<<< Dane tekstu >>>
Autor Kenneth Grahame
Tytuł O czym szumią wierzby
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia „Linolit“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Godlewska
Tytuł orygin. The Wind in the Willows
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X
DALSZE PRZYGODY ROPUCHA

Drzwi wejściowe do spróchniałego drzewa zwrócone były na wschód, to też Ropuch obudził się wcześnie. Zbudziły go jasne promienie słońca a także uczucie okropnego zimna w nogach, dzięki czemu śniło mu się, że był w domu, leżał w łóżku w chłodną zimową noc, we własnej, pięknej sypialni z epoki Tudorów, a kołdry wstały sarkając i oświadczyły, że już dłużej nie zniosą tego zimna; potem zbiegły po schodach do kuchni aby się ogrzać przy kominie a Ropuch gonił za nimi boso, przez nieskończenie długie, lodowato zimne korytarze, wyłożone kamiennymi flizami i błagał aby były rozsądne. Ropuch zbudziłby się prawdopodobnie o wiele wcześniej, gdyby nie to, że od kilku tygodni sypiał na słomie rozłożonej na kamiennej podłodze i zapomniał prawie o miłym uczuciu, jakie wywołują ciepłe kołdry podciągnięte pod brodę.
Ropuch usiadł, potarł naprzód oczy a następnie nieszczęsne łapki i przez chwilę nie mógł sobie uprzytomnieć gdzie się znajduje; rozglądał się za dobrze znanym kamiennym murem i okratowanym oknem; potem serce skoczyło mu w piersi i przypomniał sobie wszystko — ucieczkę, pogoń; przypomniał sobie przede wszystkim, że jest wolny!
Wolny! Same to słowo, sama myśl o wolności warta była pięćdziesięciu kołder. Zrobiło mu się ciepło od głowy aż po czubki palców, gdy pomyślał o rozkosznym świecie, który oczekuje niecierpliwie jego tryumfalnego powrotu, gotów służyć mu i pochlebiać, zabiegać o jego względy i dotrzymywać mu towarzystwa, jak bywało zawsze dawniej, nim spadło na niego nieszczęście. Otrząsnął się, wyczesał palcami suche liście z włosów, i uzupełniwszy w ten sposób swoją tualetę, wyszedł na miłe poranne słońce, skostniały lecz pewny siebie, głodny lecz pełen nadziei. Wypoczynek, sen i blask słońca rozproszyły nerwowy strach zeszłego wieczoru.
W ten letni poranek cały świat należał do Ropucha. Las pokryty rosą był cichy i pusty, gdy się przez niego przedzierał; zielone pola które ciągnęły się poza drzewami, czekały na jego rozkazy; a nawet droga, kiedy do niej doszedł, zdawała się, jak zbłąkany pies, wyglądać niespokojnie towarzystwa w tej ogólnej pustce. Lecz Ropuch ze swej strony szukał kogoś ktoby umiał mówić i powiedział mu wyraźnie, w którą stronę ma się skierować. Dobrze jest iść drogą dokąd ona wskazuje i zaprasza, nie dbając gdzie się zajdzie, lecz tylko wówczas, jeśli się ma lekkie serce, i czyste sumienie, i pieniądze w kieszeni, jeśli się wie, że nikt nas nie szuka aby wtrącić nas ponownie do więzienia. Ale praktyczny Ropuch, dla którego każda minuta była droga, miał ochotę kopnąć gościniec za jego bezradne milczenie.
Do wiejskiej drożyny przyplątał się wkrótce nieśmiały braciszek pod postacią kanału; wziął ją za rękę i kłusował przy niej z całym zaufaniem, lecz tak samo jak dróżka zachowywał się względem obcych milcząco i powściągliwie.
— Niech ich licho weźmie! — rzekł do siebie Ropuch. — W każdym razie jestem pewien jednego: oboje skądś przychodzą i dokądś dążą. Niema rady, mój chłopcze! — I szedł dalej cierpliwie brzegiem wody.
Z poza zakrętu ukazał się samotny koń, stąpając z wysiłkiem; pochylał się naprzód, jakby pod wpływem ciężkich myśli. Od parcianego chomąta ciągnęła się długa wyprężona lina, koniec jej nużał się od czasu do czasu w wodzie lub ociekał perlistymi kroplami, zależnie od ruchów konia. Ropuch pozwolił koniowi przejść, a sam stanął, oczekując, co mu los przyniesie.
Obok niego prześlizgnęła się barka; pruła tępym dziobem cichą wodę, a woda wirowała wkoło niej. Jaskrawo pomalowana górna krawędź barki sunęła na poziomie ścieżki wydeptanej przez holowników, a jedyną osobą na barce była wysoka i tęga kobieta w płóciennym kapeluszu; opalone jej ramię spoczywało na rękojeści steru.
— Ładny mamy dziś ranek, proszę pani! — odezwała się kobieta, mijając Ropucha.
