Lourdes/Dzień trzeci/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Lourdes
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1895
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Lourdes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DZIEŃ TRZECI.
I.

Sierpniowy poranek niedzielny, jasny był i ciepły. Pan de Guersaint ubrał się i był gotów do wyjścia, chociaż zaledwie siódma godzina wybiła; nie mógł on się dość nacieszyć pomyślną okazyą, jaka nadarzyła się w dniu przyjazdu do Lourdes, gdy po długiem, bezowocnem poszukiwaniu stancyi, ofiarowano mu dwie izdebki w hotelu pod wezwaniem św. Zjawisk, przy ulicy de la Grotte.
Wczorajszego wieczoru położył się do łóżka o godzinie jedenastej, czuł się teraz wyspany, wypoczęty i rzeźki; załatwiwszy się z ubieraniem, poszedł do pokoju Piotra. Zastał go śpiącego, Piotr bowiem wrócił do siebie dopiero o godzinie drugiej w nocy, a po wzruszeniach dnia wczorajszego, długo nie mógł zasnąć; zdrzemnął się zaledwie nadedniem. Sutanna jego leżała rzucona na krześle, a reszta ubrania, porzucona tu i owdzie, wymownie świadczyła o zmęczeniu, jakiemu uległ wczorajszego wieczoru.
— No cóż, śpiochu? — zawołał wesoło pan de Guersaint — myślisz długo jeszcze tak wylegiwać się w łóżku?... Nie słyszysz, że dzwony kościelne już nas wzywają?...
Piotr, obudzony znienacka, rozglądać się począł z rodzajem ździwienia po ciasnej, hotelowej izdebce, napełnionej promieniami słońca. Przez otwarte okno płynęły donośne i wesołe dźwięki dzwonów i dzwonków z licznych w Lourdes kościołów i kaplic, budząc miasto całe na modlitwę i nadzieję.
— Czy my aby zdążymy być na ósmą w szpitalu — niepokoił się pan de Guersaint — Marya czekać nas będzie przed ósmą, a przecież musimy zjeść śniadanie?...
— Zapewne, że zjeść powinniśmy śniadanie. Niechaj pan każe podać co prędzej dwie filiżanki czekolady. Ja wstanę natychmiast i ubiorę się w mgnieniu oka.
Pozostawszy sam w swoim pokoju, Piotr przeciągnął zmęczone członki, nie czekając jednak dłużej, wyskoczył z pościeli i śpiesznie się ubierał. Nie skończył się umywać, a już pan de Guersaint zjawił się z powrotem, nudził się bowiem w samotności.
— Zaraz nam przyniosą śniadanie... Ależ zamięszanie panuje w tym hotelu! Czy widziałeś właściciela, pana Majesté, ubranego po kucharsku w bieli i z powagą prezydującego w swojem biurze?... Podobno nigdy jeszcze nie mieli takiego nawału gości, tracą głowę, nie mogąc nastarczyć ich żądaniom... A jaki też tu hałas bezustanny!... Trzykrotnie budziłem się skutkiem tego dzisiejszej nocy. Nie mam pojęcia co się dzieje u moich sąsiadów... lecz przez ściany dolatują mnie jakieś zadziwiające odgłosy... Jeszcze przed chwilą słyszałem uderzenie o mur, szepty tajemnicze i westchnienia...
Urwał, nie chcąc czynić dalszych domysłów i zapytał:
— A ty, czy dobrze dziś spałeś?
— Nie. Zmęczyłem się niezmiernie, upadałem wprost ze znużenia, wróciwszy w nocy do siebie i właśnie skutkiem tego zasnąć nie mogłem. A może hotelowy hałas spać mi przeszkadzał.
Teraz Piotr skarżyć się zaczął na cienkość ścian hotelu, na ścisk panujący w całym domu, który skrzypiał i trzeszczał, jakby rozsadzany nadmiarem mieszkańców. Rozlegało się bezustanne bieganie po korytarzach, potrącano się i łajano, ociężałe kroki i grube głosy dolatywały zewsząd: do tego dodać należało jęczenie chorych, kaszel na przeróżne tony; ściany nawet kaszlać się zdawały. Ruch i hałas nie ustawał noc całą; wchodzili jedni, wychodzili drudzy; godziny nie regulowały życia ludzi tutaj przybyłych i żyjących gorączkowo; przygnała ich do Lourdes namiętna żądza, śpieszyli do tej modlitwy z niepokojem wyczekiwania czegoś, równie upragnionego jak schadzka miłosna.
— A Marya, w jakiem usposobieniu zostawiłeś ją wczoraj? — zapytał niespodziewanie pan de Guersaint.
— Znacznie się uspokoiła. Otrząsnąwszy się z rozpaczy, która nią zawładnęła, odnalazła zwykłą sobie cierpliwość i pobożność.
Zapadło chwilowe milczenie.
— O ja się nie obawiam! — rzekł ze zwykłym swym optymizmem pan de Guersaint. — Zobaczysz, że wszystko pójdzie pomyślnie... Co do siebie, jestem uszczęśliwiony. Mówiłem ci, że w modlitwach moich przed grotą, błagałem Pannę Najświętszą, by pobłogosławić raczyła zamiary, jakie mam w kwestyi jaknajkorzystniejszego wyzyskania mojego wielkiego wynalazku, odnoszącego się do sposobu kierowania balonami. Otóż czy dasz temu wiarę?... już częściowo wysłuchać mnie raczyła. Wczoraj wieczorem ksiądz des Hermoises oświadczył mi w przyjacielskiej pogadance, iż zapozna mnie z człowiekiem niezmiernie bogatym, mieszkającym w Tuluzie, interesuje się on bardzo mechaniką. Czyż nie oczywisty palec boży układa okoliczności tak szczęśliwie?...
Śmiał się serdecznie, ciesząc się z naiwnością. Potem dodał:
— Jakiż to miły człowiek ten ksiądz des Hermoises! Dziś pomówię z nim, by wyrozumieć czy nie będzie można obmyślić wspólnej wyprawy do cyrku Gavarnie; jeżeli ta wycieczka wypadnie niedrogo, to pragnąłbym skorzystać z nadarzonej okoliczności.
Piotr, który chciał wziąść na siebie wszystkie koszta podróży, począł go namawiać:
— Ależ koniecznie trzeba, aby pan skorzystał ze sposobności i zobaczył tę najciekawszą miejscowość górską; zawsze byłeś pan ciekawy poznać góry Pirenejskie. Marya wreszcie ucieszy się niezmiernie, gdy się dowie, że pan jedziesz na tę wycieczkę.
Wtem weszła służąca, wnosząc na tacy, przykrytej serwetą, dwie filiżanki czekolady i dwie bułeczki; zostawiła za sobą drzwi roztwarte, tak, iż można było widzieć część długiego, hotelowego korytarza.
— Oho! widzę, że już sprzątają w pokoju mego sąsiada — rzekł pan de Guersaint, a zwracając się do służącej, zapytał: — On z żoną swoją przyjechał?...
