Lourdes/Dzień trzeci/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Lourdes
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1895
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Lourdes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Piotr czuł potrzebę ruchu i odetchnienia świeżem powietrzem; głowę miał ciężką, odkrył ją, chcąc ochłodzić rozpalone czoło. Pomimo, iż całą noc był na nogach, nie myślał o spoczynku, podniecony buntem całej swej istoty; buntem, którego nie starał się nawet opanować. Biła właśnie godzina ósma, szedł, nie patrząc gdzie idzie, rad z piękności poranku; słońce jaśnieć poczynało na niebie bez chmurki, burza zmyła doszczętnie pyły wczorajszej niedzieli.
Podniósł głowę i rozejrzał się do koła z pewnym niepokojem, nie wiedząc gdzie się znajduje. Zadziwił się, spostrzegłszy, jak daleko już zaszedł. Był już poniżej kolejowego dworca, w pobliżu szpitala miejskiego. Drogi się krzyżowały, zatrzymał się, wahając, którą sobie obierze, gdy niespodziewanie któś położył mu przyjaźnie rękę na ramieniu.
— Gdzie idziesz tak wczesnym rankiem?...
Był to doktór Chassaigne. Wyniosła jego postać, opiętą była jak zwykle w czarny tużurek.
— Czy zabłądziłeś? — pytał doktór — może chcesz jakich wskazówek?...
— Nie, nie, dziękuję. Przepędziłem noc całą w grocie przy tej młodej chorej, z którą przyjechałem; a teraz czuję się nieswój, więc wyszedłem na przechadzkę, chcąc się uspokoić przed powrotem do hotelu, dokąd pójdę na krótki spoczynek.
Doktór patrzył na niego uważnie i wyczytał z jego twarzy, całą rozpaczliwą walkę, jaką Piotr przebył w próżnych usiłowaniach dla odzyskania wiary.
— Ach biedne moje dziecko! — szepnął ze współczuciem.
Po chwili rzekł po ojcowsku:
— No, kiedy spacerujesz, to spacerujmy razem, przypuszczam, że nie będziesz miał nic przeciwko temu?... Ja właśnie chciałem spuścić się tędy aż do Gavy... Chodź ze mną a z powrotem, pokażę ci prześliczny widok, roztaczający się ztąd niedaleko.
Doktór Chassaigne odbywał każdego ranka dwugodzinny spacer, chcąc w zmęczeniu fizycznem znaleźć trochę ulgi na swój smutek. Najpierw szedł na cmentarz i modlił się przy grobie żony swej i córki, przynosząc im codziennie wiązankę świeżych kwiatów. Szedł następnie na długi spacer, by łzy swe zatamować, chodził do ostatecznego znużenia i wtedy dopiero wracał do pustego swego domu, by spożyć śniadanie.
Skinieniem głowy Piotr przyjął propozycyę doktora. Szli obok siebie milcząc. Droga, którą obrali, opuszczała się w dolinę. Doktór smutniejszy był niż zazwyczaj; rozmowa z ukochanymi zmarłymi musiała mu serce zakrwawić wyjątkowo boleśnie. Twarz blada, o nosie orlim i nieco opuszczonym, otoczoną była długiemi, srebrzystemi włosami a oczy jego zamglone były jeszcze łzami.
Poranek był prześliczny i miłą mogła być przechadzka, opromieniona wzbijającem się słońcem. Szli teraz ponad Gavą, po drugiej stronie nowego Lourdes. Widniały ztąd ogrody, olbrzymia balustrada oraz bazylika, dalej nieco ukazała się grota, pełna wieczyście płonących gromnic, blednących przy świetle dziennem.
Doktór Chassaigne podniósł właśnie głowę i przeżegnał się pobożnie. Piotr nie zrozumiał zrazu, lecz dostrzegłszy grotę, zwrócił się z zadziwieniem w stronę starego swego przyjaciela; nie mógł się on pogodzić z myślą, że ten mąż nauki, ateusz i materyalista stał się wierzącym, padając pod ciosem doznanego nieszczęścia; wierzył, znajdując w tem radość i pocieszenie, albowiem mu obiecywano spotkanie pozagrobowe ze zmarłemi, za których nieobecnością nie przestawał boleć i tęsknić. Serce pokonało rozsądek. Człowiek ten żył obecnie wyłącznie iluzyą życia pozagrobowego, życia w raju, w otoczeniu ukochanych osób. Niepokój i moralne znużenie Piotra jeszcze się teraz wzmogło. Czyż i on czekać ma późnej starości i srogich nieszczęść na jej schyłku, by módz posiąść spokój, jaki przynosi wiara?...
Szli coraz to dalej ponad Gavą, pozostawiając miasto daleko po za sobą. Szmer potoku płynącego po kamienistem łożysku, kołysać się ich zdawał, szli, spoglądając na przezroczyste jego wody, lub na wyniosłe drzewa, któremi droga była obsadzona. Wciąż milcząc, szli krokiem równym, zatopieni każdy w swoim smutku.
— Doktorze, czy znałeś Bernadettę? — zapytał Piotr niespodziewanie.
— Bernadettę... Bernadettę... Tak, tak... widziałem ją, ale znacznie później i raz tylko jeden.
Znów się zamyślił, wkrótce jednak zaczął mówić:
— W roku 1858, to jest w czasie, gdy Bernadetta miała widzenia, zamieszkiwałem stale w Paryżu i miałem lat trzydzieści; młodym więc będąc a w dodatku lekarzem, byłem naturalnym nieprzyjacielem objawień i wszelkich rzeczy nadprzyrodzonych. Nawet przez myśl przejść mi nie mogło, by wrócić w rodzinne góry dla zobaczenia dziewczyny mającej halucynacye... W pięć czy sześć lat później, około roku 1864, zdarzyło się, że musiałem tu przyjechać; ciekawością wiedziony, chciałem zobaczyć przy tej okazyi Bernadettę i odszukałem ją w szpitalu, dozorowanym przez zakonnice z Neyers.
Piotr pytał się doktora Chassaigne o Bernadettę, albowiem przypomniał sobie, iż chęć dopełnienia wiadomości, jakie już o niej posiadał, była jedną z przyczyn, które go skłoniły do przybycia do Lourdes. Czynił on przypuszczenia, że może dzięki słodkiej postaci jasnowidzącej pastuszki, spłynie na niego łaska, której tak bardzo pożądał. W chwili, gdy silnie przekonanym zostanie o prawdziwości tej misyi, którą sobie przypisywała, wszak zostanie nawróconym? Może tylko potrzebuje poznać ją bliżej, by nabrać pewności, że jest świętą; świętą wyróżnieniem, jakiego dostąpiła jako wybrana, dla głoszenia zmiłowania i przebaczenia Bożego; a że posłyszano jej wołanie — świadczą tłumy pątników, dążące do Lourdes ze wszystkich krańców świata.
— Doktorze, zechciej mi mówić o Bernadecie! Proszę, powiedz mi, powiedz szczegółowo wszystko, co tylko wiesz o niej.
