będzie dobrze skoro tak gładko poszło. Zresztą iluż to ludzi jest w gorszym od pana położeniu... Ale nie wiedzą o tem — rzekłem. Po kładce przejdzie się, nie wiedząc o przejściu, zupełnie dobrze, ale kto w nią ciągle patrzy, dostaje zawrotu głowy i tem łatwiej w głąb stoczyć się może, a ja o tej przepaści wiem aż za dobrze.
Umilkliśmy obydwaj. — Ja czułem, że obecność moja sprawiać mu musi pewną przykrość, on spostrzegł znów, że naprowadza ciągle myśl moją na chorobę. Dlatego rozmowa nie kleiła się dalej i wstałem, by go pożegnać. Gdy mi podawał rękę swą chudą i drżącą, rzekł: żyj pan jeszcze bardzo długo, wróciłeś jak bohater z wojny, takich ludzi na świecie brak ogromnie. Wyszedłem, obiecawszy odwiedzić go za pewien czas. Tylko nie dłużej jak za miesiąc! — zawołał jeszcze do mnie, gdy wychodziłem — bo potem mnie już nie będzie. Wizyta ta sprawiła na mnie przykre wrażenie. Wieluż jest przecież innych chorych jemu podobnych, ale nie sprawiają na mnie wrażenia, może właśnie dlatego, że rwą się do życia i nie wierzą w zły obrót sprawy. A on... zawsze spokojny, na wszystko przygotowany... usposabia mnie teraz grobowo. Ach jakimż jestem egoistą, jak pragnę gorączkowo żyć... żyć i jeszcze raz żyć!


Wezwano mnie raz wieczorem do państwa Werskich. Znałem się z niemi dawniej z daleka i zamienialiśmy tylko ukłony. Matka cierpiała od dawna na kamienie żółciowe, syn służył w wojsku, córka była na pensji, ojciec siedział ciągle w biurze, nie prowadzili więc domu i nie uczęszczali nigdzie. Teraz córka wróciła, ojciec na emeryturze a syn ma już posadę. Pani Werska znowu dostała kolki. Po uspokojeniu bólów, przesiedziałem u nich chwilę i wtedy poznałem się bliżej z panną Heleną. Zrobiła odrazu na mnie ogromne wrażenie. Mimo, że przez „moje historje“ stałem się dla każdego interesującym osobnikiem, nie pytała mnie dyskretnie o nic, chyba, że w rozmowie się tak złożyło. Siedziałem dość długo i przez kilka dni przychodziłem codziennie. Coś ciągło mnie coraz więcej do panny Heleny i czułem w mej samotności obecnie ciągle brak jej oczu, głosu i serdecznej rozmowy... Matce polepszyło się znacznie i właściwie nie byłem już potrzebny, ale p. Werska poprosiła mnie, bym ich odwiedzał, już teraz jako gość. Było to dla mnie szczęściem ogromnem. Co czwartek urządzali herbatkę i ja zjawiałem się zawsze punktualnie. Cieszyło mnie to niewymownie, że p. Helena witała mnie zawsze serdecznie, zręcznie pytała o zdrowie i prawie widocznie wyróżniała. Rozmawiając z nią, czułem się jakiś silniejszy, lepszy i świat przedstawiał mi się wtedy zupełnie w innych kolorach.
Raz zostałem u P. Werskich dłużej. Siedzieliśmy na balkonie sami we dwoje. Rozkoszny wieczór wprawiał mnie w jakiś zachwyt, łagodne światło księżyca usposabiało do marzeń, woń bzów i jaśminów działała kojąco na moje biedne, słabe i stargane nerwy. Rozmowy nasze były zawsze poważne, a i teraz rozmawialiśmy o postępach nauki i korzyściach stąd dla świata wynikłych.
