<<< Dane tekstu >>>
Autor Kenneth Grahame
Tytuł O czym szumią wierzby
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia „Linolit“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Godlewska
Tytuł orygin. The Wind in the Willows
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V
„DULCE DOMUM”

Owce zbiegły się w gromadę i pchały się na płot; dmuchały przez delikatne nozdrza, tupały cienkimi nóżkami, odrzucając w tył łebki, a lekka para unosiła się w mroźne powietrze z zatłoczonej zagrody. Kret i Szczur śpiesznie mijali owce, byli obaj w doskonałych humorach, śmiali się i rozprawiali z ożywieniem. Szli naprzełaj przez pola, powracając z całodziennej wyprawy odbytej w towarzystwie Wydry; polowali i przeszukiwali wyżyny, skąd brały swój nikły początek niektóre dopływy ich własnej Rzeki. Nad zwierzątkami zaciągały się już cienie krótkiego zimowego dnia a mieli jeszcze przed sobą spory kawał drogi. Przeprawiali się właśnie z ciężkim trudem przez podorywkę, zdając się na los szczęścia, kiedy posłyszeli beczenie owiec i pośpieszyli ku nim; a potym odkryli ubity ślad prowadzący od zagrody owiec, co im ułatwiło zadanie, zaspakajając przytym to coś subtelnego i badawczego co tkwi w każdym zwierzęciu; ślad bowiem mówił nieomylnie:
— Macie słuszność — ta droga prowadzi do domu.
— Tak tu wygląda jakbyśmy zbliżali się do wioski — rzekł Kret z wahaniem, przyśpieszając kroku w miarę jak ślad zamieniał się w ścieżkę, a ta znów rozszerzyła się w drogę i powierzyła ich opiece doskonałej szosy. Zwierzęta wolą trzymać się zdala od wiosek, a własne gościńce, bardzo uczęszczane, wyznaczają samodzielnie, nie biorąc pod uwagę kościoła, poczty, czy karczmy.
— Ach, nic nie szkodzi! — powiedział Szczur. — Jest już późna godzina, o tej porze roku wszyscy siedzą w domu; mężczyźni, kobiety, dzieci, psy, koty. To wszystko gromadzi się przy ogniu. Przemkniemy się spokojnie, bezpiecznie, bez przykrości. Jeśli chcesz, możemy spojrzeć na ludzi przez okna i zobaczyć co porabiają.
Szybko zapadająca grudniowa noc otuliła już całkiem wioskę, gdy Szczur i Kret podeszli do niej, stąpając lekko po pierwszym, zrzadka pruszącym śniegu. Nie wiele mogli rozróżnić; po obu stronach drogi widniały tylko mroczne kwadraty czerwono pomarańczowego koloru tam, gdzie światło lampy czy ogniska sączyło się z okien domów w ciemny, zewnętrzny świat. Większość okratowanych okien nie posiadała zasłon, a dla tych co patrzyli z zewnątrz, mieszkańcy zgromadzeni wkoło stołu z herbatą, zajęci ręczną pracą, czy też rozmawiający i gestykulujący wesoło, odznaczali się ową pełną wdzięku swobodą, którą najtrudniej przyswaja sobie rutynowany aktor — owym naturalnym urokiem towarzyszącym tym, którzy nie mają pojęcia, że się ich śledzi. Obaj widzowie przechodzili dowolnie od jednego teatru do drugiego i, sami będąc daleko od własnego domu, patrzyli nieco smutnymi oczyma na kota, którego głaskano, na rozespane dziecko brane pieszczotliwie w ramiona i niesione do łóżeczka, lub na zmęczonego mężczyznę, który przeciągał się, wytrząsając fajkę nad kłodą dymiącą w kominku.
Wrażenie domowego ogniska, małego osłoniętego świata zamkniętego w czterech ścianach, skąd wyklucza się — zapominając o nim — wielki i ważny świat zewnętrznej przyrody, promieniowało najsilniej z pewnego okienka o spuszczonej zasłonie. To okno wyglądało na tle nocy niby zwykła matowa szyba; tuż przy białej zasłonie wisiała klatka, a każdy jej szczegół, każdy drut czy grzęda, nawet wczorajsza kostka cukru o zaokrąglonych kantach, rysowały się bardzo wyraźnie. Puszysty mieszkaniec klatki, siedzący na środkowej grzędzie z łebkiem głęboko schowanym pod skrzydło, zdawał się tak bliski, iż Kret i Szczur mieli wrażenie, że mogliby go łatwo pogłaskać gdyby zechcieli; nawet delikatne końce jego nastroszonych piórek odcinały się jasno na oświetlonym ekranie. Kiedy mu się przyglądali, śpiący ptaszek poruszył się niespokojnie, zbudził się, otrząsnął, i podniósł łebek. Zobaczyli rozwarty dziób, ziewający jakby z nudów; ptaszek rozejrzał się, wsadził znów łebek pod skrzydło a zburzone pióra stopniowo osiągnęły doskonały spokój. W tej chwili ostry wiatr uderzył z tyłu na zwierzątka, drobne ukłucia lodowatego deszczu zbudziły ich jakby ze snu. Kret i Szczur uświadomili sobie, że stopki mają przemarznięte i łapki zmęczone, a od domu dzieli ich daleka i żmudna droga.
