O czym szumią wierzby/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | O czym szumią wierzby |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój“ |
Data wyd. | 1938 |
Druk | Drukarnia „Linolit“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Godlewska |
Tytuł orygin. | The Wind in the Willows |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Czekali cierpliwie i długo — tak im się przynajmniej zdawało — tupiąc po śniegu dla rozgrzania łapek. Wreszcie posłyszeli sunące wolno kroki, które zbliżały się ku drzwiom. Kret powiedział do Szczura, że ten, co się zbliża, musi mieć na nogach pantofle zbyt obszerne i przydeptane na piętach. Ta uwaga świadczyła o inteligencji Kreta, bo tak było rzeczywiście.
Rozległ się zgrzyt podnoszonej sztaby i drzwi uchyliły się na parę cali, tyle tylko aby ukazać długi ryj i parę zaspanych mrugających oczu.
— Jeśli się to jeszcze raz powtórzy — oświadczył szorstki i podejrzliwy głos — rozgniewam się na dobre. Ktoż to śmie niepokoić mię w taką noc? Odezwać się!
— O Borsuku! — wykrzyknął Szczur — wpuść nas, proszę. To ja, Szczur, i mój przyjaciel Kret. Zgubiliśmy drogę w śniegu.
— To ty Szczurku, kochany mój chłopcze! — zawołał Borsuk zupełnie innym tonem. — Wejdźcie natychmiast obydwaj, musicie być nieżywi ze zmęczenia. Coś podobnego! Zgubili się wśród śniegu! I to nocą, o tej porze, w Puszczy! Ale wejdźcie, wejdźcie.
Zwierzątkom było tak pilno znaleźć się w norze, że wchodząc z pośpiechem wpadły na siebie i z radosną ulgą posłyszały zamykające się za nimi drzwi.
Borsuk miał na sobie długi szlafrok, a na nogach pantofle, które rzeczywiście były przydeptane, w łapie zaś trzymał płaski lichtarz; zapewne kładł się już spać, gdy posłyszał stukanie. Spojrzał dobrotliwie na przyjaciół i pogładził obu po łebkach.
— To nie jest noc odpowiednia na spacery małych zwierząt — rzekł po ojcowsku. — Pewno musiałeś znów płatać jakieś figle, Szczurku. Ale chodźcie dalej, do kuchni. Pali się tam pierwszorzędny ogień, jest kolacja i wszystko, czego potrzeba.
Poszedł naprzód, szurając nogami i świecąc im po drodze, a Kret i Szczur dążyli za nim — trącając się wzajemnie znacząco w przewidywaniu wielu przyjemności — wzdłuż długiego, ponurego i, prawdę powiedziawszy dość odrapanego korytarza; dotarli wreszcie do czegoś w rodzaju wewnętrznego holu, rozchodziły się stamtąd w różne strony przejścia, podobne do tajemniczych tuneli, których końca nie można było dostrzec. Ale w holu znajdowały się także liczne drzwi, porządne dębowe drzwi, ciężkie i masywne. Borsuk otworzył jedne z nich i zwierzęta znalazły się odrazu w blasku i cieple dużego kuchennego komina.
Podłoga w kuchni była z czerwonych cegieł dobrze już podniszczonych, a na wielkim kominku — umieszczonym między dwiema rozkosznymi wnękami, dokąd żaden przeciąg nie dochodził — paliły się kłody drzewa. Dwa fotele o wysokim oparciu stały naprzeciwko siebie po obu stronach kominka, stwarzając wygodne możliwości dla osób towarzysko usposobionych. Na środku izby znajdował się długi stół z prostych desek na krzyżakach, a po obu jego stronach stały ławki. Przy końcu stołu, tam gdzie był odsunięty fotel, leżały resztki skromnej lecz obfitej kolacji Borsuka. Szereg niepokalanie czystych talerzy mrugał znacząco na półkach bufetu, umieszczonego w najdalszym krańcu pokoju. A od sufitu zwisały szeregiem szynki, wiązki ziół, siatki z cebulą i kosze z jajami. Ta izba była jakby stworzona dla uczty bohaterskich rycerzy po odniesionym zwycięstwie, lub dla biesiady strudzonych żniwiarzy podczas dożynek — zasiedliby licznie na ławkach wzdłuż stołu, śpiewając i weseląc się — ale była także schronieniem dla paru przyjaciół o skromnych wymaganiach, którzy mogliby przesiadywać w kuchni ileby tylko chcieli, jedząc i papląc i rozmawiając przyjemnie i wygodnie. Rumiana podłoga uśmiechała się porozumiewawczo do zadymionego sufitu; dębowe stalki wyświecone od długiego użycia zamieniały ze sobą wesołe spojrzenia; talerze na bufecie szczerzyły zęby do garnków na półkach, a radosne światło ognia pełgało wszędzie, dokazując ze wszystkimi bez wyjątku.
