Litwa (Niewiadomska)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Cecylia Niewiadomska
Tytuł Litwa
Pochodzenie Legendy, podania i obrazki historyczne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1918
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

BIBLIOTECZKA MŁODZIEŻY SZKOLNEJ, Nr. 122



CECYLIA NIEWIADOMSKA



LEGENDY, PODANIA


I OBRAZKI HISTORYCZNE



VI.


LITWA






NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
WARSZAWA  LUBLIN  ŁÓDŹ
KRAKÓ G. GEBETHNER I SPÓŁKA
1918








Druk Wacława Piekarniaka
Warszawa, Okólnik № 5a.








Geprüft und auch für die Ausfuhr freigegeben durch die Kais. Deutsche
Presseabteilung Warschau, den 3/VII 1918. T. № 10262. Dr. № 144.



Litwa.

Tam na północ! hen daleko!
Szumią puszcze ponad rzeką,
Tam świat inny, lud odmienny,
Kraj zapadły, równy, senny,
Często mszysty, i piaszczysty.
Puszcze czarne, zboża marne,
Niebo bledsze, trawy rzedsze,
Rojsty[1] grzązkie, groble wązkie,
Ryby, grzyby i wędliny;
Lny dorodne, huk zwierzyny
I kęs chleba w czoła pocie. —
A na pański stół łakocie:
Lipce stare, łosie chrapy
I niedźwiedzie łapy.
Puszcz i żubrów to kraina,
A dziedzictwo Gedymina!

Ćmią się puszcze, mgła się zbiera,
Po pasiekach kraj przeziera.
Wół za rogi orze zgliszcze,
W ostrym żwirze socha świszcze.
A za drogą gdzieś w postronne
Ciągną wózki jednokonne.

Koń obłączny[2] w wózkach małych,
Lud w chodakach z łyka szytych,
W chatach dymem ogorzałych[3],
Dranicami[4] płasko krytych.

Gdy na lud ten człek spoziera,
To aż serce żal opłynie,
I zapytać chęć go zbiera:
Co ci to, Litwinie?
Ale Litwin nie wygada!
Bo w tej duszy hart nielada!
Lud to cichy, rzewny, skryty,
Jak to mówią: kuty, bity.
Kiedy szczery, jak wosk topnie;
Ale gdy go kto zahaczy,
To i w grobie nie przebaczy
I nakońcu swego dopnie!

Choć kraj jego niebogaty,
Radzi sobie, bo oszczędny;
Nie marnuje grosz na szaty,
Bo rozsądny i oględny.
Nie zwykł on się kochać w krasie,
Ale myśli o zapasie, —
I dobytek w dom gromadzi,
I o „jutrze“ wiecznie radzi.

Nucąc pieśni o Birucie[5],
O Perkunie[6] i Kiejstucie,

Przy łuczywie u komina
Przędzie miękki len drużyna;
A w pobliżu dziatwy zdrowej
Toczy kołem wąż domowy.
Krosna stoją w małem oknie,
I czółenko pływa w włóknie;
Pieśni płyną, jak uroda,
A wiek schodzi, niby woda...

(W. Pol.)


Wajdewutis.

Dzień jesienny, pochmurny i kapryśny. Po niebie mkną ogromne płaty chmur porwanych, to znów zabłyśnie kawał czystego błękitu, i słońce rzuci pęk jasnych promieni.
Przed nami puszcza odwieczna, prastara, ciemna, szumiąca wichrem. Olbrzymie dęby, buki królują tutaj niepodzielnie, posępne świerki rozrastają się szeroko, wysmukłe jodły strzelają ku górze, jak wieżyce kościołów.
A w dole trawy olbrzymie, paprocie, głóg, ciernie i jałowiec, wysokie kopce mrowisk i kłody próchniejące drzew umarłych.
Świegot ptactwa już umilkł, tylko krakanie wrony rozlega się niekiedy, jak zła wróżba; rude wiewiórki skaczą po gałęziach; po mchu puszystym ślizgają się wysmukłe węże, a wicher huczy jakąś pieśń potężną, groźną, surową, jak zapowiedź zimy.
To znowu milknie wszystko, — cisza, jasne słońce.
Po ścieżkach puszczy pomiędzy drzewami przesuwają się gromadki ludzi, odzianych w kożuchy, płócienne szaty albo skóry zwierząt. Dążą poważnie, bez gwaru i krzyku, ze spokojem na twarzach ogorzałych, zbrojni w łuki, maczugi, chociaż nie spieszą do boju.
Na Romnowe dziś dążą, do starej świątyni, pierwszej świątyni w Litwie, tu, na pruskiej ziemi.
Na polanie ją widać u świętego dębu, co niby ojciec puszczy rozłożył ramiona i błogosławi nowym pokoleniom, i opieką otacza wszystko, co tu żyje, i poi rosą świętą ze swych liści.
A głowę jego wieńczy olbrzymia jemioła, którą Pramzimas, odwieczny pan nieba, zawiesił na znak władzy.
Świątynia z bierwion zbudowana wielkich, sosnowych kłód, modrzewia, którego nie toczy robactwo. Nie wysoka, niezbyt obszerna, wygląda jednak poważnie, jak starzec, który zasiadł na sądy wśród dzieci.
Nic dziwnego, że Litwin z trwogą i poszanowaniem spoziera ten przybytek swych bogów — nie miał dotąd innego, a tu zgromadzono najstarsze bóstwa, wyciosane z drzewa lub wykute z kamienia. Stoją jedne pod dębem, inne we wnętrzu świątyni, gdzie płonie wieczny ogień, strzeżony pilnie przez kapłanki.
Lecz prócz świętego dębu i świątyni coś więcej dziś oglądać można na polanie: stos wielki i potężny, olbrzymi stos z drew suchych i smolnych gałęzi, stos, na którym Litwini palą ciała zmarłych.
Któż dzisiaj na nim spłonie tutaj, przed świątynią?
Dziw i niepokój ogarnia Litwinów: ich wódz, ich ojciec, ich książę — wszak żyje?!
Ach, żyje Wajdewutis, stoi pod świętym dębem, obok Kriwe-Kriwejte, brata i arcykapłana, z którym pospołu tyle dzieł sławnych dokonał.
— Niech żyje Wajdewutis! — zagrzmiał okrzyk gromki z tysiąca wdzięcznych piersi, które na widok księcia odetchnęły radośnie i spokojnie.
Starzec on, białe włosy spadają mu z czoła, biała broda piersi osłania, na czerstwem licu i zmarszczki i blizny, lecz ręka krzepka jeszcze, i wróg go się lęka.
Jakże się lękać nie ma, pokonany? Jakże się lękać nie ma niezwyciężonego? Jakże się lękać nie ma bohatera, na którego bogowie zleli swe błogosławieństwo?
Póki on żyje, lud żyje spokojny: wszak on uwolnił kraj swój od daniny, strasznej daniny, którą z własnych dzieci płaciła Litwa groźnym sąsiadom z południa. On to uczynił, — on pokonał wroga.
— Niech żyje Wajdewutis! — zagrzmiało powtórnie. — Niech żyje w setne lata, w nieskończoność, — niech jego ramię nie traci swej mocy, niech zawsze włada, jak ojciec i wódz!
Kriwe-Kriwejte nakazał milczenie: zaczął się obrzęd święty, pieśni, ofiary — i wróżby.
„Wróg południowy nigdy nie odzyska raz straconej daniny z krwi litewskiej“.
„Lecz wróg północny groźny. — Wróg północny złamany, odrodzi się znowu, — i zgnieciony, znowu odżyje. Wróg północny otwiera wiecznie głodną paszczę, i wiele krwi jej trzeba“.
„A co będzie? — Dym ciemny, krew, płomienie — nie widać nigdzie słońca i błękitu: bogowie tają przyszłość“.
Lud słuchał oniemiały i strwożony. Więc wróg północny, którego tak dzielnie odpierał Wajdewutis, odżyje na nowo?
A któż wtedy bronić ich będzie?
Wtem Wajdewutis skinął, że chce mówić. Uciszyło się wszystko.
— Kto was bronił, o bracia, i osłaniał? Kto wyrwał was z pazurów groźnego sąsiada? Kto wlał siłę w wasze piersi i ramiona? Kto mię przysłał, abym was powiódł do boju? Kto zwycięstwo wam da? — Kto może dać w przyszłości?
— Bogowie! — Bogowie panem są naszego losu, w ich ręku nasza zguba albo życie, — w ich ręku przyszłość nasza.
— Tak, dopóki bogowie nie odwrócą od nas błogosławieństwa swego, niema dla nas trwogi, — bo któż oprze się bogom?
Do bogów więc podnieśmy oczy i serca nasze, w ich mocy wszystko, im nieśmy ofiary, a nie odwrócą się od ludu swego.
— A cóż im dać możemy?
— Słuchajcie, bracia! Wola bogów złożyła w mojej piersi siłę, którą was osłaniałem długie lata. — Tę siłę oddam bogom dobrowolnie. — Wola bogów dała mi czerstwość i życie, — pragnę te święte dary złożyć im w ofierze. Nic nie mam więcej, cobym mógł im oddać.
A oto brat mój, któremu bogowie dali życie i mądrość. — I on pragnie te dary złożyć im w ofierze za przyszłość ludu swego.
Przyjmijcie je, bogowie nieśmiertelni!
Na polanie panowała głucha cisza: jeszcze nie rozumiano słów wodza.
Lecz oto bracia biorą się za ręce i zgodnie postępują w stronę stosu. Chór kapłanów zaczyna pieśni obrzędowe, — na stosie rumak zarżał. — Więc to prawda?
Tak, oto wchodzą po stopniach spokojnie, jak gdyby wstępowali do mieszkania bogów. Kapłani niosą już ogień święcony, płaczki zawyły głośno, i jęk przeleciał po całej polanie:
— Wajdewutis! Wajdewutis! — zaszlochały tłumy.
A bracia stali już na szczycie stosu: w białych szatach, z długiemi białemi brodami, w zielonych wieńcach, z uśmiechem na twarzy i wielkim blaskiem w oku.
— Za przyszłość Litwy przyjmijcie, bogowie, życie nasze w ofierze! — zawołali społem, wznosząc ręce ku niebu.
Podłożono ogień.
Na polanie panowała niema cisza: bogom nie można żałować ofiary.
Tylko wicher dął silnie, szamotał płomieniem, szarpał dym czarny i rozmiatał iskry; — to znów z potężną siłą wzbijał słup ognia ku górze.
Aż ucichł śpiew kapłanów i lamenty płaczek, na miejscu stosu żar błyska w popiele, a duchy wielkich mężów uleciały w tajemniczą krainę wieczności.