Lekki uśmiech osiadł na ustach doktora. Rozumiał przyczynę tego pytania i pragnął je zadowolnić, by uspokoić młodego swego przyjaciela, by przynieść trochę otuchy sercu tego księdza, cierpiącego skutkiem zwątpienia.
— Z największą przyjemnością uczynię, czego sobie życzysz, kochane moje dziecko. Jakże będę szczęśliwy, jeżeli ci dopomogę skutecznie do pogodzenia się z samym sobą!... Masz słuszność, usiłując poznać dokładnie Bernadettę, to zbawić ciebie może. Niejednokrotnie zastanawiałem się nad tem wszystkiem i śmiało mogę ci zaręczyć, że nie spotkałem szczerszej i milszej istoty jak Bernadetta.
Idąc zwolna rytmicznym krokiem po pięknej, słonecznej drodze, owianej miłym chłodem poranku, doktór opowiedział szczegóły swych odwiedzin. Bernadetta miała podówczas lat dwadzieścia; sześć lat już minęło od czasu, jak miewała widzenia w grocie nad Gavą. Zadziwiła go swą prostotą i rozsądkiem, co łączyło się u niej z wielką skromnością. Zakonnice nauczyły ją czytać i zatrzymywały przy sobie w szpitalu, chcąc ją uchronić od natrętnej ciekawości publicznej. Pomagała im w zajęciach, ale często bywała chorą, tygodniami całemi nie mogąc wstać z łóżka. Oczy miała nadzwyczajnej piękności, czyste, naiwne i szczere. Twarz jej nie odznaczała się niczem szczególnem, cerę tracić już poczęła i rysy jej zgrubiały; w ogóle postać Bernadetty nie wyróżniała jej w niczem od innych dziewcząt służebnych; była mała, nikła i nic przez się niemówiąca. Pozostała bardzo pobożną, lecz doktór nie znajdował w niej egzaltacyi, jaką mniemał, że posiadać musi w wysokim stopniu ta dziewczyna, zdolna do widzeń i ekstazy; przeciwnie, wydała mu się bardzo prozaiczną i oddaną drobiazgowym swym zajęciom; zawsze coś szyła, haftowała lub robiła na drutach. Jednem słowem wydała mu się istota pospolitą i w niczem niepodobną do namiętnych oblubienic Chrystusa. Nigdy już teraz nie miewała wizyi i nigdy sama nie wspominała o dawnych osiemnastu widzeniach, które tak decydujący wpływ wywarły na jej życie. By cóś się dowiedzieć od niej w tym względzie, trzeba było samemu ją pytać, zadając kategoryczne zapytania. Odpowiadała wówczas krótko i starała się przerwać rozmowę, nie lubiąc mówić o tych rzeczach. Gdy, nie zważając na jej oporność, pytano ją dalej, chcąc, by powiedziała o trzech tajemnicach, jakie jej zwierzone zostały przez Boską postać widzianą w grocie, zacinała się w swojem milczeniu i odwracała oczy. Pomimo usiłowań, nie można było pochwycić jakiejkolwiek sprzeczności w jej odpowiedziach, wszystkie szczegóły, podawane przez nią, były zgodne z poprzedniemi jej zeznaniami, zdawało się, iż tych samych słów nawet używała, wypowiadając je zawsze tymże samym tonem głosu.
— Rozmawiałem z nią — mówił doktór — przez całe popołudnie, i nie zmieniła nawet sylaby w swoich odpowiedziach. Było to wprost zadziwiające... A przysiądz mogę, iż nie powtarzała wyuczonego kłamstwa, i że nigdy w swojem życiu nie skłamała, niezdolną bowiem była skłamać w czemkolwiek!
Piotr chciał temu nadać inną doniosłość.
— Doktorze, czy nie sądzisz, iż dotkniętą była pewnego rodzaju chorobą woli?... Badania naukowe już dziś stawiają jako pewnik, iż niektóre zboczenia umysłowe, objawiają się właśnie w ten sposób, że bezwiednie podlegają doznanemu wrażeniu, halucynacyi; chorzy tego rodzaju nie mogą się z pod owego wpływu wyzwolić, zwłaszcza jeżeli pozostają w niezmienionych warunkach życia, w temże otoczeniu i miejscu, gdzie podlegli wrażeniu. Bernadetta wiodła życie odosobnione i nie uczyniono nic, by wyzwolić się mogła ze swego marzenia, nie przestała zatem pozostawać wciąż pod wpływem jednej i tej samej myśli.
Doktór Chassaigne uśmiechnął się i machnąwszy ręką, odrzekł:
— Ach, moje dziecko kochane, nie żądaj odemnie zbyt wiele! Jestem zgrzybiałym już starcem i wierzyć w wiedzę przestałem... nie usiłuję już a nawet i nie chcę nic dowodzić, ani szukać jakichkolwiek wyjaśnień. Tak, zapewne... są fakta znane, chociażby naprzykład ten wypadek zaszły w jednej z klinik paryzkich z ową dziewczyną, która umierała z głodu, nie chcąc nic jeść w domu swoich rodziców, w przekonaniu, iż cierpi na ciężką chorobę żołądka a gdy przyprowadzono ją do szpitala, jadła i uleczoną się poczuła natychmiast... Zmiana otoczenia okazała się dla niej zbawienną... Ale cóż chcesz... jest dużo faktów takich a jest również wiele innych, wprost sprzecznych...
Przez chwilę milczeli i tylko odgłos ich kroków rozlegał się echem po pustej drodze. Wreszcie doktór znów się odezwał:
— To jest rzeczywiście prawdą, że Bernadetta unikała zetknięcia się ze światem; dobrze jej było jedynie w cichej samotności. Nigdy nie miała żadnej blizkiej przyjaciółki i nikogo ze śmiertelnych nie ukochała w swem życiu. Względem każdego była zarówno uprzejma i słodka, dzieci przekładając nad ludzi dorosłych. Ponieważ pozostało coś we mnie z dawnej specyalności i chcąc niechcąc jestem doktorem, zastanawiałem się więc niejednokrotnie, ażali pozostała ona równie czystą i dziewiczą myślami, jak była ciałem?... Prawdopodobnie — tak! Niemało się do tego przyczyniła okoliczność, że prawie zawsze była chorą a zatem osłabioną i wątłą. Wzrosła wreszcie w warunkach niezwykle nadających się do utrzymania jej umysłu w zupełnej nieświadomości i dziewiczości; znasz jej życie w Bartrès a w niczem nie zmieniło się ono później, gdy zamieszkała w klasztorze. Jednakże zwróciłem uwagę, że Bernadetta niezwykłą okazywała tkliwość dla sierot, wychowywanych przez zakonnice w Przytułku, który nawet stoi w pobliżu tej drogi. Przytułek ten przygarnia pod swój dach wszelkiego rodzaju biedne dziewczęta, chroniąc je od upadku i zguby, jakaby niechybnie je spotkać musiała. Bernadetta niejednokrotnie wyrażała pragnienie, by Przytułek mógł być tak obszerny, iżby w nim pomieszczenie znalazły wszystkie sieroty pozbawione opieki. Czyż nie mówiła tego pod wrażeniem własnych wspomnień, gdy w Bartrès całemi dniami przebywała po za domem ze swojem stadem owieczek?... może drżała jeszcze na myśl, coby z nią stać się mogło, gdyby nie była jej przyszła z pomocą Przenajświętsza Panna?
