<<< Dane tekstu >>>
Autor Kenneth Grahame
Tytuł O czym szumią wierzby
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia „Linolit“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Godlewska
Tytuł orygin. The Wind in the Willows
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI
„POLAŁY SIĘ JEGO ŁZY JAK WIOSENNY DESZCZ”

Szczur wyciągnął kształtną bronzową łapkę, chwycił Ropucha za kark, szarpnął, pociągnął mocno i zmoknięty Ropuch wzniósł się wolno lecz pewnie ponad krawędź nory, aż wreszcie stanął w holu cały i zdrów. Był umazany błotem i oblepiony zielskiem a woda ściekała z niego strumieniami, lecz czuł się wesół i szczęśliwy jak dawniej, gdy znalazł się znowu w domu przyjaciela; czas ucieczek i forteli przeminął i Ropuch mógł odłożyć na bok przebranie niegodne jego stanowiska, przebranie, do którego musiał naginać się w sposób nużący.
— O Szczurku! — zawołał. — Nie możesz sobie wyobrazić, co ja przeszedłem od czasu kiedy cię widziałem poraz ostatni! Tyle nieszczęść! Tyle cierpień znoszonych z godnością! A te ucieczki! Te przebrania, fortele, a wszystko niezwykle mądrze obmyślone i równie mądrze wykonane. Byłem w więzieniu — i ma się rozumieć wydostałem się stamtąd! Wrzucono mnie do kanału — i dopłynąłem do brzegu! Ukradłem konia — i sprzedałem go za dużą sumę! Nabrałem wszystkich — i zmusiłem ich aby robili ściśle to co chciałem! O, nie ulega wątpliwości, że sprytny ze mnie Ropuch! Wiesz, jaki był mój ostatni wyczyn? Poczekaj, zaraz ci opowiem.
— Ropuchu — rzekł Szczur poważnie i stanowczo — idź w tej chwili na górę, zdejm tę perkalową szmatę, która wygląda jakby należała do jakiejś praczki, oczyść się porządnie, włóż na siebie jedno z moich ubrań i postaraj się o ile możliwe nabrać wyglądu gentlemana, gdyż moje oczy nie oglądały w życiu równie obszarpanego, zaszarganego i nędznego stworzenia! Dość tych przechwałek, dość pychy, marsz! Później coś ci powiem.
Ropuch w pierwszej chwili chciał zostać i ostro odpowiedzieć Szczurowi. Wciąż nim komenderowali, gdy siedział w więzieniu, a tu zaczyna się znowu to samo i na dobitkę rozkazy wydaje jakiś tam Szczur! Lecz spostrzegł swoje odbicie w lustrze wiszącym nad półką od kapeluszy, zobaczył wyrudziały czepek, zawadiacko nasunięty na jedno oko i zmienił zdanie; poszedł szybko i pokornie na górę do ubieralni Szczura. Tam wymył się i oczyścił dokładnie, zmienił ubranie i przez długi czas stał i przeglądał się w lustrze z przyjemnością i dumą; myślał sobie, co to za idjoci ci wszyscy ludzie, którzy choć przez chwilę mogli go brać za praczkę.
Gdy zeszedł na dół, drugie śniadanie stało na stole. Ropuch bardzo się ucieszył z tego widoku, bo wiele przeżył i niemało użył ruchu od czasu znakomitego śniadania, które dał mu cygan. Podczas jedzenia opowiedział Szczurowi wszystkie swoje przygody, kładąc główny nacisk na własną mądrość, na przytomność umysłu okazywaną w nagłej potrzebie i na przebiegłość, którą się ratował gdy było z nim krucho; przedstawiał wszystko w taki sposób, że jego przeżycia wydawały się wesołe i bardzo urozmaicone. Lecz im dłużej mówił i przechwalał się, tym Szczur stawał się poważniejszy i bardziej milczący.
Gdy wreszcie Ropuch umilkł, zapanowała chwila ciszy, a potem Szczur odezwał się:
— Mój Ropuszku, nie chciałbym ciebie martwić po tym wszystkiem co ci się przydarzyło, ale, mówiąc poważnie, czy ty nie czujesz, jakiego robisz z siebie osła? Sam przyznajesz, że byłeś okuty w kajdany, uwięziony, zagłodzony, że za tobą gonili, że byłeś śmiertelnie przerażony, że cię znieważali, kpili z ciebie, i że wreszcie zostałeś sromotnie wrzucony do wody i to przez kogo? — przez kobietę? Cóż w tym zabawnego? Gdzie tu przyjemność? A wszystko dlatego, że zachciało ci się ukraść samochód. Wiesz, dobrze, że od chwili kiedy poraz pierwszy zobaczyłeś auto, samochody przyczyniały ci same strapienia. Ale jeśli chcesz gwałtem bratać się ze szczątkami maszyny w pięć minut po wyruszeniu w drogę, jak zwykle bywa — czyż mają to być koniecznie szczątki kradzionego auta? Bądź sobie kaleką, jeśli to uważasz za przyjemność; bądź dla odmiany bankrutem, jeśli już tak postanowiłeś; ale poco masz być więźniem? Kiedy nabierzesz wreszcie rozsądku? Kiedy pomyślisz o swych przyjaciołach i postarasz się przynosić im zaszczyt? Czy myślisz, że mi jest przyjemnie, gdy słyszę, chodząc po świecie, jak zwierzęta mówią: to ten facet co trzyma sztamę z więźniami.
