Lourdes/Dzień drugi/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Lourdes
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1895
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Lourdes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Doktór Chassaigne oczekiwał na Piotra przed drzwiami, wiodącemi do biura zaświadczającego uzdrowienia.
Zwarty tłum ludu wyczekiwał tutaj na wchodzących chorych, dopytując się ich o szczegóły doznanej ulgi, tenże tłum witał radosnemi okrzykami wychodzących i uznanych za uleczonych. Rozchodziła się natychmiast falująca i wzbierająca nowina o cudzie, jako ślepiec odzyskał wzrok z łaski Panny Przenajświętszej, głuchy zaczął słyszeć a paralityk odrodzonym zostawał na siłach.
Piotr niemało miał trudu, by przedostać się przez tę ciżbę, a dotarłszy do doktora zapytał:
— No cóż? czy będziemy dziś mieli cud jaki naprawdę? Coś niezbitego, rzeczywistego?
Doktór Chassaigne uśmiechnął się łagodnie i rzekł z wiarą nowonawróconego:
— Cuda nie dzieją się na obstalunek. Bóg zsyła swą łaskę dowolnie...
Kilka osób z administracyi strzegło wejścia do biura; rozstąpiono się z uszanowaniem przed doktorem Chassaigne, którego tu wszyscy znali. Za doktorem wszedł i jego towarzysz.
Biuro mieściło się w rodzaju budy zbitej z desek i przegrodzonej na dwie izby. Pierwsza stanowiła poczekalnię dla chorych, w drugiej zaś obradowali lekarze, wysłuchując opowiadania chorych i wydając im należne papiery. Ciasno tu było i niewygodnie, lecz było to pomieszczenie tymczasowe, przyszły lokal biura zaświadczającego miał być obszerny i był już na ukończeniu, tuż przy kościele św. Różańca.
W poczekalni, na jedynej ławie drewnianej jaka tu stała, siedziało dwoje chorych, oczekujących wezwania; pozostawali oni pod strażą pomocnika szpitalnego.
Wszedłszy do drugiej izby, Piotr zadziwił się nad ilością osób tutaj zebranych; ścisk był i gorąco tak wielkie, iż odurzająco działało na nowo przybyłych. Izba była kwadratowa, wymalowana na kolor jasno-żółty, a gołe jej ściany przecinało jedno tylko okno o szybach pociągniętych białym pokostem, by nikt z tłumu nie mógł zaglądać do jej wnętrza. Okna tego nie można było uchylić, natychmiast bowiem wtłaczały się w otwór głowy ludzi stojących pod ścianami budynku. Umeblowanie izby było niesłychanie proste, zaniedbane. Składało się ono z dwóch sosnowych stołów nierównej wysokości, a przystawionych jeden do drugiego; na źle oheblowane ich deski nie zarzucono nawet serwety. W kącie stały półki z nagromadzonemi w nieładzie papierami wszelkiego rodzaju, piętrzyły się tam oderwane arkusze, wielkie księgi regestrowe, broszury i teki. Co najmniej trzydzieści stołków wyplecionych słomą zajmowało podłogę, widniały między niemi dwa stare, poobszarpywane fotele, przeznaczone dla chorych.
Obecny tutaj doktór Bonamy podszedł śpiesznie na powitanie doktora Chassaigne, którego nawrócenie się ku wierze było uważane za oczywisty dowód potężnego wpływu, jaki wywierała w tym kierunku cudami słynąca grota. Znalazł dla niego krzesło, postarał się następnie o drugie i ofiarował Piotrowi, skłaniając się z uszanowaniem przed jego sutanną. Usadziwszy ich, doktór Bonamy rzekł tonem wyszukanej grzeczności:
— Kochany kolega pozwoli, iż nie będę przerywał mego zajęcia... Właśnie rozpoczęliśmy badać okoliczności odnoszące się do tej młodej panny.
Słowa ostatnie odnosiły się do głuchej dwudziestoletniej chłopki, siedzącej obecnie na jednym z foteli.
Piotr nie zwracał chwilowo uwagi na wymieniane słowa, lecz czując szum w głowie i wielkie zmęczenie w nogach, rozglądał się w około, pragnąc zdać sobie sprawę z otoczenia i czynności dokonywanych pod przewodnictwem doktora Bonamy.
Było tu osób mniej więcej piędziesiąt. Znaczna ich część stała wsparta plecami o ściany izby. Przed dwoma stołami siedziało pięciu mężczyzn. Naczelnik wydziału kąpielowego siedział pośrodku i pochylony nad grubą księgą regestrową, odwracał jej karty, poszukując potrzebnych wiadomości. Koło niego zasiadł zakonnik z reguły ojców pod wezwaniem Wniebowzięcia, a trzej pozostający młodsi seminarzyści spełniali czynności sekretarzy; pisali, dopełniali papiery, odnoszące się do danego chorego i składali je w należytej klasyfikacyi po skończonem zbadaniu i podpisaniu zaświadczenia.
Uwagę Piotra zajął przedewszystkiem ojciec Dargelès, którego pokazano mu dzisiejszego poranku; był on naczelnym redaktorem pisma: „Journal de la Grote“, należał do zakonu pod wezwaniem Niepokalanego Poczęcia. Miał twarz szczupłą, nos spiczasty, oczy mrugające bezustannie, a cienkie, pełne wyrazu jego usta okrążał nieschodzący z nich uśmiech. Siedział skromnie przy końcu niższego stołu i zapisywał notatki, zbierając wiadomości dla swego dziennika. Podczas trzydniowej wielkiej corocznej pielgrzymki, był on jedynym przedstawicielem swego zakonu czynnym i ukazującym się wszędzie; reszta potężnego zakonu pod wezwaniem Niepokalanego Poczęcia usuwała się chwilowo na bok, jakkolwiek wiadomą było rzeczą, iż ojcowie ci byli tutaj siłą poruszającą, dzierżyli w swych dłoniach całość organizacyi; oni też całe z niej ciągnęli zyski...
Resztę zebranych tutaj osób stanowili doktorzy w liczbie przeszło dwudziestu, kilku świadków i osób wpływowych, przez ciekawość tu przybyłych, oraz świeccy księża. Obecni doktorzy nie znali się wzajemnie, pochodzili ze stron różnych, zachowywali się milcząco, czasami tylko któryś z nich rzucił pytanie, w ogóle zajęci byli raczej badawczem uważaniem jeden na drugiego, aniżeli zastanawianiem się nad chorymi. Co to byli za jedni ci lekarze? Łatwo można było wiedzieć ich nazwiska, lecz nikogo one nie objaśniały, tak dalece były nieznane. Jeden z nich tylko zwracał na siebie ogólną uwagę, wiedziano bowiem, iż jest profesorem przy pewnym katolickim uniwersytecie.
Doktór Bonamy nie siadał i nie odpoczywał ani chwili. On przewodniczył zebraniu, on zadawał pytania chorym. Dzisiaj zwracał głównie całą swą uwagę i uprzejmość do osoby jasnego blondyna, który niespodzianie przybył do Lourdes, wysłany z Paryża przez jeden z najpoczytniejszych dzienników stolicy, którego był stałym współpracownikiem. Mówiono, że jest to człowiek zdolny i mający znaczenie. Warto więc było przyłożyć starań dla nawrócenia i przekonania tego rodzaju niedowiarka. Dzięki jemu mogło spłynąć wiele dobrego i pożytecznego. Doktór Bonamy usadził go w jednym z foteli i zdawał się działać i mówić tylko dla niego jednego. Z dobrodusznym wyrazem twarzy zapewniał z przekonywającym uśmiechem:
— Niczego tak nie pragniemy, jak należytego ocenienia naszych czynności. Światła nietylko że się nie lękamy, lecz go właśnie pragniemy... W tym celu używamy ludzi dobrej woli, by zechcieli nam dopomódz radą i obecnością swoją.
Uzdrowienie głuchej wieśniaczki było bardzo wątpliwe, gniewnie też rzekł do niej doktór Bonamy:
— Ależ, moja kochana, tobie się tylko zdaje, że jesteś już uleczona... Zaledwie zaszło trochę polepszenia w twoim stanie... Przyjdź innym razem.
Półgłosem zaś dodał w formie objaśnienia dla zebranych:
— Gdybyśmy zważali na to, co chorzy mówią, przychodząc do naszego biura, trzebaby im wszystkim dawać zaświadczenia, wszyscy bowiem utrzymują, że zostali uzdrowionymi. My jednak wydajemy zaświadczenia tylko w razach sprawdzonego, rzeczywistego uleczenia, gdy prawda jasną jest jak słońce... I zauważcie panowie, że w podobnych wypadkach, nie zaświadczamy objawienia się cudu, tylko zaświadczamy, że chory został uzdrowiony... Nie naszą jest rzeczą rozsądzać przyczyny tego rodzaju objawu, my rozstrzygamy jedynie, czy chory, poddający się naszemu badaniu, nosi ślady swego cierpienia, czy też jest w stanie zupełnego zdrowia.
Mówił tak, podkreślając znaczenie słów wyrzeczonych, kładąc nacisk na uczciwość, z jaką odbywały się czynności biura, wydającego zaświadczenia. Nie był on ani większym głupcem ani większym kłamcą niż wielu innych, wierzył, nie wierząc a korzystając z niedokładności wiedzy medycznej tak pełnej niespodzianek; był pewnym, iż czasami zdarzają się w jej dziedzinie nieprawdopodobieństwa. Na schyłku swej karyery doktorskiej podjął się urzędowania przy sprawdzaniu uzdrowień za pomocą źródła przy grocie; położenie jego, prócz wielu korzyści, miało także i wiele niedogodności, w rzeczy samej wiódł on wszakże życie szczęśliwe i przyjemne.
Na zadane sobie pytanie przez paryzkiego dziennikarza odpowiadał, wdając się w szczegóły objaśniające czynności biura zaświadczającego. Każdy chory przybywał do Lourdes opatrzony w papiery, między któremi znajdował się raport lekarza z opisem danej choroby. Czasami chory posiadał kilka raportów, odnoszących się do jego cierpienia, były one wydane przez różnych doktorów leczących go dotychczasowo. Te historyczne dokumenty danej choroby, pielgrzym przybyły do Lourdes w celu odzyskania zdrowia, składał w biurze doktora Bonamy. W razie uzdrowienia, robota w biurze polegała jedynie na wydaniu świadectwa. Znano bowiem rodzaj choroby na mocy dostarczonych dokumentów, teraz więc przekonać się tylko należało, czy symptomaty cierpienia ustąpiły.
Piotr słuchał uważnie opowiadania doktora i od chwili jak tu wszedł, znacznie się już uspokoił, odzyskując zwolna zwykłą swą przytomność i trzeźwość umysłu. Duszność tylko i gorąco, panujące w izbie, dokuczały mu bardzo. Zaciekawiony słowami doktora Bonamy, byłby chętnie zadawał mu pytania, lecz sutanna, którą nosił, powstrzymywała go od czynnego wystąpienia. Ach ten strój jego księży, jakże często był on dla niego przeszkodą, zmuszającą do ciągłego usuwania się od spraw najżywotniejszych!
Uradował się Piotr niezmiernie, słysząc seryę pytań zadawanych przez owego wpływowego pisarza, pragnącego widocznie zapoznać się z działalnością biura. Formułował on swe zarzuty. Wadliwem mu się wydało, iż jeden doktór stawiał dyagnozę choroby, drugi zaś, znacznie później wydawał świadectwo uzdrowienia, niezbadawszy chorego zaraz po jego przybyciu do Lourdes. Musiały ztąd wynikać liczne pomyłki. By to usunąć, należało ustanowić komisyę lekarską, przed którą stawiać się byli powinni wszyscy chorzy przybywający do Lourdes. Pod nadzorem komisyi opisany stan zdrowia każdego chorego, w razie uzdrowienia, dozwalał na sprawdzenie, łatwe już i nieulegające wątpliwości.
Doktór Bonamy nie bez pozornej słuszności przeczył, mówiąc, iż komisya nie podoła nawałowi pracy: w czasie pielgrzymek miałaby tysiące chorych do zbadania każdodziennie a wszak każdy chory przedstawiał sobą nowe zagadnienie, co wywoływałoby dyskusyę pomiędzy lekarzami, wchodzącymi w skład komisyi, a zbijanie stawianych poglądów, sprzeczne dyagnozy, przyczyniłyby się tylko do tem większych niepewności! Badania wszystkich chorych zaraz po przyjeździe, są rzeczą niemożebną do urzeczywistnienia a korzyści nie przedstawiałyby żadnych; przeciwnie, mogłyby się stać przyczyną nieskończonej ilości pomyłek. Porządek dotychczasowy na praktyce oparty o wiele jest dokładniejszy. Dlaczegóż nie mamy polegać na świadectwie lekarskiem, przedstawionem przez każdego chorego? Posiada ono niezaprzeczoną wagę i powinno być decydującem.
Doktór Bonamy pochwycił jedną z tek i wydostawszy z niej zwój świadectw lekarskich, przywiezionych przez chorych, zmuszał paryzkiego dziennikarza do rozpatrzenia się w nich bliżej. Wiele z nich raziło swą pobieżnością. Były wszakże i staranniej redagowane opisy chorób. Niektóre podpisy lekarzy były legalizowane w miejscowym zarządzie gminy. Pomimo wszystko, roje powątpiewań nastręczały te dokumenty. Kto zaręczy, iż rzeczywiście lekarz podpisał świadectwo? Jakie pobudki wpłynęły na wydanie tych świadectw? Czy władza lekarska ma w ogóle coś z niemi wspólnego? A wreszcie, jeżeli świadectwo jest rzeczywiście wydane przez medyka, to o ile orzec można, czy nie działały na niego wpływy postronne, czysto osobistej natury? Wzbudzały one podejrzenie i wywoływały chęć śledztwa co do swej wiarogodności. Podkopana w ten sposób ufność, pobudzała do surowej krytyki, podającej w wątpliwość fakta uważane tutaj jako pewniki.
Pod nawałem tego rodzaju zarzutów, doktór Bonamy czerwieniał, pocił się i rzucał niecierpliwie, dowodząc:
— Ależ my postępujemy z najwyższą oględnością! Jeżeli zaszłe uzdrowienie danego chorego nie daje się objaśnić drogą naturalną, prosimy, by przyszedł powtórnie i badamy go z całą możliwą ścisłością... Może pan wreszcie zauważyć, że nie działamy w tajemnicy... przeciwnie, otoczyć się pragniemy współpracownictwem ludzi światłych... wszystko się dzieje u nas jawnie. Pomiędzy obecnemi tutaj osobami większość jest lekarzy, przybyłych z najodleglejszych i różnych stron Francyi. Uciekamy się do światłej ich wiedzy, błagamy ich, by zechcieli wspólnie z nami zastanawiać się i badać chorych a po każdej naradzie rozpatrujemy spisany z niej protokół... Zwracam się do was, kochani koledzy... protestujcie, jeżeli macie co do zarzucenia... jeżeli rażą was przyjęte przez nas sposoby!
Nikt nie drgnął i nie odezwał się na to żądanie. Większość obecnych doktorów składała się z ludzi wierzących, ci więc z zasady zgadzali się z działalnością biura zaświadczającego; inni zaś, ludzie wiedzy, przybyli tutaj przez ciekawość lub dla zbadania trudnych do objaśnienia wypadków uzdrowienia, unikali wszelkiej dyskusyi i krytyki przez grzeczność, uważając że byłaby nie na miejscu i bez żadnego pożytku. Stali oni milcząc, patrzyli i słuchali a gdy zbyt gwałtowna opanowywała ich żądza mówienia w imię rozsądku, gdy bunt ich chciał się ujawnić, śpiesznie opuszczali salę.
Zadowolniony z ogólnego milczenia, doktór Bonamy rozejrzał się tryumfująco. Dziennikarz zapytał go jeszcze, czy jest on sam jeden dla załatwienia się z tylu choremi?
— Tak, jestem zupełnie sam jeden, lecz to wystarcza. Moja działalność doktora biura przy grocie nie jest bynajmniej uciążliwą. Cała moja praca polega na wydawaniu świadectw osobom, które uzdrowionemi tutaj zostały.