Zacny Borsuk posadził przyjaciół na krzesełkach przy ogniu aby się mogli dobrze ogrzać i kazał im zdjąć mokre ubranie i buty. Potem przyniósł im szlafroki i pantofle, obmył własnoręcznie stopę Kreta ciepłą wodą i zalepił ranę plastrem; łapka wyglądała teraz zupełnie jak nowa, może nawet jeszcze lepiej. Kiedy zgonione zwierzątka obeschły wreszcie i ogrzały się w bezpiecznej przystani wśród otaczającego je światła i ciepła, gdy wyciągnąwszy przed siebie zmęczone łapki posłyszały z tyłu obiecujący szczęk ustawianych na stole talerzy, wydało im się, że bezdroża Puszczy są odległe o tysiące mil, wszystko zaś co tam przecierpiały przedstawiało im się niby nawpół zapomniany sen.
Kiedy wreszcie dokładnie się wyprażyli Borsuk zaprosił ich do stołu, gdzie przygotował posiłek. Już uprzednio byli porządnie głodni, lecz kiedy zobaczyli kolację zdawało im się doprawdy, że mają do rozstrzygnięcia ciężkie zagadnienie do czego wziąć się na przód? Wszystko bowiem było niesłychanie nęcące, a przytym obawiali się, czy inne potrawy zechcą łaskawie poczekać aż przyjdzie na nie kolej. Rozmowa stała się na długi czas niemożliwa, a kiedy ją na nowo podjęto toczyła się w sposób godny pożałowania — z pełnymi ustami. Borsukowi wcale to nie przeszkadzało, nie brał także za złe gdy się kładło łokcie na stół ani gdy wszyscy razem mówili. Ponieważ sam nigdzie nie bywał, nabrał przekonania, że to są wszystko rzeczy błahe (w czym oczywiście mylił się; miał ciasne poglądy, bo te sprawy wcale nie są błahe, tylko że wytłumaczenie, dlaczego tak jest, zabrałoby nam zbyt dużo czasu.) Borsuk siedział na fotelu przy końcu stołu i z powagą kiwał łebkiem gdy zwierzątka opowiadały swoje przygody. Nic nie zdawało się gorszyć go lub dziwić; nie powiedział ani razu: „A mówiłem” lub: „Tak twierdziłem zawsze”; nie wygłaszał zdania, że powinny były postąpić tak a tak, lub że nie powinny były zrobić tego a tego. Kret nabrał do niego wielkiej sympatii.
Gdy nareszcie skończyli kolację, gdy każde ze zwierząt poczuło, że ma skórę naciągniętą do ostatnich granic bezpieczeństwa i że nie obchodzi go nikt i nic, zgromadzili się wkoło żarzącego ogniska i zaczęli rozmyślać, jaka to wielka przyjemność czuwać o tak późnej godzinie, być tak niezależnym i tak bardzo najedzonym. Po dłuższej rozmowie na tematy ogólne Borsuk spytał serdecznym głosem:
— A teraz opowiedzcie mi nowiny z waszej części świata. Co porabia stary Ropuch?
