Lourdes/Dzień drugi/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lourdes |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1895 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Lourdes |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ogarnięty wstrętem do pozostania tu dłużej, Piotr oddalić się zamierzał od groty, gdy dostrzegł nieopodal klęczącego pana de Guersaint; w skupieniu ducha modlił się całą żarliwością wielkiej swej wiary.
Piotr nie widział go od dzisiejszego rannego przybycia przed drzwi szpitala i nie wiedział o ile mu się udało wynająć potrzebne dla nich pokoje; na razie chciał podejść doń bliżej i spytać. Zawahał się wszakże, nie chcąc mu czynić przerwy w modlitwie; niósł on bowiem zapewne swe prośby ku niebu za córką swą ukochaną, którą miłował szczerze, pomimo chwiejności wiecznie dziecinnej swej mózgownicy. Przeszedł więc Piotr koło niego i zagłębił się w cień pod drzewami. Biła teraz godzina dziewiąta, miał więc dwie godziny czasu swobodnego.
Miejsce, w którem się znajdował, było gruntem nadbrzeżnym, gdzie się dawniej trzody pasły po nad Gavą. Dziś siłą pieniędzy powstał ogród cienisty o wspaniałej alei wzdłuż górskiego potoku, którego koryto usunięto dalej dla rozszerzenia placu pod ogród, oraz zbudowano monumentalną drogę o szerokim chodniku, zabezpieczonym od strony wody kamienną balustradą. Aleja dochodziła do stromego wzgórza, mając wszakże dwieście do trzystu metrów długości; ogród więc był jakby w naturalne ramy ujęty i odgrodzony; pełno w nim było ławek pod cieniem drzew rozłożystych i zdrowo rosnących. Nikt tędy nie przechodził, wkraczała tu jedynie rzesza pątników po ukończonych modłach przed grotą. Mnóstwo tu było ustronnych zakątków pełnych ciszy i błogiego spokoju, z widokiem na lesiste stoki gór, ciągnących się po drugiej stronie Gavy. Gdzieniegdzie las rzedniał, ukazując białe fronty kryjących się w zieloności gmachów klasztornych. W czasie gorących dni sierpniowych, ogród stanowił rozkoszne, chłodne wytchnienie, w cieniu drzew, ponad bieżącą wodą rzeki.
Piotr uczuł teraz całą rozkosz tego ustronia; naraz odpoczął, jakby zbudzony ze snu męczącego. Pytał i badał siebie, zaniepokojony doznanemi dziś wrażeniami. Wszak dzisiaj jeszcze przybył on do Lourdes z gorącą chęcią odzyskania wiary, chciał i pragnął powrócić do wierzeń lat dawnych, gdy będąc chłopięciem, posłusznem woli matczynej, składał ręce pobożnie i korzył się przed wielkością Stwórcy. Ale oto stanął przed grotą i chwycił nim wstręt niewypowiedziany. Bałwochwalczość kultu, namiętna gwałtowność wierzeń, szturm i gwałt zadawany zmysłom i rozsądkowi, zniechęciły go i osłabiły bardziej niż kiedykolwiek. Cóż pocznie on teraz? Czy ma się opanować i, otrząsnąwszy się z przygniatających go wrażeń rozpocząć dawniej zamierzone badanie legendy, o Bernadecie na miejscu, by w ten sposób zużytkować swą podróż? Czuł się obezwładnięty, zaniepokojony; może piękność natury, cień drzew szemrzących, chłód strumienia wartko płynącego, zdoła go ukoić i przynieść ulgę jego podrażnieniu...
Piotr dochodził właśnie do końca alei, gdy zaskoczyło go niespodziewane spotkanie.
Od kilku sekund patrzał on na postać starca postępującego w jego kierunku. Wyniosłego wzrostu mężczyzna, opięty był w czarny tużurek, a na głowie miał mięki, pilśniowy kapelusz z wielkiemi skrzydłami. Piotr starał się odnaleźć w pamięci jego czarne bystre oczy i nos o orlem zagięciu. Lecz długie włosy w srebrzystych zwojach, spadające na ramiona, oraz łącząca się z niemi broda, były mu obce zupełnie. Starzec zatrzymał się z miną również zadziwioną i odezwał się pierwszy:
— Ty tutaj, Piotrze? Ty w Lourdes?
Piotr poznał natychmiast głos przyjaciela swego ojca, swojego zbawcę zarazem, doktora Chassaigne, który uzdrowił go i podtrzymał w czasie jego choroby fizycznej i moralnej, jaką przebył po śmierci matki.
— Ach drogi doktorze, jakże szczęśliwy jestem z naszego spotkania!
Ucałowali się serdecznie, silnie wzruszeni niespodziewanem ujrzeniem się tutaj. Piotr przypomniał sobie teraz nieszczęścia spadłe na doktora, tłómaczyły one przedwczesną jego siwiznę, twarz smutną i cierpiącą. Parę lat zaledwie ubiegło od ostatniego ich widzenia się w Paryżu, lecz lata te gromami padały na starego jego przyjaciela — starca czyniąc z człowieka pełnego siły i czerstwości.
— Ty nie wiedziałeś, że pozostałem w Lourdes?... Lecz prawda, zkądże wiedzieć mogłeś!... Ja teraz nie pisuję listów. Żyję zdala od żywych a zbliska z umarłymi...
Oczy zaszły mu łzami i dodał złamanym głosem:
— Chodź, usiądziemy na ławce. Przyjemnie mi będzie pogawędzić z tobą i wspomnieć dawne czasy.
Smutek zaległ w sercu Piotra na widok przygnębienia widniejącego z każdego słowa doktora Chassaigne; nie umiał nic rzec mu razie, szeptał więc tylko powtarzając:
— Drogi, kochany doktorze! Dobry mój przyjacielu, jakże mi żal ciebie!...
Na niedolę doktora nie było rzeczywiście żadnego ratunku, żadnego pocieszenia. Przed paru laty odwiózł on chorą swą żonę do Cauterets i osadził tam wraz z dwudziestoletnią swą córką. Małgorzata była śliczną i miłą dziewczyną, czuwającą troskliwie nad matką, którą kochała z całą tkliwością. Po paru tygodniach pobytu u wód w Cauterets, pani Chassaigne uczuła znaczne polepszenie zdrowia; zaczęła projektować różne wycieczki w góry, gdy wtem, niespodzianie, znaleziono ją w łóżku zmarłą. Ojciec i córka osłupieli pod ciosem, jaki im los zadawał.