— O tak, moja pani! — odpowiedział Ropuch grzecznie, idąc ścieżką równolegle do barki. — Ładny ranek dla tych co nie znajdują się w tak okropnym położeniu jak ja. Mam córkę zamężną, napisała do mnie list ekspresem abym natychmiast przyjeżdżała; więc wyjechałam, nic nie wiedząc co się tam stało czy też ma się stać, ale jestem przygotowana na najgorsze. Pani mnie zrozumie, jeśli pani jest matką! Porzuciłam swoje przedsiębiorstwo — bo trzeba pani wiedzieć, że mam pralnię i prasowalnię — i zostawiłam moje drobne dziatki na łasce losu, a niema na świecie bandy łobuzów bardziej psotnej i swawolnej i, moja pani, zgubiłam wszystkie pieniądze a w dodatku zabłądziłam; a o tym, co się dzieje z moją zamężną córką, wolę nawet nie myśleć, moja pani!
— A gdzie mieszka pani córka? — spytała kobieta.
— Mieszka niedaleko stąd, moja pani — odparł Ropuch — w bliskości pięknego domu zwanego „Ropuszym Dworem”. To gdzieś w tej okolicy. Może pani słyszała o tym dworze?
— „Ropuszy Dwór?” Ależ ja sama jadę w tamtą stronę — odrzekła kobieta. — Ten kanał łączy się z rzeką nieco ponad „Ropuszym Dworem”; stamtąd nietrudno już trafić. Niech pani jedzie ze mną, odwiozę panią.
Skierowała barkę jaknabliżej brzegu, a Ropuch dziękując stokrotnie i pokornie, wstąpił lekko na pokład i usiadł z rozkoszą.
— Ropuch ma szczęście! — pomyślał sobie. — Zawsze jakoś wypłynę!
— To pani ma pralnię — zaczęła uprzejmie kobieta, gdy barka popłynęła dalej. — I zapewne dobrą pralnię, jeśli się tak ośmielę wyrazić.
— Najlepszą pralnię w całym hrabstwie — rzekł Ropuch niedbale. — Wszyscy ziemianie przychodzą do mnie, nie poszliby gdzieindziej, choćby im płacono, znają mnie dobrze. Bo widzi pani, ja jestem wykwalifikowana w swoim fachu i sama wszystkiego doglądam. Pranie, prasowanie, krochmalenie, wykańczanie frakowych koszul dla panów — to wszystko robi się pod moim okiem!
— Ale chyba pani sama tego wszystkiego nie robi, moja pani?
— O, mam od tego dziewczęta — powiedział swobodnie Ropuch. — Dwadzieścia dziewcząt mniej więcej i wszystkim nie brak roboty. Ale pani wie co to są dziewczęta! Nieznośne popychadła, takie jest moje zdanie.
— I ja podzielam to zdanie — zapewniła kobieta z przekonaniem. — Jestem jednak pewna, że pani potrafi trzymać ostro swoje leniuchy. Czy pani bardzo lubi prać?
— Kocham pranie — powiedział Ropuch. — poprostu przepadam za nim! Jestem najszczęśliwsza kiedy zanurzę w balii obie ręce. Coprawda pranie idzie mi tak łatwo! Nie przedstawia dla mnie żadnego trudu. Czysta przyjemność, moja pani!
— Co to za szczęście, że panią spotkałam! — odezwała się kobieta po namyśle. — To wielkie szczęście dla nas obu!
— Dlaczego? Co pani chce przez to powiedzieć? — spytał zaniepokojony Ropuch.
— Niech pani popatrzy na mnie — odrzekła właścicielka barki. — I ja również lubię pranie, moja pani, zupełnie tak jak i pani; zresztą wszystko jedno, lubię czy nie lubię, muszę sama prać swoją bieliznę, przy takim koczowniczym życiu. A mój mąż to jest mądrala, wykręca się ciągle od roboty i barkę mi zostawia; nie mam nigdy wolnej chwili aby zająć się swoimi sprawami. Przecież powinien teraz tu siedzieć i sterować, albo pilnować konia — tylko że na szczęście koń jest rozsądny i bez pilnowania robi co trzeba — a on tymczasem poleciał z psem próbować czy nie uda im się przyłapać gdzie królika na obiad. Powiedział, że mnie dogoni przy następnej śluzie. No, ale to może być rozmaicie, ja mu tam nie ufam kiedy się wymknie z tym psem, który jest jeszcze gorszy od niego. A tymczasem co ja mam zrobić z praniem?
— Et, co tam pranie! — powiedział Ropuch, któremu nie w smak był ów temat. — Niech no pani pomyśli o króliku. Będzie z pewnością tłusty i młody. A ma pani cebulę?
