Pamiętniki jasnowidzącej/Część I/Jasnowidzenie Agni jej przeszłość z czasów Chrystusa
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętniki jasnowidzącej |
Podtytuł | z wędrówki życiowej poprzez wieki |
Wydawca | Wydawnictwo „Hejnał” |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Drukarnia Pawła Mitręgi |
Miejsce wyd. | Wisła |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dwa tysiące lat niedługo dobiegnie od chwili, kiedy On przyszedł dać świadectwo Prawdzie. A chociaż niskie moce starały się i starają jeszcze zmącić wielu ludziom pojęcie tej prawdy, to jednak ona zostanie jedna i ta sama, wiecznietrwała. I każdy ma do niej przystęp, trzeba tylko dobrej woli i pokory dziecięcej, a Bóg każdemu zsyła i będzie zsyłał pomoc, pokrzepienie duchowe, by mógł zrozumieć tę prawdę.
Bóg budził z uśpienia swoje dzieci i Chrystus z Jego woli budził je i nadal budzi, czuwając we dnie i w nocy nad nieszczęśliwymi, nad każdym ich dobrym odruchem i zsyłając im pomoc.
Pamiętając cuda, czynione przez Niego, pamiętając te czasy, kiedy żył na ziemi, podam tu kilka obrazków z Jego życia i Jego działalności, oraz z życia tych, którzy wówczas doszli bodaj do chwilowego przebudzenia się duchowego, rozświetlenia jaźni, zrozumienia praw życia wiecznego. Szło to już z nimi z życia do życia, ze zrodzenia na zrodzenie, rozświetlając i rozszerzając coraz bardziej ich świadomość duchową. Jako opiekun duchowy Agni, jeden z wielu jej opiekunów, podam te prawdy, widziane i słyszane przeze mnie. Wiele z tych, o których tu opowiem, widzi i ona także w obecnem swem życiu, lecz przed ogromem boskiej Miłości, która jej była objawioną, którą poznała i widzi, cofa się niejako przy podawanej jej przez nas myśli, że ma mówić, co widzi, by dać świadectwo prawdzie, jak powinien uczynić dla dobra swych bliźnich każdy, kto miłuje Boga.
Niewiele żyje obecnie na ziemi tych, przez których możnaby podać te głębokie tajemnice, te głębokie prawdy. Jej brak odwagi mówić o tem wszystkiem. Znając świat ten i jego niewdzięczność, zasuwa duch jej twarz swą w woal smutku, bojąc się, że jest niegodną mówić o Najwyższym Duchu, jakiego kiedykolwiek gościła ziemia w postaci człowieka. I pewnieby z temi wielkiemi tajemnicami w duchu odeszła z tego świata, nie opowiadając o nich. To, co dotąd w obecnem życiu dała ludzkości, działalność jej obecnego życia — to tylko mały rąbek tej działalności, jaką ma przeznaczoną. Może poruszać najróżnorodniejsze sprawy, by zaznajomić bliźnich i ukazać im we właściwem świetle — wszystkim tym, którzy szukają w tajemnej wiedzy cudów, ukojenia, rozrywki — świat duchowy i współpracę jego w Dobrej Woli z ludźmi, a także by, wskazując na działanie Złej Woli, uchronić niejednego przed niebezpiecznem igraniem z nieznanemi mu siłami i by też niejednemu dodać otuchy do życia, wskazując mu na opiekę Wyższych Sił i miłosierdzie Boże. I gdyby chciała opisywać w książkach wszystko, co w tym zakresie widziała i widzi, spotykając się z tysiącznemi rzeszami ludzi i obserwując współpracę dobrych duchów pomiędzy nimi, zarówno jak i groźne pokuszenia złych Mocy, zajęłoby to wszystek jej czas, jaki ma przeznaczony żyć na ziemi. Lecz większem jeszcze dobrodziejstwem będzie, jeśli czytelnicy poznają jej żywoty poprzednie, a to przynajmniej niektóre, oraz związek ich z życiem obecnem, zarówno jak i pozostające z sobą w przyczynowym związku charakterystyczne obrazy z żywotów wielu innych osób, odgrywających ważną rolę w scenach karmicznych i w scenach przebudzenia się duchowego.
W ten sposób niejeden będzie miał jaśniejszy pogląd na tajemniczą wiedzę duchową i na ten niepojęty dla wielu stan jasnowidzenia, w jaki niektórzy zapadają w transie, wywołanym przez nakaz woli drugiej, woli innego osobnika, nakazującego mu patrzeć.
Różne, różne są stany jasnowidzenia, czyli przebudzania się duchowego.
Jasnowidzenie Agni nie jest wywołane naciskiem czyjejkolwiek woli — jej oczy rozświetlone zostały spojrzeniem Chrystusa na nią przed niespełna dwoma tysiącami lat. Tem światłem dobrotliwych oczu Chrystusa zasilona idzie z życia do życia, upadając czasami na zmiatanych jej skrupulatnie pod nogi gromadach różnych nieprawości i błędnych, niedobrych myśli, które sama stwarzała niegdyś bądź to w nieświadomości złego, gdy dobra świadomość jej prawdziwego życia została uśpioną, bądź to ze swej własnej złej woli. We wszystkich swych wędrówkach ziemskich, które odbywała w przeciągu ostatnich dwóch tysięcy lat, przechodziła przez te góry nieprawości, padając niejednokrotnie ze zmęczenia i raniąc się boleśnie. I w tem życiu przechodziła jeszcze przez te brudy, pozmiatane jej na drogę — brudy dawne, jej własne i nagromadzone w złej woli przez innych — a chociaż potykała się, nie upadała już i nie raniła się już sama, lecz inni ją ranili.
Jeszcze i na długo przed żywotem jej za czasów Chrystusa, bo już sześć tysięcy lat wstecz były u niej odruchy dobrej woli. Walczyła już wówczas nieraz przeciw czarnej magji. Sama wie wiele z tych wszystkich żywotów swoich na ziemi — i z tych czasów także, gdzie już pamięć ludzka nie sięga i po których to nie zostały żadne ślady w postaci różnych znaków i hieroglifów, wtłoczonych w papyrusy, czy wyrytych na kamieniach.
Trochę ciężkie to dla niej zadanie, by pisać o tych sprawach, o różnych swoich żywotach na ziemi, bo musiałaby w rożnem świetle siebie samą ukazywać, chcąc mówić prawdę. Toteż z posmutniałą twarzą wysłała prośbę w przestworza, by została bodaj w połowie wyręczoną, niechaj przez usta jej poda kto inny sprawy tak, jak się miały w istocie, by ona swoją wolą nie stawiała przypadkiem jakiejś ściany dla przemilczenia lub nieścisłego podania pewnych faktów.
Wrócę do czasów, kiedy Chrystus żył ma ziemi. Nie będę podawał nazwisk, ni imion osób, które wówczas żyły i które Agni poznała, w tym czasie, a w obecnej wędrówce znów spotkała, spotyka i jeszcze będzie spotykać. Lecz każdy szczerze szukający prawdy, jeśli zapragnie poznać bliżej te osoby, to o ile poznanie ich będzie mu istotnie potrzebnem dla jego rozwoju duchowego, będzie mógł dowiedzieć się od Agni, pod jakiemi nazwiskami żyli oni i żyją obecnie na ziemi.
O dobrym Jezusie nieraz jeszcze będziemy mówić, by umożliwić lepiej ludzkości poznanie Jego bezgranicznej dobroci.
∗ ∗
∗ |
...I wybiła godzina w przeznaczeniu Chrystusa, kiedy zaczął nieść ulgę biednej ludzkości, ulgę, w postaci uchwytnej już dla cielesnych oczu ludzkich. W każdym poszczególnym wypadku, gdy położył ręce na chorego, by przywrócić mu zdrowie cielesne lub duchowe, gdy budził kogo ze snu śmierci, do którego ciało jego zostało ułożone, zawsze, zawsze miał każdy sposobność ujrzeć nietylko Człowieka, dobrze czyniącego, ale i głębokość Jego ducha, ogrom Jego miłości dla ludzi, miłości niezmierzonej, przejawiającej się nietylko w danym momencie niesienia im pomocy, ale nigdy nie ustającej, trwającej od wieków na wieki.
Nie będę wspominał tych wszystkich, którzy skorzystali z tej pięknej sposobności, by rozbudzić w sobie dobrą wolę i by złożyć przyrzeczenie, przypieczętowane ślubem, skropione serdeczną, czystą łzą: „Do Ciebie, Boże, wrócę!“ Wszak obrazy, przedstawione tu, powiedzą wam wiele.
...Już było dużo wyleczonych i już uczniowie, przejęci wiarą w Boga, mając wiele dowodów Jego bezgranicznej miłości, w chwilach, kiedy Chrystus trwał w skupieniu i modlitwie, rozchodzili się, by mówić ludziom o Jego dobrych czynach i nawoływać ich do opamiętywania się i zaniechania grzesznego życia. Jedni słuchali Jezusa, inni lekceważyli Jego nauki, a służąc złotemu cielcowi, mieli oczy zwrócone na pieniądz i używali związanych z nim rozkoszy i dobrobytu na ziemi. Ludzie bawili się bezmyślnie, albo i z premedytacją, w wyszukanej grze ziemskiego życia.
I ona była w gronie takich ludzi, ze słodką tajemnicą w duchu, że nie zostanie pomiędzy nimi. Drgnienie w duchu, które raz po raz stawało się silniejszem, przypominało jej, że życie takie, jakiem rozkoszują się ludzie ale też i męczą się wzajemnie — nie jest prawdziwem życiem. Lecz czujna straż niewidzialnych mocy nasuwała jej coraz to nowe rozkosze, by tylko uśpić w niej odruch dobrej woli, pragnienie powrotu do Boga. Była dzieckiem bogatej rodziny żydowskiej, która bogactwa swoje gromadziła łakomie w skrzynkach i pieczołowicie je przechowywała, a w biednych chałatach wlokła się po ulicach z gorączkową chęcią zdobycia coraz to nowych ilości pieniędzy. W takiem otoczeniu żyła ona, młoda żydówka niezwykłej piękności. Wkrótce zaczęła się bardzo od nich wyodrębniać, pragnąc ubierać się ładnie i bogato. Patrzyli na nią z niechęcią, a bojąc się, że roztrwaniałaby im pieniądze, wskazali jej drzwi. Wkrótce dostała się do bogatego żydowskiego towarzystwa, które nie szczędziło jej drogich pereł ni szat, bo inaczej znów zapatrywało się na pieniądze, niż jej rodzina. Lecz ona nie przykładała już zbytniej wagi do tych pereł. Rodzina, widząc drogie perły na jej szyi, starała się zdobyć znów jej względy, by w celach zysku zbliżyć się do jej znajomych. Po krótkim ponownym pobycie w progach domu rodzinnego, ujęta przez matkę miłemi słówkami i głaskaniem po głowie, włożyła najdroższe perły do jej skrytki, którą ta skwapliwie zaniosła w miejsce takie, by się ich tam nikt nawet z najbliższych członków rodziny nie domyślił.