Dziewczyna zadziwiła się.
— O nie. On jest sam jeden.
— Jakto sam jeden?... całą noc słyszałem wstawanie, chodzenie, szepty, a jeszcze dziś rano słodkie westchnienia!...
— Pan się musi mylić — odpowiedziała służąca. — On jest zupełnie sam w swoim pokoju. Teraz właśnie wyszedł i prosił, by co prędzej u niego sprzątano — a nie ma tam nawet drzwi żadnych, prócz na korytarz i drzwi do wielkiej szafy w murze. Zamknął ją na klucz i klucz wziął z sobą: musiał zapewne tam schować swoje papiery i pieniądze...
— My tego pana znamy dobrze... to hojny podróżny... W roku zeszłym wynajął on o tej porze jeden z domków w sąsiedniej ulicy, pan Majesté ma, prócz hotelu, kilka domków, które wynajmuje. Ale w tym roku były już zajęte, gdy się zgłosił ów pan z Paryża i musiał się zadowolnić pokojem tu na piętrze. Bardzo był z tego niekontent... ale cóż było robić? Nie chce jadać ze wszystkimi. Jedzenie nosić mu trzeba do niego i to najlepsze wina i najlepsze potrawy...
— Aha! już rozumiem! — zawołał pan de Guersaint ze śmiechem. Najadł się wczoraj i napił zbyt wiele i to mu spać nie dawało!
Milczący dotychczas Piotr zapytał:
— Obok mego pokoju czy nie zamieszkują dwie panie z panem i z dzieckiem, chodzącem o kuli?...
— Ksiądz dobrodziej ma racyę. Znam ich dobrze. Zajmują dwa pokoje. W jednym sypia pani Chaise, ciotka małego, a w drugim państwo Vigneron z synem swym Gustawem. Ciasno im, ale nie było więcej pokojów. Już drugi rok jak stają u nas. O, to bardzo porządni państwo.
Nocą, nie mogąc spać, Piotr prawie był pewien, że poznaje po głosie pana Vigneron, który skarżył się na gorąco. Służąca opowiadała dalej, kontenta z rozmowy dającej jej trochę wypoczynku. Wskazując na drzwi numerów wychodzących na korytarz, opisywała mieszkających po za niemi podróżnych. Na lewo zajmował stancyę ksiądz, tuż obok matka z trzema córkami, a jeszcze dalej dwoje państwa w wieku podeszłym. Na prawo mieszkał jakiś pan sam jeden, dalej młoda pani sama jedna, a jeszcze dalej familia przybyła tutaj aż z pięciorgiem drobnych dziatek. Nawet poddasze hotelu przepełnione było podróżnymi. Służące hotelowe ustąpiły swych izdebek gościom i spały wszystkie razem w pralni. Wczorajszej nocy rozłożyć musiano materace na zakrętach wschodów i w sieni, a ksiądz, wraz z tymi pielgrzymami przybyły, spać musiał na bilardzie, zamiast w łóżku.
Udzieliwszy tych szczegółów, służąca wyszła, a po skończonem śniadaniu, pan de Guersaint wrócił na chwilę do swego pokoju dla obmycia rąk, niezwykle był on bowiem staranny w pielęgnowaniu swej osoby. Czekając jego powrotu. Piotr wyszedł na wąziutki balkon, na który wychodziło okno. Wszystkie okna trzeciego piętra zaopatrzone były w takie balkoniki otoczone balustradą ciętą z drzewa w fantastyczne desenie.
Stanąwszy tu, Piotr mocno się zadziwił. Na sąsiedni balkon, należący do pokoju zamieszkanego przez jednego tylko pana, wychylona była główka kobieca. Piotr poznał tę kobietę, była nią pani Volmar. Przestraszyła się, poznawszy swego sąsiada. Piotr niemniej był od niej zmięszany i udając iż jej nie widział, cofnął się szybko w głąb swego pokoju. Lecz teraz zrozumiał rzecz całą. Ów samotnie podróżujący mężczyzna, nie znalazłszy więcej nad jeden pokój swobodny, ukrywał w nim swą ukochaną, zamykając ją w owej wielkiej szafie, podczas gdy go sprzątano; jeść musieli z jednego talerza potrawy, które tu dla niego przynoszono, popijając z jednej tylko szklanki. Zamkniętą i jakby uwięzioną była pani Volmar w tym pokoju hotelowym, lecz szepty i westchnienia miłosne, tłomaczyły wszystko. Teraz, usłyszawszy że ukończono sprzątanie, wyszła ze swego ukrycia, roztwierając drzwi szafy z wewnątrz i wysunęła głowę na balkon, by odetchnąć świeżem powietrzem, a zarazem wyglądać przyjścia tego, którego kochała. Piotr znał teraz przyczynę, dla której nie spełniała swej służby w szpitalu, i wiedział już, dla czego pani Desagneus nie mogła się o nią dopytać. Zamyślił się nad losem tej kobiety; w Paryżu życie jej upływało pomiędzy świekrą surową i odstręczającego obejścia, oraz mężem, niegodnym jej miłości. Rok cały upływał jej w udręczeniu i w oczekiwaniu trzydniowej swobody, trzydniowej pieszczoty. By pozyskać te dni kilka, musiała używać wybiegu i dopuszczać się świętokradztwa; pod pozorem służenia Bogu, zadawalniała żądzę miłosnych swych pragnień. Piotr nie wiedział dla czego, lecz do głębi duszy wzruszony, zalał się łzami. Czystość obyczajów, na którą skazywał się dobrowolnie, łzami i smutkiem napełniła mu serce.
— No cóż, idziemy?... — zawołał wesoło pan de Guersaint, stanąwszy w progu. Opięty był starannie w szare sukienne ubranie i kończył nakładać rękawiczki.
— Tak. tak, idziemy — odparł Piotr, odwracając się pod pozorem szukania swego kapelusza, rzeczywiście zaś dla obtarcia z twarzy łez i zapanowania nad sobą.
Wyszedłszy na korytarz, posłyszeli basowym głosem odmawiane głośno poranne modlitwy pana Vigneron. Idąc korytarzem, rozminęli się z barczystym, czterdziestoletnim mężczyzną, o starannie przystrzyżonych faworytach. Szedł on śpiesznie, niosąc pakiet spory w ręku, widocznem było, iż pragnął nie zwracać na siebie niczyjej uwagi, a stanąwszy przed swemi drzwiami, otworzył je kluczem, wyjętym z kieszeni i znikł po za niemi, cicho, jak mara.
Pan de Guersaint obrócił się za nim, gdy ich minął, i rzekł półgłosem:
— To ów jegomość samotnie jedzący i pijący w swoim pokoju. Pewien jestem, iż w paczce którą niósł przy sobie, muszą być różne przysmaki, świeżo zakupione.
Piotr udał, że nie słyszy uczynionej uwagi, lękał się bowiem dzielić nieswoją tajemnicę z panem de Guersaint, którego uważał za człowieka płochego i lekkomyślnego. Wstydliwość wreszcie była dlań dostatecznym hamulcem; wstyd bowiem i nieśmiałość ogarniały go stopniowo; wiedział on teraz, iż nawet w Lourdes, wpośród mistycznej egzaltacyi, ciało nie ustępowało praw swoich.