— Nie potrafię myśleć o niczym innym tylko o moim praniu — odpowiedziała kobieta — i dziwi mię, że pani może mówić o królikach, mając przed sobą taką przyjemność. Znajdzie pani stos bielizny w kącie kabiny. Jeśli pani wybierze po parę sztuk najpotrzebniejszych rzeczy — nie ośmielę się ich opisywać takiej damie jak pani, ale rozpozna je pani odrazu — i przepierze je pani w balii podczas naszej przeprawy, będzie to dla pani przyjemność, jak to pani słusznie powiedziała, a dla mnie prawdziwa pomoc. Znajdzie pani przygotowaną balię, i mydło, na blasze stoi kocioł, a jest i kubeł do nabierania wody z kanału. Będę przynajmniej wiedziała, że pani się bawi zamiast siedzieć tu bezczynnie, i patrzeć na krajobraz, i ziewać od ucha do ucha.
— Niech pani da mi ster! — rzekł Ropuch porządnie nastraszony — a pani skończy sobie pranie po swojemu. Mogłabym zniszczyć pani bieliznę, albo uprać ją nie tak jak pani chce. Moja specjalność to męska bielizna, na tym znam się najlepiej!
— Oddać ster! — wykrzyknęła kobieta śmiejąc się. — Trzeba długiej praktyki aby porządnie kierować barką. A przytym to nudne zajęcie, a ja chciałabym pani dogodzić. Nie, weźmie się pani do prania, do swojej ulubionej pracy, a ja zostanę przy sterze, z którym umiem się obchodzić. Cieszy mnie, że pani będzie miała taki bal! Niech pani nie stara się pozbawić mnie przyjemności dogodzenia pani.
Ropuch był przyparty do muru. Rozejrzał się na prawo i lewo, szukając ucieczki, zobaczył, że jest zadaleko od wybrzeża aby móc wyskoczyć i pogodził się nagle z losem.
— Na co mi przyszło! — pomyślał z rozpaczą. — Przypuszczam jednak, że każdy głupiec potrafi prać.
Poszedł do kabiny po balię, mydło i inne potrzebne rzeczy, wybrał na chybił trafił kilka sztuk bielizny i zabrał się do roboty, usiłując przypomnieć sobie co widział, kiedy zaglądał od czasu do czasu w okna pralni.
Minęło długie pół godziny a złość Ropucha coraz bardziej się wzmagała. Nic z tego, co przedsięwziął, nie zdawało się dogadzać bieliźnie ani ją udoskonalać. Próbował i pieszczoty i bicia i szturchańców, lecz zatwardziała grzesznica nie dała się nawrócić i tylko uśmiechała się do niego w balii. Ropuch obejrzał się parę razy z niepokojem przez ramię na właścicielkę barki, lecz zdawała się patrzeć przed siebie zajęta sterowaniem. Plecy go bolały i zauważył z przerażeniem, że skóra na jego łapkach zaczyna się marszczyć, a Ropuch był bardzo dumny ze swych łapek. Mruknął pod nosem słowa, które nie powinny nigdy wychodzić z ust praczek ani Ropuch, a mydło wyślizgnęło mu się poraz pięćdziesiąty.
Wtem posłyszał wybuch śmiechu; wyprostował się i obejrzał. Kobieta przegięta w tył śmiała się do rozpuku, aż łzy spływały jej po policzkach.
— Przyglądałam się pani przez cały czas — wykrztusiła. — Ja już sobie myślałam, że z pani musi być porządny kawał blagiera, bo tak się pani wychwalała! Ładna z pani praczka! Założę się, że nie wyprała pani nawet ścierki przez całe swoje życie!
Złość, którą Ropuch dusił w sobie od jakiegoś czasu zaczęła teraz kipieć — przestał zupełnie panować nad sobą.
— Ty prosta, ordynarna, tłusta babo! — wykrzyknął. — Nie waż się przemawiać w taki sposób do osób stojących znacznie wyżej od ciebie! Praczka! Wiedz, że jestem Ropuchem, powszechnie znanym, szanowanym i niezwykłym Ropuchem! Być może iż obecnie znajduję się pod wozem, ale nie zniosę aby właścicielka barki naśmiewała się ze mnie!
Kobieta zbliżyła się i zajrzała bystrym wzrokiem pod czepek Ropucha.
— Prawda! Ropuch! — wykrzyknęła. — A to dopiero! Obrzydliwy, paskudny, pełzający Ropuch! I to w dodatku na mojej ślicznej, czystej barce! Nie, tego nie zniosę!
Puściła na chwilę ster, wyciągnęła ogromną rękę, schwyciła Ropucha za przednią łapkę, a drugą trzymała go mocno za tylnią. Potem świat odwrócił się, barka zdawała się sunąć lekko po niebie, wiatr gwizdnął Ropuchowi w uszach i frunął w powietrze, koziołkując szybko po drodze.
Gdy wreszcie wpadł z głośnym pluskiem do kanału, woda okazała się nieco zbyt zimna na jego gust, lecz jej temperatura nie zdołała ostudzić zapalczywego gniewu Ropucha, ani złamać jego hartu. Wypłynął, parskając, na powierzchnię, a gdy otarł z oczu źdźbła rzęsy, pierwsza rzecz, jaką zobaczył, była to tłusta właścicielka barki, która pokładając się od śmiechu spoglądała na niego z nad steru. Ropuch, kaszląc i dusząc się, przysiągł sobie, że jej odpłaci za swoje.