Ropuch był na szczęście stworzeniem nawskroś dobrodusznym i nie obrażał się nigdy, gdy go strofowali prawdziwi przyjaciele. A nawet jeśli bardzo się do czegoś zapalił, dostrzegał zawsze i odwrotną stronę medalu. Więc chociaż podczas poważnej przemowy Szczura buntował się i powtarzał po cichu:
— To było jednak przyjemne! bardzo przyjemne!
I wydawał dziwne odgłosy: k-i-k-k-k-i i poop-p-p i jeszcze inne dźwięki, podobne do powstrzymywanego parskania lub do odgłosów jakie wydają butelki z wodą sodową gdy się je otwiera, jednak kiedy Szczur zamilkł, Ropuch westchnął głęboko i powiedział bardzo mile z pokorą:
— Masz słuszność, Szczurku! Jaki ty jesteś zawsze rozsądny! Tak, byłem zarozumiałym osłem, widzę to; ale od tej chwili stanę się porządnym Ropuchem, tamto się więcej nie powtórzy. I do samochodów już się tak gwałtownie nie palę od ostatniego nurka w tej twojej Rzece. Gdy wisiałem na krawędzi twej nory i ledwie mogłem oddech pochwycić, przyszedł mi nagle pomysł — świetny pomysł — co do łodzi motorowych — no, no! nie irytuj się, mój stary, nie tup łapkami, nie wywracaj wszystkiego, to był tylko pomysł, o którym nie będziemy teraz mówili. Wypijemy kawę, wypalimy papierosy, porozmawiamy, a potem pójdę pomaleńku do „Ropuszego Dworu”, włożę własne ubranie i puszczę wszystko w ruch tak jak dawniej. Dość już miałem przygód. Będę teraz prowadził spokojne, stateczne, rozsądne życie; zajmę się ulepszeniem gospodarstwa i od czasu do czasu ogrodownictwem. Znajdzie się u mnie zawsze kawałek obiadu, gdy przyjaciele przyjdą mnie odwiedzić; kupię sobie konia i wózek, którym będę trząsł się po okolicy jak za dawnych dobrych czasów, nim opanował mnie niepokój i zachciało mi się dokonywać jakichś czynów.
— Pójdziesz pomaleńku do „Ropuszego Dworu?” — krzyknął Szczur bardzo podniecony. — Co ty mówisz? To ty nic nie wiesz?
— Nie wiem czego? — spytał Ropuch blednąc. — Dalej, Szczurku! Mów prędzej! Nie oszczędzaj mnie! Czego nie wiem?
— Czy ty chcesz powiedzieć — wrzasnął Szczur, bijąc piąstką w stół — że nic nie słyszałeś o Łasicach i Tchórzach?
— Co, o mieszkańcach Puszczy? — przerwał Ropuch drżąc na całym ciele. — Nic nie słyszałem! Cóż oni zrobili?
— I o tym jak te zwierzęta opanowały „Ropuszy Dwór”? — ciągnął Szczur dalej.
Ropuch oparł łokcie na stole, brodę położył na łapach, a w każdym jego oku zebrała się duża łza; łzy spłynęły i padły na stół: kap! kap!
— Mów dalej, Szczurku — szepnął po chwili — powiedz mi wszystko. Najgorsze już przeszło. Jestem znów zwierzęciem, mogę znieść wiele.
— Gdy ty — wpadłeś w tę — tę — twoją biedę — podjął Szczur wolno i z naciskiem. — To znaczy — gdy — zniknąłeś z towarzystwa, z powodu nieporozumień o tę — tę maszynę, co to wiesz.
Ropuch skinął łebkiem.
— Dużo się o tym oczywiście mówiło — ciągnął dalej Szczur — nie tylko na Wybrzeżu ale i w Puszczy. Zwierzęta — jak to zwykle bywa — podzieliły się na dwa obozy. Wybrzeżowcy wzięli twoją stronę, uznali że ludzie podle się z tobą obeszli, że niema teraz sprawiedliwości na ziemi. Ale mieszkańcy Puszczy wymyślali na ciebie, twierdząc iż dobrze ci tak, czas już położyć kres wybrykom tego rodzaju. Nabrali rezonu, chodzili i rozpowiadali, że już tym razem koniec — że nie powrócisz nigdy, nigdy.
Ropuch w milczeniu raz jeszcze skinął łebkiem.
— Takie to są paskudne stworzenia — mówił dalej Szczur. — Ale Borsuk i Kret utrzymywali wbrew wszystkiemu, że wrócisz niedługo, nie wiedzieli jak się to stanie, ale mówili że wrócisz.