Doktór Chassaigne opowiadał teraz, jak licznymi byli ludzie, pragnący oglądać Bernadettę. Wizyty takie niezmiernie były dla niej uciążliwe. Nie było dnia, by nie nadciągali odwiedzający, zjeżdżając się ze wszystkich krańców Francyi a nawet z zagranicy. Zwykłych ciekawych usuwano, nie dopuszczając do Bernadetty, nie można wszakże było tak postępować ze wszystkimi, zwłaszcza z księżmi oraz z pobożnymi i poleconymi zakonnicom podróżnikami. Jedna z zakonnic była zawsze przy boku Bernadetty w czasie takich odwiedzin, zabezpieczała ją od zbyt natarczywych pytań; zamęczano ją prośbami, by opowiadała szczegóły łaski, jakiej dostąpiła. Najznakomitsze damy padały przed nią na kolana, całowały kraj jej sukni, pragnąc unieść z niej strzępek, by zachować jak drogocenną relikwię. Przed ich natarczywością, bronić zwłaszcza musiała swojego różańca, panie bowiem pragnęły go kupić, wielkie jej za to ofiarując sumy. Pewna markiza chciała zrobić wymianę, różaniec z prawdziwych pereł, z wielkim szczerozłotym krzyżem proponując Bernadecie za proste jej paciorki. Niektóre z pań prosiły ją, by zechciała jaki cud uczynić w ich obecności; przyprowadzano jej chore dzieci, by je uzdrowiła, kładąc na nie swe ręce; radzono się na choroby, chciano przez nią okupić sobie łaski N. Panny. Zewsząd ofiarowywano jej dary i pieniądze, ale ona obojętną była na podobne propozycye; od niej zależało posiąść królewskie skarby i zaszczyty, być zasypaną drogocennemi darami, chodzić w złocie i z koroną na głowie. Lud prosty korzył się przed nią, klękając na jej widok i nie śmiejąc do niej przystąpić a najpotężniejsi tego świata z dumą byliby się zapisywali w poczet jej dworzan. Opowiadano nawet, iż jeden z najpiękniejszych i najbogatszych młodych książąt oświadczył się z gotowością pojęcia jej za małżonkę...
— Ale powiedz mi, drogi doktorze — przerwał Piotr — dlaczego wyjechała z Lourdes w dwudziestym drugim roku życia i zamknęła się jak w więzieniu w klasztorze Saint-Gildard w Nevers?... Mnie się to zawsze mocno niepodobało... a wszak nigdy już nie opuściła tego klasztoru? Dlaczego? Tego rodzaju usunięcie się spowodowało pogłoskę, że dostała pomięszania zmysłów. Trzymając ją w klasztorze jakby w więzieniu, wszak narażano się na posądzenia rozmaite a chociażby na to, że się lękano, by nie wygadała się z jaką sprawą tajemną, z jakiem zdaniem naiwnem a nierozważnem, upoważniającem do zarzutu, iż Bernadetta odgrywa rolę wyuczoną, i że wszystko jest tylko szalbierstwem?... Ja sam niejednokrotnie wpadałem na myśli podobne i jeszcze teraz mam przekonanie, że usunięto ją przez wyrachowanie.
Doktór Chassaigne potrząsnął głową na znak że temu przeczy.
— Nie, nie. Mylisz się, przypuszczając, że coś z góry zostało ukartowane; melodramat nie był przygotowany, ani aktorowie biorący w nim udział, nie byli wyuczonymi swej roli. Rzeczy zaszłe, stały się same przez się, toczyły się siłą własną tylko jedynie; nie przeczę, że wiele pozostało punktów niejasnych, bardzo skomplikowanych i analizowanie ich jest niezmiernie trudne, prawie niemożebne... I tak naprzykład jest rzeczą pewną, że Bernadetta pierwsza zapragnęła opuścić Lourdes... Nudziły ją i nużyły bezustanne wizyty które jej składano; czuła się nieswoją wobec ubóstwienia, jakiem ją chciano otoczyć, cały ruch i wrzawa w około niej mająca miejsce, przykrą dla niej była. Pragnęła posiąść spokój i żyć ukrytą w cieniu. Bezinteresowna jej natura popychała ją nieraz do gwałtownych uniesień, rzucała na ziemię pieniądze i dary, nie chciała przyjmować złota, nawet gdy służyć ono miało na zakupienie mszy lub gromnic. Nigdy dla siebie lub dla swojej rodziny nie przyjęła najdrobniejszej ofiary lub daru, była i pozostała biedną, równie jak jej najbliżsi. Duma i prostota były wrodzonemi cechami charakteru Bernadetty, nic więc dziwnego, że zawsze chciała pozostać w ukryciu, zamknąć się w ciszy, by przygotować sobie śmierć szczęśliwą. Posłannictwo jej było skończone a rozgłos, jaki ono zyskało w świecie, był dla niej obojętny i sama nie zdawała sobie sprawy, zkąd i dlaczego tak było; i rzeczywiście nie była już teraz potrzebną, znaleźli się inni, umiejący lepiej, aniżeli ona prowadzić interesa groty, by zapewnić grocie i źródłu tryumf wszechświatowy.
— Przypuśćmy zatem — rzekł Piotr — że Bernadetta opuściła Lourdes dobrowolnie, idąc jedynie za popędem własnego usposobienia. Lecz dla tych właśnie, którzy podjęli się prowadzenia interesów groty, jakże wyjazd jej był dogodnym! Z chwilą usunięcia się Bernadetty, stali się oni wszechwładnymi panami położenia i zbieraczami milionów, nadsyłanych w darach i pieniądzach ze świata całego.
— O bądź spokojny! nie będę ja twierdził wbrew rzeczywistości, że chciano zatrzymać Bernadettę w pobliżu groty! Jeżeli mam być szczery to wyznam, że chętnie posądzam, iż namawiano ją do usunięcia się na bok. W Lourdes nie wiedziano wprost co z nią robić; nie lękano się niepotrzebnych zwierzeń z jej strony, lecz wprost nie widziano sposobu zużytkowania jej obecności; nie była dekoracyjną a nieśmiałość jej oraz chorobliwość — czyniły ją niezdatną do odegrania jakiejkolwiekbądź roli. Z drugiej zaś strony, jakkolwiek okazywała się posłuszną i potulną, była sama przez się potęgą, pociągającą tłumy, mimowolną przez to czyniąc konkurencyę powodzeniu groty. By grota zajaśnieć mogła pełnią swego tryumfu, trzeba było usunięcia się Bernadetty; ubożuchna pastuszka jasnowidząca, stać się była powinna postacią legendową... Te a nie inne powody skłoniły biskupa z Tarbes do przyśpieszenia wyjazdu Bernadetty. Niepotrzebnie tylko głosić poczęto, że należy usunąć ją od pokus tego świata, od pychy i zarozumiałości, jaką zrodzić w niej mogła sława, którą rozbrzmiewało jej imię po świecie, lękać się zdawano, iż uwierzyćby mogła, że stała się rzeczywiście świętą. Były to oszczerstwa niczem nieuzasadnione, posądzenia uwłaczające. Niezdolną była ona do pychy, jak niezdolną była do kłamstwa; nigdy świat nie wydał skromniejszego, prostszego i bardziej uroczego dziewczęcia, jak cicha Bernadetta.