Skierował się ku wybrzeżu, lecz perkalowa suknia bardzo mu w tym przeszkadzała, a gdy wreszcie dopłynął do lądu, było mu ciężko wdrapać się bez pomocy na stromy brzeg. Musiał odpocząć parę minut aby zaczerpnąć tchu a potem zebrawszy w obie ręce mokre spódnice, zaczął biec za barką ile siły w łapkach, nie posiadając się z gniewu i łaknąc zemsty.
Właścicielka barki śmiała się jeszcze, gdy ją doścignął.
— Wymagluj się, ty praczko! — zawołała — odprasuj sobie twarz i ururkuj ją, będziesz mogła wówczas uchodzić za wcale przystojnego Ropucha!
Ropuch nie raczył odpowiedzieć. Pragnął porządnej zemsty, nie zaś tanich słownych triumfów, choć miał na myśli kilka wyrazów, które byłby chętnie wypowiedział. Widział przed sobą to, o co mu chodziło; biegnąc, szybko dogonił konia, odwiązał i odrzucił linę, skoczył lekko na grzbiet szkapy i zmusił ją do galopu silnym kopaniem po bokach. Porzucił ścieżkę holowniczą i zwrócił konia na dróżkę o głębokich koleinach, kierując się w głąb lądu. Raz się tylko obejrzał i zobaczył, że barka ugrzęzła po drugiej stronie kanału a jej właścicielka wymachuje rozpaczliwie rękami i krzyczy:
— Stój! stój! stój!
— Znam tę piosenkę, nie pierwszy raz ją słyszę — roześmiał się Ropuch, dodając koniowi ostrogi w pełnym galopie.
Szkapa nie była zdolna do dłuższego wysiłku i galop jej przeszedł niebawem w kłusa, a kłus w stępa, lecz Ropuch zupełnie się tym zadawalniał. Wiedział, że w każdym razie posuwa się naprzód, a barka stoi w miejscu. Złość przeszła mu teraz, kiedy dokonał czynu prawdziwie w jego mniemaniu mądrego. Przyjemnie mu było jechać na słońcu, korzystając ze ścieżek i polnych drożyn; usiłował zapomnieć, że już dużo czasu upłynęło od chwili, gdy spożył ostatni porządny posiłek. Kanał zostawił bardzo daleko za sobą.
W ten sposób oboje ze szkapą ujechali kilka mil i Ropuch drzemał w gorącym słońcu, wtem koń stanął, pochylił łeb i zaczął skubać trawę. Ropuch, budząc się nagle, nieledwie spadł na ziemię. Rozejrzawszy się wkoło; spostrzegł, że dojechali do rozległego pastwiska usianego jak okiem sięgnąć krzakami paproci i cierni. Niedaleko stał odrapany cygański wóz, a obok, na odwróconym ceberku, siedział człowiek bardzo zajęty paleniem i zapatrzony w szeroki świat. Opodal płonęło ognisko z gałęzi, nad ogniem wisiał żelazny kocioł a z kotła wydobywało się parkotanie, i bulgotanie, i nieokreślona lecz obiecująca para. Dochodziły stamtąd różnorodne zapachy — gorące i smakowite, te zapachy kręciły się i wiły, aż wreszcie splotły się w jedną doskonałą, rozkoszną woń, która zdawała się wcieleniem duszy przyrody, objawionej swym dzieciom, przyrody, matki dosytu i zadowolenia. Ropuch przekonał się teraz, że nigdy dotychczas nie był prawdziwie głodny. To, czego doznawał zrana, było zaledwie lekką ckliwością. Dopiero teraz przyszedł prawdziwy głód, który należało szybko zaspokoić, gdyż mogło się to źle skończyć dla kogoś czy dla czegoś. Obejrzał dokładnie cygana, zastanawiając się co mu łatwiej przyjdzie: zwalczyć go czy też ugłaskać. Siedział więc Ropuch, węszył, i wciągał zapach, i patrzył na cygana; cygan zaś siedział, i palił, i patrzył na Ropucha.
Po chwili cygan wyjął z ust fajkę i zauważył od niechcenia:
— Chce pani sprzedać tego konia?
Ropuch był zaskoczony. Nie wiedział, że cyganie bardzo lubią handlować końmi i nie ominą po temu żadnej sposobności; nie zastanowił się, że wozy cygańskie są w ciągłym ruchu i potrzebują kogoś, ktoby je ciągnął. Nie przyszło mu na myśl wymienić konia na monetę, lecz propozycja wysunięta przez cygana zdawała się torować drogę ku dwóm rzeczom niezmiernie mu potrzebnym — ku pieniądzom i porządnemu śniadaniu.
— Co? — powiedział — ja mam sprzedać mego ślicznego, młodego konia? O nie; to wykluczone! A ktoby co tydzień rozwoził bieliznę moim klijentom? Przytem zanadto się do niego przywiązałam, a on poprostu za mną przepada.
— Niech pani spróbuje przywiązać się do osła — podsunął cygan. — To się zdarza u ludzi.