Ropuch wyprostował się nieco na krześle i uśmiechnął się z ironią.
— Przytaczali przykłady z historii — ciągnął Szczur — Mówili, że prawa karne były zawsze bezsilne wobec bezczelności i forteli podobnych twoim, i potędze jaką przedstawia dobrze wypełniona kiesa. Postanowili więc rzeczy swoje przenieść do „Ropuszego Dworu”, i spać tam, i przewietrzać dom, i mieć wszystko gotowe na twój przyjazd. Nie przeczuwali, ma się rozumieć, co się stanie, ale mieli pewne podejrzenia co do zwierząt z Puszczy. A teraz przechodzę do najsmutniejszej, najbardziej tragicznej części mego opowiadania. Pewnej ciemnej nocy — a była to bardzo ciemna noc, wiatr wył i lało jak z cebra — banda Tchórzów uzbrojonych od stóp do głów podkradła się cicho aleją wjazdową do głównego wejścia. Równocześnie partia Kun, zdecydowanych na wszystko, przedostała się przez ogród warzywny, opanowując tylne podwórze i oficyny, podczas gdy podjazdowa kompania Łasic, które nie cofają się przed niczym, zajęła oranżerię i pokój bilardowy i zdobyła oszklone drzwi wychodzące na trawnik. Kret i Borsuk siedzieli w gabinecie przy kominku, opowiadając sobie różne historyjki i nic nie podejrzewając, gdyż nie była to noc odpowiednia na wędrówki zwierząt, kiedy ci krwiożerczy nędznicy wyłamali drzwi i runęli na nich ze wszystkich stron. Nasi przyjaciele walczyli wedle sił i możności, ale nadaremnie. Nie mieli broni, zaskoczono ich niespodzianie, a przytym cóż może zdziałać dwoje zwierząt przeciwko setkom? Srogo zbici kijami, zostali wyrzuceni na dwór na deszcz i zimno, a w dodatku porządnie im nawymyślano i naurągano.
W tym miejscu nieczuły Ropuch uśmiechnął się z ironią, lecz się szybko opanował, usiłując przywołać na pyszczek wyraz niezmiernej powagi.
— I od tamtej pory mieszkańcy Puszczy siedzą w „Ropuszym Dworze” i gospodarują tam, jak im się żywnie podoba — mówił dalej Szczur. — Pół dnia wylegują się w łóżkach, śniadanie jadają o rozmaitych porach, a dom jest w takim stanie (jak mi mówiono), że wprost patrzeć na niego nie można. Zjadają twoje zapasy, spijają twoje wina, dostarczasz im tematu do głupich żartów, śpiewają ordynarne piosenki o... o więzieniach, urzędach, policji; ohydne piosenki, całkiem nie dowcipne, na tematy osobiste, i rozpowiadają dostawcom i wszystkim, że się wprowadzili na dobre.
— Ach, więc to tak! — zawołał Ropuch, wstając i chwytając za kij. — Ja zaraz w to wejrzę!
— Nic nie poradzisz, Ropuchu! — krzyknął za nim Szczur. — Wróć się lepiej i usiądź, ściągniesz tylko na siebie jakąś biedę.
Lecz Ropuch wyszedł i nie dał się zatrzymać. Maszerował szybko drogą z kijem na ramieniu, sierdząc się i mrucząc ze złości aż dotarł do bramy wjazdowej swego dworu. Raptem z nad ogrodzenia wyjrzała długa żółta kuna uzbrojona w karabin.
— Kto idzie? — spytała ostro.
— Terefere! — rzekł Ropuch ze złością. — Cóż to za sposób przemawiania do mnie. Wyłaź stamtąd w tej chwili, albo...
Kuna nie odpowiedziała ani słowa tylko wycelowała w niego karabin. Ropuch przezornie padł na ziemię i wzzz! kula świsnęła mu nad łebkiem.
Zaskoczony Ropuch zerwał się na równe łapy i puścił się biegiem, ile tylko miał sił. Za sobą słyszał śmiech kuny i inne wstrętne śmieszki, które mu wtórowały.
Wrócił bardzo zgnębiony i wszystko opowiedział Szczurowi Wodnemu.
— Czy ci nie mówiłem? — rzekł Szczur. — To na nic. Mają rozstawione straże i wszyscy są uzbrojeni. Musisz czekać.
Lecz Ropuch nie miał ochoty poddać się odrazu. Wyciągnął czółno, popłynął w górę Rzeki, tam gdzie ogród „Ropuszego Dworu” schodzi aż na Wybrzeże, a gdy zobaczył swój stary dwór, wsparł się na wiosłach i ostrożnie rozejrzał się po okolicy. Wszędzie — jak mu się wydało — panował spokój i była pustka. Widział cały front „Ropuszego Dworu” błyszczący w świetle wieczornego słońca; widział gołębie, które siadały parami wzdłuż linii dachu, i ogród gorejący od kwiatów, i zatokę wiodącą do szopy z łodziami, a nad nią mały drewniany mostek; to wszystko ciche, niezamieszkałe, oczekujące najwidoczniej jego powrotu; postanowił, że naprzód spróbuje dostać się do szopy z łódkami. Skierował się bardzo ostrożnie w stronę ujścia zatoki i właśnie znajdował się pod mostem, kiedy... Rrrrum!