Czy Wajdewutis istniał, nie wiemy napewno, prześliczne to podanie nie jest jednakże nieprawdopodobnem. Świątynia w Romnowe była rzeczywiście najstarszą na Litwie i aż do przyjęcia chrześcijaństwa największe miała znaczenie i sławę.


Mindowe — Mendog.

I wróg północny odżył...
Niegdyś nazywał się Norman, to znaczy: człowiek północny, i przybywał z za morza na niewielkich statkach.
Śmiały był i waleczny. Nie lękał się wichru, ani nawałnicy, piętrzących się bałwanów ani otchłani morza, w której ginęły setki dzielnych wojowników. Ich męstwo nieśmiertelne wstępowało w synów, więc tem odważniej wyzywał żywioły do walki.
Gdy rozpiął biały żagiel na swej małej łódce, zdawało mu się, że skrzydła roztoczył i panem jest przestrzeni. A gdy znikały mu skaliste brzegi niegościnnej ojczyzny, co go wyżywić nie mogła, czuł się orłem w obłokach, ścigającym zdobycz, mijał morza i wyspy, spadał na lądy dalekie, zdobywał obce kraje i podbijał ludy:
Na dźwięk jego imienia drżeli mieszkańcy wybrzeży, a w kościołach śpiewano:

„Święty Boże, święty mocny, święty nieśmiertelny!
Od wściekłości Normanów racz nas ocalić, Panie!“

To sąsiad Litwy. Cóż znaczy dla niego morze Baltyckie, które ją oddziela? — to dziecinna igraszka.
A jednak Wajdewutis stanął im na drodze i dał poznać moc swoją, — poczem zawarli pokój.
Z czasem ustały całkiem napady Normanów — ich miejsce zajął inny wróg północny, stokroć groźniejszy, którego nie znał jeszcze Wajdewutis — zakon niemiecki, znakiem krzyża naznaczony.
Takim sposobem odżył wróg północny.
Temu odcięta głowa, jak smokowi w bajce, odrasta podwójnie, jak mówi poeta:

„Jeden łeb utniesz, drugi rośnie skoro,
I ten ucięty, rośnie w dziesięcioro!“[7]


Nic też dziwnego, że po wiekach walki, straszliwych klęskach i krwawych zwycięstwach Litwin zarówno bał się, jak nienawidził krzyża, a co do Niemców —

„Napróżno się trudzi,
Kto naszych szczerze chce godzić z Krzyżaki,
Bo czy to z kniaziów, czyli z prostych ludzi
Na całej Litwie nie znajdzie się taki,
Coby ich nie znał chytrości i dumy,
Nie stronił od nich, jak od krymskiej dżumy,
Coby nie wolał stokroć od ich broni
Raczej śmierć w polu, niźli pomoc zyskać,
Raczej żelazo rozpalone w dłoni,
Niźli krzyżacką prawicę uściskać!

.........(A. Mickiewicz).[8]

A jednak wielki książę i wódz znakomity, Mendog czyli Mindowe — —
Posłuchajmy:





W Polsce panował Bolesław Wstydliwy, — Tatarzy spustoszyli ziemie ruskie, ale do Litwy — zdaje się — nie doszli, — na Litwie od lat kilku włada wojowniczy Mendog.

Jedzie, jedzie,
Tętni, dzwoni,
W tysiąc koni,
W tysiąc koni,
Król Mendog!
Litewski król Mendog
od Trok!


Poznajesz Mendoga króla?
Dzierzgana na nim koszula,
Poznajesz Mendoga pana?
Zbroja na nim złocisto kowana.
Kowali ją kowalowie,
Kneziowi biegli sługowie.

Na koniu od błoni
Ktoś tętni, ktoś dzwoni,
Jakowyś biegają rycerze;
Ktoś jedzie, ktoś dzwoni,
Ktoś tętni, ktoś goni
W tysiące, w tysiące koni,
Król Mendog!
Litewski król Mendog
od Trok.[9]

(St. Wyspiański).

Tak, Mendog wiecznie w zbroi i na koniu.
Ile bitw stoczył — któż dzisiaj policzy? Ile krwi przelał krzyżackiej i swojej! a wkońcu — Cóż począć z wrogiem, którego nie można pokonać?
Gdy miecz nie dał ratunku, Mendog go szukał gdzieindziej.
W Nowogródku, stolicy ówczesnej książęcia, uroczyście i ludno i dziwnie zarazem:
Zamek książęcy przybrany zielenią, wielka sala otwarta, wewnątrz światła płoną, i ludzi tłum przed dworcem. Wojownicy z orężem i twarzą posępną i prosta gawiedź a pomiędzy nimi białe krzyżackie płaszcze z czarnym krzyżem.
Ale nie walczą z sobą. Wielkie, niepojęte dziwy: Krzyżak i Litwin stoją obok siebie, niby jagnięta w stadzie, jakby nie mieli oręża, jakby cud jakiś serca w nich odmienił.
Ten cud — to wola księcia.
Wielka sala zamkowa zmieniona w kaplicę: czerwonem suknem zasiana podłoga, a w głębi ołtarz, na nim krzyż złocisty świeci z daleka wspaniałą jasnością. Dokoła płoną światła, zielone gałęzie wydają woń żywiczną, wszędzie lśni złoto, przepych, białe szaty.
Legat papieski zasiadł przy ołtarzu i biskup Niemiec, dalej duchowieństwo w sukniach złocistych. — Obok tron wzniesiony, na ołtarzu spoczywa korona i berło.
W orszaku dworzan i rycerstwa wchodzi Mindowe z żoną i dwoma synami. Piękna twarz księcia surowa i blada, jakby jej nigdy nie paliło słońce, nie smagał ostry wicher; w oczach ogień mu płonie, a usta zacięte drżą niekiedy złowrogo.
Skośnem spojrzeniem rzucił na koronę i schylił czoło: z ręki wroga ją odbierze.
On, pan tej ziemi, wyznawca Perkuna, klęka przed mnichem i krzyż nienawistny do ust, do piersi ciśnie. A potem korzy się w słowach uległych, kraj swój w opiekę papieża oddaje, z rąk wroga bierze godło władzy nad swym ludem.
Tak, bo wróg ten potężny, niezwalczony!
I nasz Mieczysław szukał ratunku w chrześcijaństwie, lecz nie od Niemców przyjął chrzest i władzę, więc dusza jego szczerze i z prostotą uznała nowe prawdy obcej wiary.
A Mendog? Woda chrztu zlewa czoło jego synów, rycerzy i przedniejszych z jego ludu, a przed nim stoi Krzyżak z krzyżem złotym i każe mu przysięgać posłuszeństwo!
A przed dworcem lud szemrze: — Krzyżacy! Krzyżacy! Gośćmi tutaj, panami!
Taka wola księcia.

Z sali płynie śpiew słodki, cudowna muzyka, i blask jakiś od świateł, co płoną wysoko, — rozstępują się ludzie: Mindowe w koronie, w złotej koronie, lśniącej od drogich kamieni, — i królowa w koronie, — obok biskupi, kapłani, białe płaszcze, a każdy złotym krzyżem na piersi świeci. Tyle krzyżów!




Więc Litwa chrześcijańska. Mindowe ochrzczony i zakończone walki? O cóż walczyć teraz?

„Lecz krzyżackiego gadu nie ugłaszcze
Nikt ni gościną, ni prośbą, ni dary!
On wiecznie głodny, choć pożarł tak wiele,
Na resztę naszą rozdziera gardziele“.

To też cierniowa była korona Mindowy: — on pan — ulegać musiał, udawać pokorę; — on wódz — obłudą walczyć, okazywać skruchę; — kiedy wybuchnął gniewem, — za mniemane winy płacić ziemią i ludem.

Nie wytrwał do końca. Powstała Litwa przeciwko ciemiężcom, i on stanął na czele. Z jakąż rozkoszą zrzucił tę obłudną maskę, którą nosił lat tyle, aby kraj osłonić, a która dzisiaj była niepotrzebna.
Wielki poeta maluje tę scenę w rozmowie księcia z posłem zakonu, Krzyżakiem:

MINDOWE.

Dobrze! już jestem spokojny.
Pójdę teraz krzyżackie napadać dzierżawy.
Dawno czekałem chwili sposobnej do wojny:
Skarb mój wycieńczał, ja sam stęskniłem do sławy.
Z waszej zaś strony nic mi nadal nie potrzeba:
Mam już złotą koronę, przebaczenie z nieba,
Idę wasz kraj napadać, szarpać włości Żmudzi.

KRZYŻAK.

Panie, ty mnie doświadczasz tak gorzkiemi słowy,
Lecz Krzyżak się marnemi słowy nie ułudzi.

MINDOWE.

Com tobie wypowiedział, jam dowieść gotowy.
Patrz przez te ciemne kraty na błonia stolicy:
Tłumem zebrani w polu błyszczą wojownicy...

Może się oni tylko zebrali na łowy?...
A tam niebo ogniste przywdziewa kolory,
Może to pożar wkradł się w nadniemeńskie bory?
Co, łatwowierny mnichu, znasz teraz Mindowę!

KRZYŻAK.

Niech cały ciężar zbrodni spada na twą głowę!
Pomnij na wiarę świętą!

MINDOWE.

Szydzisz ze mnie, mnichu!
Pójdę się jutro modlić w krzyżackim kościele.
Pić będę wasze wino w święconym kielichu,
Moje gmachy klasztornym kobiercem zaścielę
I zmówię pierwszy pacierz, gdy mistrz wielki skona!

KRZYŻAK.

Ty przez nas jesteś królem!

MINDOWE zrzuca koronę.

Tak, precz ta korona!
Rzucam ją, to mi ręce splątane rozwiąże,
Teraz jestem Mindowe, wróg Krzyżaków, książę![10]


(J. Słowacki).




Nikt naturalnie takiej rozmowy nie słyszał, lecz takie być musiały uczucia Mendoga, takim był chrześcijaninem. — I nie mógł być innym, bo nie o wiarę chodziło Krzyżakom, — nie mogli uczyć prawdy, kłamiąc każdem słowem i czynem każdym, — nie mogli uczyć miłości chrześcijańskiej, bo nie mieli jej w duszach swoich.
Nie tak przyjęli wiarę Chrystusową Mieczysław i Jagiełło.


Wróg północny.