— Chyba nie widzicie — ciągnął dalej Ropuch — że ten mój piękny rumak jest dla was wogóle za wspaniały. To koń pełnej krwi. Tak, tak, poczęści pełnej krwi. Ta szlachetna krew nie płynie oczywiście z tej strony gdzie konia oglądacie tylko z innej. To koń co w swoim czasie otrzymywał nagrody na konkursach, nie znaliście go wówczas, pewno, ale to widać na pierwszy rzut oka, o ile kto zna się cokolwiek na koniach. Nie, ani mi w głowie go sprzedawać! Powiedzcie jednak, ile moglibyście mi ofiarować za tego prześlicznego młodego wierzchowca?
Cygan obejrzał konia, a potem z równą uwagą przyjrzał się Ropuchowi i znów spojrzał na konia.
— Szylinga od nogi — rzekł krótko i odwrócił się, paląc w dalszym ciągu i patrzył tak bacznie w świat jakby pragnął ów świat zawstydzić.
— Szylinga od nogi! — wykrzyknął Ropuch. — Zaraz, poczekajcie chwilę, muszę się zastanowić ile to wyniesie.
Zlazł z konia, puścił go na pastwisko, usiadł obok cygana i liczył na palcach, a wreszcie powiedział:
— Szylinga od nogi? Przecież, to wynosi równe cztery szylingi, nie więcej. O nie! ani myślę zgodzić się na cztery szylingi za tego pięknego młodego konia.
— A więc — rzekł cygan — powiem pani co zrobimy. Dam pani pięć szylingów, czyli trzy szylingi i sześć pensów więcej, niż to zwierzę warte. To moje ostatnie słowo.
Ropuch siedział i zastanawiał się długo i głęboko. Bo przecież był głodny i bez grosza, a do domu miał kawał drogi — nie wiedział ile — i nieprzyjaciele mogli go jeszcze szukać. W takim położeniu pięć szylingów wydaje się dużą sumą. Z drugiej strony nie było to chyba wiele za konia. Ale znów koń nic go nie kosztował, więc cokolwiek za niego otrzyma, będzie czystym zyskiem. Wreszcie odezwał się stanowczo:
— Słuchajcie no, cyganie! Powiem wam co zrobimy. I to moje ostatnie słowo. Wyłożycie sześć szylingów i sześć pensów gotówką, a w dodatku dacie mi na śniadanie ile zdołam zjeść na jednym posiedzeniu, czerpiąc z tego waszego żelaznego kotła, z którego dobywa się taki rozkosznie podniecający zapach. Ja wam w zamian przekażę mego ognistego, młodego konia wraz z piękną uprzężą i ozdobami, które na nim widzicie i to już bez żadnej dopłaty. Jeśli wam tego mało, powiedźcie — pojadę dalej. Jest tu niedaleko człowiek, który już od lat chce kupić mego konia.
Cygan strasznie narzekał i oświadczył, że jeszcze kilka podobnych tranzakcyj, a będzie zrujnowany. Ale wkońcu wyciągnął brudną płócienną torbę z głębi kieszeni w spodniach i wyliczył na łapę Ropuchowi sześć szylingów i sześć pensów. Potem znikł na chwilę w wozie i wrócił z dużym blaszanym talerzem, z nożem, widelcem i łyżką. Przechylił kocioł a wspaniały potok gorącej, smakowitej potrawki spłynął na talerz. Była to zaiste najlepsza potrawka świata! składały się na nią bażanty, i kuropatwy, i kurczęta, i zające, i króliki, i pawie, i perliczki i jeszcze parę innych rzeczy. Ropuch niemal ze łzami wziął talerz na kolana i wsuwał, wsuwał, wsuwał, i wciąż prosił o jeszcze, a cygan wcale mu nie żałował. Ropuch myślał sobie, że w życiu nie jadł tak dobrego śniadania.
Gdy nafaszerował się potrawką tak, że już więcej nie mógł zmieścić, wstał, pożegnał się z cyganem, a także bardzo serdecznie i z koniem. Cygan — jako że dobrze znał wybrzeże — wskazał mu którędy ma iść i Ropuch wyruszył w drogę w jaknajlepszym humorze. Był to zaiste zupełnie inny Ropuch niż Ropuch z przed godziny. Słońce świeciło jasno, mokre ubranie wyschło, miał znowu pieniądze w kieszeni, zbliżał się do domu, do przyjaciół i bezpieczeństwa, a co najważniejsze spożył solidny posiłek, gorący, pożywny; czuł się wielki, i silny, i beztroski, i zadufany w sobie.
Wędrując w wesołym upodobieniu, rozmyślał nad swymi przygodami i nad tym, że kiedy wszystko składało się jaknajgorzej, znajdował zawsze jakieś wyjście; pycha i zarozumiałość zaczęły w nim wzbierać.