Duży kamień rzucony zgóry przebił dno łodzi, która napełniła się wodą i zatonęła, a Ropuch ledwie zdołał utrzymać się na głębokiej wodzie. Spojrzał w górę i zobaczył dwie łasice przechylone nad parapetem mostu, przyglądające mu się z wielkim ukontentowaniem.
— Na przyszły raz przyjdzie kolej na twój łeb, Ropuchu! — zawołały.
Oburzony Ropuch dopłynął do brzegu, a łasice zataczały się ze śmiechu podtrzymując się wzajemnie: wybuchały śmiechem wciąż na nowo, aż wreszcie dostały niemal spazmów.
Ropuch odbył piechotą męczącą drogę powrotną i znowu opowiedział Szczurowi Wodnemu o swym bolesnym zawodzie.
— Czy ja ci nie mówiłem — rzekł Szczur z wielką złością. — Teraz zastanów się, coś ty zrobił: przepadła moja ulubiona łódź, i to z twojej winy! A w dodatku zniszczyłeś zupełnie śliczny garnitur, który ci pożyczyłem! Doprawdy Ropuchu, dziwię się, że ty jeszcze masz przyjaciół!
Ropuch odrazu zmiarkował jak źle i lekkomyślnie postąpił. Uznał swe błędy, przeprosił Szczura za stratę łodzi i zniszczone ubranie i udobruchał go, okazując szczerą skruchę, którą rozbrajał zawsze krytyki przyjaciół i pozyskiwał na nowo ich względy.
— Szczurku — powiedział — widzę, że byłem samowolny i uparty. Odtąd, wierz mi, będę pokorny i uległy, nic nie przedsięwezmę bez twojej życzliwej rady i aprobaty.
— Jeśli tak — rzekł poczciwy Szczur już udobruchany — to zaraz posłuchaj mojej rady: zważywszy na późną godzinę, usiądź, zjedz kolację, która będzie za chwilę na stole i uzbrój się w cierpliwość. Bo jestem przekonany, że nic nie możemy zrobić póki nie zobaczymy się z Borsukiem i Kretem, póki nie posłyszymy od nich ostatnich nowin i nie naradzimy się z nimi i póki nam nie wyjawią swego zdania.
— Ach tak, oczywiście, Kret i Borsuk — rzekł Ropuch lekceważąco. — Co się z nimi stało? Zupełnie o nich zapomniałem.
— Słusznie, że o nich pytasz — powiedział Szczur z wyrzutem. — Gdy ty jeździłeś po świecie luksusowymi samochodami, i galopowałeś dumnie na koniach pełnej krwi, i spożywałeś śniadania z najprzedniejszych darów żyznej ziemi, te dwa biedne, oddane ci zwierzęta przebywały na dworze w każdą pogodę, obywając się we dnie bez żadnych wygód, a nocami śpiąc na twardym posłaniu. Pilnowały twego domu, patrolowały twoje dobra, nie spuszczały z oka Łasic i Tchórzów i tworzyły plany i projekty mające na celu odzyskanie twego dobytku. Doprawdy, nie jesteś wart tak wiernych przyjaciół, Ropuchu. Kiedyś, gdy już będzie zapóźno, pożałujesz, żeś ich bardziej nie cenił.
— Niewdzięczne ze mnie stworzenie, wiem o tym — załkał Ropuch, roniąc gorzkie łzy. — Pozwól mi pójść i poszukać ich w tę ciemną, zimną noc; chcę z nimi dzielić niewygody; postaram się dowieść... Czekaj no! Słyszę szczęk talerzy; nareszcie kolacja! Wiwat! Chodź, Szczurku!
Szczur przypomniał sobie, że biedny Ropuch był przez długi czas na więziennym wikcie i dlatego zasługuje na pobłażanie. Poszedł więc za nim do stołu i gościnnie zachęcał go, gdy Ropuch z całym zapałem starał się powetować sobie wszystkie prywacje.
Ledwie skończyli jeść i wrócili na swoje fotele, kiedy zastukano głośno do drzwi.
Ropuch przeraził się, lecz Szczur kiwnął tajemniczo głową w jego stronę, podszedł prosto do drzwi, otworzył je i wpuścił pana Borsuka.
Borsuk wyglądał jak stworzenie, co przez kilka nocy przebywało zdala od domu i wszelkich jego wygód. Trzewiki miał pokryte błotem, był zaniedbany a szerść miał zwichrzoną, ale coprawda Borsuk i za najlepszych czasów nie był nigdy szykowcem. Podszedł uroczyście do Ropucha, uścisnął mu łapę i powiedział:
— Witaj mi, Ropuchu! A więc powróciłeś do domu. Ach! co ja mówię — do domu! Smutny to powrót zaiste! Nieszczęsny Ropuchu!