Kiedy wydostali się za wieś, tam gdzie kończyły się nagle budynki, doleciał ich z mroków po obu stronach drogi zapach przyjaznych pól, dodając sił do przebycia długiej przestrzeni — przestrzeni, za którą leżał dom, przestrzeni u której kresu — jak to dobrze wiemy — czeka nas szczęk zatrzasku, nagły blask ognia i widok znanych przedmiotów, co witają nas jak dawno niewidzianych wędrowców z za morza.
Kret i Szczur posuwali się naprzód ostrożnie, w milczeniu, pogrążeni w myślach. Kret rozmyślał przeważnie o kolacji, ponieważ było ciemno jak w rogu, a okolicy nie znał — przynajmniej tak mu się wydawało — szedł więc posłusznie śladem Szczura, powierzając mu całkowicie kierownictwo. Co się zaś tyczy Szczura, wysunął się swoim zwyczajem nieco naprzód, wtulił łebek w ramiona, a oczy wlepił w ścielącą się przed nim prostą, szarą drogę; nie zwracał więc uwagi na biednego Kreta, którego dosięgło wezwanie nagłe, podobne do elektrycznego wstrząsu.
Ludzie dawno już zatracili najsubtelniejszy ze zmysłów i nie posiadają nawet odpowiedniej nazwy aby określić wzajemne porozumiewanie się zwierzęcia z otoczeniem, żywym czy też martwym. Mają naprzykład jedyne słowo: „węch” dla wyrażenia całego szeregu subtelnych drgnień, które dzień i noc przemawiają do nozdrzy zwierzęcia, szepcząc wezwania i ostrzeżenia, pociągając je i odstręczając. Taki właśnie tajemniczy, czarodziejski zew z próżni dosięgnął wśród ciemności Kreta. Ten zew przyszedł nagle, uderzył w dobrze znaną strunę, która odezwała się skwapliwie, mimo że Kret nie mógł sobie narazie przypomnieć, o co chodzi. Stanął jak wryty na tropie, węszył tu i tam, usiłując uchwycić ponownie cienką nić, telegraficzny prąd, który go tak poruszył. Chwila niepewności — i znów odnalazł nić, a wraz z nią przypłynęła teraz gwałtowna fala wspomnień.
Dom! Oto co znaczyły te pieściwe wezwania, te łagodne podmuchy unoszące się w powietrzu, te niewidzialne rączki, które starały się pociągnąć Kreta w jednym kierunku! Dom musi być w tej chwili zupełnie blisko. Jego dawny dom, opuszczony w pośpiechu i nigdy nie nawiedzony od dnia, kiedy Kret poraz pierwszy odkrył Rzekę! Domowe ognisko słało dziś wywiadowców i posłów, aby go pochwycili i przywiedli. Od chwili swej ucieczki w ów pogodny ranek Kret nie poświęcił ani jednej myśli dawnemu domowi, pochłonęło go nowe życie, jego przyjemności, niespodzianki, wrażenia nieznane i pociągające. Teraz wraz z falą dawnych wspomnień, dom zarysował się przed nim w ciemności. Był ubogi, i ciasny, i licho wyposażony, ale stanowił jego własność. To był dom, który Kret sam dla siebie zbudował, dom, do którego powracał radośnie po całodziennej pracy. A najwidoczniej i temu domowi było dobrze z Kretem, tęsknił za nim i pragnął jego powrotu, przemawiał do niego za pośrednictwem węchu, słał wezwanie smutne i pełne wyrzutu, ale pozbawione gniewu i goryczy. Przypominał żałośnie, że jest tuż, bliziutko, i że tęskni za Kretem.
Głos był wyraźny, wezwanie jasne, Kret musi mu być posłuszny, musi iść za nim natychmiast.
— Szczurku! — zawołał w radosnym podnieceniu — Stój! Wracaj! Jesteś mi potrzebny! Wracaj natychmiast!
— Chodź, Kreciku, chodź, nie marudź! — odparł Szczur wesoło, sunąc dalej.