I znów Surya — bo takiem zdrobniałem imieniem ją podówczas wołano — poszła z domu, machnąwszy ręką z rezygnacją na swoje otoczenie. Wróciła do swego towarzystwa, a tam w rytmicznych ruchach tańca, lekko, niemal unosząc się od ziemi, wprawiała otoczenie w podziw. Taniec wprowadzał ją w oszołomienie. W szybkiem jego tempie nie widziała nawet wszystkich chciwych oczu, ślizgających się po jej ciele.
Lecz nieraz, wymykając się z rozbawionego grona, stawała samotnie, zadumana, opierając głowę o rozłożystą palmę i rozmyślając nad życiem swojem i innych. To, że jest piękną, słyszała niejednokrotnie, lecz to jej nie dawało pełnego zadowolenia. Z pośród wszystkich, którzy ją kochali, kochała tylko jednego, młodego Rzymianina, który żył już z nią na ziemi we wielu zrodzeniach przed Chrystusem. Zdawało się jej, że kocha go całą siłą swego ducha — a jednak wśród gorących jego pocałunków nieraz niemal aż zapłakała, takie dziwne niezadowolenie ją ogarnęło; czuła, że miłość jej jest tak wielka, tak potężna, a jednak wszystko to jej nie wystarcza. Samotność przynosiła jej ulgę.
Już wówczas dochodziły ją wieści o Jezusie. Piękny Nazarejczyk się zbliża... Jakaż to dziwna, tajemnicza postać! Podobno bardzo piękny, głos ma miły, łagodny i silny, jak dzwon, najsilniej dzwoniący i najpiękniejsze echo wydający; żadnym ślubem nie jest związany, wolny i dla wszystkich dobry. Gardzi kobietami; choćby przyszła doń najbogatsza i najpiękniejsza kobieta z zamiarem wabienia Go swemi wdziękami, odsuwa ją od siebie, a zwraca się do jakiegoś nędzarza, przywracając mu zdrowie i siły. Bierze na ręce dzieci, drgające konwulsyjnie w ataku padaczki, z potwornie wykrzywionemi ustami, i przytula ku Swej skroni wykrzywioną twarz dziecka; drgawki znikają, dziecię się błogo, radośnie uśmiecha i wraca zdrowe, szczęśliwe w objęcia rodziców.
„Odsuwa ładne kobiety — zahuczało jej w duszy — kobiety, pragnące miłości pięknego mężczyzny“....
Lecz dalsze myśli urywały się jej zwykle, bo już zbliżał się ten, któremu była wierną i biorąc ją pieszczotliwie za ręce, zapraszał do miłej wspólnej przechadzki.
Jednego dnia wśród pewnej większej zabawy, którą Surya uwieńczyła swojemi tańcami, zjawił się niespodziewanie na sali jeden z uczniów Jezusa. Wszedł cicho, z rękami skrzyżowanemi na piersiach i zwrócił się do obecnych, żeby zapomnieli na chwilę o swej hucznej zabawie, a posłuchali słów jego o Jezusie, który czyni cuda i wszystkich miłuje, a głosi wielkie prawdy o Bogu, Ojcu Swoim. Powstała wrzawa, którą niektórzy próbowali uciszać, a inni zagłuszali ich bezmyślnym śmiechem. Wielu nawet oczu nie oderwało od tańczącej.
I uczeń Chrystusa spojrzał na nią, zatrzymując ją blaskiem swych łagodnych źrenic w tańcu. Nie zauważyła go przedtem, jak wszedł i już chwilę rozmawiał; wszak w tańcu nie przejmowała się wiele, czy kto na nią patrzy i co myśli, żyła w swojej fali rytmicznych ruchów tańca. Pod wpływem spojrzenia ucznia podniosła wzrok na niego, a uwagę jej przykuła błyskawiczna myśl, że on jest zupełnie inny od całego towarzystwa; taki miły i skromny w tej chwili.
— Przychodzę w imieniu Jezusa — rzekł do niej.
Serce jej zabiło gwałtownie w piersiach. Pomyślała:
— Dobra droga do poznania tego tajemniczego człowieka. Ten jego uczeń zapozna mnie z nim, zaprowadzi mnie do niego.
Lecz już zjawiła się druga myśl, ostra, szydercza:
— Nie lubi ładnych kobiet, odsuwa je ze wzgardą od siebie.
Tymczasem uczeń zaczął mówić o miłości Jezusa. Lecz ona, miotana sprzecznemi uczuciami, przerwała mu:
— Mówisz o miłości? Chrystus nie kocha kobiet, a mówisz, że wszystkich miłuje.
Więc uczeń znów objaśniał jej pojęcie miłości. Lecz towarzystwo, zaniepokojone rozmową ucznia Chrystusowego z ich ulubienicą, bojąc się o nią, by nie poszła z nim, dawało jej w różny sposób do zrozumienia, by zatańczyła. Nacisk, jaki na nią wywierali, oszołomił ją. Odezwała się jeszcze do ucznia:
— Twój pan i nauczyciel nie zna miłości. Ja, ja go nauczę miłości, nauczę go miłować kobiety!
I już zaczęła tańczyć.
Uczeń patrzył na nią z przerażeniem i smutkiem. Wszakże kiedy spojrzenia ich się spotkały, zatrzymując ją w tańcu, odczuł radosny odruch w duchu: „Ona za mną pójdzie, pójdzie do Jezusa!“ Z rękami nadal na piersiach skrzyżowanemi cofał się ku drzwiom i nie odwracając swej twarzy od tańczącej, szeptał:
— O kwiecie piękny, wonny, zatruty tchnieniem ziemskiego życia, bacz, byś nie przepadł na wieki!
Smutny wrócił do reszty uczni, gdzie dzielili się nawzajem swemi wrażeniami, opowiadając sobie o wynikach swej wędrówki pomiędzy ludźmi.
∗ ∗
∗ |
...I przyszła....
Nie mogła się dostać w pobliże Jezusa — usiadła w swej bogatej sukni na piaskach. Z dala dolatywał do jej uszu Jego głos, lecz nie widziała Jego twarzy, nie widziała Jego postaci; wiele ludzi stało i siedziało naokoło Niego, zasłaniając Go sobą. Będąc przyzwyczajoną, że wszędzie robiła wrażenie swoją osobą, uczuła się dotkniętą tem, że niewiele tu na nią zwracano uwagi i starała się odejść niepostrzeżenie. Lecz głos Chrystusa brzmiał jej w duszy. Postanowiła, że musi się dostać blisko Niego. Tak, każe czynić dobrze, pomagać biednym, ocierać ich łzy, nasycać zgłodniałych i t. d. Powróciła do swej rodziny i ukradkiem zabrała drogie perły, darowane matce, biorąc jeszcze w dodatku i perły, stanowiące własność matki, a których ta nigdy nie nosiła na swej szyi, chowając je tylko w ukryciu z obawy, by nie zostały jej skradzione, a także by łatwiej udawać biedną w celu dalszego wzbogacania się.
Mając tak skarby przygotowane, przemyśliwała nad tem, jak to zrobić, by móc się spotkać sam na sam z Jezusem. Pewien pokątny pisarz i notarjusz, pożyczający także pieniędzy na wysoki procent, obiecał jej za dużem wynagrodzeniem, zgóry już oznaczonem, uczynić wszystko, by doszło do upragnionego spotkania. Przypuszczał, że to jej spotkanie nie ma na celu słuchania nauk Chrystusa, tylko że jako kobieta ma inne zamiary.
A kiedy nadszedł wieczór, uczniowie zasiadali do posiłku. Chleb, wino i owoce, to był ich pokarm za cały dzień. Tamci oboje wiedzieli już, gdzie Chrystus tegoż dnia ma zagościć z uczniami.
— Dostarczę im wina — mówił ów doradca na ucho pięknej żydówce — dosypię do niego usypiającego proszku dla uczni, a potem możesz sobie z Nim sama porozmawiać bez świadków, bo posną twardo.
I ubrała się odświętnie, włożyła drogie perły i kamienie, a cenne pierścienie zdobiły wszystkie palce obu rąk z wyjątkiem kciuków. Na alabastrowem ramieniu wił się złoty wąż z djamentowemi oczyma, oraz z koroną z opali na głowie; wąż ten sięgał swoim ogonem aż do łokcia, głowę mając umiejętnie ułożoną na zaokrągleniu ramienia. W ręku trzymała skrzyneczkę z dwoma sznurami pereł: jeden z nich skradziony matce, drugi jej własny, podarowany przez wielbicieli.
Pomocnik jej przyniósł wieść, że uczniowie już śpią; oprowadził ją wśród nich, by się naocznie przekonała, że tak jest. Istotnie spali twardo. Wówczas on udał, że się oddala, nie chcąc napozór być świadkiem jej zbliżenia się do Chrystusa. W rzeczywistości jednak ukrył się w pobliżu i stamtąd ją śledził. (I z tym spotkała się w obecnem życiu.)
A ona poszła w to miejsce, gdzie według jego wskazówek miał się znajdować Chrystus. Ujrzała Go i cała zadrżała dziwnym, błogim dreszczem. W pełni blasku księżyca stał cicho, z wyciągniętemi lekko przed siebie dłońmi, jakby wszystkich, wszystkich wołał ku Sobie, modląc się. Twarz Jego jaśniała nadziemską jasnością.
— Oddam Mu te skarby w skrzyneczce, niech ma dla biednych — jeśli tylko zechce ze mną mówić!
I już zbliżała się ku Niemu. Lecz za każdym krokiem doznawała niepojętych dreszczy i wzruszenia, jakich przedtem nie znała. Wiedziała, że księżyc świeci w całej pełni i że nie jest gorąco — a jej się wydawało, że żar słoneczny zlewa się na jej ciało — żar dziwny, niesamowity. Oddech jej stawał się ciężkim i za każdym krokiem czuła, jakby jej ołowiane kule na nogach ciążyły. Przystanęła.