Poczym odwrócił się plecami do Ropucha, przysunął sobie krzesło, zasiadł przy stole i nałożył sobie na talerz duży kawał pasztetu.
Ropuch był przerażony tak poważnym i solennym powitaniem, lecz Szczur mu szepnął:
— To nic, nie zwracaj na to uwagi i nie mów do niego teraz. Jest zawsze ponury i przybity kiedy go głód przyciśnie. Za pół godziny będzie innym zwierzęciem.
Czekali więc w milczeniu a po chwili rozległo się znów stukanie u wejścia, tym razem lżejsze.
Szczur, kinąwszy łebkiem w stronę Ropucha, podszedł do drzwi i wpuścił nieumytego, zaszarganego Kreta, w którego szerści tkwiły źdźbła słomy i siana.
— Otóż i stary Ropuch! Wiwat! — zawołał Kret z rozpromienionym pyszczkiem. — Jak to dobrze, że wróciłeś! — i zaczął tańczyć wkoło Ropucha. — Ani nam się śniło, że tak prędko powrócisz. Musiałeś chyba uciec, ty mądry, zręczny, inteligentny Ropuchu!
Zaniepokojony Szczur szturgnął Kreta łokciem, ale było już zapóźno, Ropuch puszył się i nadymał.
— Mądry? Wcale nie — powiedział — zdaniem moich przyjaciół nie jestem wcale mądry. Ja tylko wyrwałem się z najgroźniejszego więzienia Anglii — ale to nic; opanowałem pociąg i tym pociągiem uciekłem — ale to nic; przebiegłem w przebraniu szmat kraju, wywodząc wszystkich w pole — ale to nic. O, nie! nie jestem mądry! Jestem głupi osioł, tak, tak. Opowiem ci parę moich przygód, Krecie, to sam osądzisz.
— Doskonale — rzekł Kret, kierując się w stronę stołu zastawionego kolacją. — Możesz mówić a ja będę jadł. Od śniadania nie miałem nic w ustach.
Usiadł i nałożył sobie porządną porcję zimnej sztufady i pikli.
Ropuch rozciągnął się na dywanie przed kominkiem, sięgnął łapą do kieszeni od spodni i wyciągnął garść srebra.
— Spójrz! — zawołał pokazując pieniądze — to chyba niezły zarobek za kilkominutową pracę? A jak ty myślisz, Krecie? Jakim sposobem zdobyłem te pieniądze? Na handlu końmi! Na tym zrobiłem pieniądze!
— Mów dalej, Ropuchu — rzekł Kret z wielkiem zainteresowaniem.
— Ropuchu, proszę cię siedź cicho — powiedział Szczur. — A ty, Krecie, nie podjudzaj go, przecież wiesz jaki on jest. Powiedz lepiej co tam słychać i co mamy przedsięwziąć teraz, kiedy Ropuch wrócił nareszcie.
— Bardzo źle słychać, jaknajgorzej — odpowiedział Kret markotnie. — A co przedsięwziąć? Niech mnie dunder świśnie, jeśli wiem. Obaj z Borsukiem obchodziliśmy wkoło „Ropuszy Dwór” we dnie i w nocy, i wciąż jest to samo: wszędzie straże, wymierzone karabiny, kamienie, którymi w nas rzucają. Zawsze jakieś zwierzę czuwa, a kiedy nas zobaczy, śmieje się do rozpuku i to mnie najwięcej irytuje.
— Bardzo trudne położenie — powiedział Szczur po głębokim namyśle. — Ale wydaje mi się, że widzę teraz w głębi duszy, jak Ropuch powinien postąpić. Mówię wam, powinien koniecznie...
— Wcale nie powinien! — wykrzyknął Kret z pełną mordką. — Nic podobnego! Ty nie rozumiesz! Ropuch powinien...
— W żadnym razie nie zrobię tego! — wrzasnął podniecony Ropuch. — Nie zniosę, abyście mną komenderowali. Dom, o którym rozprawiamy, należy do mnie, dokładnie wiem jak mam postąpić, i ja wam powiem co zrobię! Mam zamiar...
Mówili wszyscy razem podniesionym tonem i hałas był wprost ogłuszający, wtem odezwał się cienki, suchy głos:
— Cicho tam! Milczeć!
I odrazu wszyscy zamilkli.
Był to głos Borsuka, który zjadł swój pasztet, odwrócił się na krześle i patrzył na nich surowym wzrokiem. Kiedy zobaczył że czekają najwidoczniej aż do nich przemówi i gotowi są słuchać go uważnie, odwrócił się znowu do stołu i sięgnął po ser. A szacunek, jaki nakazywały rzetelne zalety tego wspaniałego zwierzęcia, był tak wielki, że ani jedno słowo nie zostało wypowiedziane zanim nie skończył jeść i nie strzepnął okruszyn z kolan. Ropuch wiercił się zawzięcie ale Szczur uspokajał go z energią.
Gdy Borsuk skończył kolację, wstał z krzesła, stanął przed kominkiem i pogrążył się w myślach.