— Ho, ho! — mówił sobie krocząc z brodą zadartą do góry — jaki ze mnie mądry Ropuch! Niema z pewnością na całym świecie zwierzęcia równie mądrego jak ja! Nieprzyjaciele zamknęli mnie w więzieniu, otoczyli strażą, dozorcy pilnowali mnie dzień i noc, a ja wbrew temu wszystkiemu wydostałem się, li tylko dzięki sprytowi połączonemu z odwagą. Gonili mnie przy pomocy parowozów, i policji, i rewolwerów, a ja tylko trzasnąłem w palce i rozwiałem się ze śmiechem w przestrzeni. Zostałem, niestety, wrzucony do kanału przez kobietę o tłustym cielsku i złośliwej duszy, i co z tego? Dopłynąłem do brzegu, schwyciłem jej konia, odjechałem w triumfie i sprzedałem konia za pełną kieszeń pieniędzy i za doskonałe śniadanie! Ho, ho! Jestem Ropuch! piękny Ropuch! powszechnie lubiany Ropuch! znany szczęściarz Ropuch!
Zarozumiałość tak go poniosła, że skomponował pieśń pochwalną na swój własny temat i wyśpiewywał ją na cały głos, choć nie było nikogo, ktoby mógł ją słyszeć. Żadne zwierzę nie skomponowało nigdy pieśni tak przepojonej pychą jak ta pieśń Ropucha.

W ciągu wieków ludzkość cała[1]
Niejednego zucha miała,
Lecz większego niema zucha
Ponad niego... nad Ropucha!

W ciężkim znoju, w wielkim trudzie
Zdobywają mądrość ludzie;
Jakże wiedza ich jest krucha,
Gdy się wgłębisz w mózg Ropucha!

Kiedy w arce ród zwierzęcy
Z płaczem rzewnym czekał tęczy,
Kto zawołał: „Ziemia sucha!”?
To zasługa jest Ropucha.

Cała armia salutuje,
Kiedy drogą maszeruje.
Króla widzi, wodza, ducha?
Wiedzą wszyscy, że Ropucha.


Zadumała się królowa,
W oknie siedzi, boli głowa.
„Ach, jakaż tu cisza głucha!
Paziu, skocz-no po Ropucha.”


Było jeszcze o wiele więcej strofek w tym rodzaju ale tamte są pełne tak straszliwej zarozumiałości, że nie nadają się do druku. Te, które przytoczyłem, wydały mi się najbardziej umiarkowane.
Ropuch śpiewał, idąc, a śpiewając, maszerował dalej i z każdą chwilą coraz bardziej się puszył. Lecz jego dumę czekała niebawem przykra porażka.
Po przebyciu kilku mil bocznymi dróżkami dotarł do szosy, a kiedy na nią skręcił i spojrzał wzdłuż białej wstęgi, zobaczył, że zmierza w jego stronę mała centka, która zmienia się w większą kropkę, a potem w kleks, a potem w coś znajomego i wreszcie podwójna nuta ostrzegawczego sygnału, aż nadto dobrze znana Ropuchowi wpadła w zachwycone jego ucho.
— O, to rozumiem! — powiedział silnie podniecony. — To jest prawdziwe życie, wielki świat, który tak długo musiał się bezemnie obywać! Zatrzymam tych moich kolegów po fachu i puszczę im parę blag z rodzaju tych, które osiągały dotychczas takie powodzenie; oczywiście podwiozą mnie, ja wówczas będę ich w dalszym ciągu nabierał, a przy odrobinie szczęścia skończy się może na tym, że zajadę samochodem do „Ropuszego Dworu”! Borsuk dostanie po nosie!
Z wielką pewnością siebie wystąpił na środek szosy aby zatrzymać samochód, który szybko się zbliżał: lecz zwolnił podjeżdżając do polnej dróżki. Nagle Ropuch zbladł straszliwie, serce w nim zamarło, kolana zadrżały i ugięły się pod nim, zrobiło mu się słabo, zwinął się i upadł. Nic w tym dziwnego; biedne zwierzę poznało w zbliżającej się maszynie samochód, które skradło na dziedzińcu hotelu pod „Czerwonym Lwem”, w ten nieszczęsny dzień kiedy zaczęły się wszystkie jego biedy! Podróżni zaś w samochodzie, byli to ci sami ludzie, którym Ropuch przyglądał się jedząc śniadanie w kawiarni.
Ropuch leżał na ziemi nakształt nędznej, nieszczęsnej szmatki i szeptał do siebie z rozpaczą:
— Wszystko przepadło! Już teraz po wszystkim! Znowu kajdany i policjanci! Znowu więzienie! Znowu chleb i woda! O, jaki głupiec ze mnie! Potrzeba mi było stąpać z pychą po ziemi, wyśpiewując pieśni pełne zarozumiałości i w biały dzień zastępować ludziom drogę, zamiast kryć się póki nie zapadnie noc i wrócić spokojnie, chyłkiem do domu. O, nieszczęsny Ropuchu! O, pechowy Ropuchu!