— Błagam cię, Szczurku, stój! — prosił biedny Kret z bólem serca. — Nie rozumiesz o co chodzi. To mój dom, mój dawny dom! Doleciał mię jego zapach, jest tu niedaleko, naprawdę, całkiem blisko! Muszę tam iść, muszę! Wróć się, Szczurku, proszę cię, błagam, wracaj!
Tymczasem Szczur odszedł już daleko, za daleko aby posłyszeć wyraźnie o co chodzi Kretowi, za daleko aby uchwycić dojmujący ton bolesnej prośby w jego głosie. Był przytym zaniepokojony pogodą, bowiem i on wywąchał coś, co wyglądało mocno podejrzanie, coś, co przepowiadało zbliżanie się śniegu.
— Nie możemy się teraz zatrzymywać! — odkrzyknął — Przyjdziemy jutro poszukać tego co znalazłeś. Boję się zatrzymywać, już późno i zbliża się śnieg, i nie jestem pewien czy dobrze idziemy. Potrzebny mi twój nos, Krecie, chodź prędko, chodź! — i Szczur podążył dalej, nie czekając na odpowiedź.
Biedny Kret z rozdartym sercem stał samotnie na drodze, a gdzieś głęboko w jego wnętrzu wzbierało gorzkie łkanie; czuł iż wkrótce wybuchnie niepohamowanym płaczem. Lecz jego wierność dla przyjaciela wytrzymała tę ciężką próbę. Ani mu przez myśl nie przeszło, że mógłby Szczura opuścić. A tymczasem fale dochodzące z dawnego domu prosiły, szeptały, zaklinały, a wreszcie zaczęły żądać nakazująco. Kret nie śmiał dłużej ociągać się w ich zaczarowanym kole. Z wysiłkiem, od którego niemal mu serce pękło spuścił łebek i podążył posłusznie śladem Szczura. A tymczasem słabe, łagodne zapachy drażniły mu wytrwale nozdrza, wyrzucając nową przyjaźń i obojętną zimną niepamięć.
Dogonił z wysiłkiem Szczura, który, nic nie podejrzewając, zaczął paplać wesoło o tym, co zrobią po powrocie, o ślicznych kłodach płonących na kominku w salonie, o kolacji jaką ma zamiar spożyć; nie zauważył milczenia towarzysza ani rozpaczliwego stanu jego ducha. Wreszcie, gdy już odeszli porządny kawał i mijali pnie na skraju zagajnika obok drogi, Szczur stanął i rzekł dobrotliwie:
— Mój stary Krecie, wyglądasz na śmiertelnie zmęczonego. Milczysz i powłóczysz łapkami, jakby były z ołowiu. Siądźmy tu i odpocznijmy chwilę. Śniegu dotąd niema, a odbyliśmy już lwią część drogi.
Kret opuścił się smętnie na pieniek, usiłując zapanować nad sobą, czuł bowiem, że łkanie, z którym walczył tak długo, nie da się przezwyciężyć. Podchodziło coraz bliżej do gardła, torowało sobie drogę na świat, następowało szybko zwartym szeregiem, aż wreszcie biedny Kret dał za wygraną, rozpłakał się otwarcie i bezradnie, teraz, kiedy wiedział, że utracił to, czego nawet właściwie nie odnalazł.
Szczur zdumiony i przerażony tym gwałtownym wybuchem żałości, nie śmiał przez chwilę zabierać głosu, wreszcie odezwał się spokojnie i ze współczuciem:
— Co ci jest, kochany? Co się stało? Powiedz mi jakie masz zmartwienie, może będę mógł coś na nie poradzić.
Biedny Kret z trudem zdołał cośkolwiek wykrztusić wśród łkań, które raz po raz wzbierały w jego piersi, powstrzymując i dławiąc słowa.
— Ja wiem, że to... licha... mroczna chatka — wyjąkał wreszcie przerywanym głosem — nie taka... jak twój wygodny domek... albo „Ropuszy Dwór“... lub obszerne mieszkanie Borsuka... Ale to był mój własny domek... przywiązałem się do niego... i rzuciłem go, i zupełnie o nim zapomniałem... i nagle go wywęszyłem... tam, na drodze, kiedy wolałem ciebie, a ty nie chciałeś się zatrzymać, Szczurku!... Wszystko nagle... jednym rzutem... przypomniało mi się... i zatęskniłem do domu... O rety! rety!... A kiedy ty, Szczurku, nie chciałeś zawrócić... kiedy musiałem opuścić swój dom, mimo że go wciąż jeszcze czułem... myślałem, że mi serce pęknie!... Mogliśmy przecie zajść i spojrzeć na niego, Szczurku!... rzucić jedno jedyne spojrzenie... byliśmy bliziutko!... Ale ty nie chciałeś zawrócić, Szczurku, nie chciałeś! O mój Boże, mój Boże!