Po chwili dodał z łaskawym uśmiechem:
— Ach zapomniałem! Mam do pomocy kolegę Raboin, który utrzymuje porządek w dostarczanych nam papierach.
Mówiąc to wskazywał na otyłego czterdziestoletniego mężczyznę, o twarzy pełnej, z wystającemi jak u doga szczękami i siwiejącą już czupryną. Raboin był wierzącym, zaciekłym i egzaltowanym w swem wierzeniu; nie dozwalał on, by wątpiono o cudownych uzdrowieniach, wydarzających się w Lourdes. Bolał on niezmiernie nad czynnościami dokonywanemi w biurze, uważając je za zbyteczne. Wybuchał gniewem, gdy poddawano dyskusyi zaszłe tutaj uzdrowienia. Odwołanie się do zdania lekarzy, oburzyło go niezmiernie, lecz doktór Bonamy uspakajał go, mówiąc:
— Nie gniewaj się, nie oburzaj, kochany mój przyjacielu! Trzeba zawsze pozwolić na wyjawienie powątpiewania, jeżeli ono jest szczere; każdemu wolno mieć swoje zdanie.
Zaczęli wchodzić chorzy. Jakiś człowiek, zdjąwszy koszulę, pokazał swój tors obsypany wysypką, z której miejscami wykruszał się rodzaj proszku, podobnego do mąki. Nie uważał się za uzdrowionego, twierdził tylko, iż po każdej pielgrzymce doznawał znacznej ulgi. Po nim, przyprowadzono kobietę, przerażającej chudości; okazała się być hrabiną i opowiedziała dziwne o sobie szczegóły. Siedem lat temu, Matka Boska uzdrowiła ją po raz pierwszy. Miała wówczas suchoty. Wyszła następnie zamąż, i była matką czworga dzieci. Lecz suchoty znów teraz wróciły, szukała ulgi na swe cierpienia zastrzykując sobie często morfinę, pragnąc zaś odzyskać zdrowie, ponownie przybyła do Lourdes i zaraz po pierwszej kąpieli czuje się znacznie lepiej; weźmie też udział w dzisiejszej wieczornej procesji z pochodniami, wraz z przybyłymi z nią tutaj członkami rodziny w liczbie dwudziestu siedmiu osób. Po hrabinie weszła niemłoda już kobieta, która skutkiem choroby nerwowej, była niemą od kilku miesięcy; dziś, podczas procesji o godzinie czwartej, odzyskała głos nagle i w zupełności, ujrzawszy niesiony Przenajświętszy sakrament.
— Panowie — zwrócił się doktór Bonamy do otaczających, z miną mędrca o szerokich poglądach — zauważcie proszę, iż nigdy nie wydajemy świadectwa osobom uzdrowionym z chorób nerwowych. Zwróćcie wszakże uwagę, kochani koledzy, na dziwny zbieg okoliczności: ta kobieta leczoną była w szpitalu Salpétrière w Paryżu, przeszło przez sześć miesięcy, kuracja nie przyniosła jej ulgi, przybyła tutaj a język jej natychmiast odzyskał władzę.
Doktór Bonamy niecierpliwił się wszakże, nie mając między dzisiejszemi chorymi żadnego szczególniejszego okazu do przedstawienia paryzkiemu dziennikarzowi. A o tej właśnie porze, pomiędzy godziną czwartą i piątą, częstokroć miewały miejsce zadziwiające uzdrowienia, odbywała się właśnie procesya i Matka Boska najchętniej zsyłała wtedy swą łaskę na wybranych swoich, rozegzaltowanych całodziennemi modłami. Dotychczas defilujący w biurze chorzy, nie przedstawiali nic godniejszego uwagi.
Z zewnątrz dolatywały do izby wciąż trwające na dworzu modły; tłum się niecierpliwił i wrzał gorączkowo, podniecony własnemi krzykami modłów namiętnych, domagał się cudu, drżał z wyczekiwania, szemrząc na opóźnienie.
Wtem do biura wsunęła się młoda dziewczynka, uśmiechnięta i skromna zarazem; patrzała bez trwogi oczami połyskującemi niezwykłą roztropnością.
— Jak się masz, Zosiu! — zawołał do niej uradowany doktór Bonamy. — Uzdrowienie tej dziewczynki miało miejsce rok temu; przedstawia ono zadziwiające objawy, pozwólcie więc, panowie, bym wam udzielił niektórych objaśnień.
Piotr poznał w nowoprzybyłej dziewczynce znajomą sobie Zosię Couteau, która wsiadła do „białego“ pociągu w Poitièrs. Był teraz świadkiem ponownie odegranej sceny, którą raz już widział w wagonie.
Doktór Bonamy opowiadał uważnie słuchającemu dziennikarzowi, szczegóły dotyczące choroby: kość w lewej pięcie zaczęła próchnieć, operacya chirurgiczna zdawała się być nieuniknioną; rana jątrzyła się i zwiększała przerażająco, lecz zaraz po pierwszem zanurzeniu w źródle groty, nastąpiło natychmiastowe uzdrowienie i zagojenie.
— Zosiu, opowiedz panu, nie bój się i mów śmiało wszystko.
Dziewczynka podniosła nieco ręce z owym znanym już Piotrowi dziecinnym wdziękiem, jakby nakazując milczenie, i rozpoczęła wyuczone swe opowiadanie:
— Tak więc, noga moja bardzo mnie bolała, nie mogłam już nawet chodzić do kościoła, trzeba ją było obwiązywać szmatkami, bo ciągle z niej ciekły różne nieczystości... Pan Rivoire, nasz doktór, przeciął mi piętę, chcąc zobaczyć co jest w środku i powiedział, że trzeba będzie wyciąć mi kawałek kości, skutkiem czego byłabym niezawodnie okulała na zawsze... Modliłam się szczerze do Matki Boskiej, pojechałam do Lourdes i zanurzyłam nogę w cudownem źródle. A tak mi było pilno być uzdrowioną, że nawet nie zdjęłam szmatek, któremi noga była okręcona. Wszystko, co niepotrzebne, pozostało w wodzie; gdy nogę wyjęłam z kąpieli była zupełnie zdrową...
Doktór Bonamy słuchał opowiadania Zosi i przytakiwał głową za każdem jej słowem. Gdy na chwilę przerwała, rzekł do niej:
— A powiedz nam, co ci powiedział doktór Rivoire, skoro zobaczył twoją nogę po uzdrowieniu.
— Gdy wróciłam do rodziców i doktór Rivoire zobaczył moją nogę, zawołał: „Nie wiem, czy dyabeł, czy też Bóg zesłał uzdrowienie temu dziecku; rzecz to dla mnie obojętna; lecz prawdą jest, że noga jest zupełnie zdrowa“.
Słowa doktora zawsze wywoływały śmiechy w słuchaczach, Zosia liczyć się też zdawała na wywołanie tego efektu.
— Zosiu, a pamiętasz coś powiedziała pani hrabinie, dyrektorce sali w szpitalu?
— Ach! tak... Nie miałam z sobą bielizny na zmienienie szmatek, w które okręcano moją nogę, więc powiedziałam: „Matka Boska ulitowała się dziś nademną i uzdrowiła moją nogę, bo wiedziała, że niemam szmatek na zmianę“.
Znów słowa te wywołały śmiechy, wszyscy byli zadowoleni i patrzyli życzliwie na roztropną minę dziewczynki, opowiadającej może zbyt wyraźnie, tonem wydawanej lekcyi, lecz ze szczerością w głosie i pewnem przejęciem.
— Zosiu, zdejmij trzewik i pokaż swoją nogę, aby wszyscy mogli ją zobaczyć... Trzeba, aby każdy mógł dotknąć i uwierzyć w twoje zupełne uzdrowienie.
Zdjęła szybko obuwie z nabytą ku temu wprawą i pokazała swą nóżkę czystą, białą, starannie utrzymaną. Poniżej kostki widniał znak blizny, długi i biały, świadcząc o głębokiej kiedyś ranie. Kilku doktorów z pomiędzy obecnych zbliżyło się i patrzało w milczeniu. Inni, którzy urobili sobie zdanie, co o tem sądzić należy, nie ruszyli się z miejsca. Jeden z przypatrujących się doktorów, zapytał z wyszukaną grzecznością i uśmiechem: dlaczego Matka Boska pozostawiła szramę po zagojonej ranie — to niezawodnie dla uprzytomnienia cudu, jaki zesłała. Wdał się teraz w szczegóły techniczne, zapewniając, iż kawałek kości oraz ciała odrosły natychmiastowo, co nie dawało się wytłomaczyć drogą naturalną.
— Och nie potrzeba rzeczy tak nadzwyczajnych żeby uwierzyć — zawołał dziennikarz. — Niechaj zobaczę najlżejsze zacięcie palca scyzorykiem i niechaj ten palec będzie natychmiast zagojony po zamoczeniu w wodzie, a cud będzie rzeczywisty i pierwszy schylę głowę.
Po chwili zaś dodał:
— Gdybym miał w posiadaniu źródło gojące tak natychmiastowo rany, świat bym przekształcił niezawodnie! Nie wiem na razie jakbym to uczynił, lecz zawezwałbym narody, by przybywały. Cuda stwierdzić bym nakazał z tak niezbitą jasnością prawdy, iż panem świata byłbym, mając siłę taką w posiadaniu! Bo jakże nadludzką, boską byłaby moja potęga!... Ale aby stać się tak mogło, musiałbym uniemożliwić wszelkie powątpiewanie stwierdzeniem prawdy jasnej jak słońce. Prawdy namacalnej i przystępnej dla każdego, który tem samem stawałby się wierzącym.
I znów zaczął mówić z doktorem Bonamy o sposobach zaprowadzenia ścisłej kontroli. Zgadzał się, iż skutkiem napływu chorych niekażdy z nich mógł być badanym zaraz po przybyciu. Ale dlaczegóż nie oddzielić jednej sali w szpitalu dla chorych, posiadających rany uwidocznione na ciele? Tych kilkudziesięciu chorych, można było wtedy oddać w opiekę komisyi, która do spisanego protokółu o stanie danej rany, powinna była dołączać dokładne jej odbitki fotograficzne. W razie uzdrowienia, komisya, po należnem zbadaniu, spisywałaby nowy protokół na podstawie poprzedniego. Komisya powinna rozpocząć swą działalność od ran, chorób widocznych, zewnętrznych, albowiem te nie ulegają zaprzeczeniu.
Tego rodzaju poglądy i nalegania, doktór Bonamy zbywał z zakłopotaniem niejasno formułowanemi odpowiedziami.
— Zapewne, zapewne, wszak my pragniemy rzucić jaknajwięcej światła na naszą działalność... Ale złożenie komisyi przedstawia olbrzymie trudności... Żebyś pan wiedział, jak trudno o wzajemne porozumienie! Nie ulega przecież wątpliwości, iż myśl pańska jest doniosłego znaczenia...
Na szczęście dla doktora Bonamy, drażliwą tę rozmowę przerwało wejście nowej chorej. Podczas gdy Zosia, którą nikt się już nie zajmował, obuwała sobie nogę, weszła Eliza Rouquet i, zdjąwszy chustkę z głowy, ukazała straszliwą swą twarz w całej ohydzie ran zaognionych i cieknących. Opowiadała, że od rana bezprzestannie okładała twarz szmatami maczanemi w wodzie u źródła, i zdawało się jej, że znacznej doznała ulgi, przybladła i podeschła. Piotr zauważył ze zdziwieniem, iż tak było rzeczywiście.
Nadarzający się ten przykład choroby zewnętrznej, dostarczył dziennikarzowi nowego argumentu do dalszego popierania poprzednio projektowanej komisyi i sali oddzielnej pod jej wyłącznym zarządem. Protokół spisany po przyjeździe tej dziewczyny stanowiłby dowód w razie jej uleczenia, o cudownych skutkach groty, usuwającej wilka swą wodą. Byłby to tryumf dla źródła, cud oczywistością swoją stałby się niezaprzeczalny.
Doktór Chassaigne trzymał się dotychczas na uboczu, pragnąc, by zachodzące fakta same przez się mówiły i oddziaływały na Piotra. Teraz pochylił się ku jego ramieniu i rzekł półgłosem:
— Rany zewnętrzne, rany zewnętrzne... Ten panicz ani się domyśla jak widzę, że wielu z najznakomitszych lekarzy twierdzi, iż znaczna ilość ran wynika skutkiem nerwowego rozstroju naszego organizmu. Tak, rany powstają z powodu złego odżywiania się skóry... Rozliczne kwestye, odnoszące się do naszego odżywiania, mało są znane... Wreszcie przypuszczać często można, że wiara, która uzdrawia, może rzeczywiście uzdrowić pewne rodzaje ran, jak naprzykład fałszywego, pozornego wilka... Cóż za pewność zyska wtedy ów panicz za pomocą komisyi i sali oddzielnej, którą proponuje?... Zwiększyłby tylko taką salą chorób zewnętrznych nieład i chaos istniejący w dziedzinie medycyny... Wiedza jest próżnią... oceanem, otchłanią niepewności...
Gorzko i boleśnie uśmiechnął się domawiając ostatnich wyrazów. Doktór Bonamy był tymczasem zajęty badaniem Elizy Rouquet, zalecał jej, by w dalszym ciągu robiła okłady z wody w grocie, oraz by codziennie przychodziła do biura pokazywać tego skutki. Zwracając się do obecnych, rzekł z prostoduszną swą uprzejmością:
— Jest to początek znacznego polepszenia... nie ulega wątpliwości, że zaszło polepszenie.
Ku ogólnemu zadziwieniu, wpadła do biura młoda kobieta, w której Piotr poznał la Grivotte. Wpadła jak bomba, podrygując, śmiejąc się i krzycząc na całe gardło:
— Jestem zdrowa... jestem już zdrowa...
Opowiadała, że nie chciano jej kąpać pomimo błagania, natarczywości, łez, jakie wylewała skutkiem tej odmowy; dopiero z rozkazu ojca Fourcade zanurzono ją w wannie. I nastąpiło co przeczuwała. Zaledwie od trzech minut była w kąpieli, gdzie zanurzono ją spoconą i duszącą się z kaszlu, gdy uczuła powracające jej siły prądami gwałtownemi, jakby ją biczem kto smagał po całem ciele. Była teraz w stanie niezmiernego podniecenia, radowała się i śmiała, nie mogąc ustać spokojnie na miejscu.
— Jestem zdrowa!... ach gdybyście panowie wiedzieli, jak jestem szczęśliwa, iż jestem już zdrowa!...
Zadziwiające polepszenie zdrowia la Grivotte wprowadziło Piotra w osłupienie. Oczom własnym nie wierzył, by mogła to być taż sama dziewczyna, która nie dalej jak dzisiejszej nocy leżała bliska skonu na ławce w wagonie, trupio blada, kaszląc i plując krwią bezustannie? Teraz była zwinna w swych ruchach, smukła i prosta, policzki jej pałały szkarłatnym rumieńcem, oczy połyskiwały, a radość i życie promieniały z całej jej postaci.
— Panowie — odezwał się doktór Bonamy, mamy przed sobą niezwykle ciekawy okaz. Rozpatrzmy się bliżej...
I zażądał papierów przywiezionych przez la Grivotte. Lecz niełatwo można było je odnaleźć wśród rupieci nagromadzonych na obu stołach. Sekretarze, młodzi seminarzyści, szukali papierów, wszystko przewracając, lecz znaleźć ich nie mogli. Wstał, by ich poszukać, siedzący pośrodku naczelnik wydziału kąpielowego, lecz nie odnalazłszy, siadł na swe miejsce. W tem, niespodziewanie sam natrafił na papiery La Grivotte; były one wsunięte pod wielką regestrową księgę leżącą tuż, tuż przy nim. Aż trzech doktorów wydało jej świadectwa, odczytywał je głośno. Wszyscy trzej mówili stanowczo i jednobrzmiąco, że chora ma suchoty silnie rozwinięte, oraz liczne przypadłości nerwowe, pogarszające stan ogólny.
Doktór Bonamy zwrócił uwagę, iż wobec jednostajnego w swym wyniku zdania trzech doktorów, wątpić nie można było o prawdziwości dyagnozy. Opukał teraz starannie chorą i wyrzekł z cicha:
— Nie słyszę nic... zupełnie nic...