— Wpada wciąż z deszczu pod rynnę — odrzekł Szczur z powagą, podczas gdy Kret rozkoszował się ogniem, siedząc wygodnie rozparty na krześle, z łapkami umieszczonymi wyżej łebka, i usiłował przywołać odpowiednio smutny wyraz na swój pyszczek. — Rozbił się znowu w zeszłym tygodniu i to porządnie. Upiera się aby sam auto prowadzić a w żaden sposób nie może sobie z tym dać rady. Gdyby zgodził sobie przyzwoite, rozważne, wykwalifikowane zwierzę, zapłacił mu porządną pensję i wszystko jemu powierzył, dobrze by mu się działo. Ale gdzie tam! Ma przekonanie, że jest szoferem z Bożej łaski i że nikt go nie może niczego nauczyć! widzimy jakie są tego skutki.
— Wiele ich już było? — spytał Borsuk z chmurną miną.
— Wypadków czy maszyn? — odparł Szczur. — Choć właściwie dla Ropucha to jednoznaczne. Ma już siódmy samochód. Co zaś do tamtych maszyn — znasz jego wozownię? Pełno tam — dosłownie pełno aż po sam dach — szczątków samochodów, a żaden odłamek nie jest większy od twego kapelusza. To resztki sześciu maszyn Ropucha — jeśli ten szmelc można nazwać maszynami.
— Był już trzy razy w szpitalu — wtrącił Kret, — A przytym strach bierze, gdy się pomyśli o karach, jakie musiał płacić.
— Tak, to mnie także niepokoi — ciągnął Szczur dalej — Ropuch, jak wszyscy wiemy, jest bogaty, ale milionerem nie jest. Prowadzi samochód fatalnie, a pozatym zupełnie się nie stosuje do praw i przepisów. Trup lub bankrut — oto co z niego będzie wcześniej czy później. Jesteśmy przyjaciółmi Ropucha, Borsuku — czy nie powinniśmy jakoś temu zaradzić?
Borsuk zamyślił się poważnie a po chwili powiedział surowym tonem:
— Wiesz chyba, że teraz nic zrobić nie mogę.
Obaj przyjaciele przytwierdzili, rozumiejąc dobrze o co Borsukowi chodziło. Stosownie do praw zwierzęcej etykiety niema stworzenia, które byłoby obowiązane dokonać w ciągu zimowego sezonu czynu wymagającego wysiłku, czy bohaterstwa, czy nawet umiarkowanego ruchu. Wszystkie zwierzęta są w zimie senne, niektóre nawet śpią. Wszystkie są mniej lub więcej zależne od pogody, i wszystkie odpoczywają po trudach dni i nocy, podczas których każdy ich muskuł był wystawiony na ciężką próbę a każda odrobina energii — naprężona do ostateczności.
— A więc zgadzamy się w tym — podjął znów Borsuk. — Ale gdy już się pora odmieni, gdy nastaną krótsze noce, kiedy i tak nie możemy uleżeć, kiedy chcemy się zrywać do czynu już o wschodzie słońca, a nawet wcześniej — ach przecież wiecie...
Tak, zwierzątka dobrze wiedziały, i pokiwały łebkami z powagą.
— Otóż wówczas — mówił Borsuk — my, to znaczy ty, i ja, i nasz wspólny przyjaciel Kret — weźmiemy Ropucha w karby. Nie dopuścimy do żadnych głupstw. Doprowadzimy go do rozumu siłą, jeśli się nie da inaczej. Zmusimy go do rozsądku. Zrobimy... Ale ty śpisz, Szczurku.
— Ja? Ależ nie — Szczur zbudził się nagle.
— Zadrzemywał już kilka razy po kolacji — rzekł Kret ze śmiechem, gdyż jemu wcale nie chciało się spać, opanowała go nawet wesołość, choć nie wiedział dlaczego. Przyczyna leżała niewątpliwie w tym, że Kret był z urodzenia i wychowania zwierzątkiem podziemnym, położenie domu Borsuka bardzo mu odpowiadało, czuł się jak u siebie. Szczur zaś sypiał zawsze w pokoju, gdzie świeże nadrzeczne podmuchy wchodziły przez okna i odczuwał bezwątpienia wpływ nieprzewietrzanego, dusznego mieszkania.
— Czas już nam wszystkim udać się na spoczynek — rzekł Borsuk, wstając i biorąc do łapki płaski lichtarz — Chodźcie obydwaj, pokażę wam waszą kwaterę. A jutro rano nie śpieszcie się. Śniadanie możecie dostać kiedy wam się spodoba.