Straszliwy samochód podjeżdżał coraz bliżej, aż Ropuch wreszcie posłyszał, że zatrzymał się tuż przy nim. Dwóch panów wysiadło i obeszło wkoło drżącą, nędzną kupeczkę, leżącą na szosie a jeden z nich powiedział:
— Mój Boże! jakie to smutne! Staruszka — najwidoczniej praczka — zemdlona na drodze! Może biedaczce zrobiło się słabo z gorąca, a może nic dziś nie jadła. Weźmy ją do samochodu i podwieźmy do najbliższej wsi, ma tam z pewnością przyjaciół.
Zanieśli Ropucha z pieczołowitością do samochodu, otoczyli go miękkimi poduszkami i wyruszyli w drogę.
Gdy Ropuch posłyszał, że przemawiają z taką dobrocią i litością, i upewnił się, że go nie poznali, wstąpiła w niego otucha; otworzył ostrożnie najprzód jedno oko a potem drugie.
— Patrzajcie! — odezwał się jeden z panów — już jej lepiej. Świeże powietrze dobrze na nią działa. Jak pani się czuje teraz?
— Stokrotnie panu dziękuję — odparł Ropuch słabym głosem. — Jest mi znacznie lepiej!
— To doskonale — rzekł właściciel samochodu. — Niech pani siedzi zupełnie bez ruchu, a przedewszystkiem niech pani nie rozmawia.
— Nie będę mówiła — powiedział Ropuch — myślę tylko, że gdybym mogła usiąść na przednim siedzeniu obok szofera, świeże powietrze owiewałoby mi całą twarz i zrobiłoby mi się niedługo całkiem dobrze.
— Jaka to rozsądna kobieta! — zauważył właściciel samochodu. — Oczywiście, że panią tam umieścimy.
Pomogli Ropuchowi przedostać się na przednie siedzenie i pojechali dalej.
Ropuch zupełnie odzyskał siły. Usiadł prosto i rozejrzał się, usiłując poskromić drżenie, tęsknotę i dawne zachcianki, które zbudziły się, opętały go i zawładnęły nim niepodzielnie.
— To przeznaczenie! — powiedział sobie. — Niema co z tym walczyć! — i zwrócił się do siedzącego obok szofera.
— Proszę pana — rzekł — chciałabym aby pan pozwolił mi łaskawie spróbować poprowadzić samochód. Przyglądałam się panu uważnie, wydaje mi się to takie łatwe i zajmujące; chciałabym móc powiedzieć moim przyjaciołom, że raz w życiu kierowałam samochodem!
Szofer roześmiał się tak serdecznie na tę propozycję, że właściciel samochodu zapytał co się stało, a posłyszawszy odpowiedź powiedział, ku radości Ropucha:
— Brawo, moja pani! Podoba mi się pani animusz. Można jej pozwolić na tę próbę; uważajcie tylko na nią. Przecież szkody nie zrobi.
Ropuch skwapliwie wdrapał się na miejsce opuszczone przez szofera, wziął w łapy kierownicę, wysłuchał z udaną pokorą wskazówek i puścił w ruch motor. Z początku jechał bardzo wolno i uważnie, bo postanowił sobie być ostrożnym.
Panowie na tylnym siedzeniu klaskali w ręce a Ropuch słyszał jak mówili.
— Doskonale się do tego zabiera! Pomyśleć tylko, że praczka porządnie prowadzi samochód i to próbując poraz pierwszy!
Ropuch pojechał trochę szybciej; a potem prędzej i coraz prędzej.
Posłyszał, że właściciel samochodu zawołał ostrzegawczo:
— Ostrożnie, moja praczko! — to go rozgniewało i zaczął tracić głowę.
Szofer usiłował Ropuchowi przeszkodzić, lecz ten przygwoździł szofera łokciem do siedzenia i nastawił samochód na największą szybkość.
Pęd powietrza, warkot motoru i lekkie drganie samochodu, uderzyły Ropuchowi do słabego łebka i upoiły go.
— Praczka! Nic podobnego! — wykrzyknął nieopatrznie. — Ha, ha! Jestem Ropuch, ten co uprowadza samochody, co kruszy zamki więzienia! Ropuch co zawsze potrafi umknąć! Siedźcie spokojnie, poznacie, czym jest prawdziwy kierowca; jesteście w rękach sławnego, zręcznego, nieustraszonego Ropucha.
Wszyscy podróżni zerwali się i z krzykiem oburzenia rzucili się na Ropucha.
— Chwytać go! — zawołali. — Chwytać Ropucha, to podłe zwierzę co skradło nasz samochód! Związać go! okuć w kajdany! zawlec do najbliższego posterunku policyjnego! Precz ze zbrodniarzem, z niebezpiecznym Ropuchem!
Niestety! powinni byli zastanowić się, powinni byli zachować większą ostrożność i pomyśleć zawczasu aby w jakiś sposób zatrzymać samochód, nim zaczęli wyprawiać takie sztuki. Ropuch półobrotem kierownicy skręcił wóz w bok i wjechał na niski żywopłot okalający szosę. Samochód dał potężnego susa, podróżni podskoczyli gwałtownie, a koła samochodu ubijały gęsty muł przydrożnej sadzawki do pławienia koni.