Nie pomogło męstwo, ani krwawe walki, nie pomógł chrzest, przyjęty z ręki zdradzieckiej Krzyżaka, bo Krzyżak budził tylko wstręt do krzyża.
Zresztą Krzyżacy nie pragnęli wcale, by Litwa się ochrzciła, — o cóżby z nią walczyli?
Zrozumiał to książę litewski Gedymin: — wszakże oni sami palili kościoły, przez chrześcijan w kraju litewskim wzniesione; nawróconych mieszkańców mordowali, a misjonarzy nie dopuszczali do pogan. To też wysłał nakoniec poselstwo do Rzymu, prosząc papieża o księży prawdziwych i opiekę przed Krzyżakami.
Naturalnie, Krzyżacy umieli się usprawiedliwić: przedstawili poselstwo księcia, jako podstęp chytrego poganina, a siebie — jako niewinne ofiary oszczerstwa.
I wszystko pozostało po dawnemu: podbój Litwy trwał dalej.
Co roku z wiosną na zasiane pola spadały jak szarańcza krzyżackie zastępy, niosąc śmierć i zniszczenie: pracę rolnika deptały kopyta, łuny pożarów świeciły wśród dymu, a kędy przeszedł biały płaszcz, krzyżem znaczony, pozostawały trupy, popioły i zgliszcza.
Zdobytą ziemię bierze Krzyżak w posiadanie: jest jego, któż ją wydrze z rąk żelaznych? Jest jego! — oto na znak swojej władzy, na nowej granicy stawia krzyż wysoki.

„Niemen rozdziela Litwinów od wrogów:
Po jednej stronie błyszczą świątyń szczyty,
I szumią lasy, pomieszkania bogów, —
Po drugiej stronie — na pagórku wbity
Krzyż, godło Niemców, czoło kryje w niebie,
Groźne ku Litwie wyciąga ramiona,
Jak gdyby wszystkie ziemie Palemona[11]
Chciał z góry objąć i zgarnąć do siebie".

(A. Mickiewicz).

O, przed tym znakiem drżał mieszkaniec wioski.
Kiedy z daleka ujrzał blask pożaru, opuszczał chatę, zabierał rodzinę i spieszył skryć się dalej, w głębi borów, lub w najbliższej warowni.
W obronnych miejscach książęta wznosili warownie, ubezpieczali je mężną załogą, powierzali najdzielniejszym ze swych wodzów.
Takim obrońcą, którego pamięć nieśmiertelną została w pieśniach ludu, był waleczny Margier.
Na brzegu Niemna stała twierdza Pullen.
Wzniesiona na pagórku, z fosą dookoła, z mostem zwodzonym, — mury z kamienia i dębów potężnych, mocne i trwałe, — nie lęka się wroga. Nie lęka się, bo nad nią czuwa wódz niezwyciężony, obrońca, kochający kraj, lud swój i bogów, mężny Margier. I święty ogień płonie tu bezpiecznie pod opieką starej kapłanki, co bogom całe ślubowała życie; pod opieką odważnych wojowników, gotowych umrzeć w obronie swej ziemi.
Tutaj podczas napadu chroni się lud okoliczny, tutaj nie zna, co trwoga, bo Margier poprzysiągł, iż póki on żyje, stopa krzyżacka w twierdzy nie postanie.
A Margier — niezwyciężony, — małoż razy pokonał wroga? Niemiec wie, że Pullen nigdy nie zdobędzie.
I znowu płyną krzyżackie zastępy, groźne i nieskończone. Jak okiem sięgnąć bieleją na polach namioty, jaśnieją białe płaszcze z czarnymi krzyżami, świecą złociste krzyże u chorągwi, — i w blasku słońca i w pomroku nocy słychać pieśni, okrzyki, rżenie koni, świst strzał i szczęk oręża.
Zawrzała walka zacięta i straszna.
Na murach twierdzy Litwini od świtu spychają wroga siłą nagich ramion, rzucają z góry kłody i kamienie, leją gorącą wodę, sypią strzały i pociski.
Nieprzyjaciel uderza w mury taranami[12], zasypał fosę, na drewniane ściany miota głownie zapalone, drze się na wały, chmury strzał padają na mężnych obrońców. Okrzyk wściekłości głuszy szczęk oręża, jęki konania i wycia okropne, chrzęst zbroi, łoskot walących się głazów, uderzenia taranów i głosy komendy — wszystko to tworzy jeden straszny chaos — krwawe piekło na ziemi.
A kiedy noc zapadnie, Margier oblicza swe siły, opłakuje poległych. Wielu zginęło Niemców, ale tam nie znać ubytku: nieprzebrane się zdają ich zastępy.
Więc pożegnawszy umarłych wspomnieniem, wzywa żywych do nowej pracy: trzeba naprawić mury, wzmocnić słabe miejsca, zapełnić kamieniami wyłomy i szczerby.
Ci pracują przy wałach, tamci opatrują rannych. Na pogrzebowym stosie, który nie wygasa, kapłanka pali ciała wojowników. Kobiety pieją pieśni pogrzebowe, starcy modlą się z wiarą: oni widzieli cuda w długiem życiu; — a tam garstka znużonych spoczywa w śnie ciężkim, by nabrać siły do jutrzejszych trudów.
Codzień jednakże ubywa obrońców, a szeregi krzyżackie zawsze ochocze do boju: tam wojownicy mogą się zmieniać, wypocząć. Coraz nowi uderzają z zaciętością, coraz potężniej walą w mur ochronny, w dziesięciu miejscach już ogień wybuchnął, płonie warownia, pożar szerzy się gwałtownie — niema ratunku, zabrakło obrońców!
Najmężniejsi polegli, — garstka niedobitków kona z ran i rozpaczy, — Margier skamieniał z bólu.
W śmierci jedyna dla wszystkich ucieczka. O, stokroć lepiej umrzeć z bratniej ręki, niż dostać się w niewolę do Krzyżaka! Śmierć zakończy wszelkie cierpienia.
Straszny obraz przedstawia płonąca warownia: stos olbrzymi wznosi się na środku placu, chmury czarnego dymu zasłoniły niebo, — kto żyje, składa tu wszystko, co drogie.
Święta kapłanka wyniosła swych bogów: oni najpierwsi spłoną! Obok nich kładą ciała wojowników, — płaczki zawodzą lament rozpaczliwy, — wróżka z rozwianym włosem stanęła wśród ognia i dziką pieśnią wzywa wszystkich do ofiary: — oto ucieczka przed okrutnym wrogiem, życie oddajmy bogom, ciało niech płomień pożera!
Porwani szałem rozpaczy, Litwini rzucają się do stosu: ojcowie zabijają własne dzieci, matki skaczą w płomienie, by zginąć wraz z nimi, brat bratu odbiera życie.
Stos trupów rośnie, coraz mniej żyjących, przez czarne chmury dymu ogień bije pod niebiosa.
Margier czeka u stosu, by umrzeć ostatni: on pierwej wszystkich bogom oddać musi.
Zdumieni ciszą na wałach, Krzyżacy zbliżają się ostrożnie: może to podstęp wojenny. Zbliżają się, — już słychać wyraźnie chrzęst zbroi, ciężkie stąpanie żelaznych rycerzy. Już stanęli na wałach.
W tej chwili wicher uniósł czarne chmury, i w morzu ognia widać obraz krwawy, nawet duszę Krzyżaka przejmujący zgrozą.
Stoją, pełni podziwu, przerażenia.
Więc tak poganie umierać umieją!
Już nikt nie żyje, — nie wezmą nikogo, — obowiązek spełniony. Margier wstąpił na stos, mieczem godzi we własne serce.
Wróg zdobył gruzy, trupy i popioły.

Działo się to w r. 1336.


Powieść Wajdeloty[13].

Skąd Litwini wracali? Z nocnej wracali wycieczki;
Wieźli łupy bogate, w zamkach i cerkwiach zdobyte,
Tłumy brańców niemieckich z powiązanemi rękami.
Ze stryczkami na szyjach, biegą przy koniach zwycięzców,
Poglądają ku Prusom — i zalewają się łzami,
Poglądają na Kowno — i polecają się Bogu.
W mieście Kownie pośrodku ciągnie się błonie Perkuna[14],
Tam książęta litewscy, gdy po zwycięstwie wracają,
Zwykli rycerzy niemieckich palić na stosie ofiarnym.
Dwaj rycerze pojmani jadą bez trwogi do Kowna:
Jeden młody i piękny, drugi latami schylony.
Oni sami śród bitwy hufce niemieckie rzuciwszy,
Między Litwinów uciekli; książę Kiejstut ich przyjął,
Ale strażą otoczył, w zamek za sobą wprowadził.
Pyta, z jakiej krainy, w jakich zamiarach przybyli.
Nie wiem, rzecze młodzieniec, jaki mój ród i nazwisko,
Bo dziecięciem od Niemców byłem w niewolę schwytany, —
Pomnę tylko, że kędyś w Litwie śród miasta wielkiego
Stał dom moich rodziców. Było to miasto drewniane,
Na pagórkach wyniosłych; dom był z cegły czerwonej.
Wkoło pagórków na błoniach puszcza szumiała jodłowa,
Środkiem lasów daleko białe błyszczało jezioro.
Razu jednego w nocy wrzask nas ze snu przebudził,
Dzień ognisty zaświtał w okna, trzaskały się szyby,

Kłęby dymu buchnęły po gmachu; wybiegliśmy w bramę:
Płomień wiał po ulicach, iskry sypały się gradem;
Krzyk okropny: Do broni! Niemcy są w mieście, do broni!...
Ojciec wypadł z orężem, wypadł i więcej nie wrócił.
Niemcy wpadli do domu. Jeden wypuścił się za mną,
Zgonił, porwał mię na koń. Nie wiem, co stało się dalej,
Tylko krzyk mojej matki długo, długo słyszałem
Pośród szczęku oręża, domów runących łoskotu.
Krzyk ten ścigał mię długo, krzyk ten pozostał w mem uchu.
Teraz jeszcze, gdy widzę pożar i słyszę wołania,
Krzyk ten budzi się w duszy, jako echo w jaskini
Za odgłosem piorunu. — Oto jest wszystko, co z Litwy,
Co od rodziców wywiozłem. W sennych niekiedy marzeniach
Widzę postać szanowną matki i ojca — i braci,
Ale coraz to dalej jakaś mgła tajemnicza,
Coraz grubsza i coraz ciemniej zasłania ich rysy.
Lata dzieciństwa płynęły, żyłem śród Niemców jak Niemiec.
Miałem imię Waltera, Alfa nazwisko przydano.
Imię było niemieckie, dusza litewska została,
Został żal po rodzinie, ku cudzoziemcom nienawiść.
Winrych, mistrz krzyżacki, chował mię w swoim pałacu,
On sam do chrztu mię trzymał, kochał i pieścił, jak syna;
Jam się nudził w pałacach, z kolan Winrycha uciekał
Do wajdeloty starego. Wówczas między Niemcami
Był wajdelota litewski, wzięty w niewolę przed laty,