Wspomnienia poruszyły nowe fale bólu i szlochanie wzmogło się, uniemożliwiając dalsze słowa Kretowi.
Szczur patrzył przed siebie i klepał Kreta łagodnie po ramieniu. Po pewnym czasie mruknął ponuro:
— Teraz rozumiem wszystko. Postąpiłem po świńsku! Jestem świnia — zwyczajna świnia!
Czekał żeby łkanie Kreta uspokoiło się i nabrało rytmu. A gdy wreszcie Kret częściej pociągał nosem niż szlochał, Szczur wstał i rzekł głosem obojętnym:
— No, a teraz, mój chłopcze, czas już doprawdy abyśmy wyruszyli w drogę — i zawrócił na dawny szlak, który z takim trudem sobie utorowali.
— Gdzież ty (hik!) idziesz (hik!), Szczurku? — wykrzyknął zapłakany Kret, podnosząc łebek z przestrachem.
— Idziemy odszukać twój dom, mój stary — odrzekł serdecznie Szczur. — Zabieraj się i chodź, bo to niełatwa sprawa. Przyda nam się twój nos.
— Wróć się, Szczurku, wróć! — wołał Kret, wstając i biegnąc za Szczurem. — To na nic, zapewniam cię. Nic z tego nie będzie. Jest za późno, i za ciemno, i za daleko, śnieżyca nadchodzi. I... i ja nie miałem zamiaru dać ci poznać, że tak to odczułem... to był wypadek... pomyłka. Pomyśl o Wybrzeżu, o twojej kolacji!
— Pal licho Wybrzeże i kolację! — odrzekł Szczur z przekonaniem. — Mówię ci, że odnajdę twoją chatkę, choćbym miał na tym poszukiwaniu całą noc spędzić. Pociesz się więc, stary, weź mię pod łapkę, niedługo będziemy na miejscu.
Kret, pociągając nosem i perswadując, dał się niechętnie prowadzić swemu despotycznemu towarzyszowi, który potokiem wesołej rozmowy i dykteryjek usiłował skrócić męczącą drogę i dodać Kretowi otuchy. A gdy wreszcie Szczur pomiarkował, że zbliżają się do miejsca gdzie Kret został „zatrzymany”, powiedział:
— A teraz cicho, sza! Bierzmy się do roboty. Pokaż, że masz nos. Uwaga!
Uszli jeszcze kawałek w milczeniu, wtem Szczur poczuł, że przez jego ramię, wsunięte pod ramię Kreta, przeszedł jakby słaby prąd elektryczny, promieniujący z ciała przyjaciela. Natychmiast oswobodził łapkę, cofnął się o krok i czekał z naprężoną uwagą.
Sygnały płynęły.
Kret stał przez chwilę sztywno wyprostowany, wzniósł w górę nos o lekko drgających nozdrzach i węszył w powietrzu.
Nagle poskoczył szybko naprzód — lecz była to pomyłka — natrafił na jakąś przeszkodę — spróbował zawrócić i powoli, pewnie, z ufnością podążył prosto przed siebie.
Szczur, mocno podniecony, następował na pięty Kreta, który niby lunatyk przeszedł przez suchy rów, przeskoczył płot i węszył za śladem w otwartym, pustym polu, oświetlonym słabym blaskiem gwiazd.
Nagle, nie uprzedzając, znikł, lecz Szczur miał się na baczności i śladem przyjaciela nurknął w tunel, dokąd Kreta zaprowadził wiernie jego niezawodny węch.
Korytarz był duszny i nieprzewietrzany, Szczurowi czas porządnie się dłużył, nim wreszcie skończyło się podziemne przejście i mógł stanąć na łapki, przeciągnąć się i otrząsnąć. Kret zaświecił zapałkę, a przy jej świetle Szczur spostrzegł otwartą przestrzeń, czysto zamiecioną i posypaną piaskiem; wprost przed nimi było frontowe wejście do domu Kreta a z boku, nad rączką od dzwonka, widniał napis: „Krecie Zacisze” wymalowany gotyckimi literami.