Wtem usłyszała cichą modlitwę Chrystusa. Cicho wymawiane słowa brzmiały coraz silniej w miarę, jak się od Niego oddalały. A jaki dziwny był dźwięk tych słów!... Myśli jedna za drugą szły, płynęły i miała wrażenie, że płyną na wszystkie krańce świata, że przenikają głębię wód, twarde skały, wysokie góry, że przechodzą przez wnętrza serc wszystkich ludzi i płyną, płyną gdzieś w nieskończoność...
W tem zadumaniu i zasłuchaniu się w myśli Jezusa zapomniała o swej kokieterji. Szatę miała tylko lekko zarzuconą na ciele, by mogła się z niej szybko uwolnić, a na cześć pięknego Nazarejczyka bez świadków przed Nim nago zatańczyć. Lecz te myśli już ją opuściły, gdy w zdumieniu i zachwyceniu słuchała słów Jego modlitwy. Została jeszcze myśl: „Oddam mu perły dla biednych.“ Zrobiła zdecydowany ruch w Jego stronę, otwierając skrzyneczkę z perłami. Lecz On wyciągnął dłoń w jej stronę, jakby ją chciał zatrzymać tak, że przystanęła. Dzieliła ich niewielka przestrzeń. Wyczuła, że On patrzy na nią... Dziwne było to spojrzenie. Ona nie śmiała podnieść ku Niemu oczu. Perły, jakby się zamieniły w żyjątka, wgryzające się w jej ciało, sprawiały jej boleść. Wąż ze złota jakby oślizgły wpijał się w jej ramię, a odwijając się od ręki, otoczył jej piersi i biodra, wyrastając w olbrzymiego, prawdziwego gada. Raził chłodem, to znów żar piekielny sypał się z jego ciała. Palce jej były jak skute w kajdanach. Czuła, że w tym stanie ani kroku dalej postąpić nie może, by zbliżyć się do Jezusa. Położyła skrzynkę na ziemi i zaczęła zrzucać z siebie drogie kamienie, złotego węża i pierścienie. Odetchnęła i już zdołała uczynić jeden krok naprzód, ku Chrystusowi; spadł wielki ciężar z jej ducha i ciała. Lecz jeszcze ciężyła jej i paliła ją jej szata — i znów nie mogła dalej postąpić, jakby odzież skrępowała jej nogi i piersi.
Wówczas Chrystus uczynił krok ku niej i stanął przy niej, kładąc rękę na jej ramię. Błyskawicznie spadło z jej ciała wszystko okrycie. Ujrzała się nagusieńką. Lecz jak przedtem pragnęła zatańczyć przed Nim nago, tak nagle zawstydziła się swej nagości. Ujrzała skierowane lubieżnie na swoje ciało wszystkie oczy, które kiedykolwiek pożądliwie na nie patrzyły czy to w ostatniem życiu, czy w któremkolwiek poprzedniem zrodzeniu na ziemi. Wszystkie bowiem żywoty dotychczasowe, kiedy tylko przebywała na ziemi w postaci kobiety, przesunęły się momentalnie przed wzrokiem jej duszy. Ujrzała te niskie rozkosze ciała, ujrzała, jak niskie one były. Bo tam, gdzie myślała, że nikt jej nie widzi, gdy spoczywała w objęciach ukochanego, otaczały ją duchy chciwe rozkoszy, wyrywające poprostu magnetyczne fluidy z obojga podczas ciepłego uścisku ciała. Ujrzała też i astralne fantomy, wampiry i larwy, stworzone podczas tych rozkoszy. Poznała, jak nieczyste są te rozkosze cielesne, jeśli się w nich żyje bez świadomości tego, co się z nich wówczas tworzy. Nie wiedziała przedtem, jak przykro jej kiedyś będzie przypominać je sobie, i to w obecności Jezusa.
Stanęła nagle, jak przed Sędzią, który każę jej sądzić siebie samą, gdy ujrzała nagie swoje ciało i nagą prawdę. Z lękiem i rozpaczą, zawstydzona podniosła ku Niemu oczy, jakby chciała prosić o litość.
— Zlituj się sama nad sobą — usłyszała Jego myśl — i ręka Jego przesunęła się z ramienia jej na głowę. Zniknęło jej własne ciało z przed oczu, za to ujrzała siebie jako ducha w przepięknej szacie duchowej. I Jezusa ujrzała wzrokiem duchowym.
O, jakże piękną i czystą była w tej chwili! Miłościwe oczy Chrystusa spotkały się z jej spojrzeniem; czuła, jak w nich tonie i jakby rozpływa się, zatracając poczucie odrębności istnienia i doznając niewymownej niebiańskiej rozkoszy.
A Chrystus zapytał:
— Czy podoba ci się ta szata? Czy miłem ci jest uczucie tej lekkości duchowej?
Radosne westchnienie było odpowiedzią.
Wtedy rzekł Chrystus:
— Szatę, jaką widzisz na sobie i lekkość, jaką odczuwasz, miałaś, nim poznałaś ten świat i nim zaczęłaś żyć na nim. Czyń dobrze, a znów je odzyskasz.
Króciuchna była chwila zlania się z Synem Bożym w miłości. Radosnem spojrzeniem ducha ślubowała Mu wierność na wieki. Kiedy położył jej rękę na ramię, mówiąc: „Idź i czyń dobrze, a znów odzyskasz taką szatę i taką lekkość duchową“, zaczęło się już zarysowywać na niej ciało, materjalizując się z powrotem. Za moment było już zupełnie zmaterializowane, a na niem znalazła się znów szata, ułożona tak, jak leżała, zanim Chrystus wyciągnął rękę w stronę Suryi. Tylko perły były porzucone na ziemi.
Surya spojrzała na nie bezradnie — i znów powróciła jej myśl: „Oddam Mu perły, jeśli tylko zechce ze mną mówić“. Zgarnęła te skarby ziemskie do skrzynki i podała Mu je, mówiąc Mu tylko myślą: „Weź to dla Swoich biednych“.
Lecz Chrystus nie spojrzał już na nią, modląc się znów.
A człowiek patrzący z ukrycia, żądny widzenia sceny spotkania się pięknej żydówki z Nazarejczykiem, nie widział tak jasno dobrego Ducha i nie dojrzał wyraźnie całej sceny przemienienia — ale i on został przeszyty błyskawicą chwilowej świadomości, błyskawicą spojrzenia wszystko-widzącego Jezusa, która mu przywróciła chwilowe opamiętanie się. Wyszedł z ukrycia, klękając tuż u stóp Jezusa, chcąc Jego błogosławieństwa na drogę życia. Opuścił głowę, czekając, aż dłoń Chrystusa na niej spocznie — lecz oczy jego już zaczęły się ślizgać po zbieranych przez piękną dziewczynę na ziemi skarbach. „Kogo też Chrystus niemi obdarzy?“ — myślał, nie wczuwając się już w to, czy On dotknął jego głowy, czy nie.
Chrystus modlił się dalej, a ona bezradnie przystanęła ze skarbami w rękach, nie wiedząc, czy je zostawić, czy nie. Pomyślała:
— On nie chce tych pereł widocznie dlatego, że ukradłam je matce, która z pewnością będzie mię przeklinać, gdy spostrzeże ich brak. A te drugie perły i złote pierścionki także dziwną drogą zostały nabyte...
I wracała powoli, rozmyślając nad tem, co przeżyła, smutna, bardzo smutna, że jeszcze pewnie długo będzie mieć na sobie podobne ciała, jak obecnie, nim w nich oczyści się zupełnie, by mogła otrzymać tę przecudowną, jasną, czystą szatę ducha, w której bez wszelkiego wstydu może pójść do Boga i żyć w bliskości Jezusa.,
∗
∗ ∗ |
W poprzednich życiach całe tysiąclecia żyła z małemi tylko wyjątkami w ciele kobiety, i to zawsze niemal kobiety pięknej. W chęci ratowania innych, lecz zatraciwszy już częściowo pamięć o prawach boskich, zradzała się na świat, a chociaż po każdem odejściu w zaświaty odczuwała wolność duchową, jakiej na ziemi rzadko kiedy zaznała, to jednak w życiu ziemskiem, w świadomości ludzkiej raz po raz zatracała lepszą świadomość duchową i prawdziwą wolność życia, podobnie jak zresztą wielu wędrowców na kuli ziemskiej. A długi się mnożyły, bo słudzy Złej Woli skrzętnie zapisywali każdy czyn, każdą myśl nasuniętą jej przez Niskie Moce duchowe, a przez nią wykonane. Mnożyły się czyny złe, lecz zawsze jeszcze brały przewagę myśli i czyny dobre, których już także wiele miała za sobą. Toteż nie mogli jej zabronić przystępu do Jezusa — chociaż z dorobkiem takich pojęć i myśli o miłości, jakie ją wówczas otaczały; nie mogli przeszkodzić jej duchowi, by przejrzał na światło prawdy.
Ta krótka chwila boskiego cudu, dokonanego przez Jezusa, garść jasnych promieni, sypiących się na nią przy spojrzeniu Ducha Czystego — była chrztem opamiętania dla jej ducha i jak gwiazda przewodnia świeciły jej te promienie czystej Boskiej Miłości z życia do życia. Chociaż chmury karmiczne — sztucznie stwarzane i prawdziwe — dość ciasno ją nieraz otoczyły, albo przynajmniej usiłowały otoczyć, choć nieraz potknęła się w swej wędrówce ziemskiej, to jednak zawsze przed posmutniałemi jej oczyma zabłysły te jasne promienie, rozświetlając jej drogę życia.
∗ ∗
∗ |
Z miłości dla bliźnich rodzić się, z miłości dla bliźnich cierpieć — to co innego, jak zradzać się dlatego, by zakosztować rozkoszy tego świata, choćby za cenę cierpień innych ludzi, idąc może po ich trupach ku własnej światowej sławie.
Życie... czem jest życie?
Dziś trudno wam pojąć na ziemi, jak pięknem jest życie prawdziwe, życie ducha w miłości ku Bogu. Bo póki duch wasz obleczony jest w ciało, póki przyciągany jest ku ziemi różnemi myślami i więzami tego świata, to choć wzbije się trochę wzwyż ponad to wszystko, czując jednak tętno życia ziemskiego i tkwiąc jeszcze w świadomości ludzkiej, nie może odczuć tego prawdziwego piękna życia duchowego. Im bardziej wyzwoli się ktoś od kajdan tego świata, im mniej łączności odczuwra z tem, co w nim jest niskiego, nie zgadzającego się z wolą Bożą, tem bardziej zbliża się do zrozumienia prawdziwego życia duchowego. W całej pełni pojąć je może jedynie duch, który nie wyczuwa już na sobie nawet najsubtelniejszej materji swego astralnego ciała.