Służył tłumaczem wojsku. Ten gdy się o mnie dowiedział,
Żem sierota i Litwin, często mię wabił do siebie,
Rozpowiadał o Litwie, duszę stęsknioną orzeźwiał
Pieszczotami i dźwiękiem mowy ojczystej — i pieśnią.
On mnie często ku brzegom Niemna sinego prowadził, —
Stamtąd lubiłem na miłe góry ojczyste poglądać;
Gdyśmy do zamku wracali, starzec łzy mi ocierał.
Aby nie wzbudzić podejrzeń — łzy mi ocierał, a zemstę
Przeciw Niemcom podniecał. Pomnę jak, w zamek wróciwszy,
Nóż ostrzyłem tajemnie, z jaką zemsty rozkoszą
Rznąłem kobierce Winrycha, lub kaleczyłem zwierciadła,
Na tarcz jego błyszczącą piasek miotałem i plwałem.
Potem w latach młodzieńczych częstośmy z portu Kłajpedy[15]
W łódkę ze starcem siadali, brzegi litewskie odwiedzać.
Rwałem kwiaty ojczyste, a czarodziejskie ich wonie
Tchnęły w duszę jakoweś dawne i ciemne wspomnienia.
Upojony tą wonią, zdało się, że dziecinniałem,
Że w ogrodzie rodziców z braćmi małymi igrałem.
Starzec pomagał pamięci... on piękniejszemi słowami
Niźli kwiaty i zioła przeszłość szczęśliwą malował:
„Jakby miło w ojczyźnie, pośród przyjaciół i krewnych

Pędzić chwile młodości; ileż to dzieci litewskich
Szczęścia takiego nie znają, płacząc w kajdanach Zakonu!“
To słyszałem na błoniach; lecz na wybrzeżach Połągi,
Gdzie grzmiącemi piersiami białe roztrąca się morze
I z pienistej gardzieli piasku strumienie wylewa:
„Widzisz, mawiał mi starzec, łąki nadbrzeżnej kobierce?
Już je piasek obleciał. Widzisz te zioła pachnące?
Czołem silą się jeszcze przebić śmiertelne pokrycie;
Ach, daremnie! bo nowa żwiru nasuwa się hydra[16],
Białe płetwy roztacza, lądy żyjące podbija
I rozciąga dokoła dzikiej królestwo pustyni...
Synu! plony wiosenne, żywo do grobu wtrącone,
To są ludy podbite, bracia to nasi, Litwini!
Synu! piaski zza morza, burzą pędzone, to Zakon!“
Serce bolało, słuchając. Chciałem mordować Krzyżaków
Albo do Litwy uciekać, — starzec hamował zapędy.
..............
..............
Byłem posłuszny starcowi, szedłem z wojskami Teutonów[17];
Ale w pierwszej potyczce, ledwiem obaczył chorągwie,
Ledwiem narodu mego pieśni wojenne usłyszał...
Poskoczyłem ku naszym, starca za sobą przywodzę.
Jako sokół, wydarty z gniazda i w klatce żywiony,
Choć srogiemi mękami łowcy odbiorą mu rozum

I puszczają, ażeby braci sokołów wojował,
Skoro wzniesie się w chmury, skoro pociągnie oczyma
Po niezmiernych obszarach swojej błękitnej ojczyzny,
Wolnem odetchnie powietrzem, szelest swych skrzydeł usłyszy —
Pójdź, myśliwcze, do domu, z klatką nie czekaj sokoła“.

(A. Mickiewicz).


Sen Gedymina.

Puszcza prastara, głucha, nieprzybyta. Tutaj zapewne miały „swoje dwory dawny tur, żubr i niedźwiedź, puszcz imperatory“, bo człowiek nie wdarł się jeszcze w te knieje i dotąd nie zakłócił ich spokoju.
I oto dziś o świcie po raz pierwszy rozległ się tu nieznany głos rogów myśliwskich i zbudził dziwne echo, pod tchnieniem którego zadrżały stare dęby i mieszkańcy leśni. Okropna wrzawa zbliża się i rośnie: szczekanie psów, tętent koni, łamanie gałęzi, pęd wiatru — znów cisza, i znów echo dziwne...
Słońce wysoko stanęło na niebie, a wrzawa nie ustaje, choć się nie zbliża tutaj. Nagle — trzask łomu, pęd, głuche chrapanie i tur stary, olbrzymi, jeden z królów puszczy, błyskając dziko krwawemi oczyma, z grzywą zjeżoną, pędzi w szalonym popłochu. Coś świsnęło w powietrzu, drgnął groźny zwierz, przystanął, odwrócił się, czeka. Z gęstwiny wybiegł człowiek z żelaznym oszczepem, z piorunem w oku. Walka trwała krótko: legł tur potężny, — zmęczony pogonią myśliwy rozejrzał się dokoła. Przed nim wysokie wzgórze w płaszczu starych buków, gdzieś w dole strumień szemrze, a słońce z wysoka rzuca przez gęstwę liści palące promienie. U stóp — zwierz pokonany.
Teraz dopiero uczuł niezmierne znużenie: od świtu przecież trwała ta zabawa. Spojrzał na niebo, na dąb rozłożysty na pochyłości wzgórza, miękkie posłanie z mchu. — Tak, odpocząć musi. Trzykrotnie zbudził echo głosem rogu, lecz odpowiedziało mu tylko dalekie szczekanie psów myśliwskich; wtedy, ulegając znużeniu, rzucił się pod dębem na chłodną murawę i wkrótce spał snem twardym.
Dzień miał się ku schyłkowi, gdy książę Gedymin zbudził się nagle i usiadł, nasłuchując z wyrazem zdumienia: czy rzeczywiście słyszy śpiew daleki, czy to sen jeszcze, w którym po tej kniei rozlegał się głos wilka? Spojrzał przed siebie: wierni towarzysze łowów wraz z psami oczekiwali nad strumieniem, rychło pan się przebudzi. Gdy ujrzeli postać książęcą wyniosłą, zbliżającą się ku nim, wraz stanęli, gotowi do drogi.
Książę powitał ich życzliwem słowem.
— Słyszę śpiewy kapłanów — rzekł z radością w oku — sen miałem wieszczy, spieszmy do nich, usłyszeć wolę bogów.
Stary Kriwe-Kriwejte w wieńcu zielonym na głowie, w białych szatach, otoczony kapłanami, stojąc przy świętym ogniu, słuchał mowy księcia.
— Na Turzem wzgórzu stanął przede mną wilk w żelaznej zbroi — opowiadał Gedymin. — Mierzyłem się z nim wzrokiem, ażeby odgadnąć, z czem przyszedł. Wtem zawył tak donośnie, że stare dęby pochyliły głowy, i las cały odezwał się stokrotnem echem. Potężne wycie napełniło knieję, jakby sto wilków wyło jednocześnie, ale ja w sercu nie doznałem trwogi. Przeciwnie, głos ten budził we mnie radość, uczułem taką siłę i potęgę, że zbudziłem się nagle, spojrzałem dokoła i usłyszałem wasze święte śpiewy. Wtedy pojąłem, że to był głos bogów, że przez was wolę swoją mi objawią.
Przez chwilę trwała cisza uroczysta. Znicz tylko płonął i rzucał iskrami. Nagle kapłan wzniósł oczy ku niebu, potem spojrzał na księcia.
— Bogowie wolę swoją objawili — przemówił z wielką mocą — wysłuchaj ich rozkazu. Na miejscu, gdzie ujrzałeś wilka w zbroi, stanąć ma gród warowny i święte dla nich zapłonąć ognisko. A wycie wilka — to sława i potęga grodu, który zasłynie szeroko, daleko, a trwać będzie przez wieki.
Serce książęce uderzyło silniej, gdy usłyszał te słowa, i zapragnął co prędzej spełnić rozkaz bogów. Wkrótce też nad doliną Swintoroga, na Turzej górze błysnął płomień Znicza, i stanął gród Wilno, do którego książę przeniósł swoją stolicę. Dokoła grodu rozrosło się miasto, na miejscu puszczy pola zaległy uprawne, i sława nowej stolicy daleko rozeszła się po świecie.

Założenie Wilna przypada około r. 1322.



Wiemy, że z Gedyminem zawarł przymierze Łokietek, by wspólnemi siłami wojować z Krzyżakiem. Potwierdzeniem przyjaźni było małżeństwo młodego wówczas Kazimierza z córką księcia, Aldoną, która chrzest przyjęła.
Złota i srebra nie miała Aldona, lecz ojciec dał jej w wianie wielkie skarby: jeńców polskich, których wróciło podobno przeszło 20.000.
Wielka stąd była radość w całym kraju: tutaj rodzice odzyskali syna, tam dzieci ojca, żona — męża, — tam — braci, tam przyjaciół.
Błogosławiono pokój i zgodę sąsiedzką, która zabezpieczała oba kraje od napaści, klęsk i nieszczęścia.
Gedymin zginął w walce z Krzyżakami na szańcach zamku Wellony nad Niemnem.


Branka Litwina.

„No, no, Laszko, dość jęku!
Nie płacz, nie mdlej w mem ręku,
Wszyscy na koń już wsiedli,
Wszyscy brańców powiedli,
Jaż mam z tobą czas trwonić?
Bym ich nie mógł dogonić?
Czy cię zabić, bym z bitwy
Z niczem wrócił do Litwy?
Nie, nie, prosisz daremno,
Żywa musisz iść ze mną.
Dalej! śmiało! siądź wpodle
Na słomianem mem siodle!
Bystry koń mój ze Żmudzi
Swym cię biegiem nie strudzi,
A przed wiatrem — na łonie
Wilczą burką osłonię.