Po chwili wszakże zmiarkował się:
— To jest... tak jak nic.
Zwrócił się teraz do grona obecnych tutaj doktorów:
— Może który z panów zechce mi dopomódz w sprawdzeniu... Jesteśmy tutaj dla wspólnej narady, badania i dyskusyi.
Zrazu nikt się nie ruszył. Wreszcie jeden z obecnych doktorów wysunął się i osłuchał chorą; zdania swego nie wyraził wszakże i zamyślony potrząsnął głową znacząco. Zdecydował się wreszcie powiedzieć, że nie może dać ścisłego określenia. Zastąpił go inny, który uznał kategorycznie, jako ta kobieta nigdy suchot nie miała. Teraz wszyscy doktorzy obsłuchiwali chorą kolejno, prócz pięciu czy sześciu stojących na boku i uśmiechających się dwuznacznie. Powstało zamięszanie wielkie, albowiem każdy lekarz wyjawiał teraz swój pogląd, a każdy był odmienny. Mówili razem, głośno, przestając się słyszeć i rozumieć wzajemnie. Najspokojniejszym z obecnych był ojciec Dargelès; nabytem doświadczeniem wiedziony, pewnym był, że zachodzący objaw uzdrowienia, stanie się głośnym ku tem większej chwale Przenajświętszej Panny, sprawiającej cuda w grocie. Spisywał skrzętnie notatki, pochylony nad rogiem stołu.
Wśród panującego tu hałasu, Piotr rozmawiał z doktorem Chassaigne. Pewnymi byli, iż nikt nie słyszy wątku ich rozmowy.
— Ach te wanny, w których kąpią tutaj chorych, jakże wstrętne zrobiły na mnie wrażenie! Dla czegóż tak rzadko zmieniają w nich wodę?.. Cóż za brud i stek mikrobów! Uznaną i rozpowszechnioną metodę antyseptyczną depcą tu wprost nogami! I rzeczywiście zrozumieć nie mogę, jakim sposobem zaraza nie uśmierca tu ludzi gromadnie? Przeciwnicy teoryi o zaraźliwości mikrobów, muszą się śmiać tryumfująco...
Lecz doktór Chassaigne powstrzymał go.
— Nie unoś się, moje dziecko... Kąpiele są brudne, nie przeczę, lecz nie przedstawiają one żadnego niebezpieczeństwa. Zauważ tylko, że woda tutejszego źródła jest bardzo zimna, nie dochodzi nawet do dziesięciu stopni, a zaraźliwe zarodki rozwijają się w temperaturze przewyższającej stopni dwadzieścia pięć. A potem, ludzie dotknięci cholerą, tyfusem, ospą, szkarlatyną, wogóle zaraźliwemi chorobami, nie przyjeżdżają do Lourdes. Widzimy tutaj choroby organizmu: paraliż, skrofuły, wrzody, rany, raki, suchoty, a te nie udzielają się za pośrednictwem wody i kąpieli. Moczone w niej stare rany, niczego się nie lękają i cierpień swych nie udzielają drugim. Ręczyć ci mogę, że w tym kierunku, Matka Boska nic nie potrzebuje powstrzymywać.
— A więc ty doktorze, dozwoliłbyś swych chorych nurzać w lodowato zimnej wodzie, nie bacząc na ich reumatyzmy, suchoty, choroby serca, miesięczne niedomagania?... I tę oto suchotnicę, spoconą i konającą rzuciłbyś do wanny?...
— O nie! z pewnością nie!... Są środki heroiczne, na które nie odważamy się w zwyczajnych warunkach. Zimna kąpiel może spowodować śmierć osoby chorej na suchoty, lecz z drugiej strony czyż pewnymi jesteśmy, że przy zbiegu nieznanych nam okoliczności, nie jest w stanie jej uzdrowić?... Ja uwierzyłem obecnie, że w Lourdes działają siły nadprzyrodzone, lecz po za tem, domyślam się, że uzdrowienia zachodzące tutaj przychodzą częstokroć same przez się, dzięki owej zimnej kąpieli, którą w wielu razach uważamy jako środek barbarzyński i wprost niedorzeczny... Ach jakże my mało wiemy! jak bardzo jeszcze mało!...
Wpadł teraz w gniew i miotał przekleństwa przeciwko wiedzy, którą znienawidził, którą pogardzał od chwili, jak nie dozwoliła mu uratować dwóch najdroższych mu istot: jego żony i córki.
— Ty dopytujesz się o pewniki, żądasz prawdy... medycyna niezdolną jest zadowolnić cię pod tym względem... Posłuchaj sprzeczki tych oto panów! Czyż nie zachwycasz się różnością ich poglądów, ścierających się wzajemnie? Nie przeczę, że jest pewna ilość chorób znanych już dokładnie w najdrobniejszych swych przejawach. Są środki zbadane w skutkach, jakie wywołują; lecz nikt nie zna i nikt nie wie nic o łączności danego środka z daną chorobą, albowiem ilu jest chorych, tyle jest nowych przypadków i za każdym razem doświadczenie rozpoczyna się od początku. Tak, medycyna jest sztuką, nie może być ona ściśle doświadczona i niezłomnie stosowana według jednej zasady; skuteczność jej zależy od przyczyn drobnych, nieznanych, jest rzeczą wypadku, genialnej pomysłowości lekarza... Rozumiesz więc, że ludzie chcący tu czegoś dowodzić na podstawie niezłomnych prawideł wiedzy, śmiech tylko we mnie wzbudzić mogą. Gdzież są te prawidła w medycynie?... Niechaj mi ktokolwiek zechce je odsłonić!
Chciał zamilknąć, nie gniewać się dłużej, lecz nie mógł opanować swego uniesienia.
— Powiedziałem ci, że stałem się wierzącym... Ten poczciwy doktór Bonamy, zaciekawia mnie swoim spokojem, z jakim sprowadza tutaj doktorów ze stron różnych, poddając ich światłej wiedzy badanie cudów, któremi dysponuje. Chyba dla tego, że im więcej przybędzie tu doktorów, tem trudniej wydobyć będzie prawdę; zagłuszoną ona zostanie wrzawą walki, ścierających się zdań, sprzecznej dyagnozy, ilością i jakością metod leczniczych. Jeżeli dotychczas nie mogą się oni zgodnie odnosić co do chorób zewnętrznych, jakiż powstaje chaos, gdy rzecz idzie o cierpienia wewnętrzne, jedni zaprzeczają, gdy drudzy twierdzą. Dlaczegóż zatem wszystkiego nie nazwać i nie uznać jako cud?... Bo w jakimkolwiekbądź razie, czy to natura dobrotliwym swym wpływem sprowadza uzdrowienie, czy też działa jakaś siła dla nas nieznana i niepojęta, doktorzy zadziwionymi są otrzymanemi rezultatami, rzadko przewidzieć się dającemi, zwłaszcza w ścisłem znaczeniu tego słowa... bywają one częstokroć wprost sprzeczne z uczynionemi naprzód obliczeniami... Zgadzam się z tobą, iż organizacya tutejsza niewiele warta. Te świadectwa lekarzy nieznanych, nie mogą być dostateczną rękojmią. Kontrola nad dostarczanemi przez chorych dokumentami, powinna być o wiele surowszą i oględniejszą. Lecz przypuśćmy, że te złe strony zostaną usunięte i zastąpione innemi, prawidłowo i ściśle naukowemi. Czyż jesteś tak naiwnym, byś uwierzył, że to kogoś przekona, natchnie zaufaniem? Zaślepienie jest właściwością ludzką i najwyższego potrzeba wysiłku, by prawda choćby najdrobniejsza zyskała prawo bytu.
Piotr zaczynał teraz rozumieć przyczyny wywołujące rozgłośną sławę Lourdes, tę sławę wzmagającą się od lat tylu, wzbudzającą cześć jednych a pośmiewisko drugich. Działały tutaj siły wielorakie, mało znane i badane, a może odłogiem jeszcze dla myśli ludzkiej leżące, działała autosuggestya, podniecenie wyobraźni, podtrzymywane przez czas dłuższy, regulamin w trakcie podróży, modły i śpiewy pobożne doprowadzające do obłędu trwaniem swem i monotonnością; działało jeszcze tchnienie uzdrowienia siłą woli nagromadzonego tłumu, siłą obliczyć się niedającej potęgi wynikającej z egzaltacyi religijnej, doprowadzonej do szału. Tak, uzdrowienia miały miejsce rzeczywiście, nie było w tem ułudy ani oszustwa. W ten sposób przyjmowane zachodzące tu fakta — o wiele szerszy a zarazem prostszy przybierały charakter. Ojcowie strzegący groty nie plamili swego sumienia kłamstwem, przyczyniali się jedynie do zwiększenia panującego zamętu pojęć, wyzyskiwali nieświadomość ogółu.
Można więc było przypuszczać, iż wszyscy działali tutaj z zupełnie dobrą wiarą, tak doktorzy, wydający świadectwa uzdrowienia, jak chorzy, pocieszeni doznaną ulgą w cierpieniu, jak i świadkowie zaklinający się, że to widzieli. Z tego zbiegu okoliczności wynikała niemożebność stwierdzenia, czy cud istnieje lub nie istnieje. Bo dla wszystkich cierpiących a tutaj uzdrowionych, cud stawał się rzeczą oczywistą, w którą wierzyli patrzący nań, jak również ci liczni, potrzebujący nadprzyrodzonych wierzeń i nadziei.
Doktór Bonamy zbliżył się do doktora Chassaigne rozmawiającego z Piotrem. Ten ostatni zapytał:
— W jakim stosunku względnie do liczby chorych, zdarzają się wypadki uleczenia?
— Dziesięć na sto — odpowiedział doktór Bonamy — i byłoby znacznie jeszcze więcej, gdybyśmy wierzyli wszystkiemu co nam mówią; wszyscy, rzec można, twierdzą, że zostali uleczonymi. Lecz urząd mój nakłada na mnie obowiązek pilnowania i kontrolowania cudów. Z urzędu więc powstrzymuję zbyt wielką gorliwość i strzegę, by rzeczy wiary nie popadały w śmieszność... Moje biuro kładzie swą wizę jedynie wtedy, gdy uleczenie zostało stwierdzone i posiada wszelkie pozory rzeczywistości.
Słowa doktora przerwało niechętne szemranie. Był to tłumiony gniew Raboina, fanatycznego pomocnika doktora Bonamy.
— Stwierdzanie uzdrowień... stwierdzanie uzdrowień... Po co to stwierdzanie?... Cud trwa bezustannie w objawieniach swoich. Dla wierzących stwierdzanie go jest rzeczą zbyteczną. Chylą przed nim głowy i wierzą. A dla niedowiarków — czyż warto?... Oni nie chcą dać się przekonać... Mojem zdaniem, cała nasza robota w biurze jest niedorzecznością, głupstwem.
Doktór Bonamy gniewnie i surowo nakazał mu milczenie.
— Raboin, nakazuję ci milczeć... Jesteś wciąż zbuntowany... Powiem ojcu Capdebarthe, że nie chcę mieć dłużej takiego jak ty pomocnika. Siejesz tylko nieporozumienia i nieposłuszeństwo.
Człowiek ten wszakże miał zupełną racyę gniewać się i jątrzyć, gdy niezdarnemi rękoma dotykano świętych jego wierzeń. Piotr patrzał na niego z uznaniem i sympatyą. Bo rzeczywiście cała praca podejmowana w biurze zaświadczeń, dokonywana była nietylko niedołężnie lecz całkowicie zbytecznie. Uwłaczającą musiała się wydawać wierzącym a dla niedowiarków nie była dostateczną. Czyż cud może być sprawdzonym? Wierzyć wystarcza. Objawienia Boże przyjmować należy nie wchodząc w ich tajniki. W epokach wierzeń najgłębszych wiedza powstrzymywała się od chęci tłomaczenia Boga. Cóż mogła mieć ona z tem wspólnego?... Wdając się w rzeczy wiary, podkopuje ona własną swą wielkość. Pragnący wierzyć i wierzący, padać winni krzyżem, całować ziemię i korzyć się przed najwyższym majestatem. Kompromisy są tutaj zbyteczne! Chęć zrozumienia tylko do wątpliwości doprowadzić jest w stanie.
Cierpieniem przejmowały Piotra zdumiewające rozmowy, jakie słyszał naokoło siebie. Wierzący mówili o cudach swobodnie, spokojnie jak o rzeczach potocznych, naturalnych. Najdziwaczniejsze pogłoski powtarzali jako pewniki. Cuda, wciąż pleniły się; cuda opowiadali bez uśmiechu na ustach, bez najlżejszego protestu istniejącej w nich chociażby szczypty rozsądku. Wciąż widocznie przebywając i żyjąc wśród gorączkowych złudzeń, nie dziwili się niczemu, wszystko za możebne uważając. A byli pomiędzy nimi nietylko prostaczkowie, zdziecinniali, nieoświeceni lub fanatycy jak Raboin; sporo z nich odznaczało się wykształceniem, wyższością umysłu i wiedzy. Jakże trudno jest pojąć podobny stan rzeczy!
Cierpienie i niezadowolnienie wzrastało wciąż w Piotrze; gniew jego tłumiony wyrwać się pragnął i wybuchnąć z całą swą namiętnością. Rozsądek jego wzdrygał się i miotał nakształt istoty, rzuconej w wodną głębinę i unoszonej falami pragnącemi ją pochłonąć. Mniemał on obecnie, że ludzie, obdarzeni siłą umysłową, jak doktór Chassaigne naprzykład, zanim zginą w odmęcie wiary na ślepo muszą przebywać tę walkę jaka wrzała w nim oto teraz; zwyciężeni i opierać się niechcący, lub niezdolni, przepadali na zawsze, bezpowrotnie.
Piotr patrzał na starego swego przyjaciela, rażonego ciosami przez los mu zadanemi, był on nieskończenie smutny i słaby jak dziecię płaczące w swem sieroctwie i bezlitośnem opuszczeniu. Mimo to nie mógł się powstrzymać od wypowiedzenia protestu, który cisnął mu się na usta:
— Jeżeli mało jest prawd zbadanych, jeżeli niewiele w przyszłości danem nam będzie dociec, nie powinno to nas wszakże powstrzymywać od żądzy posiadania coraz szerszej o nich świadomości. Nie należy się poddawać zniechęceniu i opieszałości; przez taką słabość naszą pogłębiają się ciemności tego co nieznane. Nadzieją naszą być winno, iż nadejdzie pora, gdy fakta, dziś niezrozumiałe, jasnemi, przejrzystemi się staną. Niewzruszonym naszym ideałem i celem — powinno być dążenie i pochód ku zbadaniu rzeczy nieznanych, jakkolwiek powolnem i mozolnem jest zwycięztwo rozumu, podlegającego tak łatwo nędzom naszego ciała, naszych skłonności... Ach rozum! ileż on cierpień nam sprowadza, lecz w nim też spoczywa cała nasza siła... Gdy rozum marnieje, marnieje z nim zarazem wartość posiadającej go jednostki. Niechaj przepada mój spokój, niechaj przepada możebna szczęśliwość, przekładam ponadto zaspokojenie pragnień mego rozumu; wolę szukać i zginąć, lecz w pogoni zadowoleń mej żądzy rozumienia!
Doktór Chassaigne miał oczy łez pełne. Zapewne majaczyło teraz przed nim wspomnienie zmarłych jego ukochanych. Opanował się wszakże i szeptem odpowiedział:
— Rozum, rozum, tak, napawa nas on często dumą bezmierną, wydając się nam jedyną racyą istnienia... Inna jednak jeszcze, prócz rozumu, władnie nami siła... Miłość — ta wszechpotężna władczyni życia; jedyne, najwyższe dobro dane człowiekowi... a gdy posiadaną miłość się postrada...
Głos mu uwiązł w powstrzymywanem łkaniu. Zaczął machinalnie przewracać stronnice regestru leżącego na stole. Wypadkowo spotkał się z nazwiskiem Maryi de Guersaint, wypisanem wielkiemi literami. Przejrzał papiery odnoszące się do choroby Maryi, a mianowicie owe świadectwa paryzkich doktorów, zgadzających się w zdaniu, iż chora dotkniętą jest paraliżem mlecza pacierzowego.