Kret zdjął ze ściany latarkę, zawieszoną na gwoździu i zapalił ją: a Szczur, rozejrzawszy się wkoło, zobaczył że stoją na dziedzińcu. Po jednej stronie drzwi Kreta znajdowała się ogrodowa ławka a po drugiej walec na kółkach, bowiem Kret, będąc w domu, bardzo dbał o porządek i nienawidził gdy inne zwierzęta ryły w jego posiadłości płytkie korytarze zakończone kupką ziemi. Na murach wisiały druciane koszyki z paprociami a między nimi stały na półkach gipsowe odlewy; był tam Samuel w wieku dziecinnym, i królowa Wiktoria, i Garibaldi i różni inni bohaterowie współczesnych Włoch. Wzdłuż jednego boku dziedzińca był tor kręglowy obstawiony ławkami i stoliczkami, na których pozostały ślady jakby od kufli piwa. W środku podwórza znajdował się mały, okrągły basen, obramiony muszlami, a w nim pływały złote rybki. Na środku basenu wznosił się fantazyjny słupek również ozdobiony muszlami i zakończony dużą kulą ze srebrnego szkła, w której wszystko odbijało się do góry nogami, wyglądało to bardzo śmiesznie.
Pyszczek Kreta rozpromienił się na widok przedmiotów tak bardzo mu drogich. Wepchnął szybko Szczura przez drzwi, zapalił lampę w holu i jednym spojrzeniem objął dawny dom. Zobaczył, że wszystko pokryła gruba warstwa kurzu, zauważył smutny, opuszczony wygląd niezamieszkałego domu, jego ciasnotę, liche i zniszczone meble, i opadł na krzesło, kryjąc nos w łapkach.
— O Szczurku! — wykrzyknął z przerażeniem — co ja zrobiłem najlepszego! Poco ja cię sprowadziłem w taką noc, do tego lichego, wyziębionego mieszkania, kiedy mogłeś już być o tej porze na Wybrzeżu, mogłeś przygrzewać swoje łapki przy buzującym ogniu, a wkoło siebie miałbyś wszystkie swoje śliczne sprzęty!
Szczur nie zważał na żałosne wyrzuty, jakie sobie robił Kret. Biegał tam i sam, otwierał drzwi, zaglądał do pokojów i szaf, zapalał lampy i świece i ustawiał je wszędzie.
— Cóż to za przyjemny domek! — zawołał wesoło. — Jaki dobry rozkład! masz wszystko pod ręką. Niczego ci nie brakuje, każda rzecz na swoim miejscu! Musimy spędzić wesoło dzisiejszy wieczór. Przedewszystkiem potrzebny nam dobry ogień na kominku; zaraz się tym zajmę — mam dar wynajdywania tego, czego mi potrzeba. Więc to jest twój salonik? Wspaniały! Czy te tapczaniki wpuszczane w ścianę to twój pomysł? Kapitalna rzecz! Idę teraz po węgiel i drzewo a ty tymczasem przynieś ścierkę do kurzu — jest w jednej z szuflad kuchennego stołu — i postaraj się zaprowadzić trochę porządku. Ruszże się, stary!
Kret, pod wpływem swego dziarskiego towarzysza otrząsnął się z przygnębienia i zabrał się ochoczo i energicznie do okurzania i froterowania. Tymczasem Szczur biegał tam i napowrót, nosząc paliwo i niebawem wesoły ogień buzował w kominie. Szczur zawołał na Kreta, aby przyszedł się ogrzać, lecz Kreta opanowała znów melancholia; w czarnej rozpaczy opadł na kanapę i ukrył pyszczek w ścierce od kurzu.
— Szczurku! — jęknął. — A co będzie z twoją kolacją, ty biedne, przemarznięte, głodne, zmordowane zwierzę! Nie mam nic, aby cię poczęstować — nic — ani okruszyny!
— Jak ty łatwo tracisz animusz, mój chłopcze, — rzekł Szczur z wyrzutem. — Dopiero co widziałem na kuchennym bufecie klucz do otwierania pudełek z sardynkami; a przecież każdy wie, że to oznacza bliskość sardynek. Zapanuj nad sobą, weź się w karby i chodź ze mną szukać.
Wyruszyli obaj na poszukiwanie, zajrzeli do wszystkich szaf, wyrzucili do góry nogami zawartość wszystkich szuflad i ostatecznie rezultat okazał się nienajgorszy, choć oczywiście mógł być i lepszy; znaleźli puszkę sardynek, ledwie napoczęte pudełko słonych ciasteczek i niemiecką kiełbasę zawiniętą w ołowiany papier.
— Mamy prawdziwą ucztę — zauważył Szczur, nakrywając do stołu — znam zwierzęta, które dałyby sobie chętnie obciąć uszy, aby zasiąść z nami do takiej kolacji!
— Niema chleba! — jęknął Kret z boleścią — ani masła, ani...
— Ani „paté de foie gras”, ani szampana — pochwycił Szczur szczerząc zęby. — Ale, ale, co to za drzwiczki na końcu korytarza? Prowadzą pewnie do piwnicy. Niczego nie brak w tym domu! Zaczekajno chwilę.
Podszedł do drzwi i wkrótce powrócił nieco zakurzony, niosąc butelkę piwa w każdej łapce i dwie butelki pod pachami.