Wie pan, panie doktorze, rzekła Helena, gdy pomyślę, że mogło pana nie być już teraz na świecie, to dreszcz mnie przechodzi. Pan taki zacny, pan taki potrzebny dla wszystkich! Popatrzała przytem na mnie serdecznie, a twarz jej osrebrzona promieniami księżyca wydała mi się obliczem anioła. Chwyciłem ją za rękę i gorąco pocałowałem. Drżałem na całem ciele. Ona przeczuła, czy spostrzegła mój stan i rzekła:
Proszę iść do domu, pan dziś osłabiony, trzeba odpocząć i nie męczyć się, nie wolno, ja nie pozwalam! Ucałowałem jej jeszcze rączkę i wyszedłem posłuszny jak dziecko.
Wróciłem do domu oszołomiony. Organizm mój nie był jeszcze na tyle silny, by przenieść spokojnie takie wzruszenia. Upadłem ciężko na fotel w gabinecie i zacząłem rozmyślać. Więc to u mnie miłość! Ja nędzny robak ośmielam się kochać. Kochać wolno, lecz żenić się nie... Żenić? Skazać kobietę na życie z człowiekiem, który lada chwila umrzeć może w męczarniach... a czyż mi wolno wydać na świat potomstwo noszące w sobie skłonność do raka, wszak rak przecież jest dziedzicznym! Nie, nie, nie można! Trzeba jej to wszystko wytłomaczyć. Tu znów zacząłem się pocieszać. Skądże wiem na pewno, że miałem raka? Wszak żaden z lekarzy nie powiedział mi tego? Dr. X. w Wiedniu twierdził, że guz ten stał tylko na pograniczu złośliwości. Przecież minęło już parę miesięcy od tego czasu i czuję się zdrowy zupełnie. Ileż to razy zdarzało mi się badać młodych ludzi chcących się żenić! A przecież odradzałem im, bo ta cierpiała na serce, owa na nerki, ten miał chorobę cukrową, inny kiłę, a czy mnie słuchali? Z pewnością nie, ale to już nie moja rzecz... Nagle rozległ się dzwonek.
Boże, w takiej właśnie chwili wzywają do chorego!
Służący oznajmił mi, że wzywają mnie do mojego chorego na raka. Zrobiło mu się nagle bardzo niedobrze. Zebrałem się i udałem tam zaraz.
Odrazu spostrzegłem, że stan się jego pogorszył. Powitał mnie słabym uśmiechem, a nawet usiłował podać mi rękę. Podałem mu środek podniecający, na chwilę przyszedł do siebie i pierwsze jego słowa były: przepraszam pana doktora, że go trudziłem w nocy, ale było ze mną bardzo źle, myślałem, że to już koniec. Jak się pan czuje? Pytanie to było dla mnie ogromnie przykre. Dopiero co marzyłem o szczęściu, które mnie spotkać może, a ten znowu przypomniał mi rzeczywistość!
Dziękuję, czuję się wcale dobrze. Niech się pan nie męczy i nie mówi dużo. Lecz on z uporem chorego znowu zaczął: wczoraj był u mnie mój kuzyn i mówił mi, że pan podobno ma się żenić? Bardzo słusznie. Ja też tego żałowałem nieraz, choć obecnie widzę, że zrobiłem bardzo dobrze. Tacy jak ja, nie powinni zatruwać ludzkości. W tem przypomniał sobie, że i ja przecież, jestem taką trucizną i dodał: co innego pan, pan teraz zdrowy, wyleczony, to ma pan zupełne prawo a nawet obowiązek założyć swe gniazdo rodzinne.
Czy myśli pan to rzeczywiście szczerze? — zapytałem.
Zupełnie szczerze — łaskawy panie. Nie cierpi pan na chorobę zaraźliwą wprost, a choćby pan miał dawniej raka, to jest on tak częstym, że nawet podobno niema rodziny, gdzieby nie grasował, a w takim więc razie chyba ludzie wogóle nie powinni się żenić wcale. Czytałem dużo w tej materji, mogę więc też w niej głos zabierać.