Przybyli do szpitala w chwili właśnie, gdy znoszono chorych, by ich prowadzić do groty. Marya, przespawszy noc wybornie, była dziś wesołą. Przywitawszy się z ojcem, łajać go zaczęła pieszczotliwie, iż dotychczas nie obmyślił jeszcze swej wycieczki w góry. Prosiła, by zajął się tem koniecznie, jeżeli chce zrobić jej wielką przyjemność. O sobie zaś mówiła spokojnie i z uśmiechem, iż wie dobrze, że nie dnia dzisiejszego zostanie uzdrowioną, a zwracając się do Piotra, prosić go zaczęła, by koniecznie wyrobił jej pozwolenie przepędzenia nocy dzisiejszej w grocie. O podobną łaskę starała się większość chorych, a wszystkie pragnęły jej dostąpić, udzielano wszakże pozwolenia z trudnością i tylko w razach wyjątkowych, drogą stosunków prywatnych.
Piotr przeciwny był projektowi Maryi, lękał się złych skutków dla jej zdrowia; taka noc spędzona pod gołem niebem, nabawić ją mogła choroby; gdy ujrzał wszakże jak wielką sprawia przykrość Maryi swoim oporem, uległ, obiecując zająć się wyrobieniem pozwolenia. Musiała biedaczka mieć wiarę głęboką, iż Panna Przenajświętsza uzdrowi ją niezawodnie, po modłach jakie do Niej zaniesie, pozostawszy z Nią sam na sam, wśród ciszy nocnej.
Dzisiejszego rana, Marya tak bardzo czuła się osamotnioną w tłumie modlących się przed grotą pątników, iż około godziny dziesiątej, poprosiła, by ją odwieziono do szpitala; jako powód podała zmęczenie oczu, wywołane zbyt silnym blaskiem dnia słonecznego.
Gdy ojciec jej wraz z Piotrem wnieśli ją i złożyli na łóżku w sali świętej Honoraty, Marya pożegnała się z nimi, prosząc, by nie zajmowali się nią aż do wieczora.
— Nie przychodźcie dziś po mnie popołudniu. Nie chcę wracać do groty przed zmierzchem, byłoby to napróżno... Ale o godzinie dziewiątej przyjdziesz po mnie, mój drogi Piotrze?... Przyjdziesz, boś mi przyrzekł że się zastosujesz do mojego życzenia.
Powtórzył swe przyrzeczenie, iż starać się będzie o pozwolenie, chociażby musiało się to oprzeć o ojca Fourcade.
— Do widzenia więc wieczorem, kochana córeczko moja — rzekł pan de Guersaint, całując Maryę na pożegnanie.
Odeszli, pozostawiając ją na łóżku, spokojną i zamyśloną, z oczami szeroko rozwartemi i zapatrzonemi w przestrzeń, z uśmiechem pełnym nadziei.
Gdy wrócili do hotelu, była godzina wpół do jedenastej. Pan de Guersaint, upojony pięknością letniego dnia pogodnego, zaproponował, by załatwić się co prędzej ze śniadaniem i puścić się następnie na zwiedzenie Lourdes. Chciał wszakże poprzednio zajść do swego pokoju. Piotr poszedł za nim. Niespodziewanie natknęli się tu na scenę dramatyczną i bolesną. Drzwi od mieszkania państwa Vigneron otwarte były na korytarz, a w głębi pokoju na kanapie, na której sypiał mały Gustawek, leżał on teraz prawie bez życia. Był trupio blady i przed chwilą dopiero zaczął przychodzić do siebie z ciężkiego i długiego zemdlenia. Rodzice myśleli, iż skonał. Pani Vigneron jeszcze teraz ruszyć się nie mogła z krzesła, na które padła, tak dalece przeraził ją stan Gustawa. Pan Vigneron krzątał się i rzucał po pokoju gorączkowo, ostatecznie zdecydował się przyrządzić szklankę wody z cukrem i orzeźwiającemi kroplami. Mięszał łyżeczką w szklance i głośno zapewniał, iż ten kordyał przywróci Gustawa do stanu normalnego. Lecz czy to kto kiedy słyszał, aby chłopak mocny jeszcze, pomimo swego niedomagania, mdlał tak łatwo?... blednąc i drżąc jak spłoszone kurczę?... Mówiąc to, pan Vigneron spoglądał z niepokojem na ciotkę Gustawa, bogatą panią Chaise, która stała wyprostowana w pobliżu kanapy i zdrowszą się być zdawała dzisiejszego ranka; ręce drżeć mu poczęły na myśl, iż gdyby Gustaw nie był wrócił do przytomności z omdlenia, cały po niej spodziewany spadek, wynoszący pół miliona, byłby dla nich beznadziejnie stracony. Pod wrażeniem tych myśli, siłą podważać począł zaciśnięte zęby syna, chcąc go zmusić do wypicia całej szklanki lekarstwa. Wszakże w chwili gdy Gustaw odetchnął nieco głębiej i oczy otworzył, zakołatało w sercu pana Vigneron szczere ojcowskie uczucie; zapłakał z radości i począł pieścić chłopca najtkliwszemi słowy.
Pochyliła się teraz nad chłopcem bogata jego ciotka; lecz Gustaw odepchnął ją z najwyższą nienawiścią, jakby chcąc się pomścić za bezwiedne zwyrodnienie uczuć swych rodziców, łaknących złota tej kobiety. Długoletnia choroba wyrobiła w tym piętnastoletnim chłopcu, niesłychaną wrażliwość. Obrażona pani Chaise odeszła o parę kroków i siadła nieruchomie na krześle, podczas gdy rodzice Gustawa, uradowani iż strach doznany o życie jedynaka raz jeszcze płonnym się okazał, patrzyli na niego i składali dzięki Przenajświętszej Pannie. On zaś spoglądał uśmiechając się znacząco i smutnie, odgadywał bowiem wszystko i życia nie pragnął.
— Czy pomoc nasza może być państwu przydatną?... — zapytał Piotr z uprzejmością.
— Dziękujemy, dziękujemy panom najuprzejmiej — odpowiedział pan Vigneron, wychodząc na korytarz. — Już złe minęło, ależ mieliśmy strach przed chwilą!... Wszak to nasze jedyne dziecko i ze wszech miar jest ono nam drogie!...
Godzina zbliżającego się śniadania zapowiadała się wzmagającym ruchem w całym hotelu. Rzucane w pośpiechu drzwi, zamykały się z łoskotem, po korytarzach i schodach biegano bezustannie. Trzy młode panny przebiegły, frunąwszy lekkiemi swemi sukienkami, małe dzieci płakały krzykliwie, głosy ich dochodziły z głębi sąsiedniego pokoju. Śpiesznie drepcząc, dążyli nie wiedząc dobrze gdzie, starzy ludzie płci obojej a księża, zapominając o powadze swego stanu duchownego, zagarniali sutanny obydwu rękami, by nie przeszkadzały im biedz co prędzej. Od góry do dołu ściany wszystkie drżały pod zbytniem ciśnieniem nagromadzonych i spieszących się ludzi.