Doktór Chassaigne oburzał się i unosił z egzaltacyą. Uspokoił się nagle a łagodny uśmiech rozjaśnił chwilowo bolejącą twarz jego.
— Tak, kocham bardzo Bernadettę; i im więcej o niej myślę, tem więcej ją miłuję; lecz nie chcę, Piotrze, abyś mnie uważał za człowieka zidyociałego wierzeniami. Jeżeli obecnie wierzę w życie przyszłe i jeżeli czuję potrzebę wiary w lepszy żywot aniżeli nasz doczesny, nie zapominam wszakże, iż istnieją ludzie na ziemi; i wiem zarazem, że oni czy w sutannę czy we frak przybrani, zdolni są do czynów szkaradnych i najwyższy wstręt budzić mogących.
Znów zapadło milczenie. Pogrążyli się każdy w swych myślach. Doktór Chassaigne pierwszy się odezwał:
— Powiem ci, Piotrze, jaki wątek myśli nasuwała mi często moja wyobraźnia... Przypuśćmy, iż Bernadetta byłaby inną; zamiast być dzieckiem prostem i dzikiem, niechaj by miała usposobienie zdolne do intryg, władania ludźmi, podbijania ich i kierowania w osobistych celach swojej ambicyi... Naturalnie, że grota byłaby wówczas jej własnością, równie jak na szczycie skały wznosząca się bazylika. W czasie uroczystości zajmowałaby tron pod baldachimem z mitrą złotą na skroniach. Ona byłaby szafarką cudów, ona swą rączką wiodłaby tłumy do wrót niebieskich, od jej królewskiego skinienia zależałoby wszystko! Ona byłaby wszechpotężną panią, świętą uznaną, wybranką nieba, jedyną z ludzkich istot, rozmawiającą twarz w twarz z najwyższemi potęgami bóstwa. A tak właśnie byłoby sprawiedliwiej, bo ona a nie kto inny jest twórczynią wszystkiego, co tutaj zaszło; słusznie zatem używałaby chwały, ze swego dzieła spływającej... Podczas, gdy tak jak jest, Bernadetta została wyzutą, ograbioną... Bogate plony które zasiała, inni zbierają żniwiarze... Przez lat dwanaście, które spędziła w ciszy i ubóstwie klasztoru Saint-Gildart, klęcząc w cieniu i modląc się jak pokutnica, zwycięzcy głosić swój tryumf nie przestawali przed grotą... Księża w złocistych ornatach zawodzili hymny dziękczynne, poświęcając coraz to nowe kościoły i gmachy, powstałe kosztem milionów, płynących złotym i obfitym potokiem. Ona jedna nie brała udziału w tryumfie nowej wiary, której była początkiem i założycielką... Utrzymujesz, że wszystko co widziała, było tylko marzeniem. Ach! lecz jakże pięknem jest to marzenie naiwnej dzieweczki, marzenie, które poruszyło narody i świat cały, marzenie przynoszące szczęśliwość dla tak wielu, prócz dla niej tylko, bo z marzenia swego zbudzić się nie chciała!...
Zatrzymali się i usiedli na skale obok drogi, chcąc nieco wypocząć przed powrotem do miasta. Wody Gavy głębokie były w tem miejscu, przybierając skutkiem tego kolor niebieski i mieniący się ciemnemi odblaskami; nieco dalej, potok rozlewał się w szerokie łożysko i spływając po różnej wielkości kamieniach, pienił się i burzył a piana jego piętrzyła się i opadała z lekkością śniegu. Świeże, orzeźwiające powietrze, powiewało z gór ku dolinie, napełnionej złocistemi promieniami słońca.
Piotr poczuł w sobie nowy bunt, słuchając dziejów Bernadetty, wyzyskanej i zamkniętej w dalekim klasztorze. Spuściwszy oczy i utkwiwszy je w ziemię, myślał nad niesprawiedliwością natury, nad tem prawem nieubłaganem, sprawiającem, że słaby pochłoniętym być musi przez silniejszego.
Podniósłszy głowę, zapytał:
— A proboszcza Peyramale, czy znałeś, doktorze?
Oczy doktora błysnęły i odrzekł z żywością.
— Tak, znałem! Był to człowiek prawy, silnego charakteru, święty, a zarazem apostoł. Bernadetta i on przy niej, oto są twórcy tego, czem grota słynie dzisiaj po świecie. Niesprawiedliwość, jakiej doznał, przywiodła go do grobu... Nie znając tego, co on przecierpiał, nie wie się nic o dramacie, jaki miał tutaj miejsce i wiele rzeczy pozostaje zagadką niemożliwą do odgadnięcia...
Doktór Chassaigne rozpoczął teraz nowe opowiadanie. Ksiądz Peyramale był proboszczem w Lourdes, w epoce, gdy Bernadetta miała widzenia przed grotą po nad Gavą. Był to człowiek postaci okazałej, barczysty i szeroki w ramionach, z twarzą, lwa przypominającą; był on dzieckiem gleby miejscowej, umysłu rzutkiego, uczciwy, bardzo dobry, lecz gwałtowny i lubiący czuć władzę w swoich dłoniach. Stworzony on był do czynu, nieprzyjazny dla wszelkiej czczej dewocyi, mogącej tylko zrodzić głupstwo, spełniał swój urząd z godnością i szerokością poglądów. Z początku, niechętnie się zachowywał względem Bernadetty i miewanych przez nią widzeń; był niedowierzający, badał ją i żądał dowodów. Zczasem dopiero, gdy prąd nowej wiary stał się tak silnym, iż znosił wszystkie przeszkody, dał się i on unieść i przekonać; na zmianę jego poglądów wpłynęła przeważnie jego miłość dla ludu prostego i uciemiężonego, oraz oficyalna pogróżka, strasząca Bernadettę więzieniem; gdy władze cywilne prześladować poczęły tę jedną z owieczek, powierzonych jego straży, ocknęło się w nim czułe serce pasterza i bronić jej począł z młodzieńczą żarliwością w imię sprawiedliwości. Poznawszy Bernadettę bliżej, dał się pociągnąć czarowi, który ją opromieniał; odczuł jej szczerość i prostotę, zaczął wierzyć w nią ślepo i pokochał ją, jak wszyscy kochali. Dla czegoż miał powątpiewać w możność cudu, kiedy istnieje on zapisany i uznany na każdej karcie ksiąg świętych? Nie jemu, prostemu słudze bożemu, należy sprawę tę rozsądzać, dość był już ostrożny, czyż wolno mu pozostawać nieufnym, wobec ogólnej wiary, wobec tych tłumów, korzących się i modlących... On że jeden ma przeczyć i w poprzek drogi stawać kościołowi, zagradzając mu możność do nowego tryumfu?... Postanowił zatem nie gwałcić dalej natury swojej, lecz dać jej folgę zupełną, bo tylko w ten sposób znajdzie zadowolenie; czuł on w sobie siłę niezwykłą, chęć kierowania i władania owieczkami swojemi, a kiedyż lepszą znajdzie ku temu sposobność, on, co zawsze marzył o wznoszeniu kościołów, o poświęceniu się wielkiej jakiej sprawie.