— Prawdziwy z ciebie sybaryta, mój Krecie — zauważył. — Na nic sobie nie żałujesz. A twój domek jest doprawdy najmilszy w świecie. Gdzieżeś ty wyszperał te sztychy? Dzięki nim pokój wygląda bardzo przytulnie. Wcale się nie dziwię, że jesteś tak przywiązany do swojej nory. Opowiedz mi jej historię i wyjaśnij jakim sposobem doprowadziłeś ją do obecnego stanu.
Szczur zajął się przynoszeniem talerzy, noży, widelców i rozrabianiem musztardy w kieliszku od jaj, a wówczas Kret, z piersią wciąż jeszcze wezbraną niedawno przebytym wzruszeniem opowiadał — z początku nieśmiało, a potem, w miarę jak się zapalał, z wzrastającą swobodą — jak sobie to uplanował a tamto obmyślił, a znów owo spadło mu — jak z nieba — od ciotki; ten sprzęt udało mu się wynaleźć i nabyć wyjątkowo tanio, inny kupił dzięki wielkiej oszczędności i odmawianiu sobie niektórych rzeczy. Odzyskawszy zupełnie humor, zapragnął koniecznie nacieszyć się swoją własnością, wziął więc lampę i zaczął zwracać uwagę gościa na różne szczegóły; rozwodził się nad nimi, zapominając o kolacji, której obaj tak bardzo potrzebowali. Szczur był rozpaczliwie głodny, lecz usiłował to ukryć, kiwał głową z powagą, przyglądał się, marszcząc brwi i powtarzając od czasu do czasu: — Nadzwyczajne! — Godne podziwu! — gdy tylko nadarzyła się sposobność aby wtrącić słówko.
Udało się wreszcie Szczurowi przyciągnąć Kreta do stołu; i zabierał się właśnie z namaszczeniem do otwierania pudełka od sardynek, kiedy posłyszał hałas dochodzący z podwórza. Było to jakby szuranie małych łapek po żwirze, połączone z niewyraźnym gwarem cienkich głosów; można było nawet rozróżnić urywane zdania:
— Wszyscy rzędem... Podnieś trochę latarkę, Tomciu... Naprzód odkrząknąć.. Nie kasłać, kiedy powiem: raz, dwa, trzy... Gdzie mały Bill?.... Chodź prędko, wszyscy czekamy.
— Co to takiego? — spytał Szczur, przerywając swoje zajęcie.
— Zdaje mi się, że to polne myszy — odparł Kret z pewną dumą. — W czasie świątecznym obchodzą wszystkie domy i śpiewają kolendy. W tych okolicach jest to zwyczaj uświęcony tradycją. Mnie nigdy nie pominą, przychodzą do „Kreciego Zacisza” na samym końcu; dawniej częstowałem ich gorącymi napojami, a nawet czasem, jeśli mogłem sobie na to pozwolić, dostawały kolację. Przypomną mi się dawne czasy, kiedy je posłyszę.
— Popatrzmy na nie! — wykrzyknął Szczur, zrywając się i biegnąc do drzwi.
Gdy zwierzęta otworzyły drzwi, oczom ich przedstawił się widok ładny i zastosowany do świątecznej pory roku. Na dziedzińcu oświetlonym mrocznym blaskiem rogowej latarki, stało osiem czy dziesięć polnych myszek ustawionych w półkole. Miały czerwone szaliki szydełkowej roboty na szyjkach, przednie łapki trzymały w kieszeniach, tylnymi zaś tupały dla rozgrzewki. Spoglądały po sobie nieśmiało bystrymi ślepkami podobnymi do paciorków, chichotały przytym zlekka, pociągały noskami i gorliwie je obcierały rękawami od paltek. W chwili gdy Szczur otworzył drzwi, starsza mysz, która trzymała latarkę, mówiła właśnie:
— Raz, dwa, trzy, zaczynamy!
Przenikliwe głosiki wzbiły się w powietrze. Myszki śpiewały starodawną kolendę, jedną z tych kantyczek, które komponowali ich praszczurowie, siedząc na burych, zakrzepłych od mrozu polach, albo za węgłami kominków, dokąd chronili się przed śniegiem. Dawne kolendy przekazywali ojcowie dzieciom; śpiewano je w porze świątecznej, stojąc na błotnistej drodze przed oświetlonymi oknami.

KOLENDA[1]
(Na nutę: „Wśród nocnej ciszy...”)

Chociaż mróz dzierży dziś w nocy wartę,
Zostawcie wrota wasze rozwarte.
Wicher hula, niesie słotę....
Na kominku ognie złote...
Jutro wesele....