Doktór Chassaigne był rodem z Bartrès, a grób rodziny mieścił się na cmentarzu w Lourdes. Staraniem jego grób ten został wymurowany i miał zczasem zawrzeć jego zwłoki, by spoczęły przy trumnach rodziców. Kazał tam złożyć zmarłą niespodzianie żonę. Nie mógł oderwać się od grobu ukochanej swej towarzyszki. Minął tak tydzień od dnia pogrzebu, gdy wtem Małgorzata zasłabła nagle; chwyciły ją dreszcze wieczorem, a w dwa dni później już nie żyła! Nieszczęsny jej ojciec, czasu nawet nie miał na rozeznanie choroby. W pustym przedziale grobu, gdzie miały zczasem spocząć zwłoki doktora, złożono trumnę Małgorzaty, tej pięknej, zdrowiem tryskającej tak niedawno dziewczyny. A on pozostał sam, opuszczony nazawsze przez te dwie najdroższe istoty, których serca ogrzewały mu życie. Stał się starcem w przeciągu dni kilkunastu, niedołężnym, zbolałym starcem, w samotności swej zmrożonym nazawsze. Radość jego życia uleciała bezpowrotnie. Zazdrościł najnędzniejszemu wyrobnikowi kamienie tłukącemu przy drodze, gdy widział, że żona lub bose dziecko — przynoszą mu strawę jego mizerną. Teraz, już nie myślał nawet o wyjeździe z Lourdes; zapomniał o swych obowiązkach lekarza, mającego liczną klientelę w Paryżu, i żywot swój nieszczęsny wiódł przy grobie, gdzie spały snem wiecznym najdroższe mu istoty.
— Ach, drogi mój przyjacielu, zacny i dobry przyjacielu! Sercem odczuwałem ogrom bólów, jakie spadły na ciebie! — powtarzał Piotr z serdecznością najszczerszą. — Ale dla czegóż nie wspomniałeś przez te lat parę o ludziach, którzy cię miłują?... Dlaczego zamknęłeś się tutaj, pogrążony tylko w smutku swoim?
Doktór machnął rozpaczliwie ręką i rzekł:
— Nie mogę, nie mogę się ztąd oddalić! One są tutaj i trzymają mnie przy sobie... Już wszystko dla mnie skończone, oczekuję tylko, bym co prędzej mógł się z niemi połączyć.
Zapadło milczenie. Po za niemi, wśród krzewów, fruwały i świergotały ptaki; z przed niemi zaś płynącej Gavy, rozchodził się szmer bystro płynącej wody wśród kamieni i złomów. Słońce, coraz płomienniej pałając, złociło stoki gór poza Gavą rozsiadłych. Lecz oni, siedząc w cieniu drzew rozłożystych, na ławce ustronnej, otoczeni byli chłodem rozkosznym wśród dnia upalnego; siedzieli jakby w bezludnem pustkowiu, chociaż o dwieście kroków tłum ludzi był zebrany, tłum pobożnych pątników zamodlonych, z których żaden na krok nie odstępował groty cudami słynącej.
Długo rozmawiali jeszcze z sobą. Piotr opowiedział, jakim sposobem znajduje się w Lourdes, że przybył tu jako towarzysz chorej przyjaciółki lat swych chłopięcych, która oto teraz błaga o cud dla siebie i modli się o toż samo klęczący przy niej ojciec. Piotr, przypomniawszy sobie niektóre zdania wyrzeczone przez doktora Chassaigne w czasie ich rozmowy, wzdrygnął się cały i zawołał z podziwem w głosie:
— Doktorze! Ty wierzysz w cuda obecnie, jakim sposobem? Toż znałem cię jako niewierzącego, a co najmniej obojętnego względem wierzeń!
Patrzał nań przytem z podziwieniem wielkiem. Jakim sposobem ten uczony, o niezrównanej trzeźwości sądu, którego rozum i ścisłość wywodów tak nieraz uwielbiał — odmienił się tak wielce? Wszak umysł to był niepospolity, podniosły i jasny, urobiony na badaniach wiedzy doświadczalnej, a teraz wierzyć się zdawał w leki cudowne za pomocą wody ze źródła wolą nadprzyrodzoną wytrysłego?
— Toż własnowolnie i własnoręcznie dostarczyłeś, doktorze, mojemu ojcu, materyałów i dokumentów dotyczących Bernadetty, która chowała się w Bartrès, twojem gnieździe rodzinnem! A potem, w lat wiele, gdy mnie z kolei zajęła legenda o Bernadecie, mówiłeś mi o niej, jako o chorej miewającej halucynacye; uważałeś ją prawie za idyotkę a przynajmniej za wpół tylko przytomną istotę, niezdolną chcieć i myśleć... Czy pamiętasz, doktorze, nasze rozmowy, moje zwątpienia i błogi wpływ, jaki na mnie wywierał twój rozum światły i przekonywający?
Piotr wzruszony był, mówiąc te słowa, tak dalece dziwną wydała mu się okoliczność, że on, będący księdzem, który resztki swych dawnych wierzeń utracił przy boku doktora pielęgnującego go w chorobie, teraz spotyka się z tymże doktorem w postaci wierzącego, sam zaś tęskni i pragnie odzyskać utraconą na zawsze ułudę.
— Gdy cię znałem, doktorze, przyjmowałeś tylko pod uwagę fakta istniejące lub mogące się stwierdzić za pomocą metody doświadczalnej... Czyż przestałeś dowierzać wiedzy?
Doktór słuchał go z początku ze smutnym lecz spokojnym uśmiechem, teraz zaś na odgłos ostatnich słów Piotra, szarpnął się gwałtownie i rzekł z najwyższą pogardą:
— Wiedza! Cóż ja o niej wiedzieć mogę i na cóż mi ona posłuży?... Pytałeś mnie dopiero co, na jaką chorobę zmarła moja córka? Otóż nie wiem! Mnie, którego ludzie uważali za uczonego i mogącego śmierć odwrócić za pomocą mej wiedzy, otóż ja nic nie poradziłem, nic nie zrozumiałem, a nawet o godzinę przydłużyć nie mogłem życia własnemu mojemu dziecku! A moja żona, wszak wieczorem znalazłem, że jest prawie już zdrowa, cieszyłem się jej wesołością, a nazajutrz rano była zimnym i skostniałym trupem... Dla czegóż nie zdołałem wiedzieć, że umrze w kilka godzin po naszem wieczornem rozstaniu?... Nie, nie, dla mnie wiedza istnieć przestała! Nie chcę nic o niej wiedzieć! Jestem bydlęciem, jestem nieszczęsnym, który zna tylko ogrom nieszczęścia swego!
Mówił z gniewem i buntem przeciwko dawnej zarozumiałości swojej, przeciwko pysze, jaka nim niegdyś władnęła. Uspokoiwszy się nieco, dodał:
— Czynię sobie teraz wyrzut wielki, wyrzut prześladujący mnie bezustannie, niedający mi spokoju na chwilę... i dla tego też oderwać się nie mogę od tej groty i wciąż przebywam w jej sąsiedztwie. Dlaczego nie przywiodłem ku niej moich dwóch chorych ukochanych! Dlaczego nie upokorzyłem się przed grotą wraz z innymi! Byłyby się one modliły jak modlą się inne kobiety, które tam widziałeś, byłbym powinien klęknąć wraz z niemi i błagać Pannę Najświętszą, by zdrowo chować mi je raczyła — a może byłbym je miał przy sobie aż do własnego mego zgonu... Lecz ja, stary waryat, nie uczyniłem co należało i straciłem je nazawsze... Moja w tem wina!