Od tej chwili, proboszcz Peyramale jedną tylko żył myślą: spełnić rozkazy wydane przez N. Pannę Bernadecie, która jemu przekazała je następnie.
Zaczął się więc krzątać około urządzenia tymczasowego groty, zamknął ją żelazną kratą, skanalizował źródło, oczyścił przystęp, krusząc ściany skał sąsiednich. Matka Boska wyraziła wolę swą wyraźnie, by kaplica została zbudowana; on zamiast kaplicy, pragnął wznieść kościół wspaniały, bazylikę, godną swej boskiej patronki. Widział jej gmach w rozmiarach kolosalnych; przedstawiane sobie plany architektoniczne, uznawał za zbyt szczupłe i mizerne na przybytek Królowej Niebios, ufny zaś był w ofiarność chrześciańskiego świata, iż będzie miał z czego hojnie na budowę szafować. Datki pieniężne rzeczywiście płynęły, nadsyłano je z najodleglejszych dyecezyj; złoto padało deszczem coraz obfitszym, deszczem złotym, który padać miał bez przerwy.
Były to dla niego lata szczęśliwe; przebywał wciąż na miejscu rozpoczętych robót, zachęcał robotników przy pracy, rozweselał ich swoim dobrym humorem, sam gotów chwycić za młot lub kielnię, byle praca szła żwawo, byle marzenie jego zdążało śpiesznie do urzeczywistnienia. Lecz szybko nastały dla niego dnie próby i udręczenia. Zachorował i blizkim był zgonu; nie uczestniczył dnia 4 kwietnia 1864 r. w wielkiej pierwszej procesyi, jaka wyruszyła ze starego parafialnego kościółka do groty; sześdziesiąt tysięcy pątników ściągnęło ze wszystkich stron świata do Lourdes na zapowiedzianą uroczystość, nie mniejszy tłum ludzi zbiegł się z okolicy.
Gdy powstał z choroby, ujrzał, że go wywłaszczono z posiadanej władzy i stanowiska. Jako chwilowego zastępcę, a później mającego pozostać przy nim pomocnika, biskup z Tarbes przysłał do Lourdes ojca Sempé, dawnego swego sekretarza, którego mianował dyrektorem misjonarzy w Garaison. Ojciec Sempé był to człowiek drobny, chudy, przebiegły, udający pokorę, zrzeczenie się i zamiłowanie w ubóstwie, w głębi duszy zaś trawiony żądzą ambicyi, posiadania i władzy. W pierwszych czasach po swojem przybyciu na probostwo, zachowywał się skromnie, ulegał woli swego przełożonego, pragnął go we wszystkiem wyręczyć, stać się pożytecznym i nieodzownie potrzebnym. Natychmiast zrozumiał on i ogarnął myślą, jak bogate dochody ciągnąć będzie można z groty, jak rozszerzyć się, wzrosnąć kolosalnie one mogą, jeżeli sprawa prowadzoną będzie z właściwą zręcznością. Ojciec Sempé wciąż teraz przebywał w pałacu biskupa, pragnąc zawładnąć jego umysłem chłodnym, praktycznym; dźwignią w tym podboju stała się dla niego okoliczność, iż biskup zawsze potrzebował pieniędzy, będąc zbyt hojnym w rozdzielaniu jałmużn. Podczas choroby proboszcza Peyramale, uzyskał oddzielenie władzy parafialnej od nabytej przez biskupstwo groty w Lourdes; biskup polecił mu zarząd i administracyę nad grotą i należącemi do niej gruntami, osiadł więc w jej pobliżu wraz z kilku ojcami z zakonu pod wezwaniem Niepokalanego Poczęcia, zostawszy mianowanym z łaski biskupa, ich przełożonym.
Rozpoczęła się teraz walka, walka ukryta, zajadła i śmiertelna, jak się to zdarza czasami pod płaszczykiem dyscypliny kościelnej. Jako pozorną przyczynę oddzielenia groty od parafii, przyjęto potrzebę wzniesienia nowego, olbrzymiego kościoła, mogącego pomieścić zbiegające się do Lourdes tłumy pątników. Nie zważano iż taką właśnie była myśl proboszcza Peyramale, który pragnął być wykonawcą rozkazu, wydanego mu przez N. Pannę za pośrednictwem Bernadetty. Wszak rzekła Ona: „Niechaj do kościoła mojego narody nadciągają procesyą“. W marzeniach swoich proboszcz widział ciągnące procesye z miasta, z progów parafialnego kościoła ku grocie, a wieczorem, po skończonych modłach, procesya wracać powinna była w tymże samym porządku z powrotem do Lourdes, tak wreszcie było z samego początku. Na punkt centralny zbierać się mających pątników, proboszcz marzył o kościele kolosalnych rozmiarów. Z zamiłowaniem wznosiciela gmachów, widział on jakby na jawie, potężną, wyrosłą z ziemi katedrę, jaśniejącą w słonecznych promieniach, z dzwonnicą niebotyczną i drgającą rozkołysaniem dźwięcznych swych dzwonów. Wymarzony ten boski przybytek będzie dziełem jego własnem, jego aktem wiary i miłości; on będzie tym tryumfującym prałatem świątyni, wzniesionej z bożego rozkazu; wyzuto go teraz i wywłaszczono z posiadania groty, lecz on, wraz z żyjącem w jego sercu wspomnieniem Bernadetty, oprzeć się może zaborcom, oprzeć się ich zabiegom i powstrzymać ich w dalszym podboju. W smutku swoim i goryczy, którą odczuwał, ten nowo wznieść się mający kościół parafialny stał się jego celem upragnionym, jego zemstą a zarazem chwałą. Urzeczywistnieniu jego budowy oddał się gorączkowo, kojąc w pracy ból swego serca, jątrzącego się tak bolesnemi ranami, iż poprzestał nawet uczęszczać do groty.