Jakże rożnorodnem jest życie! Ileż to światów i ileż na nich życia! Ileż to tych skrzących światełek na firmamencie niebieskim i nikt z waszych przemożnych uczonych, bogatych w pomysłowość i znajomość sił przyrody, nie potrafi wam w myślach zestawić i na planie fizycznym urzeczywistnić odpowiedniego przyrządu, tak olbrzymiego teleskopu, żebyście mogli przezeń obserwować dokładnie życie na tych skrzących, małych dla waszego oka światełkach, rozrzuconych w przestworzu i pogodnie świecących przez wszystkie czasy. Małe światełka — wielkie, bardzo wielkie światy, a także i mniejsze planety, zataczające właściwe sobie kręgi i toczące się naprzód, wciąż naprzód, razem z waszą planetą! A we wszystkiem ruch, życie, we wszystkiem duch Boży!
Najniższe nawet, wygasłe już planety, — i te podtrzymuje moc Boża, chociaż w niespokojnych drgawkach chcą się wyłamać z pod praw im wyznaczonych, wysunąć się z wytkniętego sobie toru wśród innych planet i rozbić się na atomy. Nie one, ziemie, mają tę świadomość i nie one woli Boskiej się opierają, lecz ci, co na nich żyją czy to w ciałach, czy bez ciał. Są to nieszczęśliwe, zbłąkane duchy ze spaczoną wolą, którym trzeba wiele pomocy, by rozjaśnić świadomość ich duchową dobrego i złego. Odrywając się przez mnogie tysiąclecia od woli Bożej doszły do tego stopnia upadku duchowego, że obecnie lękają się jeden drugiego, pragnąc ukryć przed sobą nawzajem swój upadek i bojąc się nawet cieni własnych swoich ciał. A jednak i ich Bóg wyratuje — i im zsyła pomoc. Nieszczęsne te istoty same siebie nieraz przeklinają, przyczyniając się swojemi ponuremi myślami do wytrącenia z normalnego toru, a nawet do rozbicia globów, na których żyją; lecz przed całkowitem zniszczeniem chroni te planety dobra wola Ojca, by one ciężarem swoim nie spadły na inne planety jako ogromne, ciężkie meteoryty i nie wyrzuciły ich z ich torów w wiecznej przestrzeni, sprawiając tem ich mieszkańcom wiele boleści i trwogi.
I wasza ziemia nie płynie spokojnie po wyznaczonym jej torze — waha się i drga...
Bo duchy, żyjące na niej, czy to obleczone w ciała, czy pozbawione ciał, buntując się przeciw woli Bożej, wytrącają ją z normalnej jej drogi, same nieraz dobrowolnie skazując swój glob na zagładę.
Ileż to razy słyszymy z waszej ziemi groźne przekleństwa: „Żeby się ziemia zapadła, żeby wszystko djabli wzięli!“ Czyż pod temi słowy: „żeby wszystko djabli wzięli!“ nie ukrywa się myśl zła, żeby się na zawsze oderwać od Boga? Nie wszyscy zdają sobie w równej mierze sprawę z całego znaczenia i z całej złej siły słów, które wysyłają w przestworza na własną zgubę; jeden wymawia te słowa z większą, inny z mniejszą mocą goryczy, albo wogóle wcale się nie zastanawiając nad tem, jakie myśli z nich płyną.
Lecz Miłość w cudownej swej grze przenika wszystkie duchy i wszystkich ludzi, a nawet wszystkie istoty, nie przez Boga stworzone. Bo duch jest przez Boga stworzony, dusza zaś, centrum sił człowieka, to już własny twór ducha, powstały dzięki wolnej jego woli. Schodząc ze stopnia na stopień z wyżyn świadomości duchowej w niziny nieświadomości, stwarzał duch ludzki w swej chęci życia i pracy różne twory, już nie na obraz Boży, lecz na podobieństwo swoje własne, zbliżone do niego — owoce życia planetarnego twórczości własnej.
Przejęte ofiarną miłością, widząc powolny upadek swych braci, schodzących w świat materji, śpieszyły inne duchy ochoczo ze śpiewem z wolnej swej ojczyzny, by pomóc bliźnim, którym w źrenicach ich cielesnych oczu gasło wieczne światło głębszej świadomości duchowej.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Pastuszek na skrzypkach gra, a po całem paśmie zielonych gór się rozgląda. Piękna jest jego ojczyzna, której od krańca do krańca jeszcze nie zna. Widzi te piękne góry, lasy, widzi czystą zorzę wschodzącego słońca i jasny, niezadymiony błękit nieba.
„Piękna jest moja ojczyzna, której ludy obce nie znają, a może nią pogardzają!“
Bólem ściska się serce pastuszka; zabiera pod pachę kawałek chleba i skrzypki swoje i idzie, idzie poza granice, śpiewając pieśń o swojej ojczyźnie miłej. Kawałkiem chleba suchego chce żyć, by tylko wygrać wszystką radość przez dźwięczne tony skrzypiec o kraju, o którym wciąż jeszcze marzy i który umiłował niewinnem, młodzieńczem swojem sercem. Nie idzie z dumą w świat, z dumą niezdrową, by sam był chwalonym za wydobywanie tych miłych dźwięków pieśni, lecz wszystko, wszystko robi dla swej drogiej ojczyzny.
Ale czy taki pastuszek po latach wraca do swego kraju rodzinnego tak pogodny duchem, jak niegdyś, gdy pełen młodzieńczego zapału wyruszał w świat głosić jego piękność i chwałę? Na obczyźnie spotyka się z ludźmi o różnych naleciałościach, którzy wyśmiewają jego dziecinne pieśni i lżyć mu każą miłość jego dziecinną, albo go znienawidzą.
Nie zobrazowuje to porównanie jeszcze dostatecznie duchów, idących w świat zradzania, by podać w mowie i pieśni świadectwo wiecznej swojej i innych ojczyzny duchowej. Jacyż wracają z tej ziemi? Oj, nieraz smutni, bardzo smutni, ze starganemi strunami w duchu i w duszy. Szli wolni, szczęśliwi w miasto rozpusty. Któż ich za to sądzić będzie, jeśli nie ze swej woli się potknęli i struny w duszy zerwali? Inne ręce wyciągną się w stronę zerwanych strun ducha, pomogą je naprawić i same zaczną na nich grać zapomniane tony. Pieśń ich, odbijająca się w takim duchu, budzi go z ciężkiego snu życia ziemskiego.
Przeszło połowa ludzi i duchów na ziemi, to tacy pastuszkowie — dobre duchy, które zrodziły się na świat z myślą, by żyć dla innych i wskazać im drogę do Boga. Zrodzili się, odeszli, znów się zradzają, a wielu z nich czuwa tylko duchem, nie idąc już ciałem w progi ludzkie. Wielu z nich z mniej, lub więcej starganemi strunami w duchu idą, podobni do nędzarzy, niewiele różniący się od innych postaci ludzkich, płynących po oceanie życia — nędzarze z bogatą świadomością ducha, z wolnym wstępem w wielkie, jasne przestworza.
Świadomość ta niestety jest częstokroć uśpioną na ziemi — wystarczy jednak czasem małe słówko, małe jakieś pozornie zdarzenie, czy spotkanie, by wstrząsnąć jestestwem takiego człowieka i obudzić w nim nagle lepsze „ja“, otwierając mu bogate pole jego świadomości.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Któż zna, któż zdoła ocenić miłość dwojga ludzi, spływających w jedno w wyższych dążeniach i myślach? Któż przypomnieć sobie zdoła tę wielką potęgę, która dwa duchy zlewa z sobą w wielkiej miłości do Boga?
...I zradzali się w różnych stronach świata, czyniąc ofiarę z wielkiej miłości, jaka ich łączyła, kładąc ją na ołtarzu ludzkości jako płomień wieczny, w którym spalać się miało wiele czarnych myśli, stworzonych przez innych, a obiecując sobie spotkać się znowu po ziemskiej wędrówce życia.
Za czasów Chrystusa, żyjąc niedaleko siebie na ziemi, spotkali się znów. Lecz nie było już podówczas owej błogiej harmonji między nimi, w jakiej szli ongiś na świat. Bo w poprzednich zrodzeniach na ziemi Karma wciągała ich w swoje tryby i stawiała ściany między nimi, wplątując ich w różne sceny karmiczne, włażąc ich niemi z innemi duchami tak, że nie mogli już po odejściu w zaświaty i ponownem tam spotkaniu się żyć ze sobą tak swobodnie i w takiej błogiej jedności, jak dawniej.
Coraz bardziej rozdzielała ich Karma, a z nią zmiana poglądów na życie — lecz niskie moce nie potrafiły jeszcze do ostateczności przepalić łączących ich pasm miłości, w których niegdyś spływali w jedno z sobą nawzajem i z Bogiem. Nadszarpane były mocno struny ich dusz, a on wychylał podsuwany mu kielich rozkoszy ziemskich za kielichem dla znieczulenia bólu.
Jego oczy patrzyły na nią, pochłoniętą tańcem, gdy zbliżył się do niej uczeń Chrystusa i mówić zaczął o Nim, o Mistrzu swoim, którego królestwo nie jest z tego świata. Ona miała już wówczas pomylone pojęcia o miłości, lecz jeszcze nie były zerwane ostatnie struny w jej duszy. I Chrystus łaski pełnem spojrzeniem połączył w całość jej struny, rozjaśnił jej ducha, by mogła ujrzeć przeszłość i przyszłość i prawdziwą wartość życia. A on nie przyszedł... na starganych strunach jego ducha grali inni.
Ona, miłując Boga, była wierną i jemu, swojemu przyjacielowi ziemskiego życia; wierność ta jednak była wcieśniona w ramy, odpowiadające ludzkiemu pojęciu. A On, Duch Czysty, nauczył ją miłości, zbudził w niej prawdziwe pojęcie miłości. Ale i ta w ciasnej atmosferze ludzkich myśli i zwyczajnego biegu życia znów przybierała inne myślowe kształty.