Zaprowadził oba zwierzątka do izby, która wyglądała poczęści jak skład, a poczęści jak sypialnia. Zimowe zapasy Borsuka (wszędzie było ich pełno) zajmowały pół pokoju — stosy jabłek, rzepy, kartofli, kosze z orzechami i garnki z miodem — lecz dwa białe łóżeczka na wolnej przestrzeni miały wygląd nęcący i wygodny, a bielizna z szorstkiego płótna była czysta i pachniała miło lawendą. Kret i Szczur rozebrali się w pół minuty i wślizgnęli się pod kołdry z wielką radością i ukontentowaniem.
Nazajutrz, stosując się do uprzedniej zachęty Borsuka, oba zmordowane zwierzątka zeszły bardzo późno na śniadanie. Zastały w kuchni ogień buzujący na kominku i dwa młode jeżyki, które siedziały na ławce przy stole, zajadając owsianą kaszę z drewnianych misek. Gdy Kret i Szczur weszli, jeżyki odłożyły łyżki, zerwały się i pochyliły łebki z uszanowaniem.
— Siadajcie, siadajcie — rzekł Szczur dobrotliwie. — Jedzcie swoją owsiankę. Skądżeż to kawalerowie przybyli? Zgubiliście pewnie drogę w śniegu?
— Tak, proszę pana — odpowiedział starszy z jeżyków głosem pełnym szacunku — ja i mały Billy próbowaliśmy dostać się do szkoły — mama koniecznie kazała iść, choć droga była taka... i oczywiście zgubiliśmy się, proszę pana, a Billy bał się i zaczął płakać, bo on jeszcze mały i tchórz w dodatku. Trafiliśmy wreszcie na kuchenne wejście pana Borsuka i ośmieliliśmy się zastukać, proszę pana, bo pan Borsuk — jak każdy wie — ma bardzo dobre serce...
— Rozumiem — przerwał Szczur, krając boczek, gdy tymczasem Kret smażył jajka na patelni. — Jak tam na dworze? Nie potrzebujesz wciąż powtarzać „proszę pana”, gdy do mnie mówisz — dodał.
— O, pogoda ohydna, proszę pana, strasznie głęboki śnieg — odparł jeż — Dziś nieodpowiednia pogoda dla takich panów jak panowie.
— Gdzie pan Borsuk? — spytał Kret, grzejąc kawę przy ogniu.
— Pan Borsuk poszedł do swego gabinetu, proszę pana — odpowiedział jeż, — Mówił, że dziś rano będzie ogromnie zajęty i pod żadnym pozorem nie pozwolił sobie przeszkadzać.
Wszyscy obecni doskonale zrozumieli to wyjaśnienie. Ostatecznie, jak już mówiłem, kiedy się żyje życiem gorączkowym i ruchliwym przez sześć miesięcy na rok, a względnie lub istotnie sennym przez pozostałe miesiące, nie można wymawiać się ciągle snem czy to od jakiejś roboty czy też od stosunków towarzyskich. Taka wymówka stałaby się wkońcu monotonną. Zwierzątka wiedziały dobrze, że Borsuk po zjedzeniu obfitego śniadania zamknął się w swoim gabinecie, usadowił się na fotelu, wyciągnął nogi na drugi fotel, zakrył pyszczek czerwoną chustką i oddał się zwykłemu o tej porze „zajęciu.”
Dzwonek u drzwi frontowych głośno zadźwięczał, więc Szczur, który miał pyszczek mocno zasmarowany masłem od grzanek, posłał Billyego, młodszego jeżyka, zobaczyć ktoby to mógł być. W holu dało się słyszeć głośne tupanie, a po chwili Billy wrócił poprzedzając Wydrę, która rzuciła się na Szczura i uściskała go, wykrzykując gorące wyrazy powitania.
— Dajże spokój! — wyjąkał Szczur z pełnymi ustami.