Siłą swej woli i szczerością swego entuzyazmu, potrafił on rozpłomienić swoich parafian. Stara mieścina, widząc swego proboszcza walczącego o własne jej dobro, złączyła się z nim tem goręcej, iż rozeszła się groźba, że wszystkie pieniądze, nadsyłane ze świata całego, nie do parafii, lecz do groty będą należały. Z goryczą spoglądano na nowo budujące się miasto w pobliżu groty, po nad którą rozpoczęto wznosić bazylikę. Wobec niebezpieczeństwa grożącego staremu Lourdes, rada miejska uchwaliła dać sto tysięcy franków na nowy kościół parafialny zastrzegając nieopatrznie, że suma ta zostanie wypłacona, gdy kościół będzie pod dachem. Już proboszcz Peyramale wybrał plan kościoła i zawarł umowę z przedsiębiorcą z Chartres, który obiecywał, że kościół będzie ukończony za trzy, najdalej za cztery lata, jeżeli raty pieniężne będą mu wypłacane regularnie, podług oznaczonych terminów. Proboszcz liczył, iż datki na budowę kościoła, dalej sypać się będą z równąż hojnością, rzucał się więc na kosztowną budowę z ufnością zupełną, pewien, iż nietylko ludzie, lecz i nieba dopomagać mu będą. Tem większej nabrał pewności w powodzenie, gdy nowy biskup JE. ks. Jourdain, przybył do Lourdes dla osobistego pobłogosławienia węgielnego kamienia przyszłej świątyni, a przy tej sposobności wygłosił mowę, w której silnie zaznaczał potrzebę większego niż dotychczas kościoła parafialnego. Zdawało się nawet, iż ojciec Sempé ze zwykłą pokorą i uległością, chyli głowę przed rozpoczętem dziełem, zgadzając się na wrogą dla siebie konkurencyę, zmuszającą go do dzielenia się; udawał iż całkowicie jest pochłonięty sprawami zarządu grotą; lecz dozwolił, by postawiono w bazylice skarbonkę dla zbierania pieniędzy na rzecz nowo budującego się parafialnego kościoła.
Wkrótce potem walka zawrzała ze skrytą zaciętością. Proboszcz Peyramale liczyć nie umiał, cieszył się więc tylko, że kościół wznosi się szybko. Byle robota wrzała, nie dbał o resztę, pewnym będąc, że N. Panna zapłaci. Zadziwił się wszakże, a wkrótce przeraził mocno, gdy spostrzegł, że składki płynąć przestały, jakby ktoś źródło ich w inną odwrócił stronę. Nadszedł termin zapłaty, a w kasie nie było pieniędzy. Dochody proboszcza przecięto zręcznie, lecz on się dowiedział o tem dopiero znacznie później. Ojciec Sempé znów zawładnął nowym biskupem i nakłonił jego względy jedynie na rzecz groty. Mówiono nawet o tajemnie rozesłanym cyrkularzu do wszystkich francuzkich dyecezyj, w którym zalecano, by pieniędzy nie adresować do parafii Lourdes. Grota stawała się chciwą i pragnącą chłonąć wszystko bez żadnego podziału. Bilety bankowe składane do skarbonki w bazylice nikły; okradano więc parafię, krzywdzono stare Lourdes dla nowego. Pomimo jawnego prześladowania, proboszcz zawziął się w raz po wziętem przedsięwzięciu, miłował jak ojciec wznoszącą się budowę, byłby krew swoją oddał, byle ukończoną być mogła. Z początku zawierał kontrakty z przedsiębiorcami w imieniu władzy, jaką nadawał mu jego urząd kościelny, następnie zaś traktował z niemi w własnem swojem imieniu. Życie swe widział on nierozerwalnie złączone z losami budującego się kościoła, wysilał się teraz na heroiczną walkę, w której paść miał ofiarą. Miał do wypłacenia przedsiębiorcy mularskiemu czterykroć sto tysięcy franków, połowę wszakże tylko mógł zapłacić; rada miejska, głucha na jego prośby, obstawała przy swojem, mówiąc, że wypłaci obiecane sto tysięcy, gdy kościół będzie pod dachem. Postępowanie takie i upór były wprost przeciwne interesom miasta. Przedsiębiorca zaś, posłuszny podszeptom ojca Sempé, był nieubłagany w swych żądaniach. Ojciec Sempé odniósł zwycięztwo, roboty przy kościele parafialnym zostały zawieszone...
Śmierć jedyną była teraz ucieczką. Wyniosłej postawy proboszcz Peyramale, o twarzy lwa przypominającej, padł rażony w serce tym ciosem i powalił się jak dąb rozłożysty strzaskany burzą. Raz ległszy na łoże, już z niego nie powstał.
Opowiadano sobie cichaczem, że ojciec Sempé chciał koniecznie dostać się do pokoju, gdzie konała jego ofiara; chciał on pod pozorem interesów kościoła, ujrzeć na własne oczy, ażali naprawdę śmierć proboszcza jest już bliską, oddalono go jednak czemprędzej, wyrzucono wprost za drzwi, uważając jego obecność na probostwie, za nową bezczelność. A gdy nadmiarem goryczy zwyciężony proboszcz Peyramale umarł, ojciec Sempé przybył na jego pogrzeb, pewien, iż dla uniknięcia skandalu, nikt go nie usunie. Mówiono, iż miał minę uradowaną i tryumfującą; wprost gorszył ludzi nieukrywaną swą radością. Nareszcie był oswobodzony, pozbył się jedynego człowieka, zawadzającego mu i mogącego mu wciąż przeszkadzać. Teraz nie obawiał się nikogo i niczego; z nikim nie potrzebował się dzielić i przed nikim nie miał rachunków do zdawania; ci, którzy stworzyli i dali początek grocie, zostali wywłaszczonymi na zawsze; Bernadetta była w klasztorze, a proboszcz Peyramale jeszcze w głębszem ukryciu, bo w grobie. Grota była teraz wyłączną własnością ojca Sempé, radował się więc, iż pieniądze z jałmużn jemu się tylko dostawać będą do ręki, będzie mógł niemi rozporządzać według własnego uznania, a mógł już teraz liczyć na stały roczny dochód ośmiuset tysięcy franków. Olbrzymie prace, rozpoczęte w sąsiedztwie bazyliki, będzie mógł teraz kończyć spokojnie, dopomoże przytem nowo powstającemu miastu do jaknajświetniejszego rozrostu, by ostatecznie pognębić stare Lourdes, które ukryte za skałą zamkową, stało na uboczu, jak nędzna, drobna parafia niemogąca nic mieć wspólnego ze zbytkiem i przepychem nowo budującego się miasta. Tak, ojciec Sempé wszechwładnym był teraz panem, posiadł całość skarbu i panowania. Wszakże nowy parafialny kościół proboszcza, był już w połowie zbudowany, dosięgał prawie sklepień; jakkolwiek roboty przy nim ostały i zdawał się drzemać wśród palisady z desek, która go otaczała, był wszakże jakby groźbą; wszak miasto mogło przedsięwziąć ukończenie jego budowy. Należało więc zniweczyć tę możliwość