Chodziła odtąd często pomiędzy uczni bez pereł i drogiego stroju. Nie miała gdzie skłonić głowy.
Zaraz po swem spotkaniu z Jezusem, kiedy to duch jej przebudził się po raz pierwszy po wiekowem uśpieniu, sama się nie spostrzegła, kiedy stanęła przed domkiem swej żydowskiej rodziny.
W domu było na nią wielkie oburzenie. Gdy matka bowiem zauważyła zniknięcie pereł, domyśliła się, że Surya je potajemnie wyniosła. Pobiegła jej szukać w jej bogatem towarzystwie, lecz tam dowiedziała się, że ona wyszła, mówiąc iż idzie poznać Nazarejczyka. Matka, drżąc z oburzenia i strachu, że straciła już nazawsze nietylko perły, darowane jej przez córkę, ale i drugi sznur jej własnych pereł, postanowiła zemścić się na córce i na Tym, za którym poszła. Wróciwszy do domu, wyprzątnęła skrzętnie całą walizę z wielbłądziej skóry, chowając w tajemnicy przed rodziną wszystkie skarby i z próżną poszła ponownie na skargę, że wszystek ich dorobek został im przez Suryę skradziony. Lecz ten, któremu przedstawiła swoją skargę zadumał się głęboko nad tem, jak potężny wpływ musi wywierać ów Nazarejczyk Swoją nauką Swojemi czynami, że tyle ludu porywa za Sobą, a ten lud Go kocha. Gdy tak w zamyśleniu słuchał skarg matki Suryi, oko jego zaczęło przebijać ciemności, twarz stała się pogodną, błogie ciepło zaczęło otaczać jego ducha, a on zaczął także miłować Nazarejczyka, zapominając o skargach, mu przedkładanych. Przysłuchiwała się skargom matki Suryi młoda dziewczyna, zazdrosna jej rywalka w tańcu, oraz odwieczny przyjaciel Suryi, młody Rzymianin, a także pewien celnik. Ten, przysłuchając się skwapliwie skardze, osnuwał już plan oskarżenia przeciw Nazarejczykowi, by podburzać innych w mieście przeciw Niemu. A Rzymianin słuchał słów matki swej ukochanej Suryi z dziwnym lękiem, nie obchodziła go nic strata jej skarbów, lecz w zamyśleniu pragnął dojrzeć prawdziwą przyczynę, dla której ona się od niego oddala i zastanawiał się, jak postąpić, by Suryę naprowadzić na inne myśli, aby powróciła do niego — do dawnego trybu życia.
Gdy po powrocie matki ujrzano w domu zbliżającą się Suryę, wyszedł jej ojciec na powitanie i zaczął ją okładać batem, splecionym z ciernistych prętów, zadając jej wiele ran. Skrzynka z perłami wypadła jej z rąk — wszak niosła je z powrotem matce; oni widzieli skrzynkę, ale sądzili, że jest już próżna. Toteż stary ojciec, żyd, bił ją zawzięcie, zabraniając jej wszelkiego wstępu w progi rodzinne. Uspokoiły go dopiero rozsypane perły; zebrał je szybko z ziemi i znikł w domu, zamykając przed nią drzwi.
I powróciła do Jezusa w starganej szacie, z krwawemi bliznami na ciele. Była głodną, a usta jej pragnęły wody, lecz jak potępieniec unikała domów ludzkich, gdzieby mogła otrzymać kubek wody. Zaczęła się bać ludzi. Świeże było jeszcze w jej pamięci wspomnienie błogiego uczucia czystości duchowej, jakiego na chwilę doznała w obecności Chrystusa; ogarnęła ją tęsknota za tą piękną, czystą szatą ducha i za tem boskiem pokrzepieniem, płynącem z oczu Chrystusa. Lecz naokoło Niego było ludzi wiele — a nogi wypowiadały jej służbę. Upadła na piasku, wsłuchając się w Jego słowa. O, jak pragnęła, by ręka Jego spoczęła na jej głowie, przynosząc jej taką boską ulgę, jak w owym pamiętnym dniu, kiedy to poczuła się na chwilę wolną duchem zrzuciwszy z siebie ciężar ciała, ubrania, złota i pereł.
Lecz naokoło niej stanęła mała grupka ludzi, którzy mówili głośno do innych, stojących w pobliżu: „I my przystępujemy do grona Jego uczniów, i my będziemy robić cuda!“ Stanęli naokoło niej i drwili sobie z jej ran. Wszak były to narzędzia Zła, wysłane przez moce Złej Woli, by wstrzymywać Jezusa w Jego posłannictwie swojemi zapytaniami, obiecując Mu wiernie służyć.
Zatęskniła gorąco za tem, by ukryć twarz swoją zbolałą w Jego szacie, aby móc na chwilę nie widzieć nikogo, zapomnieć o ziemskiem życiu, o swej boleści. A kiedy ich spojrzenia wpijały się w jej rany, sącząc w nie jad żmijowy i znów z sadystyczną rozkoszą przeszywały jej członki, podniosła nagle głowę, wyciągnęła ręce w stronę Jezusa, gdzie przypuszczała, że On stoi i każę do ludu i zawołała:
— Nazarejczyku ukochany, zagój moje rany na ciele i na duchu!
W tejże chwili znikł z ciała jej piasek, oblepiający zakrwawione członki i już na całej powierzchni ciała nie było żadnej rany. Wstała, zdrowa na ciele, posilona na duchu. Ze smutkiem opuściła jednak powieki na oczy, bo przeszłość w jaskrawych obrazach przesunęła się przed nią po piaskach, jak fata morgana na pustyni w rozgrzanem powietrzu, ujawniona działaniem promieni słonecznych. Doznała drugiego cudu — i jakżeż nie miała Mu wierzyć? Składała Mu ponownie ślub wierności wśród piekła życia na ziemi. Pragnienie, by czynić dobrze, odzywało się z coraz większą potęgą w jej duchu.
Odstąpili od niej faryzeusze — lecz nie mogli jej darować, że na nikogo z nich nie spojrzało jej oko i nie pozwoliła się podnieść z piasków, nie przyjmując od nich pomocy, jak również ani słowem nie odpowiadając na ich drwiny i uśmieszki. Baczne oko zaczęło ją pilnie śledzić, baczne oko Złej Woli, która całą siłą broniła się przed zwycięstwem Woli Dobrej. Niebawem wszyscy, dotychczas jej bliscy, krewni i znajomi, dowiedzieli się, że porzuciła dawniejsze życie i słucha nauk Chrystusa. Została wyklętą przez swoją rodzinę; z ubolewaniem mówiono też o niej wśród jej wielbicieli. A ten, który przeszedł wspólnie z nią wiele żywotów, mając już stargane w duchu struny, na których mogłoby znaleźć oddźwięk pojęcie prawdziwego, boskiego życia, najbardziej odczuwał stratę jej, najmocniej odczuwał nieobecność tej, którą kochał. Myśli jego dolatywały ją, gdy siedziała w pobliżu uczni wśród ludzi, słuchających nauk Chrystusa.
„Czyń dobrze“ — odzywało się często w jej duchu. Lecz ledwo sobie zaczęła uświadamiać, co ma czynić, by się to zgadzało z wolą Bożą, już Niskie Moce narzucały na nią oka sieci, tworzące krąg naokoło niej i ograniczające bystrość jej myślenia, a nasuwały jej obraz, stworzony przez siebie, który napozór też nie odchylał się od woli Bożej.
I ujrzała swego towarzysza, w kręgu narzuconych jej właśnie myśli: „Idź, przyprowadź go, niech on także posłucha słów Mistrza.“
Pod wpływem tej sugestji nagle, wśród kazań Chrystusa, nie zdając sobie jasno sprawy, co czyni, pobiegła szukać zbłąkanego towarzysza, by przyprowadzić go do Jezusa. A gdy znalazła się w jego bliskości, to on, dostatecznie już pokrzepiony myślami, sugerowanemi mu przez złe duchy, które przy tem wszystkiem napełniały go żarem namiętnej miłości do niej i pragnieniem przebywania w jej bliskości, zaczął ze łzami w oczach prosić ją, by się opamiętała i wróciła do porządnego życia, gdyż takie włóczęgostwo i nędza nic dobrego jej nie przyniesie. Całował jej przytem stopy i ręce i raz po raz zaklinał się, że bez niej żyć nie może, że zginie, że targnie się na życie i t. d. A w jej duszy wciąż brzmiało: „Czyń dobrze“ — i już znak zapytania, jak wąż zawisł nad jej sercem: „Czyż byłoby to dobrym czynem, gdybyś go opuściła, a on pozbawiłby się życia?“ i t. d.
Zmagania były straszne — lecz zawsze po takiem zmaganiu się wracała do Jezusa. Po dwa i trzy dni nie oglądały jej oczy cudów, czynionych przez Niego, a duch jej nie mógł zrozumieć Jego słów łagodnych, zagłuszany burzliwym krzykiem rozpaczy i łzami swego przyjaciela na ziemi i przez istoty niewidzialne, które sprytnie mąciły jej myśli. Te to zawsze starały się, by któryś z tych faryzeuszy, przybierających na siebie nieszczerze rolę uczniów Chrystusa, przyczołgał się gdzieś za nią i ujrzał ją w namiętnych uściskach jej przyjaciela. Wracał cichaczem do grona uczniów Mistrza, by im oznajmić, że ta, która tak bezczelnie śmiało siada u stóp Chrystusa, tonie w bezgranicznej zmysłowej rozkoszy w uściskach przyjaciela.
To też gdy ona po trzydniowej nieobecności śpieszyła pomiędzy uczniów ze szczepem, niewinnem pragnieniem, by dowiedzieć się, co uczył i działał dobry Jezus w czasie jej nieobecności, to ze smutkiem spostrzegała, że nikt nie śpieszy z upragnioną odpowiedzią, a ducha jej zaczęły zmrażać chłodne myśli: „Odejdź, bezwstydna komedjantko!“ Czuła się wówczas dziwnie osamotniona, czuła się biedną sierotą. Lecz myśl o Nim, o Jezusie, pokrzepiała ją.