— Tak też myślałam, że was tu zastanę w dobrym zdrowiu — rzekła Wydra wesoło. Wszyscy byli strasznie zaniepokojeni, gdy przybyłam dziś rano na Wybrzeże. — „Ani Szczur ani Kret nie pokazali się w domu przez całą noc, musiało się stać coś strasznego” — mówili; a śnieg oczywiście pokrył wszystkie ślady. Ale ja wiem, że gdy kto wpadnie w tarapaty, udaje się zwykle do Borsuka, a w każdym razie Borsuk musi coś o tym wiedzieć. Przybiegłam więc wprost tutaj, brnąc po śniegu przez Puszczę. Ach! jaki piękny był śnieg i to czerwone słońce co błyszczało o wschodzie wśród czarnych pni drzew! Gdy szłam otoczona ciszą, wielkie zwały śniegu ześlizgiwały się z gałęzi i spadały ze strasznym hukiem; musiałam dawać susa w bok, szukając osłony. Podczas nocy wyskoczyły nagle niewiadomo skąd śniegowe pałace, groty ze śniegu, śniegowe mosty, tarasy, okopy. Byłabym z rozkoszą została tam i długo bawiła się. Tu i ówdzie leżały wielkie gałęzie, które się obłamały pod ciężarem śniegu, a zarozumiałe raszki siadały na nich i skakały zadzierając nosa, jakby te złamane gałęzie były ich dziełem. Nad moją głową przeleciał klucz dzikich gęsi wysoko na szarym niebie, a kilka wron kołowało nad drzewami; przyjrzały się wszystkiemu dokładnie i odleciały do domu z wyrazem obrzydzenia. Ale nie spotkałam żadnej rozsądnej istoty, od której mogłabym się czegoś dowiedzieć. Mniej więcej wpół drogi natknęłam się na królika; siedział na pniu i mył łapkami swój głupi pyszczek. Nastraszył się porządnie, gdy podkradłam się od tyłu i położyłam mu przednią łapę na ramieniu; musiałam mu dać parę szturchańców w łebek, aby go przyprowadzić do przytomności. Udało mi się wreszcie wyciągnąć od niego wiadomość, że jeden z królików spotkał zeszłej nocy Kreta w Puszczy. Opowiadano podobno w norach, że pan Kret, przyjaciel od serca pana Szczura miał jakąś nieprzyjemność, zgubił drogę, a „Oni” wyruszyli na polowanie i „pędzają go w kółko”. — Dlaczego żaden z was nic nie zrobił aby mu dopomóc? — spytałam. — Coprawda nie macie rozumu na zbyciu ale jest was tysiące tęgich chłopów, z których tłuszcz aż kapie, a wasze podkopy prowadzą w rozmaite strony, mogliście przecież przygarnąć Kreta, zapewnić mu bezpieczeństwo i wygodę, a przynajmniej porobić jakieś starania w tym kierunku. — „Co, my? My, króliki!” — odpowiedział poprostu. — „My, króliki miałyśmy coś zrobić?” — Więc zdzieliłam go jeszcze raz po łebku i odeszłam; nie pozostawało mi nic innego. W każdym razie czegoś się dowiedziałam. A gdyby mi się było udało napotkać którego z „Nich” byłabym zdobyła więcej wiadomości — no i byłabym „Ich” pouczyła.
— Czy nie czułaś... hm... ani trochę zdenerwowania? — spytał Kret, którego na wspomnienie Puszczy ogarnął ponownie wczorajszy lęk.
— Zdenerwowania? — Wydra pokazała w uśmiechu mocne, błyszczące, białe zęby. Ja bym sprawiła im nerwy, gdyby który poprobował na mnie swoich sztuczek! A teraz Kreciku, bądź taki dobry i przysmaż mi parę kawałków szynki. Jestem straszliwie głodna, a mam moc do opowiedzenia Szczurowi, wieki już go nie widziałam.
Zacny Kret ukroił kilka płatków szynki i nakazał jeżykom przypilnować smażenia a sam powrócił do przerwanego śniadania. Tymczasem Wydra ze Szczurem, stykając się niemal łebkami, omawiali zawzięcie wiadomości z Wybrzeża. Ich rozmowa toczyła się bez końca, płynęła niby szumiąca rzeka.
Talerz przysmażonej szynki znikł i został zwrócony z prośbą o nową porcję, gdy wszedł Borsuk, ziewając i przecierając oczy. Przywitał wszystkich swoim zwyczajem w sposób spokojny i pełen prostoty, wypytując dobrotliwie każdego z osobna.