i uczynić z tych murów ruinę, niemogącą odżyć już nigdy. Ojciec Sempé postanowił pracować w tym kierunku, czynił to z umiejętną i okrutną zręcznością, nie śpiesząc się zbytecznie. Najpierwej więc postarał się o pozyskanie względów i zaufania nowo przybyłego proboszcza. Był to człowiek prosty i dobroduszny. Zgodził się nierozpieczętowywać listów, nadsyłanych z pieniędzmi pod adresem parafii; wszystkie listy rekomendowane odsyłane były ojcom, a następnie wprost z poczty już im oddawane. Nieco później, ojcowie postarali się o raport dyecezyalnego architekta, który dowodził, iż plac pod nowy parafialny kościół został źle obrany, poprzestać zatem należało jak na teraz, na starym kościółku; był on nieco szczupły, lecz mocny i wystarczający na potrzeby starego Lourdes. Głównie starano się o pozyskanie zdania biskupa; w tym celu przedstawiono mu zawiłe rachunki z przedsiębiorcami budowy, chcąc go przerazić ilością trudności i brakiem funduszów. Proboszcz Peyramale, zdaniem ojców, był to człowiek gwałtowny, uparty, rodzaj maniaka, który buntował się przeciwko władzy duchownej, z narażeniem dobra religii. Biskup, zapomniawszy iż sam błogosławił pierwsze fundamenty tego kościoła, wystosował list, zabraniając wszelkiego religijnego obrządku w murach już stojących. Rozkaz ten był ostatecznym ciosem, zadanym dziełu, tak gorąco umiłowanemu przez zmarłego proboszcza. Rozpoczęły się dochodzenia prawne. Przedsiębiorca robót mularskich, który otrzymał tylko dwakroć sto tysięcy franków, podczas gdy należało mu się obecnie przeszło pięćkroć, skutkiem narosłych procentów i kosztów, wytoczył proces, nowemu proboszczowi oraz miastu, dopominając się o resztę należności. Nikt płacić nie miał ochoty ani możności; trudności i zawikłania mnożyły się z dniem każdym. Wyroki sądowe, wydawane i kasowane przez wyższe trybunały, przyczyniały niemało kosztów. Wreszcie po piętnastu latach wzajemnego procesowania się, miasto Lourdes zgodziło się na wypłacenie owych stu tysięcy franków, uchwalonych przez radę miejską. Przedsiębiorcy należało się więc tylko dwakroć sto tysięcy franków, lecz koszta prawne, procenty narosłe przez te lat kilkanaście — podniosły tę sumę w trójnasób, wynosiła ona bowiem, podług wystawionego rachunku sześćkroć sto tysięcy franków. Z drugiej zaś strony obliczono, iż potrzeba co najmniej czterykroć franków, by módz wykończyć rozpoczęty kościół; tak więc należało znaleźć milion franków, by uratować świeżą ruinę od czekającej ją zagłady. Ojcowie, strzegący interesów groty, spać mogli teraz spokojnie: nowe morderstwo zostało spełnione, parafialny kościół zmarł, dzięki ich knowaniom, nie dorósłszy do samoistnego bytu.
Dzwony bazyliki zabrzmiały donośnie, głosząc ostateczny tryumf ojca Sempé; zapanował on teraz wszechwładnie, wyszedłszy zwycięzko z walki na noże, z walki, w której padły trupem kamienie, waląc się na trupa pierwej zabitego człowieka; a wszystko to się stało spokojnie w dyskretnym cieniu zakrystyi. Stare Lourdes ciężko pokutowało teraz za brak okazanej energii w podtrzymaniu walki, rozpoczętej przez swego proboszcza, zmarłego jako ofiara namiętnej miłości dla swojej parafii; od tej chwili bowiem nowe miasto wzrastało i bogaciło się kosztem starego. Pieniądze płynęły do Lourdes, lecz gromadziły się wyłącznie w rękach ojców strzegących groty; byli oni dostarczycielami funduszów dla budujących się hoteli i zakładanych sklepów; sprzedawali wodę ze źródła, chociaż zobowiązali się wyraźnie w umowie, zawartej z miastem przy kupnie groty i sąsiadujących z nią gruntów, iż handlem trudnić się nie będą. Cała okolica uległa zepsuciu pod wpływem bogactwa, spływającego wciąż na grotę; wszyscy zapałali żądzą zysku i używania; przebiegłość i oszustwo kwitnąć poczęły z dniem każdym obficiej, zamieniając w Sodomę i Gomorę to Betleem Bernadetty. Ojciec Sempé, wznosząc przybytki na chwałę boską, podniecając pobożność tłumów, objawiającą się zarazem w coraz większej ofiarności, zatracił dusz niemało, brnęły one bowiem wśród wielkiej ohydy. Olbrzymie gmachy wyrastały z ziemi; pięć czy sześć milionów wydano w ciągu lat paru, poświęcając je na forsowny rozrost miasta, budowanego z woli ojców, pragnących tem zgnębić ostatecznie starą parafię, dla samowładnego utrzymania całości bogatej zdobyczy. Kolosalna balustrada, łącząca grotę z bazyliką, powstała, dla urzeczywistnienia woli N. Panny, chcącej, by do groty przybywały procesye. Nie była to procesya, gdy pątnicy szli lewem skrzydłem balustrady do bazyliki, a spuszczali się skrzydłem prawem, było to raczej kręcenie się na miejscu, lecz ojcowie osiągnęli cel upragniony: pątnicy wychodzili od nich i wracali do nich, byli więc całkowicie tylko własnością ojców, ich bogatym plonem, zbieranym i młóconym na ich tylko gruntach. Ciało zmarłego proboszcza Peyramale spoczywało w krypcie niedokończonego parafialnego kościoła, a Bernadetta marny wiodąca żywot w dalekim klasztorze, zmarła tam i pochowaną została pod kamienną posadzką odludnej kaplicy.
Przeciągłe zapadło milczenie, gdy doktór Chassaigne ukończył długie swe opowiadanie. Wreszcie powstał z miejsca z trudnością.
— Mój Kochany Piotrze, godzina jest blisko dziesiąta. Wracajmy, bo chciałbym, abyś mógł przespać się choć trochę.
Piotr, milcząc, poszedł za doktorem. Wracali ku miastu trochę śpieszniejszym krokiem.
— Ach tak — rzekł doktór — działy się tutaj wielkie bezprawia, które spowodowały wiele cierpienia. Lecz cóż chcesz, człowiek, przez swe zetknięcie, kazi najpiękniejsze nawet rzeczy! Ty masz dopiero przedsmak okropności, które odsłoniłem przed tobą. Trzeba to wszystko widzieć zbliska, dotknąć się tego namacalnie, a wtedy dopiero odczuwa się całą pełnię smutku i goryczy... Jeżeli chcesz, to cię zaprowadzę dziś nad wieczorem do pokoju, gdzie zamieszkiwała kiedyś Bernadetta, a raczej jej rodzina; pójść także możemy do niedokończonego i walącego się kościoła proboszcza Peyramale.
— O, pójdę tam z największą chęcią!