Łzy toczyły się po twarzy mówiącego. Lecz mówił dalej:
— Pamiętam gdym był dzieckiem i mieszkałem w Bartrès przy rodzicach, jak nieraz moja matka, prosta i wierząca chłopka, składała mi ręce i modlić się kazała do Boga, by nam udzielał poparcia swego wszechmocnego. Modlitwa, której mnie ona nauczyła, wróciła mi na usta gdy spadły na mnie nieszczęścia i gdym pozostał sam jeden na świecie, słaby i niedołężny jak dziecko maleńkie. Cóż ty na to, Piotrze? Ręce złożyły mi się same jak niegdyś i modliłem się jak matka nauczyła, bo w nieszczęściu, w nędzy, w opuszczeniu mojem, potrzebowałem znaleźć ucieczkę, potrzebowałem pomocy nadludzkiej, czuwania boskiego, któreby za mnie chciało myśleć i koić rany zbyt srogie... Ach te pierwsze czasy mojej samotności! Jakiż zamęt wichrzył myślami rozbijającemi się po biednej mej głowie, takim ciosem niespodziewanym rażonej jak obuchem! Dwadzieścia nocy z rzędu nie spałem, myśląc, że danem mi będzie zmysły postradać. Bunt chwytał mnie i wygrażałem niebu, po chwili znów tarzałem się w pyle upokorzony i błagający, by Bóg wszechmocny ulitował się nad nieszczęściem mojem i wezwać mnie ku sobie raczył... Chwiejności moje tamę wreszcie znalazły, uspokojenie spłynęło mi wraz z wiarą... Piotrze, wszak znałeś moją córkę? Pamiętasz jak była piękną i młodą? Czyż można przypuścić, iż niesprawiedliwość jest tak bezgraniczną, by moja Małgorzata, która żyć nie miała jeszcze czasu, znikła na zawsze... i by życia pozagrobowego nie było?... Tak, ona żyje i żyć będzie, jestem najmocniej o tem przekonany. Wreszcie słyszę jej głos mówiący mi często, że się odnajdziemy i ujrzymy niezadługo. Ach ukochane moje, żono moja i córko, żyć z wami, być przy was, mieć nadzieję odzyskania was napowrót — oto całe szczęście, jakie chcę mieć w udziale, do którego wzdycham, pragnąc chwili tej co rychlej. Bóg jeden oddać mi je może i dla tego Bogu się oddałem.
Trząsł się jak zniedołężniały starzec, a patrząc na ten jego upadek, Piotr zrozumiał jego nawrócenie się: umysł jego osłabł pod doznanemi ciosami, odstąpił wiedzy, którą posądzał o podejście i wydarcie mu istot najdroższych, a w przystępie uczucia i rozrzewnienia swojego, wrócił do dawnych wierzeń przez matkę wszczepionych. Ten syn wieśniaczy, wychowany w poszanowaniu legendy, na starość uległ atawizmowi wierzenia, odzywającego się w nim po piędziesięciu latach spędzonych nad studyowaniem wiedzy z niezależnością trzeźwego, pozytywnego umysłu. Lecz teraz umysł ten zbyt silnym rażony został ciosem i w zmęczeniu swojem przeklina wiedzę, iż mu ona jego szczęścia zapewnić nie zdołała; buntuje się przeciw nauce, bo mu się ona nicością wydaje z chwilą, gdy ograniczony jej zakres stał się źródłem bólu i gorzkich łez jego. Zmęczenie, zniechęcenie ku życiu skutkiem samotności i opuszczenia, objawiło się podaniem wszystkiego w wątpliwość, a następnie tkliwością swych uczuć, swego smutku, rozrzewniony, zapragnął w coś wierzyć i spocząć w ukojeniu łatwowierności swojej.
Piotr nie przeczył mu, lecz słuchał z poszanowaniem należnem; serce miał wszakże rozdarte na widok zniszczenia, jakie zaszło w istocie starego jego przyjaciela. Więc najsilniejszych, najrozumniejszych, nieszczęście łamie i w zdziecinienie pogrąża! Serce Piotra zdjęła litość najwyższa. Westchnął wszakże:
— Ach gdyby ból i memu rozsądkowi chciał przynieść znieczulenie, abym mógł wraz z innymi klęknąć tam i modlić się z wiarą w cudowność tam głoszoną!
Blady i lekki uśmiech zabłądził na twarz doktora.
— Masz na myśli cuda, jakie mają miejsce w świętej naszej grocie? Znam twoje nieszczęście, drogie moje dziecko... jesteś księdzem, a wątpliwości są twoim udziałem. Cuda wydają ci się niepodobieństwem. Lecz cóż wiedzieć o tem możesz?... Powiedz sobie, że jesteśmy samą nieświadomością, a rzeczy uznane przez nas za niemożebne, spełniają się o godzinie i minucie każdej... Lecz dość rozmawialiśmy już z sobą, bo oto zaraz bić będzie jedenasta, więc powinieneś podążyć ku grocie. Czekać na ciebie będę pomiędzy godziną trzecią a czwartą i zaprowadzę cię do biura medycznego przy grocie, gdzie zobaczysz rzeczy zadziwiające. Niazapomnij więc, że czekać będę...
Po odejściu Piotra, doktór Chassaigne pozostał jeszcze czas jakiś na ławce. Gorąco się wzmogło, wzgórza płomienić się zdawały w oddali, gorejąc od słonecznych blasków. Zadumał się doktór w zielonawym cieniu drzew rozłożystych, wsłuchany w nieustający szmer Gavy, jakby pochwycić pragnął pozaświatowe głosy swych ukochanych zmarłych.
Piotr śpieszył się, by odnaleźć Maryę. Przyszło mu to z łatwością, tłum przerzedził się znacznie, wiele bowiem osób udało się na śniadanie. Pan de Guersaint siedział teraz przy córce, a ujrzawszy Piotra zaczął mu natychmiast opowiadać przyczynę swej długiej nieobecności. Przeszło dwie godziny spędził na szukaniu mieszkania, dzwonił przynajmniej do dwudziestu hoteli i wszędzie napróżno, nigdzie nie było nawet poddasza swobodnego, materace kładziono na korytarzach, by pomieścić nocą podróżnych. Już zwątpił, czy co znajdzie, gdy wreszcie w hotelu „Świętych Zjawisk“, dano mu dwa małe pokoiki zatrzymane od dni kilku, a teraz wolne, albowiem jeden z przybyć mających pątników, zmarł nagle, przed samą podróżą. Pan de Guersaint cieszył się niepomiernie, utrzymując, że szczęście mu dopisało.
O godzinie jedenastej, zebrani w grocie chorzy razem ruszyli z odwrotem, przebywając place i ulice zalane potokami słonecznych promieni. Gdy orszak stanął w szpitalu Matki Boskiej Bolesnej, Marya poprosiła swego ojca, oraz Piotra, by przyszli po nią dopiero około godziny drugiej, gdy chorzy wracać będą do groty, teraz zaś niechaj zjedzą śniadanie i wypoczną u siebie.