— Zbliża się pora drugiego śniadania — zauważył, zwracając się do Wydry — zostań, zjesz je z nami, musisz być głodna w ten zimny ranek.
— Ja myślę! — odparła Wydra, mrugając porozumiewawczo do Kreta. — Poprostu umieram z głodu gdy widzę jak te młode jeże faszerują się szynką.
Jeżyki, które zaczynały znowu czuć głód po zjedzeniu owsianki i po pracowitym smażeniu szynki, spojrzały nieśmiało na pana Borsuka ale były zbyt zawstydzone aby się odezwać.
— Dalej, zuchy, marsz do domu, do matki — rzekł dobrotliwie Borsuk. — Każę was odprowadzić. Napewno nie będziecie w stanie zjeść dziś obiadu.
Dał każdemu z jeżyków sześć pensów, pogładził ich po łebkach i malcy odeszli, kłaniając się, machając czapkami i salutując.
Niebawem zabrali się wszyscy do drugiego śniadania. Kret siedział obok Borsuka, a ponieważ tamtych dwoje wciąż jeszcze omawiało nadrzeczne plotki i niepodobna było ich oderwać od tego tematu, Kret skorzystał ze sposobności, aby powiedzieć Borsukowi, jakie wygodne i swojskie wydaje mu się to mieszkanie.
— Gdy się znajdujemy głęboko pod ziemią — dowodził — wiemy czego się możemy spodziewać. Nic nie może się nam stać, nikt nas nie może dosięgnąć. Jesteśmy panami siebie w całym tego słowa znaczeniu. Nie potrzebujemy nikogo pytać o zdanie, ani dbać o to co kto powie. Ponad naszymi głowami życie toczy się zwykłym trybem. Niech się dzieje co chce; co nam do tego! Gdy nam przyjdzie ochota, wówczas jazda na górę, a tam wszystko gotowe tylko na nas czeka.
Borsuk promieniał.
— To samo i ja twierdzę — odparł. — Tylko pod ziemią jest bezpiecznie, cicho i spokojnie. A jeśli kto ma bujną wyobraźnię i zapragnie przestrzeni, pokopie, podrapie i już ją ma! Jeśli zaś uważa, że jego dom jest zbyt obszerny, zalepi jedną czy dwie dziury i znów osiągnął to, czego chciał. Nie potrzeba nam architektów, ani handlarzy, nikt nie wydziwia nad nami, zaglądając przez płot, a przedewszystkiem nie zależymy od pogody. Weź naprzykład Szczura. Woda przybierze o kilka stóp i już musi przenosić się do wynajętego lokalu w niemiłej dzielnicy, gdzie mu jest niewygodnie a w dodatku kosztuje go to dużo pieniędzy. Weź naprzykład Ropucha. Nie mam nic przeciwko „Ropuszemu Dworowi”, jest to najlepszy z domów w okolicy, jeśli już mowa o domach. Ale niech wybuchnie pożar — co pocznie Ropuch? Jeśli wiatr zerwie dachówki lub ściana zarysuje się czy zawali — co pocznie Ropuch? Przypuśćmy, że w pokojach są przeciągi — ja sam nienawidzę przeciągów — co pocznie Ropuch? Tam na dworze, w górze dobrze trochę się powłóczyć i zdobyć żywność, lecz trzeba mieć podziemie dokąd się wraca — oto moje pojęcie o domu.
Kret potakiwał z przekonaniem i dlatego Borsuk serdecznie się z nim pokumał.
— Gdy skończymy śniadanie — rzekł — oprowadzę cię po moim mieszkanku. Widzę że potrafisz je ocenić. Znasz się na budownictwie mieszkaniowym, to pewne.
Po śniadaniu, gdy tamtych dwoje usadowiło się przy kominku i rozpoczęło gorącą dyskusję na temat węgorzy, Borsuk zapalił latarkę i kazał Kretowi iść za sobą. Minęli hol i zagłębili się w jeden z głównych tuneli. Przy migotliwym świetle latarki, ukazywały się z obu stron większe i mniejsze pokoje, niektóre miały rozmiar zwykłej szafy, inne obszarem i wspaniałością dorównywały staroświeckiej komnacie w „Ropuszym Dworze”. Wąskie przejście prowadziło pod prostym kątem do innego korytarza, lecz i tam zobaczyli to samo. Kret był oszołomiony wielkością, i licznymi rozgałęzieniami podziemi, długością korytarzy, masywnością sklepień w składach, robotami mularskimi, kolumnami, łukami, posadzkami.