Przeczytawszy, odezwał się znów do Piotra:
— No słuchajże, moje dziecko... wiem, że od lat wielu kochasz bardzo pannę de Guersaint... Cóż rzekłbyś, gdyby ona tutaj odzyskała zdrowie?... Przeczytałem dopiero co świadectwa dwóch znanych lekarzy, a wiedzieć przecież musisz, że paraliż, jakim jest dotkniętą, uważany bywa dotychczas za cierpienie nieuleczalne... Otóż jeżeli ta dziewczyna, skazana nieodwołalnie na kalectwo i niedołęztwo przez wiedzę, odżyje tutaj i zacznie biegać, skakać, jak to już widziałem niejednokrotnie od chwili mego tu pobytu, czyż nie będziesz uszczęśliwiony? Czyż nawet wtedy wątpić jeszcze będziesz o siłach nadprzyrodzonych?...
Piotr chciał odpowiedzieć natychmiast, gdy naraz przypomniał sobie słowa swego kuzyna, doktora Beauclair, który był zdania, że Marya dostąpi cudownego uzdrowienia; objawi się ono niespodzianie, raptownie, jakby na raz po śnie głębokim przebudzoną do życia została; nastąpi ta zmiana w chwili najwyższego, egzaltowanego podniecenia całej jej istoty. Zawahał się Piotr w odpowiedzi, wreszcie rzekł, nie wyjawiając całości swych myśli:
— Tak, rzeczywiście, byłbym uszczęśliwiony uzdrowieniem Maryi... I masz, doktorze, racyę; najżywotniejszem dążeniem naszem, jest chęć posiadania, dostąpienia szczęśliwości. Ta potężna żądza jest właściwą przyczyną naszych wstrząśnięć i zaburzeń.
Piotr uczuwał, iż dłużej niepodobna mu będzie wytrzymać w dusznej atmosferze biura. Gorąco stawało się coraz nieznośniejsze, pot spływał mu po twarzy. Doktór Bonamy dyktował obecnie jednemu z seminarzystów szczegóły, odnoszące się do badanego stanu zdrowia la Grivotte, podczas gdy ojciec Dargelès czuwał nad treścią i stylem, podnosząc się i szepcząc swe uwagi na ucho doktorowi, zmieniającemu wyrażenia podług jego żądania.
Gwar i zamieszanie trwało tutaj dalej. Doktorzy wiedli z sobą dysputy, odnoszące się jak na teraz do specyficznych przypadków, niemających nic wspólnego z kwestyą opracowywaną. W tej izbie zbitej z desek, gorąco i zaduch tamowały oddech, doprowadzając prawie do omdlenia. Dziennikarz przybyły z Paryża wyszedł już ztąd przed chwilą, niezadowolniony, iż wyczekiwał napróżno objawienia się cudu.
Piotr rzekł do doktora Chassaigne:
— Wyjdźmy ztąd, bo robi mi się niedobrze.
Prawie równocześnie z nimi wyszła ztąd la Grivotte. I zaraz po za drzwiami biura wpadli w tłoczący się i falujący tłum ludzi, pragnących ujrzeć zblizka cudownie uzdrowioną. Pogłoska cudu musiała się już była rozejść, albowiem ciśnięto się ku wybranej i dotkniętej łaską; każdy pytać się jej pragnął, lub spojrzeć na nią zblizka, obetrzeć się o kraj szaty tej szczęśliwej! Twarz jej pałała rumieńcami, oczy błyszczały płomieniem, szła, zataczając się w tanecznych podskokach, powtarzając wciąż te same słowa:
— Jestem uzdrowiona!... Jestem uzdrowiona!...
Wrzaski wyjącego radośnie tłumu zagłuszyły głos dziewczyny. Uniesioną została rozkołysanemi i zwartemi falami ciżby, znikła w niej, jak pochłonięta odmętem, po chwili wypłynęła niespodziewanie znów w innym kierunku, teraz właśnie znalazła się przy boku Piotra i doktora Chassaigne, usiłujących się ztąd wydostać.
Ujrzeli oni stojącego w pobliżu komandora. Jednym z objawów jego manii było pojawianie się częste w pobliżu źródła przy grocie; gniewał się i zrzędził tutaj chętnie. Po wojskowemu obciśnięty w swój tużurek, podpierał się na lasce o srebrnej gałce, pociągając lewą nogą, nieco sparaliżowaną od czasu, gdy został rażony drugim atakiem. W nieprzytomnem uniesieniu dążąca ku grocie la Grivotte, popychana i roztrącana przez walący się ku niej tłum ludzi rozszalałych, otarła się o postać komendanta, wciąż powtarzając:
— Jestem uzdrowiona... Jestem uzdrowiona...
Twarz komandora nabiegła krwią, a oczy zaiskrzyły się gniewem; wybuchnął z gwałtownością:
— Tem gorzej dla ciebie, jeżeli jesteś uzdrowiona, tem gorzej!
Wszyscy go tu znali i uważali za człowieka niepoczytalnego. Zaczęto się śmiać i szydzić z jego wiecznego zachwalania śmierci. Podniecony tem zachowaniem tłumu, komandor prawił niedomawiane zdania, że litość bierze patrzeć na niedorzeczność ludzką; po cóż tak uparcie żyć oni pragną, pozbawieni środków materyalnych, młodości, urody... życia im się zachciewa! I ta oto dziewczyna, czyż nie lepiej, by zmarła była natychmiast; lecz ona chce żyć a zatem cierpieć... Słowa komandora niecierpliwić wielu poczęły; szemrano coraz głośniej i bliżej w około niego. Przechodzący tędy ksiądz Judaine, spostrzegłszy na co się zanosi, zbliżył się, ujął pod rękę komandora i uprowadzając go na stronę, gromił łagodnie:
— Ależ daj pokój, kochany panie, wywołujesz skandal swem zachowaniem się... Po cóż ty się buntujesz przeciwko dobroci Boga, zsyłającego pocieszenie nędzy naszej ludzkiej... dozwalającego na ulgę w cierpieniach?... Nieraz mówiłem ci już, że najlepiejbyś zrobił, klęknąwszy przed boskim majestatem, wraz z innymi... wymodliłbyś sobie uzdrowienie chorej twojej nogi i żyłbyś zdrowo jeszcze z lat dziesiątek.
Komandor dusił się z gniewu.
— Ja, ja mam prosić o przedłużenie mego życia jeszcze na lat dziesiątek?... Ja który utrzymuję, iż najpiękniejszym dniem dla mnie, będzie dzień mojej śmierci!... Ja miałbym się płaszczyć i upadlać jak te tysiące chorych przybywających tutaj!... zgania ich w tę gromadę strach... nikczemny strach śmierci, wyją oni w szpetocie słabości swojej, z rozsadzającej ich żądzy życia i życia raz jeszcze... O nie, ja nie uczynię tego, bo gardziłbym wtedy samym sobą!... gardziłbym i brzydził się sobą... Zdechnąć pragnę, zdechnąć co najprędzej... chcę przestać istnieć, tęsknię do nicości!...
Wydostali się nareszcie z tłumu i ponad Gavą napotkali na Piotra idącego tędy z doktorem Chassaigne. Komandor zwrócił się do tego ostatniego:
— Czy wiesz, doktorze, iż zachciało się im teraz wskrzeszać umarłych?... Opowiadano mi to przed chwilą... oszaleć można z oburzenia!... No cóż?.. cóż ty na to, doktorze? Człowiek jakiś szczęśliwie doczekał się nareszcie wyzwolenia swego i zmarł... a oni porwali jego trupa, zanurzyli w swojej wodzie, niecny tworząc zamach przywrócenia mu życia. No, a jeżeli byłby powstał do życia, bo nigdy niczego pewnymi być nie możemy na tym dziwnym świecie, gdyby był ożył pod działaniem owej ich wody, czyż nie byłby on w prawie nawymyślania im za ten postępek? Plunięciem w twarz byłby niezawodnie podziękował tym naprawiaczom ciała powołanego do spoczynku. Czy ten zmarły ich prosił o zbudzenie go ze snu wiecznego?... Zkądże oni wiedzieć mogą, jaką była jego wola?... A może szczęśliwość osiągnął wraz z nicością?... Powinni byli znać jego zapatrywania, zapytać się o zdanie... No a gdyby tak na mnie próbować chcieli i gdyby się im ta wstrętna próba udała? Dobrze... bym ich przyjął!... Niechajże ludzi zostawią w spokoju i nie mieszają się do nieswoich rzeczy! Ja bym im pokazał moją wdzięczność, oj tak! i co prędzej zmarłbym na nowo!
Oburzenie komandora wywołało mimowolny uśmiech na ustach doktora i księdza Judaine. Piotr tylko spoważniał jeszcze, jakby zmrożony posłyszanemi słowy. Nie byłyżto zrozpaczone skargi żałośne wskrzeszonego Łazarza?... Częstokroć Piotrowi się zdawało, iż Łazarz, z grobu powstawszy, wołał ku boskiemu wskrzesicielowi swemu: „Po cóż powołałeś mnie, Panie, napowrót do sromoty ziemskiego życia? Spałem tak smacznie snem wiecznym, nieprzerwanym nawet marzeniem! Zakosztowałem słodyczy spokoju, błogiej rozkoszy nicości, a tyś mi to wydarł teraz, Panie! Za życia doznałem wszystkich nędz, cierpień, zdrad, płonnych nadziei, rozczarowań, porażek i chorób; katuszą cierpień znoszonych spłaciłem dług za otrzymane życie, za to życie, którego nie pragnąłem, bo pragnąć nie mogłem; zrodziłem się, nie wiedząc dla czego, żyłem nie wiedząc po co?... A teraz, Panie, Ty każesz po raz wtóry dźwigać ciężar żywota, skazujesz na powtórną karę początku, gdym już był dobieżał do jej ostatecznego kresu! Cóżem zawinił, by pokuta moja tak srogi miała wymiar? Żyć jeszcze, żyć znowu! Niestety! Niestety... zamierać znów z dniem każdym w żywotności ciała swojego, mieć dar rozumu, lecz dar tak szczupły, iż tylko na zwątpienie starczyć może... mieć wolę na to, by wolą objawić się nie mogła, mieć uczucia, by łzami bólu kąpać swe serce... Męki te przebyłem, truchlejący doczekałem skonu, tej okropnej chwili skonu, o której myśl sama zatruwa istnienie całe. Czułem na sobie wilgotne zimno śmiertelnego potu, krew w żyłach zastygającą, dech uchodzący wraz z ostatnią czkawką konania! Utrapienia te i nędze, chceszże o Panie! bym przebywał dwukrotnie?... chceszże, bym przerażające widmo skonu nosił przez życie po raz drugi? a ztąd niedola moja w dwójnasóbby większą się stała od niedoli raz tylko żyjących?... O Panie, odbierz mi co prędzej dar życia na nowo zesłany! Panie, spraw cud swój miłosierny i powróć mnie na pościel grobu mojego! uśpij mnie bez bólu snem wiecznym, nigdy nieprzerwanym... Panie, ulituj się nademną! Panie, uchroń od męczarni powtórnego życia! zwolnij od katuszy, na którą dotychczas nie śmiałeś skazać nikogo! Panie, wszak miłowałem Ciebie i służyłem Ci wiernie! Czemuż mnie właśnie obrałeś za narzędzie gniewu swojego, gniewu straszliwego w swych objawach, czyniących mnie skazańcem życia powtórnego, ku przerażeniu ludzi z pokolenia w pokolenie! Łaski i dobroci Twojej błagam, o Panie! Powróć mi sen wieczny, którym już obdarzony byłem, na który zasługiwać musiałem! Uśpij mnie, uśpij bez bólu, w błogiej rozkoszy bezdennej nicości!“
Ksiądz Judaine zdołał uspokoić wzburzenie komandora i odeszli razem, a Piotr pożegnał się z doktorem Chassaigne, zobaczywszy, iż jest już po godzinie piątej, Marya zatem musiała wyczekiwać go z niepokojem. Idąc ku grocie, spotkał wytwornego księdza des Hermoises, rozmawiającego z ożywieniem z panem de Guersaint, który, przespawszy się i wypocząwszy w swym hotelowym pokoju, miał minę zadowolonego szczęśliwca. Obadwaj ci panowie podziwiali piękność udzielającą się twarzom niewieścim pod wpływem religijnej ekstazy. Mówili również o projektowanej wspólnie wycieczce do cyrku Gavarnie, jednej ze słynniejszych miejscowości w Pirenejach.
Na widok Piotra, pan de Guersaint, pożegnał się z nowym swym przyjacielem, a dowiedziawszy się, że Marya nie poczuła polepszenia po wziętej kąpieli, podążył zafrasowany ku córce.
Odnaleźli Maryę w tejże samej pozie rozpaczy pełnej; patrzała na statuę Matki Boskiej z niemą wymówką, połączoną z osłupieniem, iż wysłuchania prośby swej pozyskać nie zdołała. Nie odrzekła nic ojcu, gdy pochyliwszy się nad nią pieścił i pocieszał ją czułemi słowy; spojrzała tylko ku niemu szeroko rozwartemi i bolejącemi oczami a zaraz potem utkwiła je na nowo w marmurowej postaci Przenajświętszej Panny, jaśniejącej białością w promieniach świateł, jarzących się setkami u podnóża groty.
Piotr czekał stojący na skinienie chorej, by wieźć ją z powrotem do szpitala Matki Boskiej Bolesnej, a pan de Guersaint klęknął pobożnie i modlił się przykładnie. Modlił się następnie dla siebie już tylko, pragnąc, by za pośrednictwem łaski tu działającej, mógł napotkać na swej drodze człowieka, wielkie posiadającego kapitały i by człowiek ten zawierzyć mu zechciał milion franków, ów milion nieodzownie potrzebny dla wypróbowania wynalezionej przez niego metody dowolnego kierowania balonami.
Około godziny jedenastej wieczorem, Piotr zostawił pana de Guersaint w hotelu świętych Zjawisk, sam zaś przed położeniem się na spoczynek, poszedł na chwilę do szpitala Matki Boskiej Bolesnej.
Poszedł tam zaniepokojony o Maryę, którą pozostawił wciąż pogrążoną w ponurej rozpaczy i milczeniu. Przy drzwiach sali świętej Honoraty, zapytał się o panią de Jonquière, lecz ta udzieliła mu niepomyślnych wiadomości: Marya nie przemówiła dotychczas ani słowa, nie odpowiadała nikomu na stawiane jej pytania i nic dotychczas nie jadła. Pani dyrektorka pragnęła, by Piotr wszedł do sali. Wejście tutaj wzbronione było mężczyznom, lecz ksiądz nie jest mężczyzną.
— Ona taka przywiązana do pana, liczę że posłuszną panu będzie. Proszę, niechaj pan wejdzie i siądzie przy jej łóżku, czekając przyjścia księdza Judaine, który ma tu nadejść o godzinie pierwszej po północy, by dać komunię świętą najciężej chorym, tym, które poruszać się nie mogą lub jedzą nieregularnie o każdej porze. Niechaj ją pan pocieszy i uspokoi...
Piotr wszedł do sali i postępując za panią de Jonquière doszedł do łóżka Maryi i siadł u wezgłowia.
— Moje drogie dziecko — rzekła do chorej dyrektorka — przyprowadziłam ci kogoś bardzo przez ciebie kochanego. Przypuszczam, że zechcesz z nim porozmawiać i że uspokoi cię w twojem wzruszeniu.
Marya poznała Piotra, lecz patrzała na niego z tąż samą co poprzednio niemą rozpaczą; a twarz jej poczerniała i miała surowy wyraz zaciekłości i buntu.
— Chcesz może, aby nam coś przeczytał, coś w rodzaju jego opowiadania w czasie podróży? — pytała dalej pani de Jonquière. — Nie, niechcesz?... To cię nie rozerwie i nie pocieszy?... No to zobaczymy później... Zostawiam was razem, i mam nadzieję, że za chwilę już ci wróci zwykła twoja łagodność.