Dalej, z sercem ochoczem!
Nie masz płakać tu po czem.
Patrz, twój piękny dwór biały
W ogniach stoi już cały...
A ów Laszek twój młody,
Co na koniu w zawody
Chciał cię unieść przede mną,
Chciał obronić daremno,
Wierz mi, w zimnym swym grobie
Nie zatęskni po tobie.
Patrzno, patrzno, jak zbladła!
Jak nieżywa upadła.
Żal jej brać mię zaczyna:
Taka piękna dziewczyna!
No, przyjdź tylko do siebie,
Sam dbać będę o ciebie:
Ponad brzegiem Zejmiany
Mam ja zamek drewniany,
Pełne gumna i pełny
Śpichrz kądzieli i wełny.
Tam nie będzie ci smutno:
Przez dzień będziesz tkać płótno,
Wieczór, w gronie mych dziewek
Przędąc, słuchać ich śpiewek.
A gdy syn mój jedyny
Wróci z pruskiej krainy,
Kto wie, gdy cię polubi,
Może nawet zaślubi!
Nie, dziewczyno, nie gaszek,
Jak ów piękny twój Laszek, —
Wzrost jak dębu wyniosły,
Cały czarno zarosły,
Wzrok jak gdyby Perkuna,

Błyszczy ogniem pioruna,
A niech zginę, gdy kłamię:
W ręku sztabę rozłamie!
Ho! już płakać przestała!
Ogniem płonie twarz cała.
Czy dziękujesz, czy prosisz,
Że tak w niebo wzrok wznosisz?
Skąd z tym nagłym pośpiechem
Siadasz na koń z uśmiechem?
No, no, przytul się do mnie.
Ręce zarzuć koło mnie,
Tak, tak, teraz już mogę
Ptakiem puścić się w drogę.
Skądże znowu to drżenie?
Co tam patrzysz w płomienie?
Cóż, że jedziem koło nich?
Wszak nie wepchnę cię do nich.
Ha! ha! stój, stój zuchwała!
Z konia mi się zerwała;
Lecz nie ujdziesz pogoni,
Lub cię strzała dogoni!
Ale gdzież ją strach żenie?[18]
Czekaj, nie leć w płomienie!
Przez Perkuna! nic tobie
Za to złego nie zrobię!
Ani słucha szalona,
Leci, wzniósłszy ramiona,
Prędzej, koniu, już blizko,
Spiesz, nim skoczy w ognisko!
Spiesz! — Lecz gdzież się podziała?
Ha, to suknia jej biała

Pośród gruzów zwalonych
Miga w ogniach czerwonych!
Jakem Litwin, dziewczyna
Warta była Litwina!
Spaliła się! — a szkoda:
Była piękna i młoda“.

(E. Odyniec).


Rycerz.

Niekażdy był rycerzem, kto chodził na wojnę, na tę godność trzeba było wpierw zasłużyć męstwem i wypełnianiem cnót chrześcijańskich. Walecznych i nieustraszonych wojowników, na których imieniu żadna nie ciążyła plama, dopiero uznawano za rycerzy. Pasowanie na rycerza było obrzędem równie uroczystym, jak np. dla króla koronacja.
Każdy człowiek wolny, który pięknymi czynami zasłużył, aby należeć do „świętego zakonu rycerstwa“, mógł dostąpić tego zaszczytu, — choć synowie rycerzy najczęściej już od dziecka otrzymywali odpowiednie do stanu tego wychowanie.
Od 7-go roku życia chłopiec mógł zostać paziem, t. j. służyć na dworze możnego rycerza, głównie w komnatach kobiet, lecz brał także pewien udział w polowaniu z sokołami i innych łatwiejszych zabawach rycerskich.
Gdy skończył lat 14, zwykle zostawał giermkiem. Otrzymywał w kościele podczas nabożeństwa pas i miecz poświęcony, i odtąd mógł nosić pancerz, tarczę, srebrne ostrogi, ale niewolno mu było nakrywać głowy hełmem. Nie służył już kobietom, lecz stawał się nieodstępnym towarzyszem jednego z rycerzy, czuwał nad jego koniem i zbroją, chodził z nim na wojnę i wprawiał się do walki, a w niebezpieczeństwie był obowiązany ratować swego pana.
Dopiero po skończeniu lat 21 mógł być giermek pasowany na rycerza.
Skoro starsi uznali, że dał dostateczne dowody męstwa i roztropności, wyznaczano uroczysty dzień obrzędu, zazwyczaj jakie święto. Przedtem młodzieniec pościł, spowiadał się, a noc ostatnią spędzał na modlitwie, w pustym kościele zamknięty.
Nazajutrz po nabożeństwie, kapłan w kościele zwracał się do niego i zadawał mu różne pytania, aby się przekonać, czy rozumie, jakie obowiązki stan rycerski na niego wkłada. Potem młodzieniec składał publicznie przysięgę, iż odtąd walczyć będzie w obronie wiary, kościoła, monarchy i kraju swego, nie podniesie miecza w sprawie nieuczciwej, — zobowiązywał się bronić wdów, sierot, słabych i pokrzywdzonych, nie kłamać nigdy, — żadnym hańbiącym czynem nie splamić czci rycerskiej, — nie znać trwogi, — nie być okrutnym, — wreszcie spełniać pobożnie przepisy i obrzędy religijne.
Po skończonej przysiędze ubierano go w pancerz, przypinano złote ostrogi, przypasywano miecz do boku, a pasujący go rycerz uderzał płazem miecza po ramieniu i ręką dotykał twarzy, na znak, że odtąd niewolno mu od nikogo znieść takiej obelgi. Kiedy wymówił słowa: „W imię Boga, św. Michała i św. Jerzego pasuję cię na rycerza“, młodzian wstawał, kładł na głowę hełm z pióropuszem, brał tarczę, włócznię i bez pomocy strzemion wskakiwał na rumaka, oczekującego na drodze.
Wtedy rozpoczynały się gonitwy i popisy siłą i zręcznością.
Zwyczaj ten i obrządek powstał podczas wojen krzyżowych, był połączony ściśle z obrzędami religijnymi, i dlatego rycerzami byli wyłącznie chrześcijanie. Poganin mógł być znakomitym wojownikiem, lecz nikt nie mógł od niego wymagać cnót chrześcijańskich ani go przyjmować do „świętego zakonu“.
A jednak wrogowie nawet uznawali, że Kiejstut, jeden z młodszych synów Gedymina, w zupełności zasłużył na imię rycerza.
I rzeczywiście miał on wszystkie rycerskie cnoty, a męstwem i szlachetnością nietylko dorównywał rycerzom chrześcijańskim, ale wielu przewyższał. To też krzyżacy, nienawidząc go z całego serca, mieli dla niego najwyższy szacunek, który okazywali nawet uwięzionemu, a lepsi pomiędzy nimi dawali mu dowody prawdziwej i braterskiej życzliwości.
Życie tego księcia-rycerza płynęło w walce bezustannej, — prawie nie zsiadał z konia, nie zdejmował zbroi. Dziś zwycięzca, jutro bywał pokonany, — dziś pokonany, jutro znów zwyciężał. Nigdy spokoju, nigdy wypoczynku.
Nie mogło być inaczej z takimi sąsiady:

Ledwie śniegi ponikły, pierwszy zanucił skowronek...
Innym krajom skowronek miłość i rozkosz obwieszcza,
Biednej Litwie co roku wróży pożary i rzezie —

Ciągną szeregi krzyżowe niezliczonymi tłumami;
Już od gór zaniemeńskich echo do Kowna zanosi
Wojska mnogiego hałasy, chrzęst broni, rżenia rumaków.
Jak mgła spuszcza się obóz, błonia szeroko zalega.
Tu i owdzie migocą naczelnych proporce,
Jak łyskania przed burzą. Niemcy stanęli na brzegu,
Mosty po Niemnie rzucili. Kowno dokoła obiegli.
Dzień w dzień od taranów walą się mury i baszty,
Noc w noc miny burzące kopią się w ziemi jak krety,
Pod niebiosami ognistym wznosi się bomba polotem,
I jak sokół na ptaki, z góry na dachy uderza.
Kowno w gruzy runęło, — Litwin do Kiejdan uchodzi;
W gruzach runęły Kiejdany, — Litwa po górach i lasach
Broni się. Niemcy dalej ciągną, plądrując i paląc.[19]

(A. Mickiewicz).

A po takim napadzie Kiejstut spieszy z odwetem.
Raz podczas ciemnej nocy uderzył z nienacka na pograniczny zamek Johanisburg i zdobył go po krótkiej walce. Upokorzona, złamana załoga oczekiwała śmierci; — czegóż się spodziewać mogła? Nie oszczędzała w boju napastników, i wielu z nich poległo, — inni mścić się będą.
Pośród płonących pochodni sosnowych wchodzi zwycięzca na czele swych szyków do zdobytego grodu.
— Śmierć Krzyżakom! łupieżcom! — wołają Litwini, uniesieni trjumfem, pomni na śmierć braci, na wszystkie krzywdy. — Biada pokonanym!
Wtem występuje starzec, okryty bliznami, ranny w ostatniej walce, i staje przed księciem. To komtur Otto, dowódca załogi.
Odrzucił pancerz, nagą pierś odsłania.
— Zabij mię — rzecze — bom twój wróg, dowódca, — przebacz tym, co pełnili tylko me rozkazy!
Kiejstut spojrzał na starca, na swoją drużynę, — milczał przez chwilę.
— Litwin pokonanego wroga nie dobija, nieprawdaż, bracia-towarzysze moi? — Idź wolno. — Czterech ludzi zabrać ci pozwalam, boś ranny i potrzebujesz opieki. — Nie przyszliśmy mordować, — nikt węcej[20] nie zginie.

Komtur odjechał, błogosławiąc wroga, — pośród załogi znaleziono braci: wielu Prusaków, Litwy, wziętej do niewoli.