Hotelowa służąca niosła teraz przez korytarz wielką tacę z zastawą i potrawami; zastukała do drzwi samotnie podróżującego pana; czas dłuższy stała, oczekując, nim jej otworzył, wreszcie drzwi uchyliły się i pozostały tak, podczas gdy dziewczyna rozstawiała śniadanie na stole. Podróżny stał plecami obrócony do korytarza, był sam, a w pokoju jego panowała cisza i spokój, gdy służąca skończyła swą czynność, wypuścił ją i zamknął drzwi w milczeniu.
Pan Vigneron, rozmawiający wciąż z panem de Guersaint i z Piotrem, rzekł:
— O mam nadzieję, że Przenajświętsza Panna uzdrowi nam nasze dziecko! A teraz czas nam iść na śniadanie. Doznane wzruszenie podziałało mi na apetyt, dawno nie byłem tak głodny!
Pożegnawszy się z rodziną Vigneron, pan de Guersaint wraz z Piotrem zeszli na dół do sali jadalnej, lecz nie znaleźli tam już ani jednego wolnego miejsca. Ścisk tu był i mięszanina ludzi nadzwyczajna. Kilka miejsc wolnych, jakie dostrzegli, zamówionych było naprzód przez bogatszych podróżnych. Jeden z usługujących chłopców powiedział im, że od dziesiątej do pierwszej godziny po południu sala jadalna bez przerwy przepełniona jest gośćmi, górskie powietrze wpływa bowiem na dobry apetyt podróżnych.
Zmuszeni czekać, poprosili chłopca, by ich zawiadomił, gdy znajdą się dwa swobodne miejsca. Nie wiedząc co z sobą zrobić, pan de Guersaint z Piotrem skierowali się ku wyjściu i przystanęli w bramie hotelu. Wychodziła ona na szeroką ulicę, przez którą przepływały roje odświętnie przybranej ludności.
Właściciel hotelu, pan Majesté, ubrany od stóp do głów biało, w strój swój kucharski, ukazał się w bramie i rzekł z wyszukaną uprzejmością do wyczekujących na śniadanie dwóch przyjaciół:
— Może panowie zechcą poczekać w salonie?...
Pan Majesté mógł mieć lat około czterdziestu i silił się, by nosić z królewską godnością nazwisko pozostawione mu przez rodziców. Łysy, blady, oczy miał okrągłe, niebieskiego koloru, osadzone w woskowej twarzy, zakończonej trzema wspaniałemi podbródkami, stopniowo opadającemi jeden z pod drugiego. Przybył on przed laty z Nevers, jako kucharz przytułku, pozostającego pod opieką zakonnic. Ożenił się w Lourdes z kobietą miejscowego pochodzenia, małą i czarniawą. Zobopólną pracą i starannością, państwo Majesté w niespełna lat piętnaście dorobili się sporego mająteczku a hotel przez nich prowadzony należał do pierwszorzędnych w mieście. Od kilku lat rozszerzyli znacznie zakres swej działalności, otwierając magazyn w tym samym budynku co hotel i osadziwszy tam młodą siostrzenicę pani Majesté, sprzedawali różańce, medaliki, obrazki i wszelkiego rodzaju świętości, wywożone masami jako pamiątki z Lourdes, przez pątników i zwykłych podróżnych.
— Panom dogodniej byłoby może w salonie?... — ponownie odezwał się pan Majesté, który z przyzwyczajenia okazywał pierwszeństwo Piotrowi, ze względu na jego sutannę.
Lecz obadwaj ci panowie woleli pozostać w bramie, przechadzając się zwolna i oddychając świeżem powietrzem. Właściciel hotelu pozostał więc z nimi, pragnąc zawiązać rozmowę, jak to zwykł był czynić przez uprzejmość dla gości, dodatnio przez siebie wyróżnionych. Na początek zaczęto mówić o procesyi z pochodniami; uda się niezawodnie wyjątkowo świetnie dzisiejszego wieczoru, albowiem nietylko jest pogodnie, lecz najlżejszego niema wiatru. Przeszło piędziesiąt tysięcy osób zjechało się na dzień dzisiejszy do Lourdes; mnóstwo między nimi jest podróżnych, odbywających kuracyę w sąsiednich stacyach kąpielowych; dla tego też panuje taki ścisk w godzinach śniadaniowych. Prawdopodobnie zabraknie dziś chleba w mieście; zdarzało się to czasami w latach poprzednich.
— Widzicie panowie, jaki rwetes dziś w całym hotelu! Przepraszam, lecz nie moja w tem wina, że musicie panowie nieco poczekać na wolne miejsce w sali jadalnej.
W tej chwili nadszedł listonosz i przyniósł spory pęk dzienników, oraz wielką ilość listów. Wszystko razem złożył na stole w biurze. Trzymając zaś w ręku jakiś list, zapytał:
— Czy nie tutaj stanęła pani Maze?
— Pani Maze... pani Maze... powtarzał właściciel hotelu, nie, na pewno nie mamy żadnej pani Maze pomiędzy naszymi gośćmi.
Piotr, usłyszawszy wymienione między nimi słowa, zbliżył się i rzekł:
— Wiem, że jakaś pani Maze znajduje się w Lourdes i stanąć miała u zakonnic pod wezwaniem Niepokalanego Poczęcia; zdaje mi się, że te zakonnice zowią się tutaj pospolicie siostrami Niebieskiemi.
Listonosz podziękował i odszedł. Gorzki uśmiech okrążył teraz usta pana Majesté.
— Siostry Niebieskie... — szepnął. — Ach te siostry Niebieskie...
Rzucił ukośne spojrzenie na sutannę Piotra i powstrzymał dalsze słowa, lękając się, iż wypowiedział już i tak zbyt wiele. Serce miał wszakże wezbrane; pragnął ulżyć sobie, wypowiadając zwykłe swoje zgryzoty, odzywające się bólem przy zdarzonej okazyi. A może ten młody ksiądz przybywający z Paryża, nie należy do tej bandy, jak nazywał mianem ogólnem wszystkich duchownych, obsługujących grotę, wszystkich handlarzy zbijających pieniądze, za pomocą Matki Boskiej z Lourdes. Powoli i ostrożnie postanowił mówić dalej.
— Chciałbym, aby ksiądz dobrodziej raczył wierzyć, że jestem dobrym katolikiem. Wreszcie w Lourdes niema innych. Co do mnie, chodzę na mszę regularnie a do spowiedzi na Wielkanoc... Ale mimo, że jestem dobrym katolikiem, pozwalam sobie powiedzieć, że zakonnice nie powinny zakładać restauracyi i hotelów przy klasztorze. To źle, źle bardzo z ich strony.