— Ropuchu! — przemówił po chwili surowo. — Ty nieznośne zwierzę, co sprawia wszystkim tylko kłopot. Czy ci nie wstyd? Jak ty myślisz, co powiedziałby twój ojciec a mój stary przyjaciel, gdyby się tu dziś znajdował i znał wszystkie twoje sprawki?
Ropuch, który siedział na sofie z wyciągniętymi przed siebie łapami, padł na pyszczek, łkając ze skruchą.
— No, no! — ciągnął Borsuk łagodniej. — Nie bierz sobie tego tak bardzo do serca. Wszystko jedno. Przestań płakać. Co było to było. Musisz rozpocząć nowe życie. Ale Kret mówił prawdę, Łasice pilnują każdej pozycji a to najlepsza straż na świecie. Niema co myśleć o ataku na dwór. Oni są zbyt silni.
— A więc wszystko przepadło! — zaszlochał Ropuch, roniąc łzy w poduszki. — Zaciągnę się do wojska i już nigdy nie zobaczę mojego kochanego „Ropuszego Dworu”!
— Uspokój się, Ropuchu — rzekł Borsuk. — Są inne sposoby, poza atakiem, na odzyskanie straconych pozycji. Jeszcze nie wypowiedziałem mego ostatniego słowa. Objawię wam teraz wielką tajemnicę.
Ropuch podniósł się zwolna i otarł łzy. Tajemnice niezmiernie go pociągały, gdyż nigdy nie umiał ich dochować, a przenikliwy dreszczyk jaki odczuwał przy zwierzaniu się innemu zwierzęciu z sekretu, który święcie przyrzekł dotrzymać, sprawiał mu przewrotną przyjemność.
— Istnieje — podziemne — przejście — powiedział Borsuk z naciskiem — które bierze początek niedaleko stąd, na brzegu Rzeki i prowadzi do samego „Ropuszego Dworu”.
— Et, bzdury! Borsuku — odezwał się Ropuch dość lekceważąco. — Słuchasz plotek, które rozgadują w okolicznych szynkach. Znam na wylot każdy cal „Ropuszego Dworu”. Zapewniam cię, że niema tam nic podobnego!
— Mój młody przyjacielu — powiedział Borsuk z wielką surowością — twój ojciec, bardzo godne zwierzę — znacznie bardziej godne od pewnego zwierzęcia dobrze mi znanego — był moim zażyłym przyjacielem i mówił mi wiele rzeczy, których ani by mu się nie śniło tobie powierzyć. Otóż odkrył on to przejście — oczywiście nie on je zbudował; było zrobione na setki lat przedtym nim twój ojciec tu zamieszkał — odremontował je tylko i oczyścił, ponieważ myślał sobie, że się może przydać w razie niebezpieczeństwa czy jakiejś biedy, i pokazał mi je. — „Niech mój syn nie wie o tym” — powiedział. — „To dobry chłopiec ale lekkomyślny i poprostu nie potrafi utrzymać języka za zębami. Jeśli kiedy znajdzie się w prawdziwej potrzebie a to przejście mogłoby mu się przydać, wtedy powiesz mu o nim, ale nie wcześniej”.
Inne zwierzęta patrzyły bacznie na Ropucha, ciekawe były jak on to przyjmie. Ropuch miał z początku ochotę dąsać się; lecz był to dobry chłopak, więc natychmiast się rozpogodził:
— No tak — rzekł. — Może być, że mam trochę za długi język. Jestem powszechnie lubiany — przyjaciele gromadzą się wkoło mnie — przekomarzamy się, żartujemy, opowiadamy sobie dowcipne dykteryjki, i język zaczyna mię świerzbić. Posiadam dar rozmowy. Mówiono mi, że powinienem otworzyć „un salon”, nie bardzo wiem co to znaczy, ale mniejsza o to. Mów dalej, Borsuku; w jaki sposób może nam to twoje przejście dopomóc?
— W ostatnich czasach zdobyłem trochę wiadomości — podjął Borsuk. — Poleciłem Wydrze przebrać się za kominarza i zapytać przy kuchennym wejściu czy niema jakiej roboty. Jutro wieczorem ma się odbyć wielki bankiet. Obchodzą czyjeś urodziny — Wodza Tchórzów o ile się nie mylę — i wszystkie Tchórze zgromadzą się w jadalnej komnacie; będą jadły, i piły, i śmiały się, i dokazywały, niczego nie podejrzewając, bez karabinów, bez szabel, bez pałek, bez żadnej broni.
— Ale straże będą rozstawione jak zawsze — wtrącił Szczur.
— Napewno — rzekł Borsuk — i na tym opieram mój plan. Tchórze ufają najzupełniej swoim doskonałym wartom. Tu właśnie zaczyna się rola tajnego przejścia. Ów bardzo pożyteczny tunel podchodzi aż do podręcznej śpiżarni obok komnaty jadalnej.
— A! — wykrzyknął Ropuch. — Skrzypiąca deska w śpiżarce! Teraz rozumiem!