Poszli więc razem do hotelu „Świętych Zjawisk“ i każdy zamknął się w swoim pokoju. Pan de Guersaint legł na łóżku i zasnął głęboko, tak iż Piotr, przyszedłszy w parę godzin po niego, nie miał serca przerywać mu smacznego wypoczynku. Po cóż budzić go będzie?... wszak jego obecność w niczem nie może być pomocna. Wrócił więc do szpitala sam i powiózł Maryę w orszaku chorych śpieszących ku grocie. Przebyto plac de la Merlasse, plac św. Różańca, tłum wzmagał się coraz bardziej, tłum kąpiący się w słonecznej atmosferze i w dziękczynnej swej radości modlący się znakiem krzyża świętego. Piękność skwarnego dnia sierpniowego była teraz w całej swej chwale.
Gdy Piotr ustawił wózek Maryi przed grotą spytała go:
— Czy ojciec mój przyjdzie tu do nas?
— Tak, zapewne. Spoczywa obecnie.
Marya uczyniła giest, jakby chcąc wyrazić, że dobrze robi, że spoczywa po doznanem zmęczeniu. A drżącym głosem dodała:
— Piotrze, mój drogi, przyjdź po mnie dopiero za godzinę! Zawieziesz mnie wtedy do źródła... Nie czuję się jeszcze godną w tej chwili. Więc będę się modliła, modliła całą duszą...
Tak bardzo pragnęła ona przybyć do Lourdes i zbliżyć się do źródła, teraz zaś lękała się, miała skrupuły i obawę, czy godną jest dostąpienia łaski cudu. Mówiła, że nic nie jadła ze zbytecznego wzruszenia. Usłyszała te słowa młoda panna tuż obok stojąca i pochyliła się uprzejmie ku Maryi ze słowami:
— Jeżeli czujesz się pani osłabioną, proszę, rzeknij słówko, a natychmiast przyniosę ci filiżankę bulionu. My tu w tym celu jesteśmy.
Mówiącą była Rajmunda. Należała ona do grona panien, którym polecono rozdawać chorym bulion i mleko w filiżankach. Panny te występowały niegdyś zbyt strojnie do sprawiania tego urzędu, jedwabne ich fartuszki, obszyte koronkami, ustąpiły teraz miejsca o wiele skromniejszym, z płócienka w kratkę białą z niebieskim — tak wymagał przepis tegoroczny. Rajmunda ślicznie i strojnie wyglądała, pomimo pospolitości tego fartucha, było jej do twarzy z tą rolą skrzętnej, uważnej na wszystko gospodyni.
— Proszę, bardzo panią proszę — powtarzała z uśmiechem pełnym słodyczy — niechaj pani na mnie skinie w razie potrzeby, a bulion przyniosę natychmiast.
Marya podziękowała, zapewniając, że nic jeść nie będzie, a zwróciwszy się do Piotra, szepnęła:
— Za godzinę... jeszcze godzinę modlić się będę...
Piotr chciał pozostać przy niej, lecz niedozwolono mu tego, albowiem całość miejsca przy grocie, była przeznaczoną wyłącznie dla chorych, nawet jako tragarz szpitalny, nawet jako ksiądz, nie mógł tu pozostawać dłużej. Uniesiony prądem dążącego gdzieś tłumu, znalazł się wkrótce przed źródłem, a niespodziewany widok zatrzymał go tu dłużej.
Przed trzema budyneczkami, w których mieściło się po trzy wanny, sześć dla kobiet a trzy dla mężczyzn, była pozostawiona znaczna przestrzeń gruntu w cieniu drzew wyniosłych; odgrodzona sznurem przywiązanym od drzewa do drzewa, stanowiła ona plac, gdzie mieścili się chorzy pragnący zanurzenia w wodzie z cudownego źródła; wnoszono ich tutaj na noszach, inni stali, lub siedząc w wózkach, oczekiwali swej kolei. Po drugiej stronie sznurów, cisnęli się pątnicy w zbitym i niezliczonym tłumie.
W chwili przybycia tutaj Piotra stał kapucyn w pośrodku chorych i przewodniczył w modlitwach. Zdrowaśki wywoływał bezustannie, a tłum powtarzał za nim szmerem stłumionym, lecz potężnym i bezładnym.
Pani Vincent czekała już oddawna, by ją wezwano; blada była od nadmiernego wzruszenia a mała jej córeczka wciąż w jej objęciach spoczywająca, podobną teraz była do figurki z wosku odlanej. Gdy wreszcie przyszła kolej na panią Vincent i gdy ta postąpiła ku łazience z najdroższym swym ciężarem na ręku, kapucyn padł na kolana a wzniósłszy ręce ku niebu, zawołał wielkim głosem: „Panie, daj uzdrowienie naszym chorym!“. Okrzyk swój powtarzał raz po razie coraz głośniej, coraz namiętniej a tłum mu wtórował, wpadając w szał uniesienia, rycząc już, nie wołając: „Panie, daj uzdrowienie naszym chorym!“ i zanosząc się od spazmatycznego płaczu, padał na twarz, całując ziemię. Szaleństwo powiało nad zebraną rzeszą, chyląc i taczając w pyle jej czoła. Jęk tajonych cierpień rozrywających wnętrzności wyrywał się teraz z ust tego ludu, modlącego się najpierw cicho, potem głośniej, domagająco, wreszcie niecierpliwie i z gniewem najwyższym, huczącym nieprzerwanie, rwącym się w wysiłku, by gwałt niebu zadawszy, wyrwać i posiąść mu swą szczęśliwość: „Panie, daj uzdrowienie naszym chorym!“... I krzyk ten nieustająco grzmiał burzą szalejący.
Wtem Piotr spostrzegł la Grivotte. Płakała, zalewając się łzami i narzekając, że nie chcą jej zanurzyć w kąpiel uzdrawiającą.
— Mówią, że jestem suchotnicą i że suchotników nie mogą kąpać w zimnej wodzie źródła... A jednak sama na własne oczy widziałam, jak dziś rano kąpali kobietę taką samą jak moja chorobą dotkniętą... Więc dlaczegóż mnie tylko niechcą?... Od godziny mówić im nie przestaję, że martwią Pannę Najświętszą, odtrącając mnie od Jej źródła. O bo ja będę uleczoną, czuję, że będę uleczoną!
Coraz głośniej wyrzekała dziewczyna, siejąc popłoch pomiędzy chorymi. Zbliżył się ku niej jeden z miejscowych kapelanów i starał się uspokoić słodkiemi słowy. Niechaj będzie cierpliwszą, zaraz zapyta się o nią zdania ojców tu zebranych a jeżeli zachowa się spokojnie, to prawdopodobnie wkrótce i na nią kolej kąpieli nadejdzie.
Krzyk kapucyna i tłumu grzmiał nieustająco: „Panie, daj uzdrowienie naszym chorym!... Panie, daj uzdrowienie naszym chorym!“...