I wybuchnął już teraz z całą szczerością urazy, jaką żywił względem zakonnic czyniących nieuczciwą konkurencyę jego handlowemu przedsiębiorstwu. Czyż te zakonnice pod wezwaniem Niepokalanego Poczęcia, te siostry Niebieskie, nie powinnyby się były ograniczać na przygotowywaniu Hostyi, oraz na praniu bielizny kościelnej? Ale gdzież tam, tego im mało! Klasztor swój zamieniły w hotel dla podróżujących samotnie kobiet, wynajmowały im pokoje, stołowały je w ogólnej sali, albo dla dogodności podróżnych, zanosiły im jedzenie do numerów; stosując się do wszelkich wymagań. Prawda, że czysto utrzymywały swój zakład, zorganizowały porządek wzorowy, za tanie pieniądze dostarczając wielkich wygód; one tylko mogły taką małą pobierać opłatę, korzystały bowiem darmo z miejsca. Żaden też hotel w Lourdes nie miewał takiej ilości podróżnych jak one.
— Ale czyż to przyzwoicie, aby zakonnice handlowały?... A ich przełożona umie sobie radzić! Ona to pierwsza powzięła myśl zużytkowania klasztoru na cel taki, powiodło się jej wyśmienicie od samego początku, co widząc, ojcowie strzegący groty chcieli zagarnąć w swoje ręce zbierane przez nią pieniądze. Ale ona stawiła opór i wolała zerwać z ojcami. Tak, tak, pojechała aż do Rzymu i sprawę swoją wygrała, cały też zysk z podróżnych zgarnia ona do swej kieszeni. Boże mój! czyż to jednak słyszane rzeczy, aby zakonnice wynajmowały pokoje i sprzedawały jedzenie jak w restauracyi!
Podniósł z oburzeniem ręce ku niebu i sapał aż z gniewu.
— Ale pański hotel na tem nie cierpi — zauważył Piotr głosem spokojnym. — Wszak nie masz pan ani jednego wolnego łóżka, ani jednego talerza, niezajętego przez podróżnych. Gdzież byś pan pomieścił większą ilość gości?
Pan Majesté z żywością odparł:
— Widać to zaraz, że ksiądz dobrodziej nie zna warunków miejscowych. Podczas wielkiej dorocznej pielgrzymki, prawda, że wszystkie hotele są przepełnione, nie możemy narzekać... Ale to trwa cztery do pięciu dni tylko; po za wyjątkowymi temi dniami, gości jest znacznie mniej... O, co do mnie nie narzekam, ja zawsze potrafię poprzestać na małem! Mój hotel równie jest znany i słynny jak „Hôtel de la Grotte“, a wszak tam już dwóch właścicieli doszło do majątku. Zupełnie więc bezstronnie wymawiam siostrom Niebieskiem, że mięszają się do spraw sobie niewłaściwych. Zabierają nam z przed nosa bogate podróżne, które przebywają u nich po kilka tygodni... a panie prawdziwie bogate, najchętniej przybywają do Lourdes w czasach spokojnych, gdy niema natłoku pielgrzymów... rozumiecie teraz panowie, jaka szkoda nam się ztąd dzieje... tak, tak, zabierają nam najkorzystniejsze okazye, najprzyjemniejszą klientelę... bo te podróżne są dobrze wychowane, spokojne, modlą się całemi dniami w grocie, rachunków nawet nie przeglądają, tylko płacą, nigdy się o nie nie targując.
Tak Piotr, jak pan de Guersaint, nie spostrzegli dotąd pani Majesté, która pochylona nad regestrami, dodawała rachunki. Odezwała się teraz donośnym, cienkim swym głosem:
— W przeszłym roku mieliśmy tego rodzaju klientkę. Bawiła u nas całe dwa miesiące. Szła do groty od rana, wracała, by co zjeść i znów szła do groty, jadła i kładła się spać. Żadnej nigdy nie robiła uwagi, zawsze była uśmiechnięta i ze wszystkiego zadowolniona. Zapłaciła rachunek, spojrzawszy tylko na ogólną sumę... Ale takich klientek odżałować nie można... i zawsze się je dobrze wspomina...
Wstała, domawiając tych słów; była to mała, chuda, ciemna brunetka, czarno ubrana, zaledwie wązki biały kołnierzyk wywinięty, rozjaśniał nieco drobną jej postać. Mówiła dalej, zachwalając swe towary:
— Jeżeli panowie mają zamiar zaopatrzyć się w pamiątki z Lourdes, polecamy się ich pamięci. W naszym magazynie jest wielki wybór przedmiotów, najbardziej poszukiwanych przez podróżnych. Goście nasi mają zwyczaj tyko u nas zakupywać pamiątki z Lourdes...
Pan Majesté tymczasem potrząsał głową z miną żarliwego katolika, zasmuconego bezprawiami, uwłaczającemi głębokiej jego wierze.
— Nie chcę ubliżać wielebnym ojcom tutejszym, ale wyznać mi należy, że posuwają swą chciwość zbyt daleko... Panowie musieli widzieć sklep, założony przez nich tuż przy grocie?... Sklep ten zawsze jest pełen kupujących; sprzedają w nim gromnice i świętości... Bardzo wielu spotykałem księży, gorszących się tem kramarstwem... oświadczali oni wręcz, iż nadszedł czas, by znów przekupniów wypędzić ze świątyni... Chodzą również wieści, iż ten olbrzymi sklep, prawie naprzeciwko naszego otwarty, jest własnością ojców... sklep ten zasila w pamiątkowe świętości, prawie wszystkie drobne kramy w Lourdes... Gdyby tak wszystkiemu wierzyć, co ludzie opowiadają, to ręczyćby można, iż ojcowie pobierają procent od sprzedawanych w całem Lourdes, medalików, statuetek...
Głos pana Majesté drżał z oburzenia i wzruszenia, że sprawy tej doniosłości zwierza nieznanym sobie podróżnym. Łagodna i spokojna twarz Piotra, wzbudzała w nim jednak wielkie zaufanie; mówił więc dalej z całą zawziętością kupca, podkopywanego handlowo przez potężnego przeciwnika.
— Może jest nieco przesady w tem opowiadaniu. Wielka wszakże szkoda wynika dla religii, iż ojcowie trudnią się handlem jak my biedni ludziska... Czyż ja naprzykład żądam, aby oni ze mną dzielili się pieniędzmi, które otrzymują za odprawianie mszy? Albo czyż powstaje w mej głowie zamiar, aby dawali mi procent tyle a tyle od sta, z prezentów jakie z całego świata do nich spływają?... Dlaczegóż więc ojcowie mięszają się do nieswoich rzeczy i sprzedają taki sam towar jak ja w moim sklepie?... W przeszłym roku mało zarobiliśmy i to tylko przez nich... z ich powodu... Za wielu i tak nas było właścicieli sklepów... wszyscy w Lourdes chcą Pana Boga sprzedawać i na Nim zarabiać... trudno też wyżyć z handlu... i niedługo zabraknie nam kawałka chleba, zabraknie nam wody, by pragnienie ugasić... Oj tak, tak, chociaż Matka Boska jest za nami, bywają chwile, że ciężko żyć i wyżyć na tym świecie!