Cichym szeptem Piotr zaklinać począł Maryę, by nie poddawała się rozpaczy. Lecz próżnemi były jego słowa, jakkolwiek starał się być pieszczotliwym i przyjacielskim. Wszak dopiero dzień jeden przebyli, a jeżeli Matka Boska nie uzdrowiła jej dzisiaj, to niezawodnie uzdrowi jutro, nagradzając ją sowicie za pokładaną w niej nadzieję. Marya nie zdawała się słuchać szeptanych słów pociechy, odwróciła się zaciąwszy usta z goryczą, oczy miała gniewne i bezcelowo utkwione w przestrzeń. Przestał więc do niej mówić i rozglądał się po sali.
Otaczał go widok straszny. Nigdy może jeszcze nie odczuł tyle wstrętu, a zarazem politowania złączonego z trwogą.
Obiad zjedzono i ukończono tu od dawna, przynoszone wszakże jedzenie porcyami z kuchni, rozstawione było po trosze przy wszystkich łóżkach; i tak przez noc całą niektóre chore domagały się bezustannie nowego posiłku, podczas gdy inne jęczały bez przerwy, błagając, by odwrócono je na pościeli lub posadzono dla zaspokojenia potrzeb naturalnych. Wraz z nocą wzmagała się gorączka chorych, prawie żadna z nich nie miała snu spokojnego. Niektóre rozebrały się przed pójściem do łóżka, inne leżały w ubraniu, były i takie, które nie zdejmowały z siebie ani sukni, ani bielizny, przez cały czas pielgrzymki, tak wielka zachodziła trudność w rozebraniu i ubraniu ich na nowo.
Wśród słabego i migotliwego oświetlenia, sala wydawała się bardziej zaludnioną i zarzuconą: prócz piętnastu łóżek wzdłuż ściany, prócz siedmiu materacy rozesłanych tu za dnia, dodać jeszcze musiano nowe posłania, zawalające całą podłogę. Łachmany wszelkiego rodzaju piętrzyły się wszędzie wstrętnemi kupami, a z pośród nich wyglądały stare koszyki, skrzynki i walizki. Zdawało się, iż stąpić kroku nie było tu podobna. Dwie dymiące się lampki słały nikłe swe promienie na to obozowisko konających. Zaduch panował tu straszny, pomimo iż obadwa okna były uchylone; wciskało się tylko przez nie duszne, gorące powietrze upalnej sierpniowej nocy. Snuły się wciąż cienie do mar podobne, rozlegały się krzyki, wydawane jękliwie, sala przeludnioną być się zdawała, podobna do jakiegoś piekła nagromadzeniem męczarni, konaniem wśród nocy, niedolą cierpienia.
Pomiędzy snującemi się postaciami, Piotr poznał Rajmundę. Skończywszy swoje czynności w bufecie, przyszła tutaj ucałować swą matkę na dobranoc; sypiała ona w maleńkiej izdebce na poddaszu, razem z zakonnicami. Pani de Jonquière przejęta ważnością swego urzędu, nie kładła się na spoczynek przez cały czas trwania pielgrzymki narodowej. Miała przygotowany dla siebie fotel, rzadko wszakże mogła usiąść w nim spokojnie, potrzebowano bowiem i wzywano jej bezustannie. Energicznie i serdecznie pomagała jej ładna pani Desagneaux, uszczęśliwiona swą działalnością. Siostra Hyacynta zapytała się jej razu pewnego z uśmiechem: „Pani jesteś stworzona na zakonnicę, dla czego nie wstąpiłaś do zakonu?“. Zadziwiona niespodziewanem zapytaniem, potrząsnęła figlarnie swoją jasnowłosą główką, mówiąc z przekonaniem: „Nie mogę, bo mam męża, którego kocham niezmiernie!“
Pani Volmar nikt nie widział w szpitalu. Mówiono, iż z rozkazu pani de Jonquière poszła się położyć, cierpiała bowiem na silną migrenę, na co pani Desagneaux, zauważyła, że gdy nie jest się pewną swego zdrowia, nie należy zapisywać się w grono dam szpitalnych... Słowa te wyrzekła dla podtrzymania własnej energii, nogi i ręce drżały jej bowiem od zbyt silnego zmęczenia, lecz ukrywała to starannie, przybiegając na każde skinienie chorych, zawsze gotowa i upatrująca, by się komuś przysłużyć i dopomódz. Ona, ta rozpieszczona paryżanka, która u siebie w domu dzwoniła na służbę, kiedy chciała, by jej podano lichtarz stojący tuż obok na kominku — tutaj, w szpitalu, zapominać się zdawała o wszelkiej dla siebie wygodzie; całemi dniami podawała miski i naczynia, wylewała je i czyściła, opatrywała i myła najwstrętniejsze rany, chwytała obiema rękoma chore i podtrzymywała ich ciała, podczas gdy pani de Jonquière poprawiała poduszki, by podsunąć je dogodniej. Około godziny jedenastej, senność i zmęczenie obezwładniły energię pani Desagneaux. Przysiadła na chwilę w swoim fotelu, lecz sen wypłatał jej figla, chwyciwszy ją niespodzianie i gwałtownie. Zasnęła natychmiastowo i spała teraz snem kamiennym; ładna jej główka spoczęła, pochylona na ramieniu a kędzierzawe rozwiane jej włosy, otoczyły ją swą jasnością. Nie słyszała teraz ani jęków, ani nawoływań, ani hałasu; spała jak zabita.
Pani de Jonquière, zbliżywszy się w stronę Piotra, szepnęła:
— Chciałam sprowadzić tutaj doktora Ferrand, tego doktora, który przyjechał z nami z Paryża, może byłby jakiem lekarstwem uspokoił naszą Maryę. Lecz właśnie jest bardzo zajęty w sali dolnej, w sali Małżeństw, gdzie przyjęto brata Izydora, którego stan zdrowia się pogorszył. Wreszcie my rzadko kiedy wzywamy doktora do naszych chorych, bo przecież przywozimy ich tutaj dla powierzenia ich losu w ręce Panny Przenajświętszej...
Siostra Hyacynta, mająca zamiar czuwania noc całą nad choremi wraz z dyrektorką sali, zbliżyła się ku mówiącym:
— Wracam właśnie z sali Małżeństw, gdzie zaniosłam parę pomarańcz panu Sabathier, widziałam się tam z doktorem Ferrand, już ocucił brata Izydora... A zatem jeżeli pani sobie życzy, pójdę sprowadzić doktora?...
Piotr oparł się temu stanowczo.
— Nie, nie. Marya uspokoi się bez niego. Za chwilę poczytam jej trochę, to na nią dobrze wpłynie.
Marya wciąż trwała w upartem milczeniu. Jedna z lamp stała w pobliżu i oświetlała twarz chorej. Mizerną była bardzo, a rysy jej nabrały kamiennej nieruchomości. W sąsiedniem łóżku po za Maryą, spała z twarzą odsłoniętą Eliza Rouquet. Spała głęboko, a potwornie szpecące ją rany, zdawały się rzeczywiście blednąć i przysychać. Na lewo, tuż przy krześle Piotra leżała na łóżku, osłabiona i niedoznająca ulgi w swych bólach pani Vêtu; dreszcze wywołane cierpieniem nie dozwalały jej zdrzemnąć się chociażby chwilowo. Piotr przemówił do niej, pragnąc ją pocieszyć, podziękowała mu ruchem głowy, a zebrawszy ostatnie siły szepnęła:
— Było dziś kilka uzdrowień. Ucieszyłam się niemi bardzo.
Leżąca na materacu rozesłanym na ziemi w nogach łóżka pani Vêtu, uzdrowiona dzisiaj la Grivotte, unosiła się często ze swego posłania, trawiona wciąż gorączkowem swem podnieceniem i powtarzała głośno, jakby sama do siebie:
— Jestem uzdrowiona... jestem uzdrowiona...
Wtem zaczęła opowiadać obszernie, że zjadła dzisiaj połowę kurczaka, ona, nic prawie nie jedząca od kilku miesięcy. A wieczorem towarzyszyła o własnych siłach procesyi z pochodniami przeszło przez dwie godziny. Utrzymywała, że chętnie byłaby tańczyła noc całą, gdyby Matka Boska wydawała bal dla swoich wybranych.
— O tak, jestem uzdrowiona... zupełnie, zupełnie uzdrowiona...
Słysząc zapewnienia dziewczyny, pani Vêtu przemogła się na uśmiech pełen dobroci i rzekła spokojnie, z zupełnem zaparciem się siebie:
— Matka Boska słuszność miała wielką uzdrawiając ją najpierw, bo biedną jest ona bardzo. Więcej się raduję z jej uzdrowienia, aniżeli przyszłoby mi się radować z własnego powstania z niemocy... bo mam mój sklepik w Paryżu, więc mogę jeszcze poczekać.. Ale na każdego kolej przychodzi, na każdego bez wyjątku...
Prawie wszystkie chore posiadały tę wielkość abnegacyi, ciesząc się szczerze z uzdrowienia innych. Rzadko pomiędzy niemi pojawiała się zazdrość. Ulegały one szczęśliwej epidemii, zarażając się jedna od drugiej niezłomną nadzieją uzdrowienia, czyniąc to zależnem od woli Panny Przenajświętszej. Powstrzymywały się więc od niecierpliwości, czekały, ufne w nadejście błogosławionej łaski; tymczasem zaś mówiły, iż nie należało narażać się Matce Boskiej narzekaniem i natręctwem; boska uzdrowicielka musiała mieć swe racye, dla których rozpoczynała cud swój dobrotliwy od tej, a nie od tamtej. Najbardziej nawet chore modliły się raczej za sąsiadki swe szpitalne, aniżeli za siebie, tak dalece wspólność cierpienia i nadziei rozbudziły w nich poczucie braterstwa. Każdy cud nowo wydarzony stawał się rękojmią cudu następnego. Wciąż odradzająca się ich wiara, była niezachwianą. Opowiadały sobie o wydarzeniu dzisiaj zaszłem. Sparaliżowana dziewka folwarczna dostąpiła cudu; powstała w grocie i szła o własnych siłach; gdy wróciła do szpitala, zapragnęła pójść pieszo, by podziękować raz jeszcze Przenajświętszej Pannie za cud doznany w Jej grocie. Lecz w połowie drogi zachwiała się i padła zemdlona; przyniesiono ją do szpitala na noszach, zaraz wszakże umarła; tak, lecz umarła uzdrowiona, mówiły kobiety, leżące na sąsiednich z nią łóżkach. Matka Boska zarówno kocha wszystkie swoje dzieci, o żadnem nie zapomni ta Pani miłości pełna; na każdego spuści swą łaskę i ześle mu zdrowie, jeżeli nie rozporządzi inaczej i nie powoła do raju swojego, gdzie wybrani przez nią, przy jej boku pozostawać nie przestają.
Piotr pochylił się znów ku Maryi, proponując jej ponownie głośne czytanie, lecz ona niespodziewanie wybuchnęła gwałtownym płaczem. Złożyła głowę na ramieniu swego przyjaciela i głosem stłumionym, strasznym od bólu dotychczas tajonego, opowiadała mu bunt swój przeciwko wierze. Rzadkim był tak nagły upadek wierzeń i zanik odwagi, rzadką taka wściekłość istoty cierpiącej i doprowadzonej do ostatecznego zniecierpliwienia, niechcącej i niemogącej dłużej już czekać, Marya bluźniła temu, co dotychczas miłowała.
— Ona zła jest i niesprawiedliwa! tak, tak, zła i niesprawiedliwa, skoro uzdrowić mnie dziś nie chciała. Tak bardzo, tak zupełnie byłam pewną, że wysłucha mnie dzisiaj. Tak gorąco ją o to prosiłam! Teraz nigdy już nie wyzdrowieję, skoro dzisiaj to nie nastąpiło. Wszak dzisiaj jest sobota a ja zawsze byłam przekonaną, że Ona mnie uzdrowi w sobotę... Nie chciałam o tem mówić... Piotrze... nie pozwól mi mówić dłużej... bo serce mam zbolałe i za wiele mogłabym powiedzieć.
Piotr przycisnął jej głowę do siebie w braterskim uścisku i starał się stłumić krzyki, wyrywające się z ust Maryi.
— Uspokój się!... błagam cię, uspokój się. Nie trzeba, aby słyszano twe słowa! Ty, taka pobożna, zastanów się, Maryo! Nie gorsz i nie siej zwątpienia pomiędzy obecnymi!
Lecz ona nie mogła się opanować, pomimo, że się o to starała.
— Muszę mówić, muszę, bo wrzące we mnie bunty rozsadzić mi serce gotowe! Nie miłuję Jej teraz! Nie wierzę w Nią! Wszystko co o Niej opowiadają — kłamstwem jest tylko! Nie ma Jej nawet, Ona nigdy nie istniała i nie istnieje, inaczej nie byłaby głuchą na prośby do niej zanoszone, litośćby miała nad łzami mojemi. Żebyś ty wiedział jak bardzo ją błagałam! Jak szczerze się do Niej modliłam!... O! ale teraz nie chcę już! nie chcę dłużej! muszę ztąd wyjechać natychmiast! Zabierz mnie ztąd, Piotrze, unieś mnie gdzie daleko, lub złóż chociażby na ulicy, bo nawet przechodnie ulitują się mej nędzy, współczuć mi będą, nie odtrącą tak jak ona odtrąciła mnie od siebie!...
Słabła z wysiłku i opadła na wznak na poduszki, bełkotała już tylko niezrozumiałe słowa bez związku. Po małym przestanku, mówiła dalej:
— Nikt mnie wreszcie nie kocha. Mój ojciec nawet odstąpił mnie dzisiaj. Ty, mój drogi Piotrze, też o mnie zapomniałeś. Widząc, że mnie ktoś obcy a nie ty wiezie do źródła, uczułam się zmrożona w moich nadziejach. Tak, chłód powątpiewań moich doznawanych w Paryżu, owiał mnie całą. Ponoszę teraz karę tych powątpiewań moich. Za moje zwątpienie uzdrowioną dziś nie zostałam. Musiałam się modlić niedość gorliwie, nie stałam się godną Jej łaski...
Przestawała już bluźnić, znajdowała usprawiedliwienie dla nieba. Twarz jej wszakże wyrażała jeszcze zawziętość przeciwko siłom nadprzyrodzonym, z któremi była dziś w walce, które miłowała i błagała napróżno i bez spodziewanego posłuchania.
Gdy wydarzały się czasami podobne objawy buntu pomiędzy chorymi, wyzywającymi, przeklinającymi niebo za doznane odtrącenie od łaski, panie szpitalne, zakonnice, ulęknione, udawały że nie słyszą. Łaska nieba odwracała się od tych nieszczęsnych, oczekiwać należało, by znowu w nie wstąpiła. Podniecenie zbuntowanych słabło i zamierało powoli i salę szpitalną zalegała znów cisza, przerywana tylko jękami cierpiących.
— Uspokój się, Maryo, błagam cię, uspokój się — powtarzał Piotr z cicha, widząc że ogarnia ją teraz nowa trwoga, że wątpić zaczyna sama o sobie, w przypuszczeniu, iż z własnej winy stała się niegodną dostąpienia łaski.
Siostra Hyacynta zbliżyła się do łóżka Maryi:
— Nie będziesz mogła przyjąć komunii świętej, znajdując się w takim stanie rozdrażnienia... Dla czegóż nie chcesz, by ksiądz Piotr poczytał głośno, kiedy wyjątkowo dla ciebie na to pozwalamy?
Znużonym, pełnym zniechęcenia ruchem, Marya zgodziła się na głośne czytanie. Piotr sięgnął pośpiesznie do walizki stojącej przy łóżku, gdzie znajdowała się książeczka z niebieską okładką z naiwnym rysunkiem Matki Boskiej z Lourdes, a z której, podczas podróży, zaczął czytać historyę Bernadetty. Lecz tak samo jak w czasie jazdy koleją nie czytał on z niej, lecz raczej wysnuwać począł z własnej myśli dalszy ciąg swego opowiadania. Przedstawione przez niego fakty nabierały życia, pociągając ku sobie proste umysły słuchaczów.