Piotr dostrzegł panią Vêtu przed drzwiami wiodącemi do łazienek. Niemógł oczów oderwać od jej twarzy zbolałej a teraz nadzieją żyjącej, z oczami utkwionemi w niewiasty wychodzące z wnętrza budynku; uważała je za szczęśliwe, wybrane i uleczone. Naraz wyszła ztamtąd pani Vincent, płakała, jakby obojętną była na stan swej córki, lecz płakała nad własną męczarnią powolnego konania w oczekiwaniu chwili teraz przeżytej, zrozpaczona odmową Matki Bożej, która ulitować się nie chciała nad biedną jej dzieciną.
Pani Vêtu przekroczyła teraz drzwi kąpieli upragnionej, szła tam z zapałem umierającej a życie odzyskać pragnącej i pewnej, że je tam odnajdzie. Tłum niezrażony i wytrwały wciąż powtarzał: „Panie, daj uzdrowienie naszym chorym!... Panie, daj uzdrowienie naszym chorym!“. Kapucyn padł twarzą na ziemię i krzyżem leżąc, rwał ją w pocałunkach namiętnych, tłum mu wtórował wyciem dzikiem, żrąc ziemię ustami...
Piotr pragnął podejść ku pani Vincent, by jej rzec parę słów pocieszenia, lecz nowy potok pielgrzymów uniósł go z sobą i rzucił przed źródło oblężone ludźmi. Woda źródła gromadziła się w zbiorniku ujętym murem nizkim o dwunastu kranach, których strumienie opadały w wązkie ocembrowanie, do jakiego tak się tłoczono, iż trzeba było kolejno ludzi tam dopuszczać. Pielgrzymi napełniali wodą butelki, dzbanki, blaszane naczynia. Dla zaoszczędzenia wody, krany puszczały jej strumienie dopiero za przyciśnięciem odpowiedniej rączki. Niewszystkie kobiety umiały sobie z tem poradzić, marudziły więc przy kranach, zalewając sobie nogi wytryskującą nagle wodą; gdy nie miały z sobą naczynia — piły ją wprost z pod kranu i obmywały sobie twarze. Piotr zauważył młodego człowieka, pijącego wodę kieliszkami siedem razy z rzędu, obmył nią oczy również siedem razy, przyczem nie obcierał sobie twarzy. Niektórzy pili, czerpiąc wodę muszlami, kubkami cynowemi, lub sakwami uszytemi ze skóry. Eliza Rouquet, uznawszy że kąpiel byłaby dla niej zbyteczną, przystępowała do źródła co godzina. Klękała, odsłaniając swą ranę potworną, maczała chustkę w wodzie uzdrowienie niosącej i przykładała do twarzy. Ścisk ludzi tak był wielki i tak bardzo każdemu było pilno, iż nikt nie zważał na odrażającą ranę Elizy; nieczekając, przykładano usta do tego samego kranu, pod którym zwilżała ona swe szmaty.
W tej właśnie chwili, Gerard wiozący pana Sabathier w wózku, spostrzegł Piotra i przywołał go ku sobie, by mu pomógł wnieść chorego do wody. Piotr dostał się w ten sposób do wnętrza łazienki przeznaczonej dla mężczyzn. Pozostał tu przeszło pół godziny, Gerard zaś wrócił ku grocie, dla przywiezienia innego chorego.
Do kąpieli znoszono chorych po kilku stopniach a zbiornik z wodą podzielony był na trzy przedziały, stanowiące jakby oddzielne wanny, mogące być zasunięte płóciennemi firankami; każdy więc był zupełnie sam w swej przegrodzie. Na przodzie tych wanien była wspólna izba, wyłożona kamiennemi płytami a jedyne jej sprzęty stanowiła prosta ława i dwa stołki. W tej poczekalni chorzy się rozbierali i ubierali, śpiesznie, niezdarnie, zaniepokojeni obrażoną swą wstydliwością. Jakiś mężczyzna, który dopiero co opuścił kąpiel, stał nagi i, przysłaniając się firanką, zakładał sobie bandaże drżącemi rękoma. Inny, suchotnik przerażającej chudości, trząsł się i charkał a na trupio bladej jego skórze powystępowały fioletowe plamy. Z trzeciej wanny wynoszono właśnie brata Izydora. Zemdlał, a chwilowo przypuszczano, że skonał. Lecz jęczał już teraz i skarżył się boleśnie. Zbiedzone cierpieniami jego ciało wywoływało uczucie głębokiego politowania; leżał na ławie rzucony, świecąc szeroką raną, zajmującą mu całe prawie biodro. Dwaj pomocnicy szpitalni, którzy wnieśli i wynieśli go z wody, pomagali sobie teraz przy wciągnięciu koszuli na bezwładne jego członki; poruszali nim ostrożnie, lękając się, by nie skonał im w ręku.
— Księże szanowny, pomóż mi proszę — rzekł do Piotra pomocnik szpitalny, rozbierający pana Sabathier.
Piotr pośpieszył z pomocą a w pomocniku szpitalnym, spełniającym czynności tak podrzędne, poznał markiza de Salmon-Roquebert, którego mu pan de Guersaint pokazał jeszcze na dworcu kolei żelaznej. Markiz mógł mieć lat około czterdziestu, twarz miał pociągłą, rycerską, o wielkim nosie szlachetnego rysunku. Był to ostatni potomek historycznego rodu, wielką posiadał fortunę, pałac, królewskiej wspaniałości w Paryżu przy ulicy de Lille i olbrzymie posiadłości ziemskie w Normandyi. Corocznie towarzyszył narodowej pielgrzymce do Lourdes i spełniał z przejęciem obowiązki pomocnika szpitalnego, chociaż nieodznaczał się pobożnością; do formułek religijnych stosował się jedynie z towarzyskiego przyzwyczajenia. Nie chciał przyjąć żadnego honorowego stanowiska w zarządzie i cały czas trwania pielgrzymki od rana do wieczora nosił chorych, rozbierał ich i ubierał we wstrętne w większości razy stare ich łachmany, przewijał odrażające rany, oddawał nieszczęśliwym nieustające usługi.
— Tylko proszę o ostrożność — rzekł do Piotra. — Zwłaszcza pończochy będziemy zdejmowali powoli z tych nóg obrzękłych. Tamtemu choremu zbyt pośpiesznie zdejmowano ubranie, przez co krwią się zbroczył.
Zostawiwszy pana Sabathier pod chwilową opieką Piotra, markiz zbliżył się ku choremu, o którym wspomniał i zaczął mu pomagać w nałożeniu obuwia. Poczuł, że coś jest wewnątrz lewego trzewika, pomacał, była to nagromadzona w nim ropa; oczyścił obuwie i przystąpił do obucia chorego; robił to z niesłychaną ostrożnością, albowiem noga pokryta była wrzodami.
— A teraz — rzekł do Piotra, wróciwszy ku panu Sabathier — urządźmy się tak, byśmy mogli mu zdjąć spodnie od pierwszego pociągnięcia.
W izbie znajdowali się tylko wpuszczeni do kąpieli chorzy i kilku pomocników szpitalnych. Był jeszcze kapelan odmawiający bezustannie „Ojcze nasz“ i „Zdrowaś“ — modlitwy bowiem niepowinny były ustawać ani na jedną chwilę. Drzwi wiodące na zewnątrz zastępowała spuszczona zasłona; dolatywały z po za niej wyraźnie modły tłumu i przenikliwy głos kapucyna wołającego bez przerwy: „Panie, daj uzdrowienie naszym chorym!.. Panie, daj uzdrowienie naszym chorym!“...