W palce chuchamy, przytupujemy,
I wieść radosną ludziom niesiemy,
W domek cichy — hen z ulicy,
Do kominka — ze śnieżycy:
Jutro wesele....

Nim upłynęła połowa nocy,
Gwiazda otwarła ślepe nam oczy,
Prawą drogę pokazała,
I nadzieję w serce wlała
Jutro wesele....

Józef prowadził, bo było ślisko,
Zobaczył gwiazdę nad stajnią nisko,

Już nie może iść Panienka —
Będzie tu podściółka miękka
Jutro wesele....

Co mówił anioł, słyszy Maryja
Kto pierwszy śpiewał Bogu „gloryja”?
Pierwsze wołały zwierzęta,
Bo i dla nich noc ta święta
Jutro wesele....


Głosy zamilkły, śpiewacy zawstydzeni lecz uśmiechnięci zamieniali zukosa spojrzenia. Nastała cisza, ale trwała zaledwie chwilę. Gdzieś zdaleka i z wysoka, tunelem, którym Kret i Szczur niedawno przywędrowali, spłynęła ku nim ledwie dosłyszalna, harmonijna i wesoła melodia odległych dzwonów.
— Zaśpiewaliście bardzo ładnie, chłopcy — zawołał Szczur serdecznym tonem. — A teraz chodźcie wszyscy rozgrzać się przy ogniu, napijecie się przytym czegoś ciepłego.
— Tak, tak, chodźcie myszy polne! — krzyknął skwapliwie Kret. — przypomną mi się dawne czasy. Zamykajcie drzwi za sobą! Przysuńcie sobie ławkę do ognia i poczekajcie chwilę aż... — O Szczurku! — zawołał płaczliwym głosem osuwając się z rozpaczą na krzesło. — Co my najlepszego robimy? Przecież nie mamy ich czym poczęstować!
— Zostaw to mnie — rzekł Szczur z powagą. — Hej tam, ty z latarką! Chodź no tu! Chcę z tobą pomówić. Powiedz mi, czy o tej godzinie są jeszcze u was otwarte sklepy?
— Oczywiście, proszę pana — odrzekła polna mysz z uszanowaniem. — Podczas świąt nasze sklepy bywają otwarte do późnej godziny.
— Posłuchaj więc — powiedział Szczur. — Pójdziesz natychmiast, wraz ze swą latarką i przyniesiesz mi...
Tu Szczur zniżył głos. Kreta dochodziły tylko strzępy długiej rozmowy.
— Uważaj aby były świeże... Nie, funt wystarczy... Koniecznie „Bugginsa”... nie chcę innej marki... Nie, najlepsze.. Jeśli tam nie będzie, pójdziesz do innego sklepu... Tak, oczywiście, domowej roboty, nie w puszkach... Postaraj się załatwić to jaknajlepiej.
W końcu zadźwięczały pieniądze podawane z łapki do łapki, mysz polna otrzymała wielki kosz na zapasy i oddaliła się śpiesznie razem ze swą latarką.
Polne myszy zasiadły rzędem na ławce, machając tylnymi łapkami, i dopóty przypiekały sobie odmrożenia aż łapki zaczęły je swędzić i szczypać. Kret nie potrafił wciągnąć myszy do rozmowy na ogólne tematy, przeszedł więc do spraw familijnych. Każda mysz musiała mu powiedzieć imiona licznych sióstr i braci, którzy, jak się okazało, byli jeszcze mali i dlatego nie pozwolono im w tym roku chodzić z kolendą, mieli jednak nadzieję, że wkrótce uzyskają na to zgodę rodziców.
Tymczasem Szczur oglądał etykietę na butelce piwa.
— Widzę, że to „Old Burton” — zauważył z uznaniem. — Jesteś mądry, Krecie. Tego nam właśnie było potrzeba, możemy sobie zrobić polewkę z piwa. Przygotuj wszystko a ja tymczasem odkorkuję butelki.
Przyrządzenie polewki zajęło im niewiele czasu, wsunęli żelazny saganek w rozżarzone serce ognia; wkrótce każda mysz polna popijała gorący trunek, kaszląc, dławiąc się, i śmiejąc, i ocierając oczy; zapomniały zupełnie, że im kiedyś było zimno.
— Ci chłopcy dają przedstawienia teatralne, — tłumaczył Kret Szczurowi. — Sami układają sztuki, a potem je wystawiają. Wcale dobrze im się to udaje. Zeszłego roku zagrali pyszną rzecz; bohaterką sztuki była polna mysz wzięta do niewoli przez korsarzy; musiała wiosłować na galerze, a kiedy uciekła i powróciła do kraju, dowiedziała się, że jej ukochana wstąpiła do klasztoru. Hej ty, mały! Pamiętam, że występowałeś w tej sztuce. Wstań i zadeklamuj nam jakiś wyjątek.