Z sąsiednich łóżek i materaców, wychylały się teraz twarze chorych, wsłuchujących się w opowiadanie. Chciały się zapoznać z dalszym ciągiem historyi Bernadetty, a spać nie mogły dotychczas, albowiem modliły się i gorączkowo wyczekiwały nadejścia księdza Judaine, mającego im udzielić komunię świętą. I w tej mizernej sali szpitalnej, słabo oświetlonej dymiącemi się lampkami, rozbrzmiewać począł głos Piotra, mówiącego coraz donośniej, by wszystkie chore mogły słyszeć jego słowa.
Rozpoczął od przeczytania w książeczce:
„Jednocześnie z pierwszemi cudami, rozpoczęły się prześladowania. O kłamstwo i szaleństwo posądzano Bernadettę, grożąc jej więzieniem. Ksiądz Peyramal, proboszcz w Lourdes, oraz JE. biskup Laurence z Tarbes trzymali się z ostrożnością na stronie, wyczekując następstw, podczas gdy władze cywilne: prefekt, prokurator cesarstwa, komisarz policyi, działali z opłakaną zawziętością przeciwko dobru religii...“
Podczas gdy czytał te słowa, Piotr odtwarzał w umyśle swoim całość rzeczywistą prawdy zaszłych wydarzeń. Cofnąwszy się myślą nieco w tył, odnalazł Bernadettę w chwilach pojawiających się jej pierwszych zjawisk; jakże ujmującą była ona ze swą szczerością wierzenia, z nieświadomością cierpienia, jakiemu podlegała. Tak, była ona jasnowidzącą, świętą, której twarz w chwili ekstazy nabierała nadludzkiej piękności: czoło jej promieniało, oczy skąpane były w światłości, rysy szlachetniały, a usta nawpół uchylone, płonęły miłością. Majestat widniał z całej jej postaci; żegnała się znakiem krzyża świętego zwolna, jakby cały horyzont napełnić nim pragnęła.
W dolinach, wioskach i miastach sąsiednich, tylko o Bernadecie teraz mówiono. Objawiająca się jej postać jeszcze nie rzekła kim była, a już poznawano ją, mówiąc: „To Ona! to Panna Przenajświętsza!“ Pod owe dnie pamiętne, w dzień targu, ludzi do Lourdes przybyło tyle, iż miasteczko pomieścić ich nie mogło. Każdy chciał ujrzeć dzieweczkę wybraną, której ukazywała się Królowa aniołów w własnej swej osobie; każdy chciał być obecny na tę chwilę, by podziwiać piękność, spływającą na ubogą pastuszkę, gdy oczyma swemi, pełnemi zachwytu, oglądała uchylającą się zasłonę niebios.
Z każdym rankiem, tłum coraz większy gromadził się nad Gavą; tysiące ludzi zalegało wybrzeże, przybywając wcześnie, w obawie stracenia najmniejszego szczegółu z pojawiającego się tutaj widzenia. Skoro tylko postać Bernadetty dostrzedz zdołano, rozchodził się szept pomiędzy zebranymi: „Oto idzie święta, święta, święta!“. Rzucano się na jej spotkanie, całowano ubogie jej suknie. Ta dzieweczka była dla nich mesyaszem, tym wiecznie przez wszystkie narody wyczekiwanym i spodziewanym mesyaszem, którego potrzeba odradza się wciąż na nowo, przekazując się z pokolenia w pokolenie.
W Lourdes nad brzegiem Gavy, powtórzyć się miała z dawien dawna powtarzająca się historya: ukazanie się Panny Najświętszej ubożuchnej pasterce, głos nadprzyrodzony nakazujący ludziom skruchę i opamiętanie, wytryśnięcie źródła i zadziwiające cuda, jakie ono sprowadzało na chorych i strapionych; rozgłos o tych nadzwyczajnościach, spędzał tłumy coraz liczniejsze, łaknące uzdrowienia, spragnione pociechy.
Ach te pierwsze cuda spływające w Lourdes na ludzi przy źródle skały Massabielle! Zakwitły one jak wiosenne kwiaty pocieszenia i nadziei, napełniając swą wonią serca nieszczęśliwców szarpanych nędzą i chorobą! Stary Bouriette przewidział, konające dziecko Bouhohortsów ożyło, zanurzone w zimno-lodowatą wodę źródła; głusi odzyskiwali słuch, kulawi uzdrowione mieli nogi; a Blaise Maumus, Bernard Soubies, August Bordes, Blezeta Soupenne, Benedykta Careaux uzdrowionymi zostali z śmiertelnych niemocy. Ujawnione na nich cuda podniecały wyobraźnię, opowiadano sobie o nich, coraz to więcej dodając szczegółów; egzaltowała się fantazya cierpiących na ciele i sercu, wzrastało wierzenie w niechybną łaskę najwyższą, gotową ulżyć ich cierpieniu.
We czwartek, 4-go marca, w dzień piętnastego i ostatniego ukazania się Matki Bożej, przeszło dwadzieścia tysięcy ludzi zebrało się przed grotą. Ze wszystkich gór i dolin sąsiednich, skierowano się ku błogosławionej skale zjawiska. A tłum ów liczny znajdował tutaj stosowną strawę dla swego głodu; zasiadał do zaczarowanej uczty i spożywał boskie pokarmy; dosyć tu było nadzwyczajności, by zadowolnić jego wierzenia w nadprzyrodzone siły, a widział je tutaj skore ku niesieniu ludziom ziemskiej pociechy; jasno i otwarcie one działały, ztąd wnosić można było, iż zaprowadzić one zechcą większą sprawiedliwość i skłonią ludzi ku serdeczniejszemu braterstwu. Więc rozlegał się nareszcie głos bożego zmiłowania! Ujawniała się dawno oczekiwana prawica boża, niewidzialna lecz litościwa, gojąca rany najdotkliwsze i z ludźmi nierozłączne. Ach to marzenie, rojone przez ludzkość z pokolenia w pokolenie, jakże bujnie i raptownie rozrastało się ono, gdy najlżejsze oznaki uprzytomniać je i urzeczywistniać poczynały! A wieki całe wyczekiwać należało, by okoliczności pomyślne nawiązywały się w tej sile jak oto obecnie w górskiej mieścinie, w tem Lourdes starodawnem i na uboczu wyrosłem, gdzie wiara żyła w całej pełni, płonąc w swej czystości mistycznem ogniskiem.
Wraz z nowo powstającą religią, rozpoczęły się prześladowania; religie najbardziej wyrastają na glebie użyźnionej udręczeniem i buntem. Tak jak niegdyś w Jerozolimie gdy rozeszły się wieści o cudach, wykwitających z pod stóp Zbawiciela, tak teraz w Lourdes zaniepokoiły się władze cywilne, prokurator, sędzia pokoju, mer i prefekt, zamieszkujący w Tarbes; częste miewali oni z sobą narady. Prefekt był szczerze wierzącym katolikiem, chodził regularnie do kościoła i zachowywał jego przepisy; był to człowiek powszechnie szanowany, dbały o ścisłe sprawowanie powierzonego sobie urzędu, obrońca publicznego porządku a przeciwnik wszelkiego fanatyzmu, który wieść może tylko do niesforności i buntu, przeniewierzając się rzeczom wiary istniejącej. Miał on pod swemi rozkazami w Lourdes komisarza policyi, obdarzonego sprytem i patrzącego na wszystko z lojalnego punktu widzenia; objawienia, mające miejsce w grocie, miały się stać, w jego mniemaniu, polem do wykazania własnych jego zdolności, nacechowanych zręczną, przewidywać umiejącą roztropnością.
Rozpoczęła się walka. Komisarz rozkazał Bernadecie stawić się w jego biurze zaraz w pierwszą niedzielę postu, gdy pogłoski objawień krążyć poczynały. Rozpytywał się łagodnie, to gniewał się i srożył, zawsze jednakie otrzymując odpowiedzi; dziewczę mówiło mu co wiedziało i widziało; szczegóły tylko drobne nawiązywały się nowością w niezmiennem jej opowiadaniu. Ustaliło się ono w jej mózgu dziecięcym i już rozwinąć się niemającym. Wątła, cierpieniem nacechowana postać Bernadetty, przedstawiała sobą niepospolity okaz histeryi; Bernadetta nie mogła być posądzoną o kłamstwo, ulegała ona bezwiednemu nawiedzeniu; był w niej zanik zupełny woli ku otrząśnięciu się z pierwotnie doznanej halucynacyi. Biedna, tęskna dzieweczka niezdolną była do żadnej myśli zdrożnej; a widzenie któremu się poddała krzyżem się jej stało; zwarta z niem na zawsze, cierpiała swoją mękę i cierpieć miała do dni swych ostatka. Zwolnioną i oswobodzoną być mogła tylko przez gwałtowne wyrwanie z otoczenia, w którem żyła dotychczas, a które przysposobiło ją do jasnowidzenia doznanego; myśl zajmująca ją wyłącznie ulotnićby się musiała pod napływem nowych, niedoznawanych dotąd wrażeń, świat inny, ludzie inni, miłość, podziałałyby skutecznie. Lecz inaczej los zrządził: Bernadetta była wybranką łaski niebieskiej, Matka Boża zstępowała ku niej i dla niej tylko była widzialną; wyróżnienie takowe okupić należało cierpieniem, nieustannem cierpieniem aż do samego dni ostatka.
Piotr znający dzieje Bernadetty z najskrupulatniejszą dokładnością, przechowywał dlań w swem sercu tkliwe uczucie braterskie; miłował prostotę, uczciwość i wdzięk tej duszyczki, znoszącej katuszę za swoje wierzenia. Uniesiony własnem opowiadaniem, posłyszał drżenie swego głosu i poczuł że oczy zaszły mu łzami, lecz nie opanowywał swego wzruszenia. Udzieliło się ono Maryi. Leżała ona dotychczas jakby skamieniałą będąc z bólu, lecz teraz oto, twarz jej złagodniała: rozplotła zaciśnięte dłonie i szepnęła z litością współczucia:
— Ach biedna Bernadetta! Sama jedna w opuszczeniu swojem, jakże bronić się ona będzie przeciwko tylu przedstawicielom władzy na ziemi, ona, tak naiwna, dumna i wierząca!
Wraz z Maryą bolały nad losem Bernadetty i inne chore, słuchające słów Piotra. Sympatyczne współczucie przemogło cierpienia przez nie doznawane. I sala ta szpitalna, piekło męczarni wielorakich w sobie mieszcząca, sala zatrutem od smrodliwości powietrzem zionąca, pełna po brzegi nagromadzonych nędzarek, wijących się i jęczących z bólu na swoich barłogach, otumaniona migotliwem światłem dymiących latarek, słabo rozpraszających nocne ciemności, wśród których przesuwały się cienie omdlewających ze zmęczenia zakonnic, napełniła się teraz jasnością najwznioślejszej miłości braterskiej, boskim promieniem współczucia i miłosierdzia. Biedna! biedna Bernadetta! — powtarzały chore, oburzając się przeciwko prześladowaniom, jakich doznała, obstając niezłomnie w obronie rzeczywistości widzenia swojego.
Po chwilowej przerwie, Piotr opowiadał dalej o doznanych przez Bernadettę przykrościach. Po skończonem śledztwie w biurze komisarza policyi w Lourdes, Bernadetta stawić się musiała przed trybunałem w Tarbes. Podstępnemi pytaniami sędziowie wymódz na niej chcieli zaprzeczenie zeznań jej poprzednich. Lecz marzenie jej, aksyomatem dla niej było, i stało opornie, odpierając zaciekania się zebranych przeciwko niej władz świeckich.
Zawezwano dwóch lekarzy. Zbadawszy stan jej bliżej, ci dwaj lekarze sumiennie wypowiedzieli swoje poglądy. Zdaniem ich, Bernadetta dotkniętą była chorobą nerwową, a dokuczająca jej astma była jednym z objawów; przy tego rodzaju cierpieniach, pojawiają się czasami halucynacye, zwłaszcza przy zbiegu pewnych okoliczności. Takowe orzeczenie lekarzy, o mało co nie spowodowało zamknięcia Bernadetty w szpitalu w Tarbes. Powstrzymano się wszakże, chcąc uniknąć ulicznych zaburzeń. Tymczasem bowiem Bernadetta wielki już rozgłos zyskała. Pewien biskup klęknął przed nią jak przed świętą. Bogate panie chciały okupić jej wyswobodzenie, sypiąc hojnie swem złotem. Wciąż nadciągały gromady pielgrzymów, pragnących ją oglądać. Zmęczona natarczywością tych objawów uwielbienia, schroniła się Bernadetta do klasztoru zakonnic obsługujących szpital w Tarbes. Przygotowano ją tutaj do pierwszej komunii, oraz uczono ją czytać i pisać, co szło bardzo opornie. Widząc, że Matka Boska, wybrawszy ją za narzędzie swoje ku szerzeniu i świadczeniu swej łaski, zaniedbała uleczyć wybrankę swoją od chronicznych duszności, zawieziono Bernadettę do wód, do pobliskiego Cauterets, lecz wody nie wpłynęły na polepszenie jej zdrowia...
Gdy Bernadetta wróciła do Lourdes, rozpoczęły się na nowo urzędowe śledztwa i wzywania przed władze cywilne. Mnożyły się toż samo objawy uwielbienia, jakiem ją otaczano. Znużona tem wszystkiem, Bernadetta nabierała coraz wyraźniejszego wstrętu do świata. Nigdy więc nie miało jej być danem stać się dziewczęciem zdrowem i wesołem, nigdy jako dziewica nie miała ona marzyć o miłości, o mężu, nigdy jako młoda matka nie miała całować rumianych swych dziatek. Widzenie, jakie miała w grocie pod skałą Massabielle, winno jej było zastąpić całą tę szczęśliwość... Była ona wybranką i męczennicą swej ułudy. Wierzący zaś mówili: Panna Przenajświętsza zwierzyła jej trzy tajemnice; bronić one ją mają, jako zbroja troista, od przeciwności spotykanych przez ciąg życia.
Przez dłuższy przeciąg czasu, duchowieństwo zachowywało się nieufnie i nie wypowiadało swego zdania w sprawie Bernadetty. Proboszcz w Lourdes, ksiądz Peyramale, był człowiekiem szorstkim, a wielka jego dobroć łączyła się z uczciwością i energią, której używał, gdy sądził że tak czynić należy. Gdy po raz pierwszy spotkał się z Bernadettą, surowszym się jeszcze okazał od komisarza policyi; nie znał jej i nie wiedział co sądzić należy o tej dziewczynie, wychowanej w Bartrès i której nigdy nie wykładał katechizmu w swoim kościele. Nie chciał wierzyć w prawdę słów Bernadetty i radził jej z ironicznym uśmiechem, aby poprosiła tę piękną Panią spływająca na białym obłoku, niechaj rozkaże zakwitnąć głogom rosnącym u stóp skały; głogi nie zakwitły na życzenie proboszcza, lecz on sam zmienił swe postępowanie. Z początku zaopiekował się, jako dobry pasterz owieczką swoją. Ulitował się gdy prześladowania rozpoczęto i mówiono o uwięzieniu Bernadetty, tej wątłej, prosto w oczy patrzącej dzieweczki, opowiadającej ze skromną łagodnością o widzeniu jakie miała. Z początku, jako człowiek ostrożny, mógł wątpić, mógł się lękać zamięszania swej religii w podejrzaną kabałę, dla czegóż miał wszakże trwać w upartem zaprzeczaniu cudu?... Święte księgi wspominają często o wydarzających się cudach; cały dogmat wiary spoczywa na dociec się niedającej tajemnicy... Pokrzepiony temi myślami bronić się przestał i nabierał coraz głębszego przekonania, iż Panna Przenajświętsza objawiła się temu dziecku, by on, proboszcz w Lourdes, poznał Jej wolę, jako żąda Ona mieć kościół zbudowany, by wierni ze stron najdalszych doń pielgrzymując, modlić się ku uczczeniu Jej mogli. Proboszcz polubił Bernadettę i stał się jej obrońcą; zachowywał się wszakże oględnie, wyczekując decyzyi swojego biskupa.