— Wkradniemy się cicho do śpiżarki — zawołał Kret.
— Uzbrojeni w pistolety, szable i pałki... — wykrzyknął Szczur.
— I rzucimy się na nich — rzekł Borsuk.
— I przetrzepiemy ich, przetrzepiemy, przetrzepiemy! — wrzeszczał zachwycony Ropuch, biegając wkoło pokoju i przeskakując przez krzesła.
— A więc — powiedział Borsuk, który wrócił do zwykłej powściągliwości — plan już gotowy i nie macie nad czym dyskutować i kłócić się. A ponieważ jest już bardzo późno, idźcie spać w tej chwili. Jutro rano przygotujemy wszystko czego potrzeba.
Ropuch, ma się rozumieć, poszedł pokornie za innymi — wiedział czym opór pachnie — choć czuł się o wiele zanadto podniecony aby móc zasnąć. Lecz przeżył długi dzień pełen przygód, a prześcieradła i kołdry były to przedmioty przyjazne i wygodne po prostej słomie, którą skąpo rozściełano na kamiennej podłodze w przewiewnej celi, to też ledwie Ropuch przyłożył łebek do poduszki, już chrapał szczęśliwie.
Miał oczywiście dużo snów; o drogach, które uciekały przed nim, kiedy ich najwięcej potrzebował, o kanałach, które za nim goniły i chwytały go, o barce wyładowanej jego własną bielizną, barce wjeżdżającej do jadalnej komnaty w chwili gdy odbywał się proszony obiad; potem znalazł się sam w tajnym przejściu i szukał drogi, tymczasem przejście kręciło się, i wierciło, i otrząsało, a wreszcie siadło na własnym ogonie, ale jednak wkońcu wrócił cało i z tryumfem do „Ropuszego Dworu” w otoczeniu wszystkich przyjaciół, którzy zapewniali go usilnie, że jest mądrym Ropuchem.
Na drugi dzień spał długo, a gdy zeszedł na dół, inne zwierzęta skończyły już śniadanie. Kret wyślizgnął się samotnie, nie mówiąc nikomu dokąd idzie. Borsuk siedział na fotelu i czytał gazetę, wcale nie biorąc do serca tego co miało się stać wieczorem. Szczur zaś biegał po pokoju z łapkami pełnymi rozmaitej broni i rozkładał ją na podłodze na cztery stosy, mrucząc pod nosem:
— Szabla — dla — Szczura, szabla — dla — Kreta, szabla — dla — Ropucha, szabla — dla — Borsuka.
I tak dalej. Mówił rytmicznie, a cztery stosy coraz to się powiększały.
— To wszystko bardzo dobre, Szczurku — rzekł po chwili Borsuk, spoglądając ponad gazetą na pracowite zwierzątko. — Nie ganię tego, co robisz. Ale skoro ominiemy Łasice i ich wstrętne karabiny, mogę cię zapewnić, że nie będą nam potrzebne szable i pistolety. Kiedy dostaniemy się we czterech do jadalnej komnaty, to w pięć minut oczyścimy laskami pokój z tej całej hołoty. Byłbym to sam zrobił, tylko że nie chciałem pozbawiać was tej zabawy.
— Strzeżonego Pan Bóg strzeże — odparł Szczur z namysłem, wycierając rękawem lufę pistoletu i przyglądając się jej.
Ropuch po skończonym śniadaniu wziął w łapkę gruby kij i machał nim zawzięcie, okładając imaginacyjne zwierzęta.
— Ja ich nauczę opanowywać mój dom! — krzyczał. — Dostaną porządną nauczkę! Ja im sprawię!
Wkrótce Kret, bardzo ze siebie zadowolony, wpadł do pokoju.
— Świetnie się zabawiłem! — zaczął z punktu. — Nabrałem łasice!
— Mam nadzieję, że postępowałeś bardzo ostrożnie, Krecie — rzekł zaniepokojony Szczur.
— Spodziewam się! — odparł Kret z przekonaniem. — Wpadłem na pewien pomysł, gdy poszedłem do kuchni dopilnować aby śniadanie Ropucha było gorące. Zobaczyłem starą suknię praczki, w której Ropuch przyszedł, rozwieszoną przed kominkiem na wieszaku od ręczników, ubrałem się w nią, i w czepek, i w chustkę, i poszedłem śmiało do „Ropuszego Dworu”. Straże stały oczywiście na stanowiskach z nami, i ze swym zwykłym: „Kto idzie?”, i ze wszystkimi swoimi głupstwami. Dzieńdobry panom odezwałem się z szacunkiem. — Może panowie mają bieliznę do prania? — Sztywno wyprężeni popatrzyli na mnie z dumą i powiedzieli: — „Idźcie sobie, praczko. Nie dajemy nic do prania, kiedy jesteśmy na służbie”. — A ja na to: — Pewnie nigdy nic nie dajecie do prania. — Ha! ha! ha! Czy ja nie zabawnie im odpowiedziałem, Ropuchu?