Słowa te działały na mnie, jak balsam cudowny. Przyznałem im zupełną rację. Przekonawszy się, że stan chorego poprawił się, wróciłem do domu.


Na drugi dzień udałem się do państwa Werskich. Panna Helena przyjęła mnie serdecznie, ucałowałem jej rękę, i siedzieliśmy znowu na balkonie, postanowiłem rozmówić się z nią otwarcie.
Panno Heleno, zrozumie pani, że w chwili tak dla nas ważnej, rozmowa poważna i stanowcza jest konieczną. Otóż pani wie tylko to, że byłem chory i operowany, ale nie wie pani, na co cierpiałem...
Pocóż o tem wspominać, teraz pan zdrowy, to wszystko jedno...
Nie, nie wszystko jedno! Są przecież choroby, które mogą się udzielać, a raczej mogą być przekazane potomkom... A, mówi pan o dziedziczności? Nie jestem dzieckiem, mówić więc będę z panem szczerze. Po pierwsze dla mnie obecnie istnieje tylko pan, dlaczego i nadalby tak być nie mogło? Jeżeli choroby są dziedziczne, to przecież i w mojej rodzinie nie brakuje pewnie chorych antenatów. Co innego, gdyby pan cierpiał na chorobę udzielającą się każdemu, n. p. trąd lub coś podobnego... Nie o to chodzi, panno Heleno, ale człowiek, żeniąc się, powinien mieć choć tę pewność, że żyć będzie... a ja tej pewności nie mam... Tak samo nie może jej mieć i każdy inny człowiek, bo nikt nie jest pewny dnia ani godziny, odrzekła.
Nie śmiałem jej otwarcie powiedzieć, że zdaje się miałem nowotwór, który bardzo łatwo wrócić się może. Postanowiłem rozważyć tę kwestję jeszcze w domu i rozmówić się z rodzicami.
Wróciwszy do domu, zacząłem rozmyślać. Przedewszystkiem egoizm znowu poddał mi myśl: przecież nie wiesz, że to był rak? Gdybyś nie był lekarzem, wszystkie te skrupuły odpadłyby zupełnie. Cóż robić jednak? Postanowiłem napisać do Wiednia i wyraźnie zażądać odpowiedzi, opisując kolegom fakt, że waham się żenić z tego powodu. Usiadłem zaraz i napisałem.
Żądałem w liście szczerej prawdy, bo jak pisałem, ta niepewność gorszą jest dla mnie od dowiedzenia się prawdy, nawet najgorszej. Trochę tem uspokojony położyłem się spać.
Odpowiedź z Wiednia nadeszła za 4 dni. Kolega, który mnie operował, donosił, że cieszy się niewymownie tem, że miewam się tak dobrze, a co do moich wątpliwości, to zaręcza mi, że to nie był rak i że żenić się mogę spokojnie.
List ten schowałem starannie, jako bardzo ważny dla mnie dokument.
Wieczorem, jak zwykle, udałem się do państwa Werskich. Rozmawialiśmy swobodnie chwilę, gdy wtem pan Werski poprosił mnie do siebie z tajemniczą jakąś miną.
Siedliśmy w gabinecie przy cygarach i on zaczął:
Właśnie wczoraj Helenka oznajmiła nam wszystko, a zarazem zwróciła uwagę na to, że pan ma parę wątpliwości co do swego zdrowia. Bardzo cenię to w panu, okazał pan przy tem wiele pięknych stron swej duszy. Hela nie chce o niczem słyszeć, ale zrozumie pan, Boże mój, jakby to powiedzieć, że ja jako ojciec muszę dbać o to, by córka, tego...