Jakiś klient oderwał pana Majesté od toczonej rozmowy, wkrótce wszakże wrócił a prawie równocześnie z nim weszła młoda dziewczyna, wzywając panią Majesté. Nowoprzybyła przedstawiała typ miejscowej piękności; drobna, tłusta, miała bujne czarne włosy, twarz okrągłą i ładną, wesoło uśmiechniętą.
— To nasza siostrzenica Apolina. Już od dwóch lat zajmuje się prowadzeniem naszego sklepu. Jest to córka brata mojej żony. Popadł on w biedę i Apolina pasała bydło w Bartrès. Ujęła nas ona swoją ładną i miłą twarzyczką, więc wzięliśmy ją do siebie i bynajmniej tego nie żałujemy; zasługuje, byśmy ją lubili, stara się nam przypodobać i wcale dobrze sprawia się ze sprzedażą w sklepie.
Nie wspomniał ani słowa, że Apolina uchodziła za dziewczynę płochych obyczajów. Widziano ją nieraz w towarzystwie młodych ludzi, spacerującą po nocy ponad Gavą. Interesom sklepu nie szkodziło to bynajmniej, przeciwnie, klijentów pociągały wielkie jej czarne oczy chętnie się do nich śmiejące. W przeszłym roku Gerard de Peyrelongue nie wychodził prawie ze sklepu. Przestał tam uczęszczać dopiero z chwilą, gdy postanowił się ożenić szybko i korzystnie. Zastąpił w tym roku Gerarda wytworny ksiądz des Hermoises. Przyprowadzał on Apolinie mnóstwo dam, zakupujących pamiątki z Lourdes dla znajomych.
— Panowie mówicie o Apolinie?... rzekła wracająca ze sklepu pani Majesté. Czy panowie zauważyli jak ona bardzo jest podobna do Bernadetty?... O proszę... niech panowie zechcą spojrzeć na tę fotografię.... to Bernadetta kiedy miała lat osiemnaście.
Piotr i pan de Guersaint zbliżyli się ku wiszącej na ścianie fotografii Bernadetty a pan Majesté potakiwał z najgłębszem przekonaniem!
— Tak, tak, Apolina jest wykapanym portretem Bernadetty, tylko o wiele jest ładniejsza. Bernadetta była smutna i wynędzniała.
Nadbiegł chłopiec usługujący w sali jadalnej oznajmiając, że jest wolny mały osobny stolik. Dwukrotnie pan de Guersaint chodził do sali jadalnej, by naocznie się przekonać, czy rzeczywiście nie było jeszcze miejsca; pilno mu było bardzo załatwić się ze śniadaniem i wyjść na miasto, by zapoznać się z niem bliżej, korzystając z pięknej pogody. Śpiesznie się teraz rzucił ku sali, nie słuchając słów pana Majesté, który zapewniał, iż panowie niezbyt długo czekać musieli, zdarzało się bowiem, iż podróżni znacznie dłużej wyczekiwali, aż kolej na nich przyjdzie. Wskazany im stolik znajdował się w samej głębi sali jadalnej, tak iż musieli przejść przez całą jej długość.
Sala była dość wązka lecz długa, wymalowana olejno na kolor jasno-dębowy a żółte, tłuszczem jakby oblane jej ściany, poobtrącane były miejscami i pełne plam. Jakkolwiek często odnawiana, zniszczoną była i zabrudzoną, skutkiem bezustannego przepełnienia i ścisku ludzi zasiadających tu do stołu i jedzących szybko a wiele. Ozdobę jej całą stanowił wielki zegar z pozłacanego bronzu; lśnił się na marmurze kominka a po jego bokach stały mizerne dwa kandelabry. U pięciu okien wychodzących na ulicę, wisiały gipiurowe firanki a spuszczone sztory zasłaniały częściowo od palących promieni słonecznych. Pośrodku stał wązki stół, mający co najmniej osiem metrów długości. Można było przy nim pomieścić około trzydziestu osób, dzisiaj wszakże czterdzieści zmieścić się musiało. Przy maleńkich stolikach, ustawionych przy murze, jeszcze drugie czterdzieści osób spożywało teraz śniadanie. Trzech chłopców obsługiwało gości a biegając bezustannie, potrącali się wzajem oraz siedzące za stołami osoby.
Zaraz przy wejściu ogłuszał hałas panujący w sali, hałas uciążliwy i nieznośny, na który składał się głosy ludzkie, szczęk noży, widelcy i talerzy. Wchodziło się tutaj jak do pieca wilgotnego; na twarzy osiadała ciepła para, przesycona zapachem różnorodnych potraw.
Odurzony hałasem i panującą tutaj atmosferą, Piotr zrazu nic odróżnić nie był zdolny. Siadł przy stoliku wyznaczonym, a stolik ten tak był maleńki, iż dwa ustawione na nim nakrycia stykały się z sobą. Spojrzał teraz Piotr na wielki stół, zajmujący środek sali i wprost odrażającego doznał wrażenia. Jedzono w około niego przeszło od godziny i kilkakrotnie stołownicy już się przy nim zmienili, nakrycie straciło swoją symetryę a plamy przeróżnych sosów i wina, zbrukały cały obrus. Nawet kompotierki stojące na stole i mające być jego ozdobą, wyrugowane były z miejsc sobie właściwych. W około tego wstrętnego stołu siedziała publiczność niemniej zadziwiająca; otyli księża, młode panny wątłe i źle rozwinięte, matki ich rozlewające się w swych sukniach, mężczyźni o cerze krwią nabiegłej, całe rodziny usadzone rzędem i wykazujące stopniowe zwyrodnienie, szpetotę coraz większą. Wszyscy ci ludzie jedli łapczywie, łykali śpiesznie, spoceni i nagleni a skutkiem braku miejsca siedzieli bokiem z rękoma przyciśniętemi do ciała, niezgrabni w ruchach, odrażający. Podziwiać można było ilość jedzenia, którą spożywali; zmęczenie rozwijało w nich apetyt, napełnić zaś chcieli się jaknajprędzej, by nie tracąc czasu wrócić do groty. Jeden tylko pomiędzy nimi ksiądz barczysty i otyły, rozparł się wygodnie i jadł z powagą, nakładając sobie obficie wszystkiego na talerz; nie śpieszył się, żuł powoli, majestatycznie i nieustająco.
— Nie zmarzniemy tutaj — zawołał pan de Guersaint, ocierając pot z czoła. Pomimo wszystko jeść będę z apetytem; od czasu jak jestem w Lourdes, ciągle jestem głodny... A ty czy także jesteś głodny?...
— Tak, tak, będę jadł — odpowiedział Piotr, ze wstrętem myśląc o śniadaniu.