Mysz polna, do której Kret się zwrócił, wstała, przestępując z łapki na łapkę, rozejrzała się po pokoju i — zapomniała języka w pyszczku. Towarzysze dodawali jej otuchy, Kret perswadował i zachęcał, Szczur chwycił się nawet energicznego środka i trząsł ją za ramiona, ale mysz nie mogła opanować tremy. Wszyscy kręcili się gorliwie wkoło niej, niby przewoźnicy, co według przepisów „Królewskiego Towarzystwa humanitarnego” ratują topielca, który długi czas przebywał pod wodą. Wtem zatrzask szczęknął, drzwi się otworzyły i ukazała się polna mysz z latarką, zgięta pod ciężarem kosza.
Nie było już mowy o przedstawieniu, gdy wysypano solidną, realną zawartość kosza na stół. Szczur objął komendę, a każdy musiał czymś się zająć czy coś przynieść. Przygotowano bardzo szybko kolację i Kret, jak we śnie, zasiadł na pierwszym miejscu. Miał przed sobą stół — niedawno pusty — zastawiony gęsto znakomitymi przysmakami; widział rozpromienione twarzyczki swych małych przyjaciół, którzy, nie tracąc czasu, rzucili się na jedzenie, a wreszcie sam — ponieważ był naprawdę zgłodniały — zaczął wsuwać smakołyki, dostarczone jakimś cudownym sposobem, i myślał sobie jak szczęśliwie mu się udał powrót do domu. Przy jedzeniu rozmawiali o dawnych czasach, myszy polne zdawały Kretowi sprawę z najnowszych miejscowych plotek i odpowiadały jak umiały najlepiej na setki zapytań, które im stawiał. Szczur mówił mało albo milczał, ale uważał czy każdy gość ma wszystkiego poddostatkiem i pilnował aby Kret niczym się nie kłopotał i nie niepokoił.
Wreszcie polne myszy odeszły z tupotem, dziękując i życząc: „Wesołych świąt”; zabierały pełne kieszenie upominków dla małych siostrzyczek i braciszków, którzy zostali w domu. Gdy drzwi zamknęły się za ostatnią myszą i ucichł szczęk latarek, Kret i Szczur podsycili ogień, przysunęli fotele do kominka, przyrządzili sobie jeszcze po jednej szklance piwnej polewki do poduszki i zaczęli omawiać wydarzenia dnia. Wreszcie Szczur, ziewając od ucha do ucha, oświadczył:
— Wiesz, stary Krecie, nie mogę powiedzieć, że mi się chce spać, gdyż to za mało; poprostu upadam ze snu. Ten tapczan na prawo pewno twój? W takim razie ja się kładę na tamtym. Cóż za rozkoszne mieszkanko! Wszystko pod ręką!
Wdrapał się na tapczan, owinął się szczelnie kołdrami i odrazu zapadł w sen, który objął go niby żniwiarka biorąca w ramiona pokos jęczmienia.
Kret, radosny i zadowolony, złożył z rozkoszą łebek na poduszce. Lecz nim zamknął oczy, pozwolił im błądzić po swym dawnym pokoju, i rozkoszować się blaskiem ognia, który igrał na dobrze znanych, miłych sprzętach lub oświetlał je spokojnie. Te sprzęty przez długi czas stanowiły nieświadomie jakby część Kreta, a teraz nie żywiąc do niego urazy, przyjmowały jego powrót z uśmiechem. Obecne usposobienie Kreta było zasługą taktownego postępowania Szczura. Kret zdawał sobie jasno sprawę, że jego mieszkanko jest proste i niewyszukane — nawet ciasne — ale równie jasno widział jak silnie jest do niego przywiązany, i oceniał wartość takiej przystani dla każdego zwierzęcia. Nie pragnął wcale porzucać nowego życia i jego wspaniałych przestrzeni; nie miał zamiaru odwracać się od słońca, powietrza, i wszystkiego co od nich brał, aby wślizgnąć się z powrotem do swojego domu i w nim pozostać. Świat tam w górze zbyt silnie do niego przemawiał; nawet tu w swojej norze Kret czuł jego wezwanie, wiedział, iż musi wrócić na szerszą arenę. Lecz z przyjemnością myślał, że ma dokąd się schronić; ma własny domek, i te sprzęty, które go tak radośnie witają; czuł że zawsze może tu liczyć na serdeczne przyjęcie pełne prostoty.





  1. Przekład Zofji Baumowej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Kenneth Grahame i tłumacza: Maria Godlewska.