JE. biskup Laurence w Tarbes nie dawał znaku życia w całej tej sprawie. Zamknąwszy się szczelnie w biskupim pałacu, milczał, jakby wzburzenie umysłów w Lourdes nie interesowało go bynajmniej. Wydał on wszakże surowe rozkazy księżom swojej dyecezyi i żaden z duchownych nie ukazał się dotąd pomiędzy tłumami, gromadzącemi się przed grotą. Czekał; tymczasem zaś pozwalał prefektowi pisać w cyrkularzach urzędowych, iż władze cywilne postępują w zgodnem porozumieniu z władzą duchowną. Nie musiał widocznie wierzyć w pojawienie się zjawisk, godząc się chętniej z lekarzami, którzy widzenia Bernadetty przypisywali chorobliwemu usposobieniu dziewczęcia, skłonnego do halucynacyj. Sceny, mające miejsce koło groty w Lourdes, przybrały od pierwszej chwili zakrój tak niezwykły, iż biskup cichaczem kazał sobie codziennie zdawać z nich sprawę; milczał i zachowywał się obojętnie na pozór, w cuda bowiem nie wierząc, był w obawie, aby kościół, zamięszawszy się niepotrzebnie, nie stracił przez to na swej powadze; ta gorączkowa podnieta umysłów nie mogła inaczej jak mieć smutny i nieciekawy koniec. JE. biskup Laurence był bardzo pobożny, umysł miał przytem zimny i praktyczny; zarządzał on swą dyecezyą z niezwykłą roztropnością. W danej chwili zapaleńsi i wierzący przezwali go świętym Tomaszem, objawiał bowiem stale swoje powątpiewanie, aż wreszcie zachodzące okoliczności wpłynęły na zmianę jego poglądów. Zatykał on uszy, nie chcąc nic słyszeć i wiedzieć, postanawiając zrobić ustępstwo, gdy nabierze przekonania, iż religia poszkodowaną tu w niczem nie zostanie.
Prześladowania coraz ostrzejszy przybierały charakter. Z ministeryum wyznań z Paryża nadszedł rozkaz, by powstrzymano wszelkie manifestacye w Lourdes. Prefekt kazał otoczyć wojskiem dostęp do groty. Czcią powodowani wierni a wdzięcznością uzdrowieni — poznosili do groty mnóstwo kwiatów w wazonach. Rzucano pomiędzy nie sztuki monety, podarki składano coraz obfitsze i bogatsze. Porobiono tu nawet różne zmiany i ulepszenia: kamieniarze wykuli rodzaj zbiornika, by nie uchodziła marnie cudowna woda źródła; inni wyrównywali ziemię, torując drogę ku grocie. Pomimo wszystko, pomimo zbierającego się tłumnie ludu, prefekt rozkazał wzbronić przystępu w tę stronę, grotę zaś zabił deskami; chciał jeszcze uwięzić Bernadettę, lecz w ostatniej chwili cofnął się na szczęście...
Wzburzenie umysłów przynosiło oczywiście szkodliwe rezultaty. Wykazywały one swe skutki, zwłaszcza pomiędzy dziećmi. Niektóre udawały, inne wpadały w nerwowe ataki; popłoch szerzył się i udzielał szeroko; nad spokojnem Lourdes, powiał dech szaleństwa.
Nim przystąpiono do zabicia groty deskami, komisarz postanowił wywieźć z niej nagromadzone przez wiernych podarki. Nikt nie chciał wynająć mu wozu. Dopiero nad wieczorem stara jakaś kobieta zgodziła się wóz swój wynająć. We dwie godziny później, padła na ziemię i połamała sobie żebra. Człowiek zaś, który pożyczył swej siekiery ludziom przez komisarza przysłanym, postradał nazajutrz nogę, niespodziewanie przygniecioną olbrzymim kamieniem. Już zmrok zapadał, kiedy nareszcie komisarz uwoził z groty złożone tam kwiaty, gromnice, pieniążki i serca ze srebrnej blaszki, rzucone w podarku na piasek koło źródła. Tłum szemrał i sykał, wygrażał pięściami, nazywając komisarza gwałcicielem, złodziejem i zbrodniarzem! Robotnicy przez komisarza nasłani, ukończyli nareszcie wbijanie słupów i zagradzanie groty deskami; miały one strzedz porządku, niedopuszczać do świętego miejsca, przeciąć możność obcowania z owem czemś nieznanem, uwięzić cud, by nie ujawniał się na zewnątrz... Z niesłychaną naiwnością władze cywilne mniemały, iż koniec zdołały położyć wszystkiemu i że te kilka desek powstrzymać zdoła tysiączne tłumy, zbiegające się tutaj z daleka, wiedzione żądzą swych iluzyj, spragnione nadziei.
Gdy nowo powstająca religia zabronioną została przez prawo jakby zbrodnia, gdy prześladowania i gwałty ją dotknęły, zapłonęła tem silniejszem płomieniem w głębi serc jej pragnących. Wierni przybywali w sąsiedztwo groty, a nie mając do niej dostępu, padali na kolana, modlili się pod gołem niebem, płacząc i wyrzekając nad nieszczęściem swojem, tęskniąc za upragnioną a teraz im wydartą szczęśliwością... Pokrzywdzonymi czuli się zwłaszcza przybywający tutaj chorzy; wielu z nich, nie bacząc na barbarzyński rozkaz prefekta, zakazujący im szukać uzdrowienia, wyłamywali deski dzielące ich od groty, wdzierali się po za nie popychani żądzą, przezwyciężyć się nie dającą, i czerpali uzdrawiającą wodę ukradkiem.
Rozkaz prefekta coraz drażliwsze wywoływał oburzenie. Jakto! Jakiem prawem, ludzie ci siedzący na urzędach tak dalece byli okrutnymi?... Wytrysło źródło, cudowną swą wodą przywracające postradane zmysły i członki, uzdrawiające wszystkie choroby i utrapienia, a oni zdrój, co szczęśliwością darzył nędzarzy, pod klucz swój zagarnęli, nie dozwalając, by niósł pocieszenie strapionym? Potworność taka, nienawiścią jątrzyła serca prostacze. Cudowność i wierzenie w tę cudowność potrzebą życia ich była, jak chleb, woda i powietrze.
Na mocy owego urzędowego rozkazu, aresztowano każdego, kto przekroczył wyrażone w nim przepisy; widziano też obecnie całe szeregi tych złoczyńców, stawianych przed sądem; były to najczęściej stare kobiety i ledwo poruszać się mogący schorowani ludzie, obwinieni o czerpanie wody ze źródła życiem płynącego. Przerażeni wydarzającą się im awanturą, jąkali się przed sądem, błagali zrozpaczeni, nic nie rozumiejąc dla czego skazywano ich na kary, jak zwykłych przestępców. Nienawistne szemrania tłumu wzmagały się za każdą nową niesprawiedliwością rządzących; wszak panowie, urzędy piastujący, wszystkie bogactwa na swój użytek zagarnęli, a nie mając już co zabierać ogołoconemu ludowi, chcą teraz, w bezlitosnej zakamieniałości serca swojego, odebrać dobro z łaski niebios nędzarzom tej ziemi nadane, chcą wydrzeć im marzenia o pozaświatowej władzy i pocieszeniu, chcą skruszyć wiarę w siły nadprzyrodzone i upostaciowane, które z troskliwością rodzicielską nad dziećmi swemi czuwając, zsyłają im spokój duszy i uzdrowienie ciała.
Pewnego ranka najnędzniejsi chorobą i niedostatkiem pielgrzymi zmówili się pomiędzy sobą i poszli gromadnie do mera; kornie klęknęli na podwórzu przed gmachem urzędu i płacząc błagali, by zechciał im dozwolić przystępu do źródła; lament tych nieszczęśliwych rozrzewnił najtwardsze nawet serca. Jakaś matka z dalekich stron tutaj przybyła, uniosła w górę na wpół już zmarłą swoją dziecinę, pytając głosem rozpaczliwym: ażali dostępu nie dadzą jej do źródła i skonać ma jej dziecko, pomimo iż inne dziatki życie w grocie odzyskały? Ślepiec ukazywał mętne swe oczy, przewidzieć spragnione, blady wyrostek odsłaniał ranami okryte swe ciało, a sparaliżowana kobieta wysilała się, by złożyć ręce w błagalnej prośbie: więc umierać mamy nie doznawszy pocieszenia, skonać w męczarniach tuż obok zdroju uzdrowienia, który przed nami skrywacie?... opuścili nas lekarze z całą mądrością swoją, my, wiedzeni wiarą, przybyliśmy tutaj szukać odrodzenia, lecz zamknięto nam dostęp do tego, co nam dać może szczęście!...
Wszyscy wierzący niemniej byli zrozpaczonymi. Widzieli oni rąbek nieba uchylonego przed sobą, rozświetliła się ciemność ziemskiego ich żywota; rabowano im teraz radosną ich chimerę, najwyższe pocieszenie strapionych, wiarę, iż Panna Najświętsza zstąpić z niebios raczyła, by nieść ludziom nieskończoną w swej błogości słodycz wszechmocnego orędownictwa swego.
Złączone prośby obecnych nie wymogły nic na merze, nie pocieszył ich nawet żadną obietnicą. Powstał tłum z ziemi i szlochając, oddalił się jeszcze nieszczęśliwszy, jakby rażony gromem doznaną niesprawiedliwością. Szemrzący wyrzekali na bezmyślność okrucieństwa i znęcania się nad nędznymi i upośledzonymi prostakami, lecz pewność mieli oni niezłomną, iż niebo nie zaniedba spuścić pomstę na prześladowców...
Walka taka trwała już od kilku miesięcy. Zadziwiający przedstawiała ona widok. Z jednej strony stali: minister, prefekt, komisarz policyi, to jest ludzie trzeźwych poglądów i ożywieni jaknajlepszemi intencyami, po drugiej zaś stronie coraz nawalniejszy tłum zrozpaczonych, tłum pragnący bronić swych wierzeń i ułudy mistycznej o pozaświatowej sprawiedliwości, która pocieszeniem jego była w niedoli i nędzy życia doczesnego. Ludzie, przedstawiający władzę i porządek, chcieli, by uszanowano ich wolę, by zadawalano się religią w karby ujętą, by rozsądek dominujący wpływ swój wywierał; lud zaś, spragniony szczęścia, unosić się dawał egzaltowanej swej żądzy zbawienia na tym i na tamtym święcie. Ach przestać już cierpieć, zdobyć równość dobrobytu, czuć się pod strażą Matki dobrej i sprawiedliwej, a gdy śmierć zawrze powieki, zbudzić się w raju!...
Prześladowania, opowiadane przez Piotra, wywoływały buntownicze pogróżki chorych w sali św. Honoraty. Piotr zawiesił na chwilę dalsze opowiadanie, by dać możność ujścia tłumionemu gniewowi chorych, które komisarza prześladującego Bernadettę i wiernych, zwały szatanem i Herodem. La Grivotte siadła na swym materacu powtarzając:
— Ach potwory, nie dozwalali się modlić do Panny Przenajświętszej, która uzdrowiła mnie dzisiaj!...
W serce pani Vêtu wstąpiła nadzieja uzdrowienia, pomimo głębokiego przeświadczenia, iż niewiele już czasu pozostanie na tym świecie; gniewała się na myśl, iż gdyby prefekt był zwyciężył, grota w Lourdes nie świadczyłaby swych dobrodziejstw.
— Nie byłoby pielgrzymek, nie byłybyśmy dziś tutaj, nie doznawałybyśmy cudownych uzdrowień, jakie setkami zachodzą co roku!...
Zbyt gwałtownie wypowiedziała te słowa i chwyciła ją duszność; nadbiegła ku niej siostra Hyacynta i posadziła na łóżku. Pani de Jonquière, korzystając z przerwy w opowiadaniu, obsługiwała młodą kobietę, nie mogącą się ruszyć na naturalne potrzeby, skutkiem rozwiniętej choroby mlecza pacierzowego. Dwie inne chore, nie mogąc w swych łóżkach uleżeć skutkiem gorąca, przechadzały się po sali drobnemi krokami, chwiejne i białe jak mary. Z ciemnego kąta sali dolatywało wciąż ciężkie chrapanie astmatycznego oddechu, towarzyszyło one bezustannie w czasie opowiadania Piotra. Jedna tylko Eliza Rouquet spała spokojnie, leżąc na wznak z twarzą odsłoniętą, ukazując potworną swą ranę widocznie już bledszą i zasychającą.
Było już teraz kwadrans po dwunastej. Ksiądz Judaine mógł nadejść lada chwila dla udzielenia świętej komunii. Łaska wstępowała w serce Maryi, nabrała teraz przekonania, iż Panna Przenajświętsza nie uzdrowiła jej dzisiaj karcąc ją za chwilę zwątpienia, jakiego się dopuściła wstępując do kąpieli. Żałowała Marya buntu swojego, korzyła się, wyrzucając sobie jakby zbrodnię, nieufność i zuchwalstwo swoje: czy winy takie mogą zyskać przebaczenie? Blada jej twarz tonęła w powodzi jasnych jej włosów, oczy miała łez pełne, patrzała na Piotra ze smutkiem niewymownym.
— Ach Piotrze, jakże niepoczciwą dziś byłam! Słuchając twojego opowiadania o zbrodniach, jakich w zarozumiałości swojej dopuścił się prefekt i jego urzędnicy, zrozumiałam winę moją własną... Nabieram przekonania, iż szczęście ludzkie polega wyłącznie na wierze i miłości.
Chore dopominać się poczęły o dalszy ciąg opowiadania. Piotr ociągał się zrazu, lecz wreszcie zadość uczynił ich prośbom.
Grota zasłoniętą była wciąż deskami i nocą pokryjomu zakradano się tu cichaczem, chcąc się pomodlić i unieść trochę wody ze źródła. Zaczęły się rozchodzić pogłoski, iż bunt przeciwko rozporządzeniom prefekta przeniknął całą okolicę; mieszkańcy wiosek i wioseczek odgrażali się, że zejdą się w dolinie i ruszą pospołu na wyzwolenie groty z niewoli i ucisku. Odgróżki te nie były płonne: gotował się lud zbiorowo, gorączką wierzeń swych podniecony, żądny cudów, jakie mu odebrano; napewno można było przewidzieć, iż zbiorowa jego masa zwycięży, znosząc doszczętnie wszelkie tamy rozsądku i porządku publicznego.
Pierwszy poczuł się zwyciężonym w biskupim swoim pałacu biskup w Tarbes. Jego ostrożność i wątpliwość oprzeć się nie mogły gwałtownemu porywowi ludu, nad którym miał pieczę. Przez pięć miesięcy ratował się milczeniem oraz tajemnemi rozkazami wzbraniającemi księżom brania udziału w manifestacyach przed grotą; bronił on w ten sposób Kościoła, przeciwko któremu skierować się mogła szalejąca obecnie zawierucha zabobonów. Lecz pocóż miał opór stawiać dłużej?... Odczuwał on nędzę swego ludu i by znośniejszą stała się do zniesienia, dozwolił swym owieczkom na cześć bałwochwalczą, której tak chciwie pożądały. Resztkami swej dotychczasowej oględności powodowany, wydał rozporządzenie ustanawiające komisyę, której zadaniem będzie rozpatrzenie sprawy i przeprowadzenie śledztwa: przyjmował więc objawienia i cuda w zasadzie, oddalając jedynie ostateczne uznanie groty.