Ropuch frunął w powietrze, wznosząc się prosto w górę i zakreślając delikatnie łuk niby jaskółka. Ów ruch podobał mu się i właśnie medytował czy będzie leciał tak długo aż wyrosną mu skrzydła i przerodzi się w Ropucha-ptaka, kiedy z głośnym plaśnięciem padł na plecy w bujną trawę łąki.
Zerwał się, usiadł, i zobaczył samochód niemal zatopiony w sadzawce, a obu panów i szofera, którym długie płaszcze stały na przeszkodzie, usiłujących daremnie wydostać się z wody.
Ropuch podniósł się szybko i zaczął biec naprzełaj przez pola ile tylko miał sił; przełaził przez płoty, przeskakiwał rowy, aż zmęczył się, zadyszał i musiał zwolnić biegu. Gdy odsapnął nieco i mógł spokojnie zebrać myśli, zaczął chichotać a potem śmiać się do rozpuku i tak się śmiał, że musiał usiąść pod płotem.
— Ha! ha! ha! — wołał zachwycony sobą. — Ropuch znowu górą! Tak zwykle bywa! Kto zmusił ich, aby podwieźli Ropucha? Kto wydostał się na przednie siedzenie pod pozorem zaczerpnięcia świeżego powietrza? Kto namówił ich, aby pozwolili Ropuchowi kierować samochodem? Kto zawiózł ich do sadzawki? Kto umknął, uniósłszy się wesoło i bez szwanku w powietrze, a zostawił bojaźliwych, zawistnych podróżnych w błocie, gdzie słusznie tkwić powinni? Ropuch, oczywiście że Ropuch! Mądry Ropuch! wielki Ropuch! dobry Ropuch!

I znowu zaczął śpiewać, śpiewał na cały głos:

Do sadzawki auto pędzi.
Co to będzie? Co to będzie?
Kto tak świetnie robi zucha?
Ach, poznaję spryt Ropucha!

— O jaki jestem mądry! jaki mądry! jaki mąd...
Uszu Ropucha doszedł z oddali hałas, na który odwrócił łebek. Okropność! Nieszczęście! Rozpacz!
Zobaczył, że szofer w wysokich skórzanych sztylpach i dwóch barczystych wiejskich policjantów gonią go ze wszystkich sił, a od Ropucha dzieli ich zaledwie szerokość dwóch pól.
— Oj, oj, oj, — wykrztusił, biegnąc zadyszany. — A to osioł ze mnie! Zarozumiały osioł bez głowy! Znowu się przechwalałem! Znowu wrzeszczałem, i wyśpiewywałem pieśni! Znowu siedziałem nadęty! O rety! rety! rety!
Obejrzał się i zobaczył ku swemu przerażeniu, że go doganiają. Biegł co sił w łapkach, ale oglądał się wciąż i widział, iż pościg stale się zbliża. Wydobywał resztki sił, lecz był zwierzęciem otyłym, o krótkich łapkach a tamci coraz bardziej się zbliżali; czuł ich obecność tuż za sobą. Przestał zważać dokąd biegnie, kłusował zawzięcie na ślepo, oglądając się przez ramię na triumfujących wrogów, kiedy nagle ziemia umknęła mu z pod łapek, chwycił się kurczowo powietrza i plusk! znalazł się powyżej uszu w głębokiej, bystrej wodzie, która poniosła go z niezwalczoną siłą; uświadomił sobie, że w panicznym strachu wbiegł prosto do Rzeki!
Wypłynął na powierzchnię i starał się chwycić trzciny lub szuwarów rosnących na wodzie tuż pod skrajem wybrzeża, lecz prąd był tak silny, że wydzierał mu je z łapek.
— O, rety! — wydyszał biedny Ropuch. — Nigdy już nie ukradnę samochodu! Nigdy nie wyśpiewam pieśni pełnej zarozumiałości....
Znów poszedł na dno, i wypłynął, krztusząc się i dławiąc. Po chwili zobaczył, że zbliża się do dużej, ciemnej jamy, położonej na brzegu nieco powyżej jego łebka. Gdy prąd przenosił go mimo, wyciągnął łapkę i chwycił za krawędź jamy. Potem wolno i z trudem podciągnął się ponad wodę, aż wreszcie zdołał oprzeć się łokciami o brzeg. Tkwił tak przez parę minut dysząc i sapiąc, gdyż był zupełnie wyczerpany.
Gdy wzdychał i dmuchał, patrząc przed siebie w ciemną czeluść nory, coś zabłysło i mrugnęło w jej głębi; coś małego i jasnego, co ruszyło w stronę Ropucha. Gdy to „coś” zbliżyło się, zarysował się pyszczek i to pyszczek dobrze znany!
Mały bronzowy pyszczek z wąsami.
Poważny okrągły pyszczek o zgrabnych uszkach i jedwabistych włosach.
Był to Szczur Wodny!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Kenneth Grahame i tłumacza: Maria Godlewska.
  1. Przekład Zofji Baumowej.