Spis potraw składających śniadanie był bardzo obfity: łosoś, jajecznica, kotlety z tartemi kartoflami, cynadry duszone, kalafiory, mięsa na zimno, placek z morelami; wszystko to stało zbyt długo na ogniu, sosy były ckliwe, rzadkie i trąciły źle mytemi rądlami. Owoce tylko były piękne, zwłaszcza brzoskwinie. Goście, spożywający śniadanie, nie byli wybredni i nic ich tutaj nie raziło. Jakaś śliczna młoda panna o słodkich oczach i jedwabnej cerze, wciśnięta pomiędzy starego księdza i brodatego, brudnego jegomościa, jadła z widocznem zadowolnieniem nerki pływające kawałkami w pomyjowatej wodzie, mającej być sosem.
— Ten łosoś wcale jest smaczny — zauważył nawet pan de Guersaint — dodać tylko mu trzeba trochę soli, a będzie wyborny.
Piotr zdecydował się jeść pomimo wstrętu, należało bowiem podtrzymać siły. Przy sąsiednim stoliku pani Vigneron i pani Chaise siedziały naprzeciwko siebie, oczekując na przybywającego teraz dopiero pana Vigneron i Gustawa; chłopiec bledszym był niż zazwyczaj i ociężalej wspierał się na kuli.
— Usiądź przy ciotce — rzekł do niego ojciec. — Ja usiądę przy twojej matce.
Spostrzegłszy swych sąsiadów, pan Vigneron zbliżył się do ich stolika.
— Już ani śladu nie zostało po zemdleniu! Natarłem go wodą kolońską i spokojny jestem, że będzie mógł kąpać się dziś w grocie.
Siadł teraz przy żonie i rzucił się na podawane potrawy. Resztę pozostałego w sobie wzruszenia wypowiadał głośno, bo też niemałego nabawiło go strachu to zemdlenie Gustawa. A gdyby był skonał, pozbawiając tem samem swych rodziców oczekiwanego spadku po pani Chaise? Ta właśnie opowiadała obecnie, iż doznała znacznej ulgi niedalej jak wczoraj; ulga objawiła się niespodziewanie, podczas gdy modliła się przed grotą. Radowała się, pewną prawie będąc, iż uleczyła ją Panna Najświętsza z choroby serca, wymieniała szczegółowo usunięte od wczoraj groźne dla niej symptomaty choroby, a pan Vigneron patrzał na nią z niepokojem, wytrzeszczonemi, okrągłemi oczami. Nie był on złym człowiekiem, nikomu śmierci nie życzył, oburzał się tylko na myśl, iż Matka Boska okazuje swą łaskę tej starej kobiecie, zamiast zesłać ją na tego biednego Gustawa, który pomimo swej młodości, jeszcze żadnej nie doznał ulgi. Jadł właśnie kotlety z tartemi kartoflami, nakładając sobie w usta olbrzymie kęski, gdy spostrzegł, że pani Chaise gniewać się jeszcze zdaje na swojego siostrzeńca.
— Gustawie, czy przeprosiłeś ciocię?
Chłopiec spojrzał na ojca z zadziwieniem, jasnemi swemi oczami, błyszczącemi wśród chudej, mizernej twarzyczki.
— Czy nie pamiętasz, te byłeś dla cioci bardzo niegrzeczny, żeś ją odepchnął skoro pochyliła się nad tobą, gdy otworzyłeś oczy po zemdleniu?...
Pani Chaise z wielką powagą oczekiwała rezultatu; Gustaw zaś jadł w milczeniu i bez apetytu, środkowy, najmiększy kawałek kotletu pokrajanego mu przez matkę na drobne kęski. Milczał i spuścił oczy na talerz, jakby w postanowieniu oparcia się życzeniu ojca, zmęczony swą rolą udawania czułości.
— Gustawie, upamiętaj się. Czyż nie wiesz, że ciocia bardzo cię kocha... i jak wspaniałomyślnie chce ci swoje przywiązanie okazać?...
Lecz Gustaw stanowczy opór stawiał tym razem. Nienawidził swej ciotki, zwłaszcza w tej chwili. Dla czegóż nie umierała ta kobieta?.. Żyła, by zatruwać mu stosunek jego względem rodziców; gdy widział z jaką pieczołowitością pielęgnują jego zdrowie, nie mógł rozróżnić czy to czynią przez miłość rodzicielską, czy też przez chciwość, życie bowiem jego zapewniało spadek po bogatej pani Chaise.
Widząc zawziętość Gustawa, przemówiła do niego z powagą matka:
— Bardzo mnie martwisz, Gustawie. Jeżeli nie chcesz rozgniewać mnie zupełnie, to przeproś ciocię natychmiast.
Wobec nalegania obojga rodziców, chłopiec uległ. Po co miał wojować?... Niechajże rodzice posiądą te pieniądze, do których tak wielką przywiązują wagę; wszak wie on dobrze, że długo żyć nie będzie, jak również wie o tem, że tych pieniędzy pożądają oni dla siebie. Wiedział i rozumiał, chociaż nie mówiono przy nim wszystkiego otwarcie; lecz choroba zaostrzyła w nim słuch tak dalece, iż myśli słyszeć się zdawał. Rzekł więc:
— Przepraszam ciocię za to, że byłem względem niej niegrzeczny.
Dwie wielkie łzy spływały teraz po jego policzkach, jakkolwiek starał się uśmiechać; był to uśmiech człowieka serdecznego, a zarazem rozczarowanego długoletniem doświadczeniem.
Pani Chaise pocałowała Gustawa, zapewniając go, że się nie gniewa. Uradowani z zakończonego nieporozumienia, państwo Vigneron z humorem ludzi, którym życie dobrze się składa, zajęli się wyłącznie śniadaniem.
— Przyrządzenie cynadrów pozostawia wiele do życzenia, ale kalafiory za to są wyśmienite.
Szczęki wszystkich obecnych zajęte były żuciem. Nigdy jeszcze nie zdarzyło się Piotrowi widzieć ludzi tak wyłącznie oddanych jadłu, pocili się i dusili, sala cała napełnioną była gorącym oparem. Zapachy potraw mięszały się i potęgowały, unosząc się w powietrzu w postaci dymu. Chcąc coś powiedzieć, trzeba było krzyczeć; rozmowa ogólna toczyła się bowiem głośno, a usługujący chłopcy tracili głowy, nie mogąc nastarczyć z podawaniem nakryć, które rzucali ze szczękiem; do wszystkiego dołączał się hałas przygłuszony szelestem rozcierających strawę zębów jedzących.
Drażniło Piotra to zbiegowisko ludzi, zegnanych do jednego stołu; mężczyźni, kobiety, księża, dzieci, tłoczyli się pospołu, siedzieli prawie jedni na drugich, nasycając swój głód z łapczywością sfory psów puszczonej do jadła i rwącej kawały schwycone na prędce. Koszyki z chlebem krążyły po stole i wypróżniały się z niesłychaną szybkością. Podano teraz mięso na zimno. Były to resztki z dnia wczorajszego; baranina, cielęcina, szynka, obłożone garniturem z jasnej i trzęsącej się galarety. Rzucono się na to danie jakby z zamiarem pochłonięcia go co rychlej. Żołądki były już pełne, nowego wszakże nabrały apetytu; nie należało pozostawiać nic na półmiskach, do ostatniego źdźbła też zjedzono owe resztki zimnego mięsiwa. Otyły ksiądz, odznaczający się apetytem pomiędzy tymi żarłocznymi, spożywał deser; trzecią już olbrzymią brzoskwinię obierał starannie i ćwiartkami łykał z wyraźnem zadowoleniem i przykładną powagą.
