Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom I/X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892-1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział X.
Kto to był wielki łowczy Brian de Monsoreau.

Nie była to już radość, ale szał prawie ogarniał Bussego, gdy nabrał pewności, że wymarzona przezeń osoba jest rzeczywisty i że ta osoba była dlań ludzką i gościnną.
Nie chciał już puścić młodego lekarza i wziął go do siebie.
Jakkolwiek zabłocony, młody Remy musiał wsiąść z nim do powozu, albowiem Bussy się lękał, aby mu jak sen nie zniknął.
Myślał zawieźć go do pałacu Bussy, zamknąć na noc i dopiero rano na wolność wypuścić.
Czasu powrotu użył na nowe pytania; odpowiedzi jednak kręciły się w znajomem nam już kółku.
Remy nie wiedział więcej jak Bussy, chyba to, że był zdrowym i nie mdlał.
Wiele stanowi dla każdego, kto kochać zaczyna, żeby miał z kim rozmawiać o ulubionym przedmiocie.
Prawda, Remy nie widział tej kobiety, lecz Bussy tem większy czuł przyjemność mogąc ją piękniejszą, niż jej portret przedstawiać.
Bussy chciał o nieznajomej piękności przez całą noc rozmawiać, lecz Remy używając praw lekarza, żądał aby chory spał, albo przynajmniej leżał.
Ból i utrudzenie te same podawały rady; trzy tak ważne powody przemogły.
Umieściwszy gościa w trzech wygodnych pokojach, i upewniwszy się, że go nie straci, zeszedł z trzeciego piętra do swego ozdobnego mieszkanie.
Nazajutrz, ledwie przebudzony, ujrzał lekarza przy swojem łóżku.
Młody człowiek nie mógł z radości spać w nocy i oczekiwał niecierpliwie przebudzenia się Bussego, aby być pewnym, że nie marzy.
— I cóż? — zapytał Remy — jak się pan miewa?
— Doskonale, mój Eskulapie, a ty czyś zadowolony?
— Zadowolony, jak tylko żądać można; ale nie oto chodzi, trzeba ranę obejrzeć.
— Zobacz.
Bussy odwrócił się, aby plaster można było odjąć.
Daleko było lepiej, rana goić się zaczęła.
Bussy szczęśliwy spał dobrze, a sen i szczęście nie mało lekarzom pomagają.
— I cóź — zapytał Bussy — jakże tam z moją raną?
— Nie śmiem powiedzieć panu, że prawie jesteś wyleczony, abyś mię nie odesłał na ulicę Beautreillis, o pięćset kroków od owego sławnego domu.
— Który spodziewam się, znajdziemy.
— I ja tak sądzę.
— Powiedz mi co, mój drogi.
— Przebacz pan — zawołał Remy — pan mi „ty” powiedziałeś.
— Mówię „ty” ludziom, których kocham. Może cię to obraża?
— Przeciwnie — odparł młody lekarz chwytając rękę Bussego, aby ją ucałować. — Przeciwnie, tylko zdawało mi się, że źle słyszałem. O! panie, czy chcesz abym oszalał z radości?
— Nie, nie, mój przyjacielu; chcę tylko abyś mię kochał, uważał się za mego domownika, a dzisiaj pozwolił być obecnym na instalacyi wielkiego łowczego.
— Otóż nam się znowu zachciewa! — rzekł Remy.
— O! nie; przyrzekam ci, że będę roztropnym.
— Ale na koniu być potrzeba?
— Koniecznie.
— A czy masz pan konia, któryby lekko nosił?
— Mam do wyboru.
— A więc, weź pan takiego, jakiegobyś dał damie, będącej na portrecie.
— Jak uważam, mój Remy, znasz drogę do mego serca; lękałem się, abyś mi nie wzbronił udać się na łowy, na których spodziewam się napotkać wiele znakomitych kobiet, a może i ową damę. To pewnie nie zwyczajna mieszczanka, bo owe bogate sprzęty, ów zbytek, zdradzają, jeżeli nie wyższe urodzenie, to przynajmniej dostatek. A! gdybym ją spotkał!
— Być może — filozoficznie odpowiedział Haudouin.
— Gdyby do tego ów dom znaleźć — rzekł Bussy z westchnieniem.
— I dostać się doń — dodał Remy.
— Mniejsza o to — rzekł Bussy — mam zawsze środek, chociaż czasem mniej bezpieczny.
— Jaki?
— Moja szpada.
— To czyni mi nadzieję, ze długo przy panu zostanę.
— Bądź o to spokojnym, mój drogi; zdaje mi się, że cię znam od lat dwudziestu i nie mógłbym obejść się bez ciebie.
Przyjemna postać młodego lekarza rozjaśniła się pod wpływem radości.
— A więc — rzekł — tak się rozdzielamy: pan jedziesz na polowanie, ja idę na na ulicę Beautrellis, aby z tamtąd ów dom odszukać.
— To byłoby przyjemnie, żeby każdy z nas z czemsiś powrócił.
Bussy i Haudouin rozeszli się jak dwaj przyjaciele.
W rzeczy samej, wielkie było polowanie w lasku Vincennes przy objęciu obowiązków wielkiego łowczego, przez pana Brian de Monsoreau.
Nabożna processya towarzysząca pokutującemu królowi, nie była pewną, czy Henryk będzie obecny, bo w czasie takiego nabożeństwa, często król nie tylko nie wychodził z Luwru, ale nawet zamykał się w klasztorze.
Przecież około godziny dziewiątej rano, rozeszła się wiadomość, że król z księciem Andegaweńskim udadzą się na łowy.
Miejsce zebrania myśliwych, wyznaczono na placu zwanym Ś-go Ludwika.
Było to miejsce gdzie rósł ów sławny dan, pod którym król męczennik wymierzał sprawiedliwość.
Wszyscy już byli obecni, gdy nowy oficer zupełnie nieznany na dworze, ukazał się na wspaniałym karym koniu.
Oczy wszystkich zwróciły się na niego.
Był to mężczyzna mający około lat trzydziestu pięciu, wysoki, ospowaty i twarzy ulegającej zmianom stosownie do uczuć, co wszystko nie korzystnie uprzedzało o nim na pierwszy rzut oka.
W rzeczy samej, sympatye rodzą się na pierwszy rzut oka; twarz szczera i uśmiech serdeczny przyciągają spojrzenia.
Ubrany w kurtkę zieloną, obszytą galonem srebrnym, na głowie mając czapeczkę z piórem, w lewej ręce szeroki miecz na dzików, w prawej złocony kij do rozsuwania gałęzi, który miał królowi podać, pan Monsoreau mógł się wydawać groźnym, ale bynajmniej nie pięknym.
— A! jaką szkaradną figurę sprowadziłeś Mości książę — mówił Bussy do księcia Andegaweńskiego.
— Czyż w Paryżu nic podobnego znaleźć nie mogłeś i musiałeś aż na prowincyi szukać? Mówią, czemu wierzyć nie chciałem, że Wasza książęca mość uparłeś się. aby ten został wielkim łowczym.
— Pan de Monsoreau, dobrze mi usłużył i wynagradzam go — odpowiedział lakonicznie książę Andegaweński.
— Tem piękniej dla książąt być wdzięcznemu im rzadszą jest ta cnota; ale nie o to idzie, albowiem i ja wiernie służyłem Waszej książęcej mości i potrafiłbym nosić mundur wielkiego łowczego, równie dobrze jak to straszydło. Wszak on ma brodę czerwoną i to piękność powiększa jeszcze.
— Nie wiedziałem, że trzeba być zbudowanym na wzór Apolina, aby urzędy dworskie piastować — odpowiedział książę.
— To dziwna, że Wasza książęca mość nie wiedziałeś o tem.
— Ja radzę się serca nie twarzy, i wynagradzam zasługi położone, a nie w nadziejach.
— Wasza książęca mość powiesz, że jestem nadto ciekawy — odparł Bussy — lecz szukam i nadaremnie, jakąby usługę Waszej książęcej mości mógł zrobić pan de Monsoreau.
— Prawda, że jesteś bardzo ciekawy.
— Otóż książęta! — zawołał Bussy ze zwyczajną sobie śmiałością. — Pytają ciebie, musisz wszystko powiedzieć; ty raz ich zapytasz i słowa bąknąć nie raczą.
— Prawda — odpowiedział książę — ale ja tobie poradzę, co masz czynić, aby się dowiedzieć.
— Bardzo proszę.
— Idź się pana de Monsoreau i zapytaj.
— Wasza książęca mość masz słuszność — rzekł Bussy — jeśli odpowiedzieć nie raczy, jest na to sposób.
— Jaki? — Powiem mu, że jest niegrzeczny.
To rzekłszy, odwrócił się, i z kapeluszem w ręku zbliżył się do pana de Monsoreau, który będąc punktem obserwacyjnym dla wszystkich, czekał niecierpliwie, rychło król uwolni go od ciekawych spojrzeń.
Widząc przybywającego Bussy, z wesołą twarzą i uśmiechem na ustach, wypogodził nieco czoło.
— Przebacz pan — mówił Bussy — widzę pana samym — muszę zapytać, czy łaska królewska tylu zrobiła ci nieprzyjaciół nowych, że w tej chwili przyjaciele dawni odstąpili?
— Na honor, panie hrabio — odrzekł pan de Monsoreau — nie wiem czemu przypisać, że przerywasz moję samotność.
— Wielkiemu podziwieniu, jakiem dla pana natchnął mię książę Andegaweński — odrzekł Eussy.
— Jakto?
— Opowiadając mi czyn, za który zostałeś wielkim łowczym.
Pan de Monsoreau zbladł tak okropnie, że dołki od ospy, pokrywające twarz jego, zdawały się czarnemi punktami na tle żółtem; jednocześnie spojrzał na pana Bussy wzrokiem zapowiadającym burzę.
Bussy widział, że nie właściwie postąpił, jednak nie był z ludzi, którzy się cofać umieją; ale owszem zwyczajem było u niego, niegrzeczność zuchwalstwem zastępować.
— Mówisz pan — odparł wielki łowczy — że Jego książęca mość opowiadał ci o moim czynie?
— Tak, panie, nawet ze szczegółami, dla tego zapragnąłem posłyszeć to samo z ust twoich.
Pan de Monsoreau ścisnął miecz, jakby go chciał przeciw Bussemu użyć.
— Na honor — rzekł — chciałbym twojej ciekawości, panie, zadosyć uczynić, lecz na nieszczęście król przybywa i zechcesz odłożyć to na później.
W rzeczy samej, król na hiszpańskim, ulubionym koniu, postępował ku miejscu zebrania.
Bussy, potoczywszy oczyma, napotkał wzrok księcia Andegaweńskiego, który się złośliwie uśmiechał.
— Pan i sługa — pomyślał Bussy — dziwnie twarz wykrzywiają kiedy się śmieją, cóż dopiero gdy płaczą?
Król lubiący piękne kształty, nie bardzo był zadowolony z pana de Monsoreau.
Przyjął jednak podany sobie kij złocony.
Jak tylko król się uzbroił, łucznicy poruszyli się i polowanie zaczęto.
Bussy umieści] się na boku, chcąc widzieć całe towarzystwo, nie pozwolił nikomu przejść aby nie upatrywał w nim podobieństwa do portretu, lecz na próżno; były piękne i bardzo piękne kokiety na tem polowaniu, lecz nie było czarującej istoty, której szukał.
Po chwili, otoczyło go zwyczajne koło przyjaciół.
Antraguet, wiecznie mówiący i śmiejący się, nie pozwolił mu się nudzić.
— Strasznego mamy wielkiego łowczego — rzekł do pana Bussy.
— Jakaż musi być jego rodzina!... Bądź łaskaw, pokaż mi jego żonę.
— Wielki łowczy ma się dopiero żenić — odpowiedział Antraguet.
— Zkąd wiesz o tem?
— Od pani Veudron, która go bardzo pięknym znajduje i któraby chętnie poszła za niego, jak Lukrecya Borgia za czwartego męża hrabiego d’Est. Patrzaj, jak obciera się koniem około niego.
— Z jakiego kraju jest łowczy? — zapytał Bussy.
— Z wielu.
— Gdzie położonych?
— Około Andegaweńskiego.
— Czy bogaty?
— Tak mówią przynajmniej; w rzeczy samej, ma z drobnej szlachty pochodzić.
— Któż jest kochanką tego gbura?
— Nie ma kochanki, pan de Morsoreau jest szczególny w swoim rodzaju; otóż książę Andegaweński cię przyzywa.
— Niech poczeka. Ten człowiek, nie wiem dla czego, podnieca moję ciekawość, bo cóż to za nazwisko. Monsoreau!
— Mysia góra — odparł Antraguet — oto etymologia; stary ksiądz dziś mię tego nauczył: „Mons soricis.”
— Nie żądam więcej.
— A! czekaj, czekaj — nagle zawołał Antraguet.
— Na co?
Livaret ją zna.
— Kogo zna?
— „Mons soiicis” to jego sąsiednia ziemia.
Livaret, Livaret, powiedz nam....
Livaret zbliżył się.
— Objaśnij nas o Monsoreau.
— Chętnie.
— Ale czy to długo?
— Bardzo krótko. W trzech wyrazach, oto nic o nim nie wiem. Myślę tylko...
— I cóż myślisz?...
— Słuchajcie