— W takim razie czekać na ciebie będę przed bazyliką, po odbytej procesyi, o godzinie czwartej; ztamtąd pójdziesz ze mną na inną pielgrzymkę.
Przestali teraz mówić i szli w zamyśleniu głębokiem.
Po prawej stronie drogi płynęła Gava ścieśnionem korytem, które wyżłobiła sobie pomiędzy zwisającemu nad nią skałami. Chwilami, prawie jej widać nie było pomiędzy zielonością, nieco dalej zaś rozszerzała się miejscami i połyskiwała jasno, jakby srebrem. Po gwałtownym zakręcie w około skały, wypływały jej wody na dość obszerną równinę, rozlewając się szeroko. Potok musiał często zmieniać tutaj kierunek swego biegu, świadczył o tem tu i owdzie naniesiony piasek, oraz ławami leżące kamyki.
Słońce piec zaczynało, wysoko się wzbiwszy po nad horyzont; niebo było czyste, niebieskie i głębokie.
Droga czyniła również zakręt, biegnąc wciąż równolegle wzdłuż Gavy. Zaraz po za jej zakrętem ukazało się Lourdes; bieliło się ono zdala na tle pogodnego nieba, tonąc w złotym pyle poranku. Gmachy i domy, co krok stawały się wyraźniejszemi i bliższemi. Doktór, nic nie mówiąc, wskazał szerokim gestem na miasto, jakby chciał przyzywać je na dowód wiarogodności słów, jakiemi opowiedział Piotrowi dzieje nowego i wspaniałego Lourdes. Tak, był to dowód niezbity i narzucający się swym zbytkiem jaśniejącym w słonecznych promieniach.
Widać już było płonące światła w grocie, jakkolwiek bladły one o tej godzinie; przysłaniały je chwilami drzewa i krzewy. Piotr patrzał z nowem zajęciem na olbrzymie prace, dokonane z pieniędzy nadsyłanych do groty; na przestrzeni paru kilometrów, wody Gavy ujęte były w ocembrowanie z wielkich płyt kamiennych; częściowo potok płynął przygotowanym sztucznie łożyskiem odsuwającem go nieco od groty, której zmywał niegdyś podnóże. Świeżo ukończony most po nad Gavą łączył wspaniałe ogrody ciągnące się przed kościołami z bulwarem, dopiero co otwartym. Najpotężniejszy wysiłek woli i siłę pieniędzy, wykazywała kolosalnych rozmiarów balustrada, wiodąca od masywnego dolnego kościoła św. Różańca, do wzniesionej na szczycie góry bazyliki, panującej po nad wszystkiem dumnie i nie bez wdzięku.
Z miejsca, na którem stali, nie można było jeszcze odróżnić domów nowego Lourdes; zlewały się one w jednolitą białawą masę, po nad którą połyskiwały szyfrowe dachy; w miarę jak postępowali naprzód, wydobywały się z zieloności wielkie klasztory, olbrzymie pałace będące hotelami dla przyjeżdżających pątników; wreszcie ukazała się całość bogatego miasta, we wszystkich swych szczegółach; z tą świeżością nowych swych domów zdawała się, jakby naraz z ziemi wyrosłą, z tej ziemi niegdyś tak tutaj ubogiej, a teraz cudami i złotem potężnej. Z boku, po za złomem skały, na szczycie której zarysowywały się zwaliska obronnego kiedyś zamku, wychylały się zmięszane i ubogie dachy starego Lourdes; chyliły się one ku sobie i trwożliwie garnęły w zbitą gromadę, szepcząc między sobą o czasach minionych. Dzisiejsze i wczorajsze Lourdes spoczywało na tle dwóch gór wyniosłych: małego i wielkiego Gersu, które przecinały horyzont nagiemi ścianami, ogrzanemi teraz ukośnie padającem na nie słońcem, pruszącem je żółtemi i różowemi barwami.
Doktór Chassaigne postanowił odprowadzić Piotra aż do drzwi jego hotelu, a przy pożegnaniu przypomniał, iż zejść się mają jeszcze dzisiaj po odbytej procesyi.
Była teraz godzina blisko jedenasta. Piotr uczuł niezmierne zmęczenie, lecz chciał się przymusić do zjedzenia czegośkolwiek przed udaniem się na spoczynek; pewien był bowiem, że potrzeba posiłku niemało się przyczyniła do nagłej utraty sił, jakiej doznawał. Na szczęście, znalazł swobodne miejsce przy stole w jadalnej sali, jadł, śpiąc z otwartemi oczami, sam nie wiedząc co leży przed nim na talerzu; wszedł następnie na górę i legł na łóżku, zaleciwszy poprzednio służącej, by go obudziła o godzinie trzeciej.
Leżał na łóżku, lecz nie zaraz zasnął; gorączka wywołana niezwykłemi okolicznościami, wśród których żył obecnie, nie dozwalała mu zmrużyć powiek. Para rękawiczek zapomnianych i leżących w sąsiednim pokoju, przypomniała mu pana de Guersaint, który wyjechał nad ranem na wycieczkę w góry, do sławnego cyrku Gavarnie; miał zaś wrócić dopiero wieczorem. Jakże szczęśliwe miał usposobienie pan de Guersaint, w ciągłem żył uniesieniu, nie zastanawiając się nad niczem! Piotr natomiast miał obezwładnione członki fizycznem zmęczeniem, myśli zebrać nie mógł w ociężałej swej głowie, czuł wszakże, iż śmiertelnie jest mu smutno i gorzko niewymownie. Wszystko się składało jakby na przekór, by pomimo wszelkich usiłowań, czynionych z jego strony, niedozwolić mu na odzyskanie wierzeń z lat dziecięcych. Tragiczne dzieje życia proboszcza Peyramale wzmogły w nim siłę poprzednich buntów, rozbudzonych między innemi męczeństwem Bernadetty, tej wybranki niebios. Przybył do Lourdes dla znalezienia prawdy, dla odzyskania wiary, lecz zamiast pozyskania tych upragnionych dobrodziejstw, wzrosła w nim nienawiść do łatwowierności i ciemnoty. Z goryczą myślał o sieroctwie człowieka, samotnie rzuconego na ziemię, z rozsądkiem tylko za całą dźwignię i pocieszenie.
Zasnął wreszcie. Lecz przykre widziadła męczyły go i nie odstępowały nawet we śnie, widział Lourdes zepsute, znikczemniałe napływem złota; był to bazar, gdzie msze i dusze zakupywać można było po cenach rozmaitych. Widział śmiertelne szczątki proboszcza Peyramale, leżące wśród zwalisk parafialnego kościoła, gdzie rosły tylko pokrzywy, zasiane ręką nienawiści. Sen Piotra stał się spokojny i cichy, dopiero z chwilą, gdy uniosła się nad nim słodka i niewyraźna postać Bernadetty. Klęczała ona w cieniu klasztoru w Nevers i dumała o stworzonem przez siebie dziele, o jaśniejącej grocie, której nigdy zobaczyć nie miała.

KONIEC DNIA TRZECIEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.