Hotelowy posługacz wniósł do sali przyniesione przez listonosza listy, które pani Majesté ułożyła podług alfabetu, jak należało. Listy wywołały ogólne zamieszanie i popłoch.
— Dziwna rzecz — zawołał pan Vigneron — list do mnie, a przecież nikomu nie dałem mojego adresu.
Wtem przypomniał sobie.
— Ach to musi być list od kolegi Sauvageot, który mnie zastępuje czasowo w ministeryum finansów.
Otworzył list, lecz ręce drżeć mu poczęły i wrzasnął prawie na całe gardło:
— Naczelnik umarł!
Wstrząśnięta słowami męża pani Vigneron, prawie bezwiednie, tak dalece rozsadzała nią radość, zawołała na głos:
— Więc ty będziesz naczelnikiem!
Taki awans był celem, do którego wzdychali oddawna; mógł się on urzeczywistnić tylko skutkiem śmierci naczelnika. Po dziesięciu latach oczekiwania, spełniało się ich marzenie. Radość pana Vigneron nie miała teraz granic. Wypowiadał skryte swe myśli:
— Matka Boska sprzyja mi najwyraźniej!... Dziś rano, modląc się, prosiłem by zechciała przyspieszyć moją nominacyę. Zaledwie kilka godzin minęło a już jestem wysłuchany!
Wtem spostrzegł, że pani Chaise zbyt badawczo utkwione ma w niego oczy, a Gustaw uśmiecha się znacząco; powstrzymał się więc w objawianiu swej radości. Nie wątpił wszakże, iż każdy, tak jak on, prosi Matkę Boską przedewszystkiem o coś dla siebie. Hamując radość z odniesionego tryumfu, pan Vigneron rzekł dobrodusznie:
— Powiedziałem, że Matka Boska sprzyja mi najwyraźniej, właściwie chciałem powiedzieć, że miłuje ona nas wszystkich... i że niezawodnie każdego z nas łaską swą szczególną wyróżni... wszyscy dostąpimy pocieszenia... Ach ten biedny naczelnik! Ktoby się był spodziewał, że umrze tak nagle! Prawdziwie jestem zmartwiony! Muszę zaraz posłać bilet wizytowy z kondolencyą do wdowy.
Silił się, by panować nad swą radością, pewien był teraz, iż Matka Boska z równą łaskawością wysłuchiwać będzie i spełniać inne, najtajniejsze jego pragnienia. Gdy podano na ich stolik placek z morelami, wydał się im znakomicie udanym i Gustaw wyjątkowo dostał dziś kawałek ciasta.
— Dziwna rzecz — rzekł do Piotra pan de Guersaint, popijając czarną kawę, którą kazał sobie podać — bardzo dziwna, iż w tej sali prawie nie widzi się chorych. Cały tłum ludzi, zebrany koło stołów, cieszyć się musi wyjątkowo dobrem zdrowiem, sądząc po apetycie z jakim znikały potrawy.
Prócz chorego Gustawa, który jadł jak ptaszek na maleńkie odrobiny pokrajane kąski, pan de Guersaint, upatrując teraz w sali innych chorych, odnalazł ich sporą liczbę.
Pomiędzy dwoma kobietami, z których jedna na pewno cierpiała na raka, siedział człowiek z olbrzymiem wolem. Nieco dalej przerażała bladością twarzy i chudością ciała, młoda jakaś dziewczyna, niezawodnie musiała mieć suchoty. O kilka miejsc po za nią, poznał pan de Guersaint widzianą już idyotkę, której towarzyszyły dwie krewne; podtrzymywały ją gdy szła, a obecnie pilnowały jej przy stole, karmiąc ją łyżką; oczy miała błędne, jakby puste, twarz martwą, pozbawioną wyrazu, a jedząc śliniła, serwetę założoną pod brodę. Zapewne musiało być w sali znacznie jeszcze więcej chorych, lecz utonęli oni gdzieś chwilowo pomiędzy zdrowymi i zgłodniałymi; a może i oni, podnieceni podróżą, modłami, nadzieją, należeli dziś do jedzących?...
Kończono teraz deser. Znikały więc placki z morelami, stosy owoców i sera, nieład na stole coraz był większy, a plamy od sosów i wina rozlewały się i ciągnęły po całym obrusie.
Była już godzina dwunasta.
— Wracamy zaraz do groty? — zapytał żony pan Vigneron.
Słowo Grota, powtarzały teraz wszystkie usta; dojadano w pośpiechu i gwałtownem przynagleniu resztki deseru, bełkocząc pełnemi od jedzenia ustami: „Do groty, do groty!“. Spieszono się przełknąć, by znów się modlić i śpiewać koronki.
— Kiedy mamy całe pół dnia swobodne — rzekł pan de Guersaint — skorzystajmy i obejrzyjmy miasto. Poszukam przy tej okazyi powozu na jutrzejszą wycieczkę; pojadę w góry, stosując się do życzenia Maryi.
Piotr, zmęczony duszną atmosferą sali, rad był że śniadanie się skończyło. Wyszedłszy do sieni, głęboko odetchnął. Stało tu mnóstwo ludzi oczekujących na śniadanie i swobodne miejsca w sali jadalnej. Zwartą kolumną wtargnęli teraz do sali i w jednej chwili niebyło znów już ani jednego miejsca przy głównym stole i przy małych stolikach. Jeszcze przez godzinę miało trwać śniadanie. Jeszcze więc przez godzinę rzucać się tu miano na podawane potrawy i rwać jadło kawałami ku sobie, jeszcze godzinę trwać miało żucie i łoskot, w ruch nagły wprawionych szczęk, w gorącu, zaduchu i odmęcie hotelowej sali jadalnej aż do mdłości przesyconej wyziewami potraw, oraz ciał, nagromadzonych w niej ludzi.
— Za chwilę wrócę — rzekł Piotr — muszę pójść do siebie po świeżą chustkę.
Cisza panowała na wschodach i cisza zalegała wyludnione teraz korytarze i pokoje. Piotr posłyszał lekki szelest, stanąwszy przed drzwiami swego pokoju. Doleciał on go z sąsiedniego numeru; jakiś śmiech pieszczotliwy nastąpił po brzęknięciu rzuconego na talerz widelca. Dobiegł go teraz odgłos pocałunku; Piotr odczuł i odgadł go raczej, aniżeli posłyszał; zdawało mu się, iż kochające usta, zamykają usta inne, zbyt głośno się śmiejące. Zapewne to ów podróżny, samotnie tu przybyły, zasiadł teraz do swego śniadania.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.