Przez wyniosłe okna przedostawało się do izby zimne światło, pozbawione słonecznych promieni, panowała tu wilgoć z ckliwym zaduchem piwnicy zalanej nieczystą wodą.
Wreszcie pan Sabathier został rozebrany. Zawiązano mu tylko wązką płachtę na brzuchu dla przyzwoitości.
— Proszę — mówił błagalnym głosem — proszę, zanurzajcie mnie w wodę powoli, stopniowo...
Pan Sabathier lękał się niezmiernie zimnej wody. Opowiadał, że gdy poraz pierwszy zanurzono go tutaj przed laty kilku, tak dalece się przeraził, iż przysiągł sobie nigdy na nic podobnego nie narażać się w przyszłości. Zdaniem jego nigdy nie było dotkliwszej tortury. Wreszcie, wstręt w nim jeszcze wzbudzała nieczystość wody. Ojcowie strzegący groty, obawiając się wyczerpać zbytecznie źródło, zmieniają wodę w wannach tylko dwa razy na dobę, ponieważ zaś przeszło stu chorych kąpie się w tym przeciągu czasu w każdej łazience, woda zamienia się w gąszcz wstrętny i cuchnący. Znajdują się w nim części skrzepłej krwi, ropy, skóry, szarpi, bandaży, pozostałości wszelkich ran, chorób i zgnilizny. Wodę znajdującą się w tych wannach można nazwać nalewką na zarodki trujące, esencją najzaraźliwszych chorób i jako cud prawdziwy poczytać należy, iż ludzie wychodzą żywo, skąpawszy się w tem błocie zgnilizny!
— Powoli, powoli — powtarzał pan Sabathier, zwracając swe słowa do Piotra i do markiza, którzy, ująwszy go pod uda, nieśli do wanny.
Patrzał na wodę z przerażeniem dziecka, na tę wodę gęstą, trupią, na której połyskiwały plamy tłustości podejrzanej i unoszącej się wzdęciami. Tuż przy brzegu, spłynął jakiś kawał czerwonawej galarety, jakby wrzód pęknięty i tutaj pozostały. Kawałki szmat ukazywały się miejscami, jak gnijące oderwane resztki ciała.
Pan Sabathier tak dalece bał się zimnej kąpieli, iż wolał zanurzyć się w wannę w popołudniowych godzinach, albowiem ilość ciał, które go tutaj poprzedziły, jakkolwiek zbrukały wodę, lecz ją swem ciepłem nieco ogrzały.
— Osuniemy pana na pierwsze stopnie, będziesz pan mógł siąść na nich — mówił doń markiz półgłosem.
Zalecił Piotrowi, by ujął chorego pod pachy.
— Nie wypuszczę go, niema obawy.
Tak więc, zwolna, opuszczali pana Sabathier w wodę. Teraz widać było już tylko jego plecy, te nieszczęsne, zbolałe plecy kołysały się i odymały, przeszywane dreszczem falującym po nich z przerażenia. Zanurzył się wreszcie cały, głowa pochyliła się spazmatycznie. Zdawało się, że kości w nim zatrzeszczały, że dusił się z braku tchu, którego ze strachu nie mógł pochwycić.
Kapelan stanął nad brzegiem wanny i powtarzał z nową zaciekłością w głosie:
— Panie, daj uzdrowienie naszym chorym... Panie, daj uzdrowienie naszym chorym!...
Markiz de Salmon-Roquebert powtarzał te słowa za przewodnictwem kapelana, taki był bowiem obowiązek pomocników szpitalnych w czasie kąpieli chorych. Piotr również musiał powtarzać: „Panie, daj uzdrowienie naszym chorym!“, a tak bezmierna litość opłynęła jego serce na widok tej nędzy ludzkiej, iż powtarzał je z pewną wiarą; oddawna nie czuł się tak usposobionym do modlitwy; pragnął bowiem całem jestestwem swojem, by znalazła się jakaś siła potężna, mogąca mu przynieść chociaż trochę ulgi.
Po kilku minutach markiz wraz z Piotrem wydobyli pana Sabathier z kąpieli, był trupio-blady, trząsł się cały. Rozpacz nim owładnęła, nie poczuł bowiem najlżejszej zmiany, kąpiel nie przyniosła mu ulgi. Więc pokusił się raz jeszcze napróżno! Już siódmy rok przybywa tutaj i błaga Najświętszej Panny o litość i zawsze głuchą pozostaje ona na jego prośby! Zamknął oczy i podczas gdy go ubierano, łzy bólu z doznanego zawodu staczały się po twarzy nieszczęśliwego.
Firanka u drzwi uchyliła się i wszedł do izby kulejący i wątły mały Gustawek Vigneron. Cała jego rodzina: ojciec, matka i ciotka, zostali na dworzu przed drzwiami, klękli wszyscy troje i modlili się przykładnie, oczekując rezultatu pierwszej kąpieli chłopca. Widząc ich dostatnie szaty i wygląd bogatych mieszczan, zaczęto szeptać pomiędzy tłumem, że modlący się ojciec chłopca jest wysokim urzędnikiem z ministeryum finansów.
Gustaw zaczynał się właśnie rozbierać, gdy ojciec Fourcade i ojciec Massias weszli do izby, wydając rozkaz, by powstrzymano kąpanie chorych, albowiem nadeszła godzina oznaczona dzisiejszego rana, godzina przystąpienia do wielkiego dzieła, godzina zanurzenia w źródle trupa zmartwychpowstać mającego, jeżeli niebo najwyższą tę łaskę udzielić zechce pragnącym i modlącym się wiernym...
Tłum zebrany na zewnątrz, modlił się coraz żarliwiej, namiętne jego głosy wzbijały się ku niebu, tonąc w błękitach i blaskach dnia płonącego słonecznym żarem.
Wniesiono do izby przysłonięte nosze i postawiono w pośrodku. Zaraz za tragarzami weszli: baron Suire, prezydent Przytułków Matki Boskiej Zbawicielki i Berthaud, jeden z naczelników zarządu. Zdawali się oni ulegać niezwykłemu wzruszeniu i szeptali z ojcem Fourcade i z ojcem Massias. W parę sekund później, obadwaj zakonnicy padli na kolana i modlili się z rękoma wzniesionemi ku niebu; twarze ich pałały natchnieniem i żądzą, by Bóg chciał objawić ludziom swą wszechmocność nieograniczoną.
— Panie, wysłuchaj nas!... Panie, wysłuchaj nas!...
Pana Sabathier już nie było w izbie, jeden tylko Gustawek pozostał tu z chorych, zapomniano o nim, i na wpół rozebrany siedział na stołku i patrzał zaciekawiony.