W ciągłych zapasach Kiejstut kilkakrotnie wpadał w moc nieprzyjaciół, był więźniem krzyżackim.
Wówczas dziękczynne odprawiano modły, w Malborgu brzmiały dzwony i śpiewy w kościołach, trjumfuje mistrz wielki, radość i trjumf w Zakonie: największy wróg w ich mocy. Litwa bez obrony.
A Kiejstut w lochu ciemnym, w bezpiecznej warowni, pod silną strażą, zda się — ukryty przed światem.
Załamał ręce, zwiesił ponure oblicze: — taką moc czuje w sobie, taką moc olbrzyma, — ale nie zburzy tych murów kamiennych, zamknięty — zginie. A tam sił tak trzeba!
Witold... Cóż Witold pocznie? Ziemie krzyżackie rozległe, skąd pozna, w którym zamku szukać ojca?
A te mury tak grube, okno tak wysoko, promyk słońca nawet nie trafi do lochu. Umrzeć tu trzeba.
Drzwi skrzypnęły cicho, — mnich wchodzi w kapturze. Pochwalił Boga i stanął u progu, na więźnia patrzy.
Kiejstut rozpogodził czoło: wróg na niem troski nigdy nie wyczyta. Zmierzył go dumnym wzrokiem, zaciął usta, milczy.
Jeśli tu przyszedł cieszyć się jego rozpaczą, skarg może słuchać, lub szydzić z niemocy — znajdzie go w stal zakutym.
— Witam cię, w imię Boga — powtórzył mnich cicho.
— Czego ode mnie żądasz?
— Przyszedłem dać ci wolność.
Kiejstut spojrzał chmurnie, gniew pohamował.
— Nie przystoi ci, starcze, urągać bezbronnemu.
— Przyszedłem cię uwolnić.
Kiejstut powstał z łoża.
— Daczego[21] szydzisz ze mnie? — zawołał gwałtownie. — Krzyżak wraca mi wolność?! Czy nie wiesz, kto jestem? Czy myślisz, że przez wdzięczność oddam ci pół Litwy? Przymierzem się skrępuję? Wyrzeknę się walki? — Nie, — taka wolność nie dla mnie, Krzyżaku. Póki tchu w piersi, walczyć z wami będę!
— Przyszedłem cię uwolnić — powtórzył mnich znowu spokojnie i łagodnie.
— Dlaczego!
— Aby duszę twoją pozyskać dla Boga. — Abyś wiedział, co znaczy chrześcijanin. Abyś uwierzył, że i w Zakonie są tacy, co umieją przebaczać, kochać nawet wroga, gdy na to zasługuje, i czynić dobrze, pełniąc wolę Pana swego, Zbawiciela, Chrystusa.
— Czy myślisz, że chrzest przyjmę? Mendog się przekonał, co to znaczy chrzest od was.
— Chrześcijaninem jesteś, Kiejstucie, choć dotąd woda zbawienia czoła twego nie polała. Tyś rycerz chrześcijański, i oby między nami takich było więcej. Walczysz, spełniając obowiązek księcia, bronisz swej ziemi i swojego ludu, musisz być wrogiem naszym; — ale wspomnij, ilu mordercom ludu swego przebaczyłeś. Bóg to liczy, Kiejstucie. Wspomnij starców i dzieci, uwolnione z więzów kobiety, któreś zawsze osłaniał opieką, Surbacha, ziemi twojej srogiego najeźdźcę, któregoś nie pozwolił spalić na ofiarę bogom, — wspomnij Ottona i jego załogę, tysiące innych. — Rycerzu chrześcijański, ja cię błogosławię w imieniu Boga mego! — Wolnyś, Kiejstucie. Bierz mój płaszcz i kaptur, oto masz listy, koń czeka przed bramą, na korytarzu Litwin, wierny sługa. Straż cię przepuści: jedziesz do Malborga, listy wieziesz do mistrza. Jedź w pokoju.
A Kiejstut słucha, nie wierzy,
Na szyję padnie komtura:
— Miecza daj, miecza na drogę!
Bez miecza jechać nie mogę,
Jak ptak bez skrzydeł ulecieć.
Miecza na drogę, komturze!
(J. I. Kraszewski).

I wrócił Kiejstut nad Trockie jezioro i znowu zwołał wojenną drużynę, aby oznajmić wrogom, że jest wolny, że czuwa!


Puszcze litewskie.

Któż zbadał puszcz litewskich przepastne krainy
Aż do samego środka, do jądra gęstwiny?
Rybak ledwie u brzegów nawiedza dno morza;
Myśliwiec krąży koło puszcz litewskich łoża,
Zna je ledwie po wierzchu, ich postać, ich lice:
Lecz obce mu ich wnętrza serca tajemnice.
Wieść tylko albo bajka wie, co się w nich dzieje;
Bo gdybyś przeszedł bory i podszyte knieje,
Trafisz w głębi na wielki wał pniów, kłód, korzeni,
Obronny trzęsawicą, tysiącem strumieni
I siecią zielsk zarosłych, i kopcami mrowisk,
Gniazdami os, szerszeniów, kłębami wężowisk.
Gdybyś i te zapory zmógł nadludzkiem męstwem,
Dalej spotkać się z większem masz niebezpieczeństwem:
Dalej co krok czyhają, niby wilcze doły,
Małe jeziorka, trawą zarosłe napoły,
Tak głębokie, że ludzie dna ich nie dośledzą,
(Wielkie jest podobieństwo, że djabły tam siedzą),
Woda tych studni sklni się, plamista rdzą krwawą,
A z wnętrza ciągle dymi, zionąc woń plugawą,

Od której drzewa wkoło tracą liść i korę;
Łyse, skarłowaciałe, robaczliwe, chore,
Pochyliwszy konary mchem kołtunowate,
I pnie garbiąc brzydkiemi grzybami brodate,
Siedzą wkoło wody, jak czarownic kupa,
Grzejąca się nad kotłem, w którym warzą trupa.

Za temi jeziorkami już nietylko krokiem,
Ale daremnie nawet zapuszczać się okiem,
Bo tam już wszystko mglistym zakryte obłokiem,
Co się wiecznie ze trzęskich oparzelisk wznosi.
A za tą mgłą nakoniec (jak wieść gminna głosi)
Ciągnie się bardzo piękna, żyzna okolica,
Główna królestwa zwierząt i roślin stolica,
W niej są złożone wszystkich drzew i ziół nasiona,
Z których się rozrastają na świat ich plemiona:
W niej, jak w arce Noego, z wszelkich zwierząt rodu
Jedna przynajmniej para chowa się dla płodu.
W samym środku (jak słychać) mają swoje dwory
Dawny tur, żubr i niedźwiedź, puszcz imperatory;
Około nich, na drzewach, gnieździ się ryś bystry,
I żarłoczny rosomak, jak czujne ministry;
Dalej zaś, jak podwładni, szlachetni wasale,
Mieszkają dziki, wilki i łosie rogale;
Nad głowami sokoły i orłowie dzicy,
Żyjący z pańskich stołów dworscy zausznicy.
Te pary zwierząt główne i patryjarchalne,
Ukryte w jądrze puszczy, świata niewidzialne,
Dzieci swe ślą dla osad za granicę lasu,
A sami we stolicy używają wczasu;
Nie giną nigdy bronią sieczną ani palną,
Lecz starzy umierają śmiercią naturalną.
Mają też i swój cmentarz, kędy blizcy śmierci

Ptaki składają pióra, czworonogi sierci.
Niedźwiedź, gdy zjadłszy zęby, strawy nie przeżuwa,
Jeleń zgrzybiały, gdy już ledwie nogi suwa,
Zając sędziwy, gdy mu już krew w żyłach krzepnie,
Kruk, gdy już posiwieje, sokół, gdy oślepnie,
Orzeł, gdy mu dziób stary tak się w kabłąk skrzywi,
Że zamknięty na wieki już gardła nie żywi,
Idą na cmentarz; nawet mniejszy zwierz, raniony
Lub chory, bieży umrzeć w swe ojczyste strony.
Stąd to w miejscach dostępnych, kędy człowiek gości,
Nie znajdują się nigdy martwych zwierząt kości.
Słychać, że tam w stolicy między zwierzętami
Dobre są obyczaje, bo rządzą się sami;
Jeszcze cywilizacją ludzką nie popsuci,
Nie znają praw własności, która świat nasz kłóci.
Nie znają pojedynków, ni wojennej sztuki,
Jak ojce żyli w raju, tak dziś żyją wnuki,
Dzikie i swojskie razem, w miłości i zgodzie,
Nigdy jeden drugiego nie kąsa, ni bodzie.
Nawet gdyby tam człowiek wpadł, chociaż niezbrojny,
Toby środkiem bestyji przechodził spokojny;
Oneby nań patrzyły tym wzrokiem zdziwienia,
Jakim w owym ostatnim szóstym dniu stworzenia
Ojce ich pierwsze, co się w ogrojcu gnieździły,
Patrzyły na Adama, nim się z nim skłóciły.
Szczęściem, człowiek nie zbłądzi do tego ostępu,
Bo Trud, i Trwoga, i Śmierć bronią mu przystępu.

Czasem tylko w pogoni zaciekłe ogary,
Wpadłszy niebacznie między bagna, mchy i jary,
Wnętrznej ich okropności rażone widokiem,
Uciekają, skowycząc, z obłąkanym wzrokiem;

I długo potem, ręką pana już głaskane,
Drżą jeszcze u nóg jego, strachem opętane.
Te puszcz stołeczne ludziom nieznane tajniki
W języku swoim strzelcy zowią: Mateczniki.[22]

(A. Mickiewicz).


Witołd.

W takiej to puszczy, pod dębem prastarym zasiedli dwaj młodzieńcy.
Tam, ponad borem słońce świeci jasno i rzuca złote, palące promienie, — ale tu cień i cisza. Tu złote strzały słońca przeniknąć nie mogą przez sklepienie konarów, gałęzi i liści. Ten obraz tak przedstawia nasz wielki poeta:

Wokoło była ciemność; gałęzie u góry
Wisiały, jak zielone, gęste, nizkie chmury;
Wicher kędyś nad sklepem[23] szalał nieruchomym
Jękiem, szumami, wyciem, łoskotami, gromem:
Dziwny, odurzający hałas!
...............
Na dole, jak ruiny miast: tu wywrót dębu
Wysterka z ziemi, nakształt ogromnego zrębu;
Na nim oparte, jak ścian i kolumn obłamy,
Tam gałęziste kłody, tu wpół zgniłe tramy[24],
Ogrodzone parkanem traw. W środek tarasu
Zajrzeć straszno: tam siedzą gospodarze lasu,
Dziki, niedźwiedzie, wilki; u wrót leżą kości
Napół zgryzione jakichś nieostrożnych gości.

Czasem wymkną się w górę przez trawy zielenie,
Jakby dwa wodotryski, dwa rogi jelenie,
I mignie między drzewa zwierz żółtawym pasem,
Jak promień, kiedy wpadłszy, gaśnie między lasem.