„O, wszak On wszystko widział i wiedział, a jednak obiecał mi, że mogę wrócić do Boga, wszak dał mi dowód Swej miłości, Swej wyższości nad wszystkiem złem, dowód inny, niż mógłby mi dać ktokolwiek na ziemi!“
„Czyń dobrze“ — odzywało się w jej duszy — „spłacaj spokojnie dług stary, w pokornych cierpieniach oczyszczaj swą szatę ducha“... Zapragnęła wprost od Jezusa w myślach przyjmować wskazówki, co ma czynić; prosić zaczęła w duszy: „Niech Jego oko mi to powie, niech Jego myśl się we mnie ozwie zawsze, gdy tego będzie trzeba!“
I przyszedł czas, kiedy Łazarz zamykał oczy, jak mówią na ziemi, na wieki. Siostry jego, widząc cuda, jakie czynił Jezus, pragnęły, by On uzdrowił im brata i jedna z sióstr przyszła do Niego z prośbą, by to zrobił. Surya była tak zasłuchana w słowa Chrystusa, że nie spostrzegła nawet, jak niedaleko niej stanęła siostra Łazarza, prosząc Chrystusa o pomoc. „Czyń dobrze“ — odezwało się znów w jej duszy.
— Ty dobry Jezu! — pomyślała — uczyń mnie godną być Twoją posłanniczką, wskaż mi, co mam czynić, by się to zgadzało z wolą Bożą. Tak chętnie szłabym ludziom z pomocą. O, gdybym tak mogła wyręczyć Cię i uzdrowić Łazarza, abyś Ty nie musiał opuszczać tych zastępów ludzi i byś mógł pouczać ich dalej.
Tymczasem Chrystus dawał już siostrze Łazarza uspokajającą odpowiedź, że przyjdzie. Odeszła.
Niedługo odczuła Surya myśl, płynącą od Jezusa:
— Wstań; idź i zbudź Łazarza w imieniu Mojem, z myślą o Bogu.
Wstała natychmiast i ręce skrzyżowała na piersiach, pochylając przed Chrystusem głowę na znak, że rozumie i wolę Jego spełni. Lecz ledwo uczyniła pięć kroków, zaczęła się załamywać jej wiara, że potrafi zbudzić Łazarza. Powiał bowiem ku niej chłodny prąd myśli; odniosła wrażenie, że przedziera się on gdzieś z daleka, a nawet także idzie od uczni. Wyczuła, jak niektórzy z nich sądzą, że Chrystus odprawia ją wzrokiem od siebie za jej śmiałość, że siada tak blisko Jego stóp. Bo przecież sami uczniowie nie obstępowali Chrystusa, jak się któremu podobało, lecz im który lepiej rozumiał Go, tem bliżej ustępywali mu inni miejsca, by ci, którzy lepiej rozumieją Jego słowa, mogli je opowiadać następnie tym, którzy stoją dalej i nie słyszą wszystkiego tak dobrze. Tymczasem ona obierała sobie sama miejsce, a jeśli tylko mogła, siadała u stóp Jego.
Otoczona dziwmemi myślami, coraz bardziej traciła wiarę, że potrafi wykonać zlecenie Chrystusa, którego się tak chętnie podjęła. Odwróciła się, patrząc smutnie na Jezusa i poprosiła go nieśmiało w myślach:
— Panie, poślij ze mną którego z uczni, by dano mi wiarę, że przychodzę z Twego polecenia.
Wówczas Chrystus skinieniem ręki dał znak jednemu z uczniów, by poszedł z nią. Odeszli cicho, w zamyśleniu, nic do siebie nie mówiąc. Ona nie odzywała się do niego z obawy, by on, uczeń, nie obraził się, że ona śmie do niego przemawiać. Im dalej szli, tem ciszej starała się stąpać za nim, by mu nie przerywać myśli; gdy zbliżali się do miasta, szła już o pięć kroków w tyle, a tuż u bram miasta niepostrzeżenie naraz zawróciła, myśląc:
— Pocóż miałabym z nim iść do Łazarza? Wszak on może lepiej wykonać, co polecił Chrystus. Mogłabym mu tylko przeszkadzać w zbudzeniu Łazarza. Wszak on częściej jest świadkiem cudów, czynionych przez Jezusa i wie, jak trzeba położyć ręce na martwe ciało, by ono znów powstało do życia.
A jednak w chwili, gdy Chrystus dał jej zlecenie, by poszła zbudzić Łazarza do życia, nie widziała w tem nic niemożliwego i chciała to sama uczynić. Dopiero u wejścia do miasta straciła wiarę w swoją siłę, gdyż różne myśli nasuwali jej po drodze ci, których nie dostrzegało jej oko. Bo niewidzialne cienie szły w ślad za nimi, by zmącić obojgu myśli. Uczeń ów, który Suryi towarzyszył, nie zauważył był przedtem dokładnie, co Chrystus do niej mówił spojrzeniem, bo owionęła go wówczas fala niechęci do niej, to też nie wiedział, jakiem zadaniem ją Chrystus obdarzył. Domyślał się trochę, lecz nie miał pewności, bo trudno mu było pojąć, żeby ta dziewczyna, kochająca, jak myślał, swego przyjaciela bardziej, niż Jezusa i oddająca się do bezprzytomności cielesnej rozkoszy, mogła spełnić coś tak wzniosłego, jak zbudzenie Łazarza do życia. A Cienie duchowe już się o to postarały, by go w tem zdaniu utrwalić.
Tymczasem Surya, przeświadczona, że on tak samo pojął myśl Chrystusa, jak ona i wie dobrze, co jej Chrystus polecił, znikła nagle cicho u bram miasta. Opuściły ją też wówczas cienie ciemnych myśli, odetchnęła. Pomyślała, że pewnie tak będzie dobrze, bo jego nie będzie drażniła jej obecność, a miała wiarę, że on sam może wykonać to, co jej było polecone. I poszła znów szukać swego przyjaciela, by go znów usilnie prosić, aby poszedł do Jezusa.
Uczeń zaś, który jej towarzyszył, po przyjściu do miasta nie mógł sobie uświadomić, co i jak tam miało być wykonane. Zawrócił tedy ze spuszczoną głową, nie zbliżając się nawet ku swemu Mistrzowi i usiadł wśród uczni.
Surya wróciła za 2 dni, będąc przekonaną, że ten, co towarzyszył jej do miasta, wykonał zlecenie Jezusa. Chrystus znów pouczał lud, a ona chciała usiąść u nóg Jego. Wówczas On zapytał:
— Córko, czyś spełniła, co ci poleciłem?
Ona, będąc przekonaną, że wszystko w porządku, skinęła głową na znak potwierdzenia, myśląc: „Wszak to wszystko jedno, czy ja, czy ten uczeń zbudził Łazarza.“
A On nie odpowiedział ani słowa. Po krótkiej chwili poszedł do miasta, a za Nim szli Jego uczniowie i wielu innych. Poszła i ona. Jakież było jej zdziwienie, kiedy ujrzała, jak krewni Łazarza witają Go z płaczem, a jedna z sióstr z żalem narzeka:
— Gdybyś Ty tu był, Panie, nie stałoby się to, a teraz już zapóźno, bo trup się rozkłada!
Wówczas zrozumiała Surya, że nie zostało wykonanem, co jej Chrystus polecił i gorzko zapłakała. W nieutulonym żalu, trapiona wyrzutem sumienia, że Go nie usłuchała, chciała ukryć głowę w Jego szacie i wyczekiwała, że ręka Jego spocznie na jej główne, kojąc jej ból. Lecz nie pogłaskał jej — i smutną pozostała w duchu na dłuższy czas.
A Chrystus zbudził Łazarza, każąc mu wstać i chodzić, by dał świadectwo Prawdzie, że moc Boża jest wielką i wielkiem Jego miłosierdzie.[1]
∗ ∗
∗ |
W owem życiu od chwili poznania Chrystusa już do końca rwała pęta dawnej przeszłości, prześladowana i głośno przeklinana przez żydostwo, ale także i nierozumiana przez wiernych. Bo myśl o przyjacielu nie dała jej pozostać długo przy Chrystusie i słuchać spokojnie Jego nauk, lecz pędziła ją po przyjaciela, by ratować go. Istotnie parę razy przyszedł posłuchać nauki Chrystusa, lecz nie rozumiał jej, gdyż wszystkie struny w jego duchu były już stargane, a on szedł tam raczej w tym celu tylko, by przekonać się, czy jakaś ziemska miłość nie ciągnie jego ukochanej do stóp Nazarejczyka. Uspokoił go widok Jezusa, stojącego boso na piaskach i, jak mu się zdawało, nie zwracającego uwagi na płeć piękną.
Pewnego razu, kiedy Chrystus wybierał się ze swoimi uczniami w dalszą drogę, a on widział, jak zrywa się w dali tajfun, wznosząc słupy piasku i miotając niemi na wszystkie strony, zdjęło go współczucie, że Mistrz chce iść przez ten huragan boso i, jak mu się zdawało, niedostatecznie odziany, i zwrócił się do Suryi ze słowami: „Biedny człeczyna“. Zdjął z siebie płaszcz i wyciągnął rękę z nim do Mistrza, aby ten miał się w co otulić przeciw nadchodzącej burzy. Lecz ni wzrok ni ręka Chrystusa nie zwróciła się w stronę płaszcza. Urażony opuścił płaszcz na ziemię. Nie schylił się już po niego i odszedł, ciągnąc Suryę wprost przemocą za sobą, by nie szła w to niebezpieczeństwo. Dziwne uczucia nim miotały. Chwilami był obrażony, że wzgardzono jego pomocą, to znów dreszcz wstrząsał nim na myśl o nieznanym, niepojętym dla niego Człowieku, o Jego niewzruszonym wzroku, spokojnie wpatrzonym w dal i Jego dźwięcznym, pogodnym głosie. Te dziwne dreszcze, te chwile zamyślenia, dopomogły duchowi jego do zrzucenia najgrubszej szaty, w jaką już był otulony. Jednakowoż niewiele postąpił naprzód w tem życiu za czasów Chrystusa, gdyż jeszcze w dniu ukrzyżowania, gdy torował drogę orszakowi, wiodącemu Jezusa na śmierć, koń jego potratował kilka osób, wybiegających mu w zamęcie w drogę, łamiąc im kości. Lecz bardzo mu była niemiła praca utrzymywania porządku w owym dniu. Widząc Chrystusa zbiczowanego, znów powtórzył: „Biedny człeczyna“. A jednak znów odczuł, że z tego niepojętego Człowieka bije jakaś niezmierna siła i bał się już spojrzeć na Niego.