Odsłonięto nosze i ukazał się trup nieznajomego, zmarłego w wagonie w czasie nocnej podróży dzisiejszej. Trup był sztywny, skostniały i jakby skurczony, oczy miał szeroko rozwarte. Trzeba było go rozebrać, miał bowiem na sobie odzież, w której go śmierć zaskoczyła. Zawahali się przez chwilę pomocnicy szpitalni, tak odrażającą wydała się im ceremonia rozbierania tego trupa. Markiz de Salmon-Roquebert, tak usłużny i miłosierny względem ludzi dotkniętych najwstrętniejszemi chorobami, chwiał się w swej woli, usunął się na bok, klęknął i modlitwą chciał się odgrodzić od zetknięcia się z trupem. Piotr poszedł za jego przykładem, też klęknął, niewiedząc co począć ma z sobą.
Ojciec Massias modlił się coraz żarliwiej, głosem coraz silniejszym, zagłuszając wołania słane ku niebu przez swego przełożonego, ojca Fourcade.
— Panie, racz nam zwrócić naszego brata!... Panie, ukaż wolę swoją ku większej chwale Twojej!...
Jeden z pomocników szpitalnych przemógł się i zaczął ściągać spodnie z umarłego człowieka; lecz skostniałe nogi nieustępowały i należało unieść ciało. Drugi pomocnik, zachęcony przykładem kolegi, zbliżył się i rozpinał wytarty czarny tużurek, zwieszający się na zmarłym; pół głosem zrobił uwagę, iż najwłaściwiej byłoby rozciąć nożyczkami ubranie; inaczej stracą dużo czasu i niczego niedokażą, próżna ich robota...
Berthaud patrzał z niepokojem na ich usiłowania. Podszedł ku baronowi Suire i zamienił z nim szybko kilka słów narady. Berthaud, będący z natury swej człowiekiem praktycznym i kierującym się niegdyś na męża stanu, potępiał myśl ojca Fourcade, narażającego się na niemożebną do ziszczenia awanturę. Lecz opór jego okazał się bezskutecznym wobec postanowienia zakonnika; teraz trzeba było brnąć dalej i skończyć co rychlej: tłum czekał, modląc się od rana. Przyśpieszyć więc należało chwilę wyczekiwania i obejść się z trupem, zachowując wszelkie pozory należnego szacunku. Zamiast potrząsać nim dla obnażenia jego ciała, Berthaud zaproponował zanurzenie go w kąpiel w ubraniu. Jeżeli zmartwychpowstanie — będzie dosyć czasu, by zmienić mu ubranie! Powiedział to śpiesznie i szeptem obudwu pomocnikom szpitalnym i pomagał im własnoręcznie do wsunięcia rzemiennych pasów pod uda i pod pachy nieboszczyka.
Ojciec Fourcade dał znak przyzwolenia skinieniem głowy, podczas gdy ojciec Massias zdwajał żarliwość swej modlitwy.
— Panie, spuść nań tchnienie swoje a niezawodnie się odrodzi!... Panie ześlij mu duszę jego, by mógł wielbić Cię na nowo!...
Wspólnym wysiłkiem pomocnicy szpitalni unieśli trupa i zawiśniętego na rzemiennych pasach nieśli ku wannie, opuszczając go zwolna w wodę, w obawie by nie wyśliznął się i nie zatonął, osiadając na dnie. Ciało zanurzyło się, a nędzne okrywające je ubranie oblepiwszy postać zmarłego, zarysowywało jego szkielet. Spłynął na wodzie jak topielec. Przerażającą była zwłaszcza głowa nieboszczyka, jakkolwiek był on bowiem skostniały, sztywny, głowa wszakże przeważała się w tył i pozostawała pod wodą; napróżno podtrzymywano i unoszono pasy pod pachami: o mało nie wyśliznął się trup skutkiem tego ruchu. Usta miał pełne wody a rozwarte szeroko jego oczy, po raz drugi umierać się zdawały pod powłoką nieczystej kąpieli. Jakże mógł on odetchnąć, odnaleźć swe tchnienie?
Trzy minuty trwała ta próba, trzy minuty nieskończonej długości. Dwaj zakonnicy i kapelan wpadli teraz w paroksyzm podbudzania; namiętnemi modłami swemi zgwałcić pragnęli wolę nieba, żądni ziszczenia się swej prośby, słali ją głosem krańcowego wysiłku, dusząc się rozbudzającemi ich własnemi słowy:
— Panie, rzuć tylko spojrzenie Swoje a zmartwychpowstaną zmarłe członki jego! Panie, niechaj on ożyje na wezwanie głosu Twojego, by nawrócił niewiernych ku uczczeniu wielkości Twojej! Panie, rzeknij słowo Twoje, by wszyscy ludzie na ziemi uznali wszechpotężną siłę i wolę Twoją!
Jakby mu się struny w gardle porwały, ojciec Massias padł na ziemię bez głosu i wsparty na łokciach, dysząc nieprzytomnie, resztki sił zużywał, całując kamienną posadzkę izby.
Z zewnątrz dolatywały wciąż modły tłumu wyjącego powtarzane nieustająco słowa kapucyna: „Panie, daj uzdrowienie naszym chorym!... Panie, daj uzdrowienie naszym chorym!“...
Słysząc i widząc, co się naokoło niego działo Piotr cierpiał coraz bardziej. Czuł, iż klęczący przy nim markiz drży, owładnięty tem samem co on wzruszeniem. Ulga prawdziwa spłynęła na wszystkich, gdy rozgniewany niewłaściwością całej tej sceny, Berthaud zawołał:
— Wynoście go z tej kąpieli! Wynoście co prędzej!
Wydobyto nieboszczyka z wody i złożono na noszach. Zmoczone na nim łachmany czyniły zeń topielca. Z włosów, z odzieży — woda spływała, zalewając izbę. Zmarły pozostał zmarłym, jak to można było przewidzieć z góry.
Obecni otoczyli go kołem i patrzyli nań w przykrem milczeniu. Zasunięto wreszcie firanki noszy i wyniesiono trupa z izby; ojciec Fourcade, który skutkiem nadmiaru wzruszenia, zapomniał dotychczas o dokuczającej mu podagrze, znów teraz zachorował i wsparty na ramieniu ojca Massias, wyszedł za tragarzami. Odzyskał prawie natychmiast znamionującą go trzeźwość i przytomność umysłu, a gdy tłum się uciszył na jego widok, rzekł:
— Drodzy bracia, drogie siostry, Bóg nie zechciał oddać nam zmarłego. W najwyższej swej dobroci zapragnął go zatrzymać przy swoim boku, wśród wybrańców swoich...
Taki był koniec uczynionej przez zakonników próby, odtąd o nieboszczyku nie wspomniano już ani razu.