I znowu cichość w dole. Dzięcioł na jedlinie
Stuka z lekka i dalej odlatuje, ginie,
Schował się: ale dziobem nie przestaje pukać,
Jak dziecko gdy schowane, woła, by go szukać.
Bliżej siedzi wiewiórka, orzech w łapkach trzyma,
Gryzie go; zawiesiła kitkę nad oczyma,
Jak pióro nad szyszakiem u kirasyjera:
Chociaż tak osłoniona, dokoła spoziera,
Dostrzegłszy gościa, skacze gajów tanecznica
Z drzew na drzewa, miga się, jako błyskawica,
Nakoniec w niewidzialny otwór pnia przepada,
Jak wracająca w drzewo rodzime Dryjada[25].
Znowu cicho.[26]


Młodzieńcy może nie widzą tych cudów, tak zajęci rozmową. Obaj w myśliwskim stroju, uzbrojeni, z postawy znać, że panami są tej puszczy, a zarazem — jej dziećmi. To nie obcy przybysze, ani grzeczni goście.
Jeden barczysty, silny w każdym ruchu, o spojrzeniu dumnem i śmiałem, mówi gorąco, ogniem pała mu źrenica, z gestów i głosu zgadniesz, że marzy o wojnie, o wrogu twardym, którego pokona, on, siłą nieugiętą, hartem woli, potęgą wszystkich uczuć swego serca.
A drugi milczy, słucha. Wątlejszy z postawy, szczupły, o ściągłej twarzy, czarnych włosach, i ruchliwem spojrzeniu czarnych oczu, — czasem potrząsa głową, włos długi ręką za ucho zakłada i słucha wciąż uważnie, a bystrym rzutem błyszczącej źrenicy zda się przenikać puszczę, śledzić każde drzewo.
— Nie lękam się Krzyżaka — twierdzi Witołd dumnie — od nas tylko zależy, by przestał być groźnym, — ta chwila niedaleko! Jesteśmy u siebie, na naszej własnej ziemi, gdzie wszystko mu wrogie; — tylko odwagi, tylko zjednoczenia wszystkich sił do tej walki.
— Ojcowie tak czynią — odparł Jagiełło ciszej — a przecież — a przecież — — Brak nam żelaza, mieczów, broni ognistej... chytrości —
— Gardzę podstępem — zdradą! — przerwał Witołd z uniesieniem. — To broń słabych i podłych. Nam wystarczy rozum, niezachwiana odwaga, silne ramię. Kiedy zechcemy, znajdzie się żelazo, miecze i broń ognista — tylko razem, a całą mocą.
— Pomoc sprzymierzeńca nigdy nie zawadzi — zauważył Jagiełło.
— Alboż o to trudno? Książęta Mazowsza nienawidzą ich także całą duszą.
— A krzyż! Pod znakiem krzyża skupiają się wszystkie narody.
— Krzyż raz już Mendog zatknął na litewskiej ziemi, — wiemy obaj, że w krzyżu potężna obrona, — im wytrącim miecz z ręki. To należy do nas. To nowa droga, na którą wstąpimy, — posłuchaj: my dwaj — to przyszłość Litwy. Ojcowie tego uczynić nie mogą: młodych sił na to trzeba, młodej woli.
I snuje dalej marzenia, zamiary, powierza tajne myśli, których ojciec nie zna. Ojciec strudzony wiekiem, ciężką walką. Witołd uwielbia męstwo i prawość Kiejstuta, czci go i kocha, ale zdaje mu się, że dalej zajdzie i więcej dokaże. Kiejstut już spełnił swoje przeznaczenie, a inną kartę dziejów on pisze. Razem z Jagiełłą, bo to brat, przyjaciel.
Jagiełło słucha chętnie, ale krótko odpowiada. Rozważa każde słowo, ale serca nie otwiera, nie wyjawia swych myśli. Mniej szczery, bardziej skryty, lubi drogi ciche, — mniej ma ufności w ludzi, może i we własne siły.
Ale Witołda ceni, potrzebuje, wierzy w jego uczucie, jest mu przyjacielem. Któżby mu go zastąpił?
Obaj mają przed sobą taki piękny przykład zgody braterskiej, że im powinien być wzorem. Miłość Kiejstuta z Olgierdem przetrwała od lat dziecięcych do późnej starości i pozwoliła skutecznie osłaniać Litwę od Rusi, Krzyżaków, Tatarów. Kto wie, coby się stało, gdyby bracia z sobą zaczęli walkę o ziemię i władzę?
Witołd jest dumny z tej jedności bratniej, i on z Jagiełłą pójdą w ślady ojców, — i oni zgodnie podzielą się chwałą.
Tego pragną ojcowie: dlatego chowali ich razem tych wybranych następców; oni najlepiej wiedzą czem jest zgoda w domu.
Dziś zasiedli przed domem, pod lipą cienistą, miód popijają, długie wspominają boje, o synach gwarzą i przyszłości Litwy.
Białe ich włosy, ale czerstwe lica, choć bliznami zorane, siekane wiatrami ostrymi; z oczu pogoda patrzy i łagodność, choć znać, że usta rozkazać umieją słowem stanowczem, silnem.
Może niedługo rozkazywać będą: czas na spoczynek starcom; synów zostawiają, którym z ufnością powierzą los kraju.
— Witołd to młody orzeł — myśli Kiejstut — on na swych skrzydłach podniesie Jagiełłę, — jemu się nic nie oprze.
— Jagiełło — myśli Olgierd — jest skryty i mądry, ma chytrość węża, tak potrzebną w walce, on będzie radą śmiałego Witołda, który zanadto ufa w siłę miecza.
Od strony puszczy na szerokiej drodze tuman kurzawy: wraca drużyna myśliwska, — Witołd obok Jagiełły — przyszłość Litwy.
— Bracie — rzekł Olgierd — jeśli umrę pierwszy, zostaw Jagielle Wilno. Niechaj pod twojem okiem zacznie rządy. Lepiej dla Litwy, gdy w ręku Jagiełły ustali się władza, dopóki ty możesz go wspierać.
Pomyślał Kiejstut chwilę. Po śmierci starszego brata on miał pierwszeństwo do tronu i z wieku i z zasługi.
— Tak — rzekł nakoniec — masz zupełną słuszność: tak będzie lepiej. Przykład dla Witołda, dla Litwy całej. Uznam go wielkim księciem dobrowolnie, a któż wtedy sprzeciwić mu się waży?

Orszak myśliwych gwarnie wjechał na dziedziniec, — Witołd z Jagiełłą spieszą do rodziców zdobycz pokazać, pochwalić się szczęściem i męstwem.





Jest zamek Krewo na wschód od Trok i Wilna, w głębi puszcz starych, bagien i jezior posępnych, rzeką oblany. Stary zamek z wieżą strażniczą, z głębokimi lochami.

W noc ciemną więźnia tutaj przywieziono. Skrępowany, choć ranny, nieprzytomny, — straż czujna go otacza.
Książę Litwy Jagiełło powierza go dozorcy zamku, słudze swemu, jak źrenicy oka strzedz każe, śmiercią grozi w razie ucieczki.
— Loch kamienny, bezpieczny — zauważył Litwin, — Kiejstut nie uszedł z niego, i ten nie ujdzie żywy. Do kamiennego lochu!
— Kiejstut?! — wykrzyknął więzień, który ocknął się w tej chwili. — Gdzie Kiejstut? Skąd uszedł?
— Nie uszedł, nie! — ozwały się głosy surowe. — Zwłoki książę do Wilna przewieźć kazał, pogrzeb sprawił wspaniały, jak należy się wojownikowi; — ale z lochu nie uszedł, — nie!
— Pogrzeb? — wyjąknął więzień. — Pogrzeb Kiejstuta w Wilnie?
— Prędzej! — krzyknął dozorca. — Z więźniem rozmawiać niewolno. Zanieść go.
Czterech silnych pachołków pochwyciło sznury, zarzucili na więźnia i dźwignąwszy go, szybko zanurzać się poczęli w czarnem wejściu do podziemia.
Kiedy świt szary zajrzał przez niewielki otwór, wysoko pod sklepieniem umieszczony do ciemnicy, w której przed kilku dniami skonał Kiejstut, ujrzał na garści słomy w lochu wilgotnym Witołda.
Leżał wolny od więzów, tutaj zupełnie zbytecznych, z otwartemi oczyma, rozpaloną twarzą i spiekłemi ustami, nieprzytomny, w gorączce.
Nic dziwnego: tyle okropnych chwil przeżył, iż w zdrowiu nawet nie mógłby zrozumieć, że to wszystko rzeczywistością.
Krótko trwała zgoda w książęcej rodzinie po śmierci starego Olgierda. Kiejstut uznał Jagiełłę wielkim księciem, i wierny przyrzeczeniu, osadził go w Wilnie, sam pierwszy hołd mu złożył, dla przykładu: Jagiełło miał starszych braci. Lecz młody książę nie wierzył stryjowi, z Krzyżakami się związał, dał ucho ich radom zdradzieckim, podstępnie Troki chciał zagarnąć.
I oto rozpoczęła się wojna domowa. Kiejstut zajął Wilno, uwięził Jagiełłę; lecz Witołd w zdradę brata uwierzyć nie może, oskarża ojca o zbytnią porywczość. Kiejstut uwalnia więźnia, lecz Wilna nie zwróci: stolica Litwy musi być bezpieczna, inną dzielnicę wyznacza Jagielle.
A Jagiełło zręcznie nową knuje zdradę: mistrz przysłał mu na pomoc krzyżowych rycerzy, ale on niby skrycie pragnie zgody, pojednania z bratem i stryjem, by razem na Zakon uderzyć. Do obozu ich wzywa potajemnie, przysięgę składa, zakładników daje.
I Witołd znowu wierzy: jakże nie wierzyć Jagielle? Toż brat, powiernik wszystkich jego myśli, przyjaciel od dzieciństwa.
A teraz nad nim wilgotne sklepienie, ciemność, powietrze zgniłe; — a gdzie ojciec?
Stąd właśnie nie wyszedł żywy... pogrzeb wspaniały w Wilnie! To uczynił Jagiełło!
Siadł na posłaniu, patrzy nieprzytomnie: — to chyba sen okropny! Jagiełło wrogiem? Ojciec zamordowany? On w więzieniu?
I tu ma zginąć? bez czynu i chwały? on, przyszłość Litwy?
...............

Posępne dnie płynęły długie nieskończenie; — rany się zagoiły, i siły wracały, — lecz rany duszy bolały okrutniej: ma zginąć nędznie w tym okropnym lochu — z woli Jagiełły?... Za co?
Zgrzytnęły ciężkie zapory więzienne, ktoś wszedł do lochu, — zapewne morderca?
Nie, to strażnik zamku.
Zbliżył się do barłogu, każe nieść chorego do izby, w której świeci słońce, złożyć na łożu, skórami zasłanem, podać napój, gorącą strawę.
— Posłuchaj, więźniu, i czcij dobroć księcia — przemawia wreszcie. Jagiełło kazał opatrzyć twe rany, komnatę widną dać, uczciwe jadło, — żona codziennie odwiedzać cię będzie, byś pomnił, że Jagiełło był ci bratem. Tylko wolności odzyskać nie możesz. Taka książęca wola.
Usiadł Witołd na łożu i milczy ponuro. — Łaska Jagiełły! Braterstwo wspomina! — Tylko wolności nie da.
— Zobaczymy!
Na okno spojrzał: — za kratą, bezpieczne, — na drzwi dębowe, mocne. — Wszystko jedno: choćby z kamienia były, on je skruszy. Lecz taić myśli trzeba, kryć spojrzenie. Minął szczęśliwy czas wiary, ufności, — w twardej szkole nauczy się być skrytym, podstępnie działać, — zdradzać!
Nauczył się. Niewiele minęło tygodni. Więzień spokojny, nie budził podejrzeń, — odwiedzała go żona, przychodziła z dziewczętami służebnemi.
Nakoniec żona odwiedzać przestała, — Witołd od trzech dni chory. Dozorca chce go widzieć.
Na łożu księcia służebna dziewczyna, — on w jej sukniach uszedł bezpieczny.