— Płoche z ciebie stworzenie — odezwał się Ropuch protekcjonalnie, bo strasznie zazdrościł Kretowi jego pomysłu. Kret zrobił akurat to, co Ropuch sam byłby chciał zrobić, gdyby mu podobna myśl zaświtała i gdyby nie był zaspał.
— Niektóre z Łasic zarumieniły się — mówił dalej Kret — a wachmistrz powiedział do mnie krótko: — „A teraz jazda, moja kobieto, zabierajcie się stąd! Przez was moi chłopcy marnują czas, będąc na służbie”. — Zabierać się? — odparłem. — Nietylko ja będę się stąd zabierała, i to bardzo niedługo.
— O Kreciku! Jak ty mogłeś! — wykrzyknął przerażony Szczur.
Borsuk odłożył gazetę.
— Spostrzegłem, że nadstawiają uszu i spoglądają po sobie — ciągnął Kret — a wachmistrz mówi do nich: — „Nie zważajcie na nią, sama nie wie co plecie”.
— Aha, nie wiem co plotę — mówię. — Więc powiem wam coś. Moja córka pierze u pana Borsuka. Możecie z tego zmiarkować, czy ja nie wiem co plotę. Zresztą sami przekonacie się wkrótce. Sto krwiożerczych Borsuków, uzbrojonych w karabiny napadnie tej nocy na „Ropuszy Dwór” od strony stajen. Sześć łodzi naładowanych Szczurami uzbrojonymi w pistolety i kordelasy wylądują w ogrodzie; a doborowy oddział Ropuchów zwanych „Śmierć lub Zwycięstwo” albo „Ropuchy-Zabijaki” zdobędzie szturmem sad i zrówna wszystko z ziemią, łaknąc zemsty. Niewiele będziecie mieli bielizny do prania jak się z wami porachują, chyba że zwiejecie stąd póki czas. — Potem uciekłem, i schowałem się, zniknąwszy im z oczu; po chwili podkradłem się rowem i zajrzałem przez płot. Wszyscy biegali w rozmaite strony przestraszeni i podnieceni, przewracając się wzajemnie; wszyscy wydawali rozkazy, których nikt nie słuchał. Wachmistrz wysyłał oddziałki Łasic do dalszych części posiadłości a potem kazał gonić za nimi aby je zawrócić. Słyszałem jak mówili do siebie: — „To całkiem do Tchórzów podobne. Mają zasiąść wygodnie w jadalnej komnacie, i ucztować, i wygłaszać mowy, i śpiewać, i bawić się, a my musimy trzymać wartę na zimnie, w ciemności, i ostatecznie krwiożercze Borsuki rozerwą nas na kawałki”.
— Ach, ty głupi ośle! — wykrzyknął Ropuch — wszystko popsułeś!
— Krecie — rzekł po swojemu Borsuk głosem zimnym i spokojnym — widzę że masz więcej rozumu w małym palcu, niż niektóre zwierzęta w całym swym tłustym cielsku. Doskonale się spisałeś. Zaczynam pokładać w tobie wielkie nadzieje, zacny Krecie, mądry Krecie!
Ropuch poprostu wściekał się z zazdrości, tymbardziej że nie mógł w żaden sposób zmiarkować, co Kret zrobił mądrego; lecz na jego szczęście, nim zdołał okazać swój zły humor, lub narazić się na sarkazmy Borsuka, zadzwoniono na drugie śniadanie.
Był to posiłek skromny lecz solidny, składał się z boczku, fasoli i budyniu z makaronu. Po skończonym jedzeniu Borsuk usadowił się na fotelu i powiedział:
— Mamy już pracę obmyśloną na dzisiejszą noc, a pewno zrobi się bardzo późno nim ją wykonamy; więc zdrzemnę się trochę póki to możliwe.
Przysłonił pyszczek chustką i niebawem zachrapał.
Niespokojny i pracowity Szczur wrócił natychmiast do przygotowań i zaczął biegać od jednego stosu do drugiego, mrucząc:
— Pasek — dla — Szczura, pasek — dla — Kreta, pasek — dla — Ropucha, pasek — dla — Borsuka.
I tak dalej przy każdej nowej sztuce ekwipunku, a wydostawał coraz to inne rzeczy.
Kret wziął Ropucha pod łapę, wyprowadził na świeże powietrze, usadowił go na trzcinowym fotelu i kazał mu opowiadać wszystkie jego przygody od początku do końca. Ropuch nie dał się prosić. Kret słuchał uważnie, więc Ropuch puścił wodze fantazji, korzystając z tego, że nikt nieprzychylną krytyką nie hamował jego swady. Wiele z tego co opowiadał należało niewątpliwie do kategorii wypadków, co mogłyby się stać gdyby odpowiedni pomysł przyszedł nam w porę zamiast o dziesięć minut za późno. Przygody tego rodzaju bywają zawsze najciekawsze i najbardziej podniecające i nie widzę dlaczego nie miałyby być równie prawdziwe, jak niezupełnie udane przygody, które spotykają nas w rzeczywistości.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Kenneth Grahame i tłumacza: Maria Godlewska.