Do kąpieli niesiono teraz chorych, a mały Gustawek, obecny przy zanurzaniu nieboszczyka i patrzący ciekawie, bez trwogi na całą tę scenę, począł kończyć rozpoczęte swe rozbieranie. Ukazało się teraz wynędzniałe jego ciało. Skrofuliczne to dziecko miało żebra wystające również jak kość pacierzową, która przedzierała nieledwie naciągniętą na plecach skórę. Niezmierną chudość Gustawa uwydatniały zwłaszcza jego nogi, cienkie jak patyki, lewa szczególniej noga była już tylko kością, prócz tego miał dwie wielkie rany rozjątrzone, na udzie i na krzyżu ta ostatnia straszny przedstawiała widok krwistem swem wyżarciem. Uśmiechał się wszakże, przywykłszy do swego cierpienia, pogardzając niem nieledwie z filozofią dorosłego człowieka, jakkolwiek miał zaledwie lat piętnaście a wyglądał na dziesięcioletnie mizerne dziecko.
Markiz de Salmon-Roquebert wziął go na ręce z wielką ostrożnością i sam niósł go do wanny, dziękując Piotrowi za ofiarowanie się z pomocą.
— Zaniosę go sam, on lekki jest jak ptaszę... A ty, mój mały, niebój się, nieść cię będę uważnie i spuszczę cię do wody powolutku...
— O ja się zimnej wody nie lękam... Może mnie pan zanurzyć odrazu...
Gustaw kąpiel swą odbywał w tej samej wannie, w której zanurzano poprzednio zwłoki zmarłego człowieka. Matka jego i ciotka modliły się, patrząc na wynędzniałe ciało swego syna.
Piotr, widząc że nie jest tu potrzebny, opuścił izbę a spostrzegłszy, iż trzecia godzina już wybiła, śpieszył się, by co prędzej dojść do groty, gdzie czekała na niego Marya. Zadziwił się, gdy spotkał ją wśród tłumu. Wózek jej ciągnął Gerard, który na chwilę nie przestał wożenia chorych.
Niecierpliwie wyczekiwała nadejścia Piotra a niewidząc go, nie chciała czasu tracić dłużej, czuła się bowiem w pożądanym stanie łaski. Zdecydowała się, by ją zawieziono ku źródłu. Spotkawszy się teraz z Piotrem, niemogła się powstrzymać od uczynienia mu wymówki:
— Ach, Piotrze, ty zapomniałeś o mnie!
Wobec tego niespodziewanego zarzutu, Piotr nie znalazł odpowiedzi, podprowadził ją ku łazienkom przeznaczonym dla kobiet i padł na kolana przygnieciony śmiertelnym smutkiem. Postanowił czekać na Maryę, niepowstając z klęczek, pewien, iż wyjdzie ona uzdrowiona ku niemu i podąży wraz z nim ku grocie, śpiewając hymny dziękczynne. Ona również pewną była, iż wyjdzie uzdrowioną, bo dla czegóżby nie miało sprawdzić się jej przeczucie?... Napróżno silił się, by odnaleźć w swej pamięci słowa jakiej modlitwy; zanadto był wzruszony. Był przygnębiony wrażeniami rzeczy widzianych, wyczerpany zmęczeniem fizycznem, czuł, iż mózg odmawia mu posłuszeństwa, nie wiedział co widzi, nie wiedział w co wierzy. Żywotnem czuł w sobie tylko swe wielkie przywiązanie do Maryi i w zmęczeniu swem nadmiernem stał się jak dziecko, uczuwające potrzebę błagania o łaskę kogoś potężnego, by zadość się stać mogło jego życzeniom gorącym. Wszak pokorą i prośbą wiele ubłagać można. Więc mimowolnie poddawszy się wpływowi otoczenia, Piotr z głębi swego serca powtarzał zrozpaczonym głosem wraz z tłumem:
— Panie, daj uzdrowienie naszym chorym!...
Minęło tak dziesięć minut a może i więcej, gdy ukazała się znów Marya wieziona na swym wózku. Miała twarz ponurą i bladą a piękne, bujne jej włosy wysoko w ciężkie zwoje upięte połyskiwały złocisto, widać że woda nie zamoczyła ich w kąpieli. Z wyrazu rozpaczy widniejącej z jej twarzy, Piotr się domyślił, że ulgi nie doznała żadnej. Zadziwienie, iż niedostąpiła spodziewanej łaski, mieszało się u niej z najwyższem zniechęceniem. Odwracała oczy, by nie spotkać się ze spojrzeniem Piotra. Serce mu zdrętwiało, gdy ją ujrzał w tym stanie; chwycił za dyszel wózka, chcąc zawieźć ją ku grocie.
Ciżba wiernych modliła się zapamiętale. Klęcząc, leżąc krzyżem, całując ziemię, ryczeli w bezprzytomnym szale, powtarzając za kapucynem, którego głos smagać się ich zdawał jak biczem, ostro się wycinającym:
— Panie, daj uzdrowienie naszym chorym!... Panie, daj uzdrowienie naszym chorym!...
Stanąwszy przed grotą, Marya prawie że zemdlała. Piotr i Gerard byli przy niej a Rajmunda nadbiegła zaraz z filiżanką rosołu. Wysilali się w chęciach usłużenia Maryi. Zwłaszcza Rajmunda, wciąż trzymając filiżankę z rosołem w ręku, starała się okazać pieszczotliwą i uprzejmą. Gerard patrzał na młodą osobę, robiąc sobie w myśli uwagi, że ta ładna panna, chociaż niema posagu, lecz stworzoną jest na rzadkich cnót kobietę; będzie ona najniezawodniej umiała dobrze dom swój prowadzić, będzie skrzętną, uważną, doświadczoną i umiejącą rozkazywać, nie tracąc przytem wdzięku i wyszukanej uprzejmości. Tak, Berthaud ma racyę, takiej mu właśnie żony potrzeba.
— Może pani sobie życzy, abym uniósł nieco chorą? — zapytał się Gerard Rajmundy.
— Dziękuję panu... jestem dość silna, by sama to uczynić... A wreszcie lepiej będzie, gdy poić ją będę łyżeczką.
Marya wracała do przytomności, lecz zamknęła się ponurem milczeniu i znak dawała, by ją zostawiono w spokoju. Nie chciała rosołu, nie chciała, by do niej mówiono. Dopiero gdy Rajmunda i Gerard oddalili się każde w swoją stronę, pożegnawszy się wzajemnie uprzejmym uśmiechem, Marya odezwała się do Piotra głosem stłumionym:
— Mego ojca tu nie było?...
Po chwili namysłu, Piotr wyznał jej prawdę:
— Zostawiłem twego ojca w hotelu, zasnął i nie chciałem go budzić.
Marya znów wpadła w odrętwienie graniczące z rozpaczą i ręką wskazywała, by i on oddalił się i pozostawił ją samą, nie chciała żadnej pomocy, odwracała się od okazywanego jej współczucia. W martwej nieruchomości zapatrzyła się w biały, marmurowy posąg Matki Boskiej; modlić się teraz nie mogła, rozpacz i zniechęcenie owładnęło nią całą, patrzyła więc z niemą wymówką na postać widniejącą w górze groty, jarzącej się od świec zapalonych.
Była teraz godzina czwarta. Piotr, przypomniawszy sobie umówioną o tej porze schadzkę z doktorem Chassaigne, poszedł do biura, gdzie rozpatrywano i potwierdzano uzdrowienia, pewien, że zastanie tam starego swego przyjaciela.