Od lat 40 blizko Witołd rządzi Litwą.
Starzec to już sędziwy, długie życie za nim, długa przebyta droga, a gdy patrzy na nią, nie dziwi się, że zmarszczki twarz jego pokryły, choć w silnej ręce jeszcze miecz podźwignie, a myśli płyną jasno, jak w głowie młodzieńca.
Lecz wiele przeżył przez te długie lata i dźwiga ciężar smutków, które się nie kończą; — jedną miał tylko chwilę wielkiego trjumfu, lecz choć dała mu wiele, wszystkich ran nie zagoiła.
Ta chwila — to zwycięstwo pod Grunwaldem.
Wtedy odetchnął wreszcie pełną piersią! Wtedy zdawało mu się, że zdobył świat cały, że trjumfu i dumy w sercu nie pomieści. Bo w tem zwycięstwie jego zasługi połowa!
Spełnione wreszcie marzenia młodzieńcze, — pomszczone wszystkie krzywdy: śmierć otrutych synów, spalone wsie i miasta, rzeki łez i krwi niewinnej, wszystkie zdrady; walka dwóch wieków prawie — zakończona, — zakończona szczęśliwie i na zawsze.
Wielkim czuł się Witołd na polach Grunwaldu, patrząc na martwe ciała mistrzów i komturów, na białe płaszcze braci, u nóg mu leżące, na dumne głowy w prochu.
I uczuł, że w tej chwili duch Kiejstuta błogosławi Jagielle i dla miłości zbawionej ojczyzny przebacza wszystkie winy.
Wielka i święta dla Litwy godzina.
A jednak...
Złamany Zakon zwolna powraca do życia. Groźnym być już nie może, lecz wzmocnić się pragnie. Wzmocni się, jeśli osłabi sąsiadów.
Jako przyjaciel zbliża się teraz do Litwy. Nie ma zdrady pod płaszczem: przyznaje otwarcie, że za słaby na wroga, szuka sprzymierzeńca, wiedzie go tylko przyjaźń, uwielbienie dla wielkiego księcia Witołda.
Jakże go wielbi! — jego rozum, męstwo, szlachetność serca, siłę.
I taki mąż zależnym ma być od Jagiełły? Wszak przewyższa go wszystkiem? Dlaczegóż korona niema przed śmiercią uwieńczyć Witołda i dać świadectwo, że jest równy bratu?
Równy w godności, chociaż nieskończenie wyższy.
Witołd słucha i milczy. — Krzyżak prawdę mówi. — Krzyżak ma słuszność: on czuje się w duszy wyższym i nieskończenie wyższym od Jagiełły, a krzywdzony był zawsze. I dlaczego?
Los dał tamtemu wszystko, — jemu wszystko zabrał; — on musiał zawsze cierpieć; tamten trjumfował: — on słucha, a Jagiełło rozkazuje.
Czyż mu niewolno żądać rzeczy sprawiedliwej, którą otrzymać może i ma prawo?
I zaczął starzec marzyć o koronie. Widział ją na swych skroniach we śnie i na jawie, jasną, lśniącą, wspaniałą. Tak powinien spocząć w kamiennym grobowcu ostatni władca Litwy.
To byłby w jego życiu drugi dzień trjumfu.
Usłużny Krzyżak podwaja zabiegi, jak prawdziwy przyjaciel, nie żałuje trudu, pozyskał dla tej myśli przychylność cesarza, — gdyby Jagiełło nie zechciał się zgodzić, można nie pytać go o pozwolenie: wszak Witołd nie jest dzieckiem, a pomoc życzliwą znajdzie z łatwością, niech tylko zażąda. Zakon pragnie mu dowieść, jak go ceni.
Witołd jednakże nie lubi podstępu, — zawsze działał otwarcie, nawet wtedy, gdy uciekł do Malborga, nie mogąc inaczej odzyskać ojcowizny. I dziś otwarcie woli postawić żądanie: chce umrzeć królem Litwy. To mu się należy.
Lecz Jagiełło odmawia. Możeby ustąpił, okazuje chęć szczerą, ale panowie polscy, duchowieństwo z oburzeniem przyjmują to żądanie. Nie, nigdy się nie zgodzą: to zerwanie unji, to ruina potęgi obu krajów, to dziecinne zachcenie, to podstęp krzyżacki!
Surowo sądzą starca, oskarżają. I nie ustąpią nigdy: bronić będą.
Z goryczą w sercu Witołd powrócił do Wilna.
Dziwią mu się Krzyżacy: — cóż go obchodzi zdanie polskich panów albo ich zezwolenie? Jest litewskim księciem, ma prawo zostać królem i zostanie, jeżeli zechce. Cesarz się wstawiał za nim do Jagiełły, obrażony odmową, sam koronę przyśle.
Tajemne teraz toczą się układy, biegają posły, a po Litwie krąży wieść głucha, tajemnicza...
Witołd zaprasza gości na dzień oznaczony: panów litewskich, dygnitarzy świeckich i wyższe duchowieństwo. Wspaniałe gotuje im w Wilnie przyjęcie: Witołd hojnym być umie, wiedzą wszyscy
Nie znało Wilno takiego przepychu, jaki zajaśniał teraz na książęcym zamku, — król Jagiełło świetniej wystąpić nie może. A przy książęcym stole Litwa cała i Polacy: senatorowie, biskupi.
Są i Krzyżacy. Przynieśli wiadomość, że korona już w drodze, lada dzień nadejdzie.
Witołd oznajmia gościom, że z woli cesarza Litwa na równi z Polską staje się królestwem, a on jest królem, i w ich obecności dopełniony zostanie obrzęd koronacji.
Słuchają go zdumieni i wzruszeni, — na czołach polskich panów groźne chmury, lecz serca Litwy biją dumą i radością. Któż śmie zaprzeczyć zasług Witołdowi! Któż go nie uzna godnym królewskiej korony? Kto z nim się równać może jako rycerz i monarcha?
Dumni i radzi z tego zaszczytu Litwini, — pojąć nie mogą, czemu to gniewa Polaków, dlaczego wyrzucają Witołdowi podstęp? Czyż Litwa nie ma prawa mieć swojego króla, skoro cesarz zgadza się na to?
Witołd z pogardą słucha oskarżeń, wyrzutów: już się nie cofnie teraz. Umrze królem.
Oczekują tylko[27] na koronę.
Upłynął tydzień — drugi. — Dziwią się sproszeni goście — dumne czoło Witołda groźną powleka się chmurą, w posępnych oczach płoną błyskawice, chociaż z uśmiechem przemawia do gości, zachęca do wesela.
Goniec krzyżacki przyniósł wieść niespodziewaną: korona dostała się w ręce Jagiełły.
Witołd skamieniał. Czarno przed oczami i czarno na duszy — wszystkie blaski naraz dla niego zagasły. Piorun uderzył i zdruzgotał wszystko. — Jakże gorzkiem jest życie!
Goście rozjeżdżają się spiesznie, w milczeniu: Jagiełło panem Litwy, zapomnieli o tem na chwilę. Teraz lęk ich ogarnął.
86 letni Witołd opuścił także Wilno w ponurem milczeniu.
Do Trok! do Trok! do wspomnień jasnego dzieciństwa, gdzie patrzył w przyszłość z taką silną wiarą, gdzie takiem pięknem zdawało się życie, taka potężna siła młodych ramion. — gdzie nie znał, co to zdrada, — wierzył w przyjaźń...
W starym zamku, gdzie zbiegły mu lata dziecięce, spoczywa Witołd na śmiertelnem łożu. Potężny władca Litwy umiera spokojnie: Litwa bezpieczna, Krzyżacy złamani — spełnił zadanie swoje... Czas odpocząć.
Przy nim Jagiełło. W tej samej komnacie snuli obydwaj młodzieńcze marzenia, dziś obaj starcy, żegnają się po raz ostatni.
— Przebacz, bracie — szepcze Jagiełło schylony, a łzy cicho spływają mu po twarzy. — Przebacz z serca, bo z serca ci mówię: żałuję. Przeciwko Tobie wiele zawiniłem: w imię Chrystusa — przebacz!
— Już ci przebaczono — tam na polach Grunwaldu — wszystko! — odparł Witołd. — Żegnaj, bracie!
W chwili śmierci nie pamiętali, że byli niegdyś nieprzyjaciółmi, lecz pozostali — braćmi.












  1. Rojsty — moczary, trzęsawiska.
  2. Rodzaj uprzęży, t. zw. hołoble.
  3. Chaty kurne, bez kominów.
  4. Deski nieheblowane.
  5. Żona księcia Kiejstuta, porwana przez niego kapłanka bogini Praurymy.
  6. Bożek litewski.
  7. Przypis własny Wikiźródeł Fragment z poematu „Grażyna“ Adama Mickiewicza.
  8. Przypis własny Wikiźródeł tamże.
  9. Przypis własny Wikiźródeł Fragment dramatu „Legion“, scena VIII.
  10. Przypis własny Wikiźródeł Fragment dramatu „Mindowe, król litewski. Obraz historyczny w pięciu aktach“, akt III, scena I.
  11. Bajeczny założyciel państwa litewskiego, jak u nas Lech.
  12. Rodzaj machiny, w której porusza się ciężka maczuga, przeznaczona do rozbijania murów.
  13. Kapłan i śpiewak litewski z czasów pogańskich.
  14. Jeden z głównych bogów litewskich.
  15. Dzisiaj Memel, port nad morzem Baltyckiem.
  16. Potwór bajeczny.
  17. Krzyżaków, Niemców.
  18. Pędzi, niesie.
  19. Przypis własny Wikiźródeł Fragment poematu „Konrad Wallenrod“.
  20. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – więcej.
  21. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Dlaczego.
  22. Przypis własny Wikiźródeł Fragment poematu „Pan Tadeusz“.
  23. Sklepienie.
  24. Pnie zwalone.
  25. Bogini leśna.
  26. Przypis własny Wikiźródeł Fragment poematu „Pan Tadeusz“ Adama Mickiewicza.
  27. Przypis własny Wikiźródeł Brak części tekstu. Treść (zaznaczoną kolorem szarym) uzupełniono z wydania zbiorczego serii „Dzieje Polski w obrazkach, legendach, podaniach“ Wydawnictwo Gebethnera i Wolffa, Warszawa, 1916 r., str. 139 [1]





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Cecylia Niewiadomska.