Człowiek ten żyje obecnie na ziemi. Przez cały szereg zrodzeń strząsał już z siebie powoli te różne naleciałości i brudy duchowe, a jednak jeszcze w tem życiu nie miał zupełnej wiary w Boga, aż nagle przy spotkaniu się z Suryą, czyli obecną Agni P., ożyła w nim błyskawicznie stara przeszłość i z pobladłemi ustami, drżąc na całem ciele, zaraz przy pierwszem spotkaniu prosił o przebaczenie. Jeszcze na kilka godzin przed przybyciem do niej dyskutował głośno w pewnem gronie zwolenników wiedzy duchowej, że nie jest bynajmniej historycznie dowiedzionym fakt, jakoby Chrystus żył istotnie na ziemi, może to być tylko postać legendarna. Interesował się już wiedzą duchową, ale tylko jej zewnętrznemi pozorami, nie wnikając w ducha sprawy. I oto po blisko dwóch tysiącach lat nastało ostateczne przebudzenie się, przebudzenie w pełnej mierze jego wiary w Boga, w posłanictwo Jezusa i we wieczne życie ducha. Przez blisko dwa tysiące lat duchy piekieł strzegły pilnie, by nie mógł przebudzić się duchowo na ziemi. Lecz ponieważ pasma miłości jego ku Suryi zostały nawiązane nie na ziemi, więc nie potrafiły ich złe duchy rozwiązać na ziemi. Te pasma miłości wiekowej małżonki, siostrzanego ducha, przetrwały wszystkie udręki i nie zostały spalone w ogniu namiętności, w ogniu piekła.
W życiu obecnem zbudziła się raz jeszcze stara przeszłość z ogromem nadludzkiej tęsknoty ich wzajemnej za sobą, lecz czuwało nad nimi wiele świadomych duchów, by spotkanie ich nie zostało znieświęconem przez Moce piekieł i by spełniło się to, co było przeznaczonem. Na przeznaczenie to złożyły się jego pragnienia spotkania się z nią, ponawiane przy każdem zrodzeniu się i jej miłość i chęć ratowania go, a kierowały niem Wyższe Moce, by przy spotkaniu się z nią przebudził się duch jego i ujrzał Prawdę. Niskie Moce chciały ją w tej miłości ku niemu ponownie krzyżować. Lecz czuwały nad nimi dobre duchy, by miłość ich wykrystalizowała się w miłość czystą, siostrzaną i braterską.
∗ ∗
∗ |
Straszna była tęsknota Suryi, kiedy Chrystus odszedł ze świata, a ziemia cała wydawała jej się bezmierną pustynią. Raz po raz widział duch jej swoją przeszłość, swoje długi na ziemi. Często wspinała się najniebezpieczniejszemi drogami na górę, na której Chrystus został ukrzyżowany; nie chciała bowiem iść zwyczajną drogą, tamtędy, gdzie kroczyła Jego noga, by nie znieświęcać śladów stóp Jego. Często na kamieniach i cierniach zostawały krwawe ślady nóg jej, a pasma jej włosów powiewały na kolcach krzaków, przez które musiała się przedzierać. Przypominała się jej cierniowa korona na głowie Chrystusa. „Ja cierpię za swoje winy, ale On cierpiał dla nas, cierpiał za nas!“
Patrzono na nią, jak na warjatkę. Nie szukała już swego przyjaciela. Często zadźwięczały jej w duchu słowa: „Czyń dobrze, pełnij wolę Bożą!“ Szła więc pomiędzy lud żydowski i przypominała im nauki Chrystusa, Jego dobre czyny, wołając, że został niewinnie ukrzyżowany. Widząc jej rozwiany włos, poranione ciało i odzież, opadającą z niej w strzępach, zamykano przed nią drzwi, a na jarmarkach obrzucała ją dziatwa kamieniami. Pewnego dnia, zraniona mocno na ciele i duchu, krzyknęła do gawiedzi żydowskiej w chwili upadku duchowego:
— Nie mam już serca dla nikogo! Zgiń, plemię jaszczurcze! Boże, nie patrz na nich, odwróć od nich swoje oblicze!
Odeszła stamtąd i zaczęła się wspinać na ową górę, na której Jezus został ukrzyżowany. Miała tam ukryty pod kamieniem papyrus, na którym już od kilku dni spisywała swoje myśli. Był to rodzaj spowiedzi, czy testamentu. Opisywała tam stan swój duchowy i zwracała się do uczni, którzy również mieli ją za opętaną, przypominała im miłosierdzie Boże i wielką wyrozumiałość Chrystusa dla cierpiących. Zaznaczyła, że nie może żyć bez Chrystusa na ziemi, więc odejdzie za Nim w zaświaty.
Dokończyła ostatnie rządki swego testamentu słowami: „Na tej górze odbiorę sobie życie.“ Zwinęła papyrus, przywiązała doń sznureczek, zakończony szmatką, włożyła wszystko do małej jamki pod skałą, a otwór przywaliła kamieniem, zostawiając jednak na powierzchni szmateczkę, którą wiatr wolno powiewał. Stanęła na skale, a tymczasem pod górą zgromadziło się wiele dziatwy, która wspinała się za nią i wykrzykiwała jak na warjatkę. Surya zamierzała już skoczyć ze skały, lecz zawahała się jeszcze, bo usłyszała, jak dobre duchy wołają do niej:
— Nie odchodź z tego świata z przekleństwem na ustach!
Wtem tętent konia przerwał jej tok myśli, płynących od dobrych duchów i usłyszała głos swego odwiecznego przyjaciela:
— Nie masz już serca dla nikogo?
Z ironicznym uśmiechem wskazywał przytem na siebie i kończył:
— Więc skocz z góry, dlaczego się jeszcze wahasz?
Słowa te podziałały na nią tak, że zapomniała o przestrogach dobrych duchów i jakby pędzona przez hjeny pobiegła ze strasznym bólem w duszy na drugą górę. Rzuciła okiem na zachodzące słońce i nachyliła się nad przepaścią, by skoczyć. Jeszcze raz zatrzymała ją myśl: „Stój, nie skacz z góry!“ Nie mogła się już jednak zorjentować, co to ją wstrzymuje.
— Czyżby mi było żal tego życia? pomyślała. O, nie, nie mam tu już nic na świecie.
Skoczyła z góry. Spadając, złamała sobie rękę i rozbiła skroń o skałę, a w kilka minut duch jej odłączył się od ciała.
I ujrzała nagle naokoło siebie cały krąg duchów, milczących i smutnych. Ciężar ich smutku powiększył jeszcze brzemię jej własnego smutku, toteż chciała wydostać się z pomiędzy nich, mówiąc:
— Idę do Jezusa.
Lecz dobre duchy odpowiedziały jej chórem:
— Niema Go tu!
To „niema Go“ — było potężną, strzałą, przeszywającą ducha jej aż do głębi. Wszystkie boleści, jakie dotąd przeżyła, wszystkie wiekowe udręki nie mogły się równać z ogromem tej boleści. Zaczęła sobie usilnie przypominać tego Jezusa i Jego słowa: „Ojciec mój w niebiesiech...“, więc zapytała myślą:
— Gdzie On jest?
— Jest u Boga — brzmiała odpowiedź.
Surya poczuła, że ona właściwie tak samo kocha tego Boga, jak Jezusa.
— I ja chcę pójść do Niego — odezwała się.
Lecz dokoła panowała głucha cisza — nikt nie dał odpowiedzi przyzwalającej.
Ogarnął ją lęk, co teraz uczyni. Odeszła z tego świata i gdzież znajdzie Jezusa swego kochanego?
Wtem uczuła się przeniesiona na tę górę, gdzie spoczywał przygnieciony papyrus z jej testamentem. Postawiono ją w pobliżu miejsca, gdzie stał krzyż Chrystusa i usłyszała ponownie słowa, któremi ostrzegały ją dobre duchy, gdy chciała skoczyć ze skały: „Nie odchodź z tego świata z przekleństwem na ustach!“ Równocześnie przypomniała sobie Zbawiciela, spoglądającego miłosiernem okiem na zastępy bluźniących Mu ludzi, wołających: „Ukrzyżuj!“ I usłyszała słowa Chrystusowe: „Panie, oświeć ich, bo nie wiedzą, co czynią!“ — a w tejże chwili żywo stanęły jej w pamięci własne jej słowa: „Zgiń, plemię jaszczurcze!“ Ujrzała, jak wielu z tych, co krzyczeli przeciw Jezusowi, było w tej chwili opętanych przez niskie duchy, choć sami nie wiedzieli, że są opętywani, że działają pod wpływem cudzej złej woli i że złe myśli, jakie się rodzą nibyto w ich głowie, są im narzucane z zewnątrz. Widziała straszne potwory elementarnych myśli, widziała całą tę otchłań piekielną w życiu ludzkości, będącą dorobkiem i ciężarem zarówno ludzi w ciałach, jak i duchów bez ciał, żyjących sprzecznie z wolą Bożą.
Zdjęta trwogą przeniosła się z błyskawiczną szybkością ku swym zwłokom. Naokoło nich zaczęła się już zbierać grupka dziatwy i dorosłych. Niebawem usłyszała wymianę zdań na temat przyczyn jej samobójstwa. Jedni twierdzili, że uczyniła to z powodu swego przyjaciela, inni że chciała pójść za Jezusem.
I stało się, że nikt nie chciał się zająć jej zwłokami, gdyż przez żydów była wyklętą, a chrześcijanie nie uważali jej za swoją, bo nie była ochrzczoną z wody. Rodzina nie zgłaszała się po nią, wierni też nie przychodzili. Przyszedł tylko jeden głuchoniemy, którego ona przyprowadziła była przedtem do Jezusa, by błagał Go o wyleczenie. Lecz kiedy Chrystus zaczął mówić, twarz głuchoniemego rozpromieniła się radością, bo on wszystkie Jego słowa, Jego myśli słyszał i rozumiał w duchu — i zapomniał o swojej niedoli, zapomniał, że jest głuchoniemym i że miał prosić o wyleczenie. Był w obecności Jezusa szczęśliwym i nie odczuwał pragnienia wymiany myśli zapomocą mowy. Smutny po odejściu Jezusa nie znalazł pociechy ni zrozumienia u wiernych, bo ci nie zwracali na niego wiele uwagi, myśląc: „Gdybyś był godnym boskiej miłości, byłbyś został uzdrowiony“. Więc i on, jak sierota, błąkał się z miejsca na miejsce. Był głęboko wdzięczny Suryi, że dzięki niej poznał Jezusa, lecz i z nią widywał się bardzo rzadko po odejściu Chrystusa ze świata. Ostatniemi dniami szukał jej i właśnie teraz znalazł jej zwłoki po upadku jej z góry. Ukląkł na ziemi i całował jej skrwawione stopy, a spoglądając nieśmiało na martwą jej twarz, myślał sobie: „Poszła za Jezusem, teraz jest już pewnie szczęśliwa!“
Tymczasem nadjechał na koniu także jej towarzysz ziemski, młody Rzymianin. Przeszył wzrokiem zazdrosnym i nienawistnym głuchoniemego i narzucił płaszcz na zwłoki ukochanej, by ten nie spoglądał na nie, a zresztą on sam nie mógł znieść widoku jej ciała, zbroczonego krwią.