— Na Boga, Borsuku! — rzekł wreszcie — skąd miałeś czas i skąd czerpałeś siłę aby zrobić to wszystko. Przecież to zdumiewające!
— Byłoby niewątpliwie zdumiewające — odrzekł Borsuk z prostotą — gdybym to ja wykonał. Lecz w rzeczywistości nic nie zbudowałem, a tylko oczyszczałem w miarę potrzeby korytarze i pokoje. Wszędzie wokoło jest tego o wiele więcej. Widzę, że nic nie rozumiesz, muszę ci to wyjaśnić. Otóż bardzo dawno temu, nim Puszcza zasiała się i wyrosła do obecnych rozmiarów, istniało miasto — miasto ludzi, rozumiesz? Tu, gdzie teraz stoimy, ludzie żyli, chodzili, i rozmawiali i spali, i prowadzili swoje interesy. Tu stały ich konie, tu ucztowali, stąd wyruszali na wojenne i kupieckie wyprawy. Byli to ludzie potężni i bogaci; wciąż budowali, budowali dużo, bo im się zdawało, że ich miasto będzie trwało wiecznie.
— Ale co się z nimi stało? — spytał Kret.
— Któż to może wiedzieć? — powiedział Borsuk. — Ludzie przychodzą, mieszkają jakiś czas, budują, gromadzą dostatki — i odchodzą. Taki już mają zwyczaj. Ale my pozostajemy. Borsuki były tu, jak słyszałem, na długo przedtym nim powstało miasto, i teraz znowu są borsuki. Wytrwałe z nas stworzenia. Możemy się wyprowadzić na jakiś czas, ale czekamy, czekamy cierpliwie i znowu powracamy. I tak będzie zawsze.
— Ale co się stało gdy się ci ludzie wreszcie wynieśli? — spytał Kret.
— Kiedy odeszli, silne wiatry i długotrwałe deszcze zajęły się tą sprawą. Pracowały pilnie, bez wytchnienia, rok po roku. Być może że i my, borsuki, dopomogliśmy im trochę we własnym ciasnym zakresie; ktoż to może wiedzieć? Wszystko rozpadało się, rozpadało się coraz bardziej, aż stopniowo miasto zamieniło się w ruinę, zostało zrównane z ziemią i wreszcie znikło zupełnie. A potem wszystko zaczęło rosnąć; rosło coraz wyżej, nasiona stały się sadzonkami, a sadzonki drzewami w lesie, paproć i ciernie pośpieszyły z pomocą, nagromadziły się warstwy przegniłych liści; wezbrane zimą strumyki przynosiły ziemię i piasek, które pokrywały wszystko i równały; z czasem nasze mieszkania były znów gotowe, więc się wprowadziliśmy. Tam w górze nad nami działo się to samo: przyszły zwierzęta, miejscowość im się spodobała, wprowadziły się, zakwaterowały, rozmnożyły, i dobrze im się dzieje. O przeszłość się nie troszczą — przeszłość nigdy zwierząt nie obchodzi, nie mają czasu nią się zajmować. Było tu oczywiście sporo pagórków i nierówności, ale to właśnie przedstawiało dla nas pewną korzyść. Zwierzęta nie kłopoczą się także i przyszłością, przyszłością, kiedy ludzie może się znowu wprowadzą — na pewien czas — niema w tym nic niemożliwego. Obecnie Puszcza jest dość gęsto zamieszkała przez istoty złe, dobre i obojętne, ot, zwykłe zbiorowisko — nie chcę nikogo wyszczególniać. Na świat składają się różne elementy. Coś mi się zdaje że i ty się o tym osobiście przekonałeś.
— Oj tak! — odpowiedział Kret a lekki dreszcz nim wstrząsnął.