Zupełnie rozumię pana dobrodzieja i rozmowa nasza może być dla mnie tylko pożądaną. Ja wczoraj pannie Helenie powiedziałem możliwie wszystko, panu dziś dodam jeszcze kilka słów. Otóż byłem operowany na cierpienie budzące podejrzenie raka. Badanie mikroskopów orzekło, że to nie był rak, ale cierpienie, które mogło zmienić się w raka. Dodam, że w rodzinie mojej jest rak dziedziczny. No tak tak, ale wie pan, panie doktorze, jestem dopiero teraz jak tabaka w rogu! Co tu robić? Jak to, co tu robić, rzekłem, są dwie drogi, albo panna Helena odda mi swą rękę albo nie. Rakiem, choćbym go i dostał, jej nie zarażę, chyba co do potomstwa, to... Ee, nie o to idzie, proszę pana, przecież i u nas w rodzinie ktoś umarł na raka, ale widzi pan, ja jestem stary i nie mam majątku, pan, jako lekarz, nie ma znowu zabezpieczenia, więc tego, w razie czego, chodzi mi, by córka nie została, jak to mówią, na bruku...
Ha, na to już nie mogę dać panu dobrodziejowi odpowiedzi, bo tylko Pan Bóg wie, kto jak długo żyć będzie... Uważałem rozmowę naszą za skończoną, wstałem, pożegnałem się z nim, potem z paniami i wyszedłem...
Nikt mnie nie zatrzymywał. Widać, rodzice córce wszystko dokładnie przedłożyli i odradzili! Trudno, może i lepiej, postąpiłem sobie jak człowiek honoru!


Po tej sercowej katastrofie, postanowiłem oddać się cały mej praktyce i nauce. Nie bywałem prawie nigdzie, nie chcąc być narażony na pytania, kondolencje, uwagi i tym podobne serdeczne owacje. Minęło od tego czasu z trzy miesiące. Mój chory miał się już tak źle, że lada chwila spodziewałem się końca. Raz siedziałem przy nim i obserwowałem to gasnące w nim życie, gdy on nagle ocknął się, spojrzał na mnie i zrobił ruch, jakby mi chciał rękę uścisnąć. Potem cicho rzekł: jesteś pan szlachetnym człowiekiem, że zerwałeś z panną Werską, ten co się z nią ożeni, a raczej, chce żenić, takim nie jest. Bóg to panu nagrodzi. Osłabł bardzo i mimo wszystkich środków, w godzinę zakończył życie.
Słowa biedaka utkwiły mi w pamięci. Dowiadywałem się pilnie kto stara się obecnie o pannę Werską, ale wiadomości były niepewne. Jedni mówili, że jakiś inżynier, inni, że adwokat, a nikt nic konkretnego nie wiedział. Naraz dostaję zawiadomienie o ślubie, czytam: ...mają zaszczyt zawiadomić, że ślub córki ich Heleny z panem Bolesławem Rychowiczem odbył się dnia 12 grudnia... Rychowicz, Rychowicz, znam to nazwisko, ach był przecież nie dawniej, jak trzy miesiące u mnie jako chory! Patrzę do książki i czytam rozpoznanie: cukrówka w najwyższym stopniu, zagęszczenie obu szczytów. Przeszedł mnie dreszcz! Zresztą żadnej notatki! Nic mi widać nie mówił, a raczej nie pytał się, czy stan jego zdrowia pozwala na ożenienie się, pewnie bowiem wtedy, to mu na myśl nie przychodziło, bo właściwie przecież ja wtedy się starałem sam o jego obecną żonę! Boże, Boże, biedna Helena, to już rzeczywiście nieszczęście jakieś!
Spotkałem raz państwa Rychowiczów w towarzystwie. On rzekł tylko: ja znam pana doktora, jestem, a raczej byłem jego pacjentem. Ona rozmawiała swobodnie, oznajmiła mi, że jest bardzo szczęśliwą, że nigdy nie należy niczego na świecie żałować, zachwycała się, że tak dobrze wyglądam, śmiała się z moich obaw, a nawet zalotnie raz rzekła: to są skutki, gdy kto jest lekarzem i straszy ciągle siebie i innych. Uśmiechnąłem się boleśnie, myśląc: nie wiesz biedna, co cię jeszcze czeka!