Ten głuchoniemy spotkał się z nią również w obecnem życiu i nadal nie zabiera głosu w sprawach ducha pomimo, iż żyje bardzo blisko niej, bo idzie razem z nią przez życie. Lecz w duchu jego płonie jasnem światłem myśl o Bogu i pragnienie, by żyć według woli Bożej.
Późnym wieczorem zbliżyła się jej ciotka i kuzyn ku zwłokom; kuzyn z urzędu, by stwierdził, czy prawdziwe są pogłoski, że trup jej leży pod górą i by w danym razie zbadał tegoż przyczyny. Po suchem spisaniu pobieżnego protokołu na miejscu zakrył znów zwłoki płaszczem i oddalił się, zaciskając zęby z gniewu na myśl o wstydzie, jakiego narobiła rodzinie. Przypuszczał, że główną przyczyną jej śmierci był młody Rzymianin i na niego rzucił podejrzenie. Wysłano straż, by czuwała przy trupie.
Tymczasem ciotka Suryi, nachyliwszy się nad zgasłą twarzą siostrzenicy, którą bardzo kochała, zaczęła wśród łez wspominać półgłosem jej lata dziecięce, lata niewinnych zabaw. Duch Suryi, jakby zahypnotyzowany temi myślami, został przeniesiony w te czasy, o których mówiła ciotka. Zapomniała o wszystkiej przeżytej niedoli, zdawało jej się, iż znów jest małem dzieckiem, pieszczonem przez bogatą ciotkę, u której była na wychowaniu. Bawi się pod dużą palmą w ogrodzie, a naokoło niej biegają dwie białe owieczki, chowane wyłącznie dla jej przyjemności.
I tę ciotkę, zarówno jak i kuzyna spotkała w obecnem życiu. Oboje pozostali żydami aż do obecnego życia, w którem dopiero dawny kuzyn przechrzcił się na parę lat przed spotkaniem z Agni — dawną Surya. Ciotka Suryi jest w tem życiu jego matką. Spotkał się też ze swym dawnym nieprzyjacielem, odwiecznym towarzyszem Suryi, który dzięki jego oskarżeniom dostał się był również po śmierci Suryi do więzienia, a potem zkolei dzięki fałszywym zeznaniom tamtego, został i on uwięziony.
Gdy kuzyna wypuszczono z więzienia, poszedł zaraz na grób Suryi i złożył tam kwiaty, prosząc ją o przebaczenie, gdyż podczas kiedy był uwięziony, zaczęło już przebłyskiwać w jego duchu światło. Zaczął się zastanawiać nad tą jeszcze dla niego tajemniczą postacią Jezusa. Było to chwilowe rozjaśnienie jego ducha, bo dawne przewinienia nie pozwoliły mu trwać długo w tym stanie świadomości.
Gdy w obecnem życiu spotkał się z Agni, powtórzyła się scena z kwiatami, zaraz bowiem pierwszego dnia, kiedy ją poznał, posłał jej przez posłańca kwiaty z dopiskiem: „Schodziłem całe miasto, byłem u wszystkich ogrodników i przesyłam róże, jakie tylko mogłem jeszcze znaleźć.“ W kwiatach tych było niejako przypomnienie i ożycie dawnej przeszłości.
Obaj nieprzyjaciele z owych czasów, kuzyn i młody Rzymianin, zeszli się w tem życiu, a pracowali nawet w jednem stowarzyszeniu nad rozwiązaniem zagadnień tajemniczych sił w człowieku i przyrodzie, zagadki uzdolnień medjalnych i t. p. Cienie z fali dawnych oskarżeń także przypłynęły — i obaj chociaż nie burzliwie i w nienawiści, to jednak w nieporozumieniu się rozeszli.
∗ ∗
∗ |
Przez całych dziesięć miesięcy wysuwała się przed duchem Agni w obecnem życiu przeszłość przeżyta i życie Chrystusa na ziemi. Wiele łez spłynęło po jej twarzy przez tych 10 miesięcy. Wchodzili jej w tym okresie w drogę ci, co żyli za czasów Chrystusa i pozostawali z nią w ściślejszej lub dalszej łączności i ci, co Karmą lub sympatją byli z nią przez szereg zrodzeń związani. Patrząc na te wszystkie obrazy przeszłości, tak pełne życia, żyjąc duchem w tej dawnej rzeczywistości, jeszcze raz przeżywała wszystkie wstrząsy z owych czasów. Toteż nie potrafiłaby pisać o tem, co przeżyła ongiś, a zwłaszcza za czasów Chrystusa, bez ogromnego bólu i łez i bez wielkiej ekstazy, w której nie mogłaby skreślić ni wymówić ani słowa, bo duch jej wówczas odlatywałby od ciała. Musiałem uciec się do lekkiego znieczulenia jej, połączonego z połowicznem uśpieniem, bym mógł opowiedzieć przez nią owe sceny. A trzeba było powiedzieć trochę o jej przeszłości, aby współcześni mogli zrozumieć, dlaczego wolno nam przez jej usta odkrywać tajemnice Wiekuistego Życia i woli Boga.
Wszystko z przeszłości odbija się jeszcze echem w obecnem jej życiu na ziemi — i ponownie zmagali się i zmagają słudzy piekieł, by zamknąć jej usta. Chcą, by zgasły jej oczy, aby nie zdradzała, jak nędznem jest życie, sprzeczne z wolą Bożą i jak marnem jest to, co oni stworzyli na ziemi i w zaświecie.
Przędą coraz to nową pajęczynę, by móc w niej spętać jej skrzydła duchowe, o ile w nią wpadnie. Już nieraz w młodszym wieku, po 20-tym roku życia, wpadła w ich pajęczynę, lecz znów wyrwała się z niej, zostawiając im za to tylko porwane strzępy ich sieci. Lecz że już pajęczyny ich dotknęła, znajdowali podatnych sobie ludzi, przez których usiłowali wskazywać na zło, z jakiem się zbratała, by przez ich opowiadania utrudnić jej spełnienie celu jej życia, by uniemożliwić jej zadanie, z jakiem przyszła na świat pełna dobrej woli, pragnąc w łączności z nami podnieść kamień na grobie Prawdy.
Lecz tych, co spojrzeli w dobrotliwe oczy Chrystusa i przepełnieni miłością do Niego złożyli Mu ślub wierności, jest więcej na ziemi. Po części spłacają jeszcze swoją Karmę (jak i ona ją spłacała i jeszcze będzie spłacać), aż wybije godzina ich pracy na ziemi, kiedy to ślub, dany Bogu, świecący im jak gwiazda przewodnia z życia do życia, obudzi ich ducha do czynu i prawdziwego życia na ziemi.
Wielu też jeszcze się zrodzi z tych dawnych uczniów Jezusa i Jego wiernych, by objaśnić to, co jest ludzkości niezrozumiałem i by prowadzić ją ku świetlanym wyżynom ducha.
Wszak i ten, który miał iść z nią razem zbudzić Łazarza — i on spotkał się z nią w obecnem życiu i chętnie podaje nam pomocną rękę w wypełnianiu woli Boga na ziemi, zostawiając za sobą wiele pogasłych cieni, któremi go niskie moce otaczały, by nie dać mu możności zdradzania prawdy.
Kiedy ciało Suryi zostało pogrzebanem, podążył on wolnym krokiem ze smutkiem w duszy na górę, na której Chrystus został ukrzyżowany. Uginał się pod ciężarem dręczących go myśli.
Zadumany zaszedł powoli na górę, smutno rozglądając się po niej, patrząc w głębokie przepaście i szczeliny, wytworzone przez trzęsienie ziemi po ukrzyżowaniu Jezusa. Wtem ujrzał szmateczkę, poruszaną wiatrem niby ptaszek, trzepocący skrzydełkami po kamieniach. Pochylił się, odsunął kamień, usiadł na nim, a wydobywszy papyrus, zaczął czytać ową spowiedź i skargę Suryi. Z dokumentu tego zrozumiał dopiero to, czego nie mógł zrozumieć dotychczas. Ujrzał naraz ogrom jej miłości do Jezusa, ujrzał wiele rzeczy, na które był dotychczas ślepy. Przypomniał sobie też wzgardę, jaką oni ją otaczali, kamienując ją nią poprostu, jak się kamienuje nieszczęśliwych grzeszników. I nagle stało się, iż nie mógł dostrzec u niej żadnego innego grzechu, jak tylko namiętną miłość do towarzysza życia, która zamieniała się w bezgraniczną miłość do Jezusa.
Naraz wszystkie te kamienie pogardy zaczęły jakby bić wprost w jego piersi i zdało mu się, że mu rozbija serce na atomy. Podniósł ręce do góry i zawołał wielkim głosem:
— Suryo, możesz mi darować?
Wtedy duch jej zbliżył się i złożył pocałunek na jego czole.
A Bóg błogosławił tej miłości, bo boski spokój otoczył ich w tej chwili. I zapisanem zostało w gwiazdach:
— Miłość, która was połączyła, nie dla was jest, lecz dla innych.
I w tem życiu, gdy fala przeszłości przypłynęła i ożył obraz tamtej sceny wraz z dawną siłą uczuć, zostały im znów powtórzone słowa powyższe, przyczem uświadomili sobie jasno cel swego spotkania tu na ziemi i wspólnej pracy, jaka ich czeka.
Bały się niskie moce spotkania się tej garstki ludzi, która może sobie uprzytomnić, dlaczego tu właśnie żyje na świecie, bały się, by nie ożyły u nich wspomnienia, uczucia i myśli z dalekiej przeszłości i by nie przypomnieli sobie jasnej postaci Syna Bożego na ziemi. Toteż wiele przeszkód czyniono, by utrudniać ich spotkanie, a gdy ono jednak nastąpiło, mącić im jeszcze myśli, by sobie celu swojego nie uświadomili.