— No, no! — rzekł Borsuk, klepiąc go po ramieniu. — To było twoje pierwsze zetknięcie się z „Nimi”. Nie są oni tacy straszni. Wszyscy musimy żyć i pozwolić żyć innym. Ale jutro uprzedzę ich i myślę że odtąd już ci wody nie zamącą. Moi przyjaciele mogą sobie chodzić po tym kraju, gdzie im się żywnie spodoba, ja w tym!
Gdy powrócili do kuchni, zastali Szczura, który krążył po pokoju silnie podniecony. Atmosfera podziemia przygnębiała go i dawała mu na nerwy, zdawał się doprawdy żywić obawę, iż Rzeka ucieknie jeśli on jej nie dopilnuje. Włożył więc płaszcz i zatknął znów za pas pistolety.
— Chodź już, Krecie — rzekł niespokojnym głosem, kiedy tylko ich spostrzegł. — Musimy za dnia wyruszyć. Nie mam ochoty spędzać jeszcze jednej nocy w Puszczy.
— Wszystko pójdzie dobrze, kawalerze — odezwała się Wydra. — Idę przecież z wami, znam na pamięć każdą ścieżkę; a jeśli trafi się jakaś głowa, której wypadnie dać szturchańca, możecie z całą ufnością polegać na mnie.
— Nie martw się, Szczurku — dodał spokojnie Borsuk. Moje korytarze ciągną się dalej niż przypuszczasz, z kilku stron wychodzą na brzeg Puszczy, chociaż nie mam ochoty aby w tym wszyscy wiedzieli. Kiedy już naprawdę będziecie musieli wyruszyć, poprowadzę was krótszą drogą, a tymczasem rozgośćcie się i siadajcie jeszcze.
Lecz Szczur wciąż był niespokojny, chciał wracać i pilnować swej Rzeki, więc Borsuk wziął znów do łapy latarkę i poprowadził ich wzdłuż krętego, wilgotnego, dusznego tunelu, częściowo wyrąbanego w skale a częściowo sklepionego; ów tunel schodził w dół to znów podnosił się i zdawał się ciągnąć przez szereg mil. Wreszcie zwierzęta ujrzały światło dzienne, przebijające przez splątaną roślinność, która zwisała nad wylotem tunelu. Borsuk pożegnał ich szybko, wypchnął ich z pośpiechem przez otwór, a potem zasłonił go starannie pnączami, suchymi liśćmi i gałęźmi, usiłując nadać wszystkiemu możliwie naturalny wygląd, i zawrócił do domu.
Przyjaciele znaleźli się na samym skraju Puszczy. Za sobą mieli skały, zarośla i piętrzące się, splątane korzenie; przed sobą — wielki szmat spokojnych pól, obramionych linią płotów, które czerniały na śniegu; w oddali przebłyskiwała dobrze im znana stara Rzeka, a nisko na widnokręgu wisiało czerwone, zimowe słońce. Wydra, która znała wszystkie przejścia, podjęła się przewodnictwa, szli więc gęsiego kierując się w stronę odległej kładki. Tam przystanęli na chwilę a obejrzawszy się, objęli wzrokiem Puszczę i podążyli szybko ku domowi; ku ognisku na kominku i wszystkim dobrze znanym przedmiotom, na których igrał blask płomieni. Czekał na nich szmer Rzeki szumiącej wesoło za oknami, Rzeki, którą znali i której ufali, Rzeki, która mimo zmiennego usposobienia nie zastraszyła ich nigdy przykrą niespodzianką.
Kret dążył naprzód oczekując z niecierpliwością chwili, kiedy znajdzie się znowu w domu wśród dobrze znanych ulubionych przedmiotów, uświadomił sobie jasno, że jest zwierzątkiem związanym z uprawnymi polami i żywopłotami, z wyoraną brózdą, z pastwiskiem, z dróżką odpowiednią na wieczorne spacery, z wypieszczonym ogrodem. Nie dla niego szorstkość, uparta wytrzymałość, lub zgiełk walki, towarzyszące życiu na łonie dzikiej przyrody. Kret musi być mądry, musi trzymać się przyjemnych miejscowości, w których sądzono mu przepędzić życie, oczekują go tam swoiste przygody zdolne wypełnić całe jego istnienie.