Jeżeli rzeczywiście prawdą było przypisywane J. E. biskupowi z Tarbes wyższe wykształcenie, rozum chłodny i rozważny, łatwo wyobrazić sobie można, w jakim musiał być niepokoju i niezgodzie sam z sobą tego ranka, gdy podpisał owe pierwsze rozporządzenie, odnoszące się do groty w Lourdes. Długo musiał on klęczyć w swej kaplicy, błagając Boga, by oświecić go raczył i podyktować, jak właściwie postąpić należy. Nie wierzył on w objawienia; wyższe wykształcenie naukowe usposobiło go do zakreślania wznioślejszych pojęć o bóstwie. Powodowany najwyższą litością i miłosierdziem ku strapionemu ludowi swojemu, którego pocieszeniem jest ułuda, jaką zwykł się żywić, biskup nakazał milczenie rozsądkowi i zapragnął podnieść wiarę. „O Panie — modlił się biskup — przebacz, iż sprowadzono Cię z wysokości, gdzie królujesz wszechwładnie! Przebacz, że obniżam Cię, mięszając do dziecinnych wymysłów i cudów niedorzecznych. Urągowiskiem jest mięszać wielkość imienia Twojego do postronnych zdarzeń wynikłych z choroby i przywidzenia. Boże, przebacz mi, lecz oni cierpią tak bardzo, i tak niezmiernie spragnionymi są pocieszenia! Tylko czarodziejskie wydarzenia i nadzwyczajności mogą rozerwać i ukoić cierpienie towarzyszące ich życiu, Boże, na mojem miejscu uczyniłbyś to, co dzisiaj chcę uczynić! Pomógłbyś do otumanienia, dającego ukojenie! Niechaj pojęcie o bóstwie Twojem ulegnie skażeniu, byle ci nieszczęśni trochę pociechy na tej ziemi doznali!“. I zalany łzami, biskup złożył ofiarę z Boga własnego przez miłosierdzie najwyższe; ulitował się pasterz nad mizernem stadem ludzkiem, które trzymać był winien w swej pieczy.
Pan ówczesnej Francyi, cesarz, powstrzymać wreszcie kazał dotychczasowe prześladowanie. Przebywał on w tej porze roku w Biarritz, sąsiadującem nieledwie z Lourdes. Miewał też codzienne i dokładne wiadomości o zjawiskach w grocie; prócz tego, paryzkie dzienniki rozpisywały się o tem szeroko a dopełniła miary prześladowania szermierka dziennikarzy wolteryanizmem przesiąkłych. Podczas, gdy ministeryum wyznań, prefekt i komisarz policyi wspólnie działali dla utrzymania zdrowych poglądów i porządku publicznego, cesarz dumał i milczał; był on w sobie zamkniętym marzycielem, nikomu nieukazującym głębi swych myśli. Petycye nadsyłano mu coraz liczniejsze, lecz nie wypowiadał co i czy myśli nad ich treścią. Otoczyli go biskupi, wielcy dygnitarze, panie u dworu bywające pragnęły nań wpłynąć, wszyscy go badali — ale on milczał. Bez przerwy walka wrzała w około niego w tej sprawie. Brali w niej udział wierzący i umysły chimeryczne, pociągnięte tajemniczością objawień; przeciwnikami zaś ich byli ludzie pojęć wyzwolonych, mężowie stanu, lękający się zbyt gwałtownych wzruszeń imaginacyi. Obojętny na tę walkę, cesarz milczał.
Wahający się i długo lękliwy przed przyjęciem postanowienia, cesarz zdecydował się nagle i przemówił. Chodziły pogłoski, iż na niego wpłynęła cesarzowa błagalnemi swemi prośby. Niezawodnie musiała ona z nim mówić, niemniej przeto na decyzyę jego wpłynęły rozbudzone dawne marzenia, kiedy to roił o przysporzeniu ludziom szczęśliwości; cesarz miewał takie zwroty serdeczne litości względem maluczkich. Temi samemi co biskup powodowany względami, nie chciał zamykać wrót ułudzie, pocieszycielce nieszczęśliwych; zrozumiał całą niepopularność rozkazu prefekta, zakazującego chorym i strapionym poić się u źródła, zdrowiem i pocieszeniem płynącego. Wysłał więc depeszę, rozkazując w kilku słowach, by uprzątnięto palisadę i nie wzbraniano dostępu do groty.
Radosne hosanna zabrzmiało tryumfująco. Szczęśliwa nowina okrzyczana została po placach i ulicach Lourdes, rozgłośne brzmienie trąb i bębnów zwoływało ludzi ku wspólnemu radowaniu się.
Komisarz policyi dyrygował osobiście rozwaleniem palisady z desek, która z jego rozkazu została wzniesioną. Tak on jak i prefekt wysłanymi zostali do innego departamentu.
Pielgrzymi nadciągali teraz z nowym wybuchem egzaltacyi; cześć dla świętej groty zyskiwała coraz liczniejszych wyznawców. Głos powszechny twierdził między nimi: Bóg chciał, Bóg zwyciężył. Bóg? Niestety, nie! Zwyciężyła tutaj nędza ludzka, potrzeba pocieszenia kłamstwem chociażby, ułudną nadzieją, w którą wierzyli ci skazańcy, oddający swe zbawienie w ręce niewidzialnej, nieznanej wszechpotęgi, silniejszej od natury. Zwyciężyła jeszcze tutaj litość i dobroć pasterzy tego stada, wyrozumiałość biskupa i cesarza. Dali oni pocieszenie, jakiego żądały stare ich dzieci, pozostawili im używalność fetyszów, uspakajających jednych a uzdrawiających drugich.
W połowie listopada zjechała do Lourdes komisya wyznaczona przez biskupa a mająca przeprowadzić śledztwo na miejscu. Stawić się przed nią musiała Bernadetta, członkowie komisyi stwierdzali zaszłe dotychczas cuda. Z tych opisali szczegółowo trzydzieści najwybitniejszych wypadków, by przedstawić biskupowi, który uznał je za wiarogodne i przekonywające. Ostrożność i oględność zachowywał wszakże biskup i nadal. Dopiero w trzy lata później oświadczył piśmiennie, iż Matka Boska rzeczywiście ukazała się w grocie Massabielle a liczne cuda miejsce tam miewają od tej pory. Zakupił równocześnie od miasta Lourdes grotę wraz z obszernym otaczającym ją gruntem. Stawszy się właścicielem groty, zarząd biskupstwa rozpoczął roboty dla udogodnienia pielgrzymom dostępu do źródła. Z razu roboty te na niewielką, skromną były prowadzone skalę, zakres ich jednak rozszerzał się stopniowo, w miarę napływu pieniędzy, które nadsyłano ze wszystkich chrześciańskich krain. Oczyszczono grotę i otoczono żelaznemi kratami. Odwrócono koryto Gavy dla rozszerzenia placu, na którym założono aleje, ogrody i zasiano trawniki. Wreszcie przystąpiono do budowy kościoła, stosując się w tem do życzenia Panny Najświętszej, miejsce nań obrano ponad grotą, na szczycie skały Massabielle.
Proboszcz z Lourdes, ksiądz Peyramale kierował i dozorował rozpoczętemi robotami; o ile był on przeciwnikiem groty w samych początkach, o tyle obecnie pragnął gorliwością swej wiary odkupić dawne powątpiewania. Bernadettę traktował po ojcowsku, lubił ją niezmiernie i we wszystkiem stosował się do woli tego dziewczęcia, przez którego usta wydała mu rozkazy Panna Przenajświętsza. Chciał on zaznaczyć swe pierwszeństwo przed innymi, przybierał ton rozkazujący i osobiście czuwał, by zakreślone plany przyszłych robót jak najgodniejszemi się stały swą doniosłością i pięknością Pani tego miejsca, Królowej aniołów, która raczyła wyróżnić i upodobać sobie jego parafię.
Pierwsza uroczystość kościelna odbyła się w grocie dopiero w sześć lat po widzeniach Bernadetty, w dniu ustawienia w szczelinie skały posągu Panny Najświętszej, właśnie w tem miejscu, gdzie ukazywała się otoczona jasnością. W dniu tym uroczystym całe miasteczko przybrało się świątecznie, wszędzie powiewały flagi a dzwony kościelne bezprzestannie dzwoniły. Drugie pięć lat minęło a pierwsza msza odprawioną została w krypcie bazyliki, której tylko strzelista wieża nie była jeszcze ukończoną. A było to roku 1869.
Dary coraz bogatsze i obfitsze nadsyłano na rzecz nowego kościoła. Złoto płynęło strumieniem do groty, dozwalając na coraz wspanialsze budowy, zachęcające ludzi do osiedlania się tutaj i tworzenia nowej dzielnicy miasta. Cześć dla groty ustanawiała rodzaj nowego obrządku nowej wiary. Pragnienie uzdrowienia uzdrawiało chorych, żądza cudu wywoływała cuda. Nędza i niedola ludzka wytworzyła bóstwo pełne litości i nadziei: potrzeba złudzeń oraz ulgi zawsze objawiała siłę twórczą, ukazującą potrzebującym raje nadziemskich rozkoszy w pozagrobewem istnieniu, gdzie wszechwładna a sprawiedliwa potęga szafuje wieczną szczęśliwością.
Słuchający opowiadania Piotra w sali świętej Honoraty, pokrzepionymi się czuli tem przezwyciężeniem przez grotę licznych trudności, jakie towarzyszyły pierwszym uzdrowieniom. Grota zwycięzki odniosła tryumf nad zmowami swych prześladowców; grota manifestowała swą nadprzyrodzoną potęgę, i ci, którzy ku niej śpieszą, prędzej lub później pocieszonymi i uzdrowionymi zostaną. Chorzy, zebrani w sali świętej Honoraty, czuli nadzieję wstępującą i utrwalającą się w swych sercach, zadrżeli radośnie, słysząc słowa Piotra, wzruszonego ich wzruszeniem:
— Bóg zwyciężył, i cuda nie przestały spływać na pielgrzymujących do groty. Najciężej bolejący i strapieni dostępują uzdrowienia i pocieszenia przed innymi.
Trzymaną w ręku książeczkę, zawierającą historyę Bernadetty, Piotr zamknął, domawiając tych słów a w tejże samej właśnie chwili wszedł do sali ksiądz Judaine, by udzielić świętej komunii.
Marya, gorączkowo podniecona, czuła się teraz napowrót wierzącą. Pochyliła się w stronę Piotra i rzekła błagalnie:
— Nie odrzucaj prośby, jaką mam do ciebie! Chcę, byś mnie wyspowiadał i rozgrzeszył. Bluźniłam a więc pozostaję obecnie w grzechu śmiertelnym. Jeżeli nie wypełnisz mej prośby, nie będę mogła przyjąć Hostyi Przenajświętszej a mnie tak bardzo potrzeba pocieszenia, tak łaknę umocnienia się w wierze!.
Piotr odmawiał jej przeczącym ruchem głowy. Nigdy dotychczas nie chciał się zgodzić, gdy Marya prosiła go, by ją wyspowiadał. Nie chciał, bo ją uważał za swoją przyjaciółkę, bo jedyną była ona kobietą, którą mógł kochać i pożądać, opierając te przypuszczenia na wspomnieniach z lat dawnych, gdy swoboda, zdrowie i wesołość przyświecały im obojgu.
Marya nie przestawała domagać się spowiedzi.
— Błagam cię, Piotrze, nie odmawiaj i przyczyń się do cudu, który zdrowie mi przywróci!
Uległ jej życzeniom. Wysłuchał jej przyznania się do winy, jak zbuntowana, iż uzdrowioną nie została, wpadła w bezbożność i bluźniła przeciwko Pannie Najświętszej. Wysłuchawszy, dał jej rozgrzeszenie słowami rytuału.
Ksiądz Judaine ustawił kielich na małym stoliku, pomiędzy dwoma zapalonemi świecami; światło ich połyskiwało jak dwie smutne gwiazdki, zawisłe w półcieniu szpitalnej sali.
Okna były otwarte, chciano bowiem usunąć zaduch panujący tutaj z wyziewu ciał nagromadzonych chorych, pokrytych przeważnie łachmanami zużytemi od starości i potu. Pomimo otwartych okien, świeże powietrze nie mogło się tutaj przedostać, okna bowiem wychodziły na maleńkie podwórko, studnią raczej będące, tak wysokie okalały je mury. Ciemność i gorąco buchać się ztamtąd zdawały wewnątrz sali.
Ksiądz Judaine przywdział albę a Piotr, który ofiarował mu się z pomocą, szeptał „Confiteor“. Kapelan, odmówiwszy „Misereatur“ i „Indulgentiam“ wzniósł kielich ze Świętą Hostyą, mówiąc: „Oto Baranek Boży, który gładzi grzechy świata!“.
Chore, oczekujące z niecierpliwością godziny komunii, oczekujące jak konający w męczarni, któremu cud ma położyć upragniony koniec, powtarzały po trzykroć w najwyższem skupieniu ducha: „Panie, nie jestem godna, byś wstąpił do przybytku serca mojego, lecz rzeknij tylko słowo Swoje, a tem zbawisz duszę moją“.
Ksiądz Judaine postąpił ku łóżkom nieszczęśliwych, tuż za nim szedł Piotr, a za niemi siostra Hyacynta i pani de Jonquière, każda ze świecznikiem w ręku.
Siostra Hyacynta wskazywała chore, mające przystąpić do komunii; ksiądz zatrzymywał się, pochylał, kładł Hostyę na język kobiety, wymawiając sakramentalne słowa po łacinie. Prawie wszystkie wyczekiwały tej chwili z błyszczącemi gorączkowo oczami, rozmodlone jak w kościele, pomimo nieporządku i zaduchu panującego w tej sali. Dwie kobiety, z tych, które miały przystępować do komunii, zasnęły, siostra Hyacynta musiała je budzić. Były i takie, które jęczały, prawie że bezwiednie przed i po komunii, jakby nieświadome, iż Bóg wstąpić w nie raczył. Głośne chrapanie dochodzące wciąż z ciemnego kąta sali rozlegało się teraz wśród ciszy i poważnego nastroju, z tem przykrzejszą, męczącą monotonnością. Smętny był ten pochód z czterech istot złożony i sunący cicho po smutnej sennej i przepełnionej bólem sali a wśród pomroki tu panującej, jarzyły się żółte dwie gwiazdki, niesionych za księżmi świeczników.
Jak pociągające zjawisko ukazała się teraz twarz Maryi, ogarniętej religijną ekstazą. Oświetlały ją słabem swem światłem trzymane tuż w pobliżu świeczniki. Marya piękną była niezwykłą pięknością, przemieniła się pod silnie doznawanem wzruszeniem. Złote jej wspaniałe włosy rozsypały się w około jej bladej twarzy a oczy jakby nadmiernie zwiększone tonęły w nadziemskim zachwycie. Przyjęła komunię w szale cichego uniesienia, niebo rozkoszy zdało się, iż wstąpiło w jej serce; nie czuła ona teraz biednego swego ciała, prawie że zamarłego w niedołęztwie fizycznem.
Po chwili, ujęła rękę Piotra, mówiąc:
— Ona mnie uzdrowi! Ona mi to rzekła! Idź i spocznij teraz, mój drogi przyjacielu... Bądź o mnie spokojny. Spać dziś będę wybornie...
La Grivotte też miała przyjmować świętą komunię, lecz odmówiono jej, mówiąc, by przystąpiła do Stołu Pańskiego, nazajutrz rano w kościele świętego Różańca. Pani Vêtu czarny swój, schorzały język wsunęła z odbijającą na nim Hostyą, po za usta zaciśnięte z bólu i głośno czknęła w tejże samej chwili.
Po skończonej ceremonii, gdy Piotr opuszczał salę, postępując za księdzem Judaine, spostrzegł śpiącą w fotelu ładną panią Desagneaux, którą zmęczenie powaliło z nóg raptownie, jakby niespodziewanym gromem. Spała głęboko. Wytrwalsze od niej, siostra Hyacynta i pani de Jonquière, nie przestawały trudnić się swojemi choremi; odwracały je na łóżkach, czyściły i obmywały w nieczystości, opatrywały ich rany. Sala spokojniejszą być się zdawała. Błogość jakaś zstąpiła od chwili, gdy Bernadetta wywołaną została i uprzytomnioną opowiadaniem Piotra. Pełna pociągającego wdzięku jej postać słała ukojenie przybyłym tutaj pątnikom. Drobna i wątła pasterka jasnowidząca unosić się zdawała po nad łóżkami, tryumf jej był teraz zupełny, niosła bowiem pocieszenie z niebios płynące i koiła cudownym jego balsamem rany zrozpaczonych i odepchniętych od dóbr doczesnych. Chore, osuwając się w ciszę nocną i senność, widzieć się ją zdawały. Pochylona nad niemi, schorzała i wątła jak one, uśmiechała się słodko, składając każdej współczującej pocałunek.

KONIEC DNIA DRUGIEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.