Zaczynałem już na serjo obecnie wierzyć, że jestem uleczony i postanowiłem rozerwać się, chwytać to życie całemi piersiami, pozbywać się niepokojów przez częste bywanie w towarzystwach i mieć w końcu to samo prawo do życia co i inni ludzie. A jednak przekonałem się, że i tu lekarz nie jest swobodnym. O ile w towarzystwie każdy inny człowiek zatraca, że tak powiem, swój charakter urzędowo-osobisty i staje się tylko cząstką tegoż, to lekarz, chociaż tego zwykle zupełnie nie chce, pozostanie i w towarzystwie zawsze lekarzem. Nikt nie ośmieli się na wizycie zasięgać porady prawnej adwokata, technicznej inżyniera, duchowej księdza, ale za to zupełnie spokojnie nudzi się nieraz lekarza, pytając o rady, o sąd względem danej kuracji, o wartość innych kolegów i t. p. Co chwila rozlega się okrzyk: zresztą mamy przecież między sobą lekarza, to niech on powie! Bardzo to może dla stanu lekarskiego pochlebne, ale też bardzo niemiłe i nużące. Zawsze odpowiadałem w takich chwilach: pan, czy pani daruje, ale obecnie nie jestem lekarzem i tutaj nie ordynuję. Wywoływało to nieraz oburzenie, twierdzono, że jestem źle wychowany, gburowaty ale... interpelowano nadal spokojnie. Wogóle ludzie w towarzystwie wiedzą zwykle wszystko najlepiej, dlatego też wkrótce dowiedziałem się, że mąż pani Heleny coś słabuje. Naturalnie zaraz zapytano mnie o zdanie. Wiedziałem dobrze o co chodzi, ale udałem, że nic nie wiem, bo nie byłem obecnie do niego wzywany.
Nagle pewnego dnia wezwano mnie rzeczywiście do p. Rychowicza.
Powitała mnie pani Helena z twarzą bardzo zasmuconą.
Mąż — proszą pana doktora — rzekła — słabuje od kilku już dni, a obecnie coraz mu gorzej, dzisiaj n. p. senny, ciągle chce pić, apatja coraz większa. Nie rzekłem ani słowa, bo żal mi było biedaczki, tylko udałem się do chorego zaraz, gdzie znalazłem to, co przypuszczałem, t. j. początki końca!
Wyszedłszy do drugiego pokoju, zastałem tam już p. Helenę pełną niepokoju i oczekiwania. Zdaje się, musiałem mieć smutną minę, bo zapytała zaraz: Więc uznaje pan stan męża za bardzo groźny?
Skłoniłem głowę i obwijając w bawełnę — powiedzieć musiałem prawdę!
Na twarzy jej rysowało się przerażenie!
Proszę pana, zapytała, skąd u człowieka tak zdrowego jak mój mąż, zjawić się mogła nagle tak ciężka choroba? Chciałem na to jej zaraz powiedzieć: ależ on był już przed ślubem skazany na śmierć i pewnobym mu odradził ewentualne ożenienie się! Powiedzieć tego jednak nie mogłem i po chwili dopiero zacząłem ją pocieszać, dawać wymijające odpowiedzi i wyszedłem, bo dłużej już tam być nie mogłem!


Ja jestem zdrów, a mąż Heleny umarł! Ile razy ją spotykam na ulicy, zdaje mi się, że to ja jestem przyczyną jej wdowieństwa... Czemuż miałem skrupuły i nie ożeniłem się z nią? Czemuż? Dlatego, bo czułem i myślałem uczciwie, bo postąpiłem tak, jak mi sumienie moje jako lekarza, nakazało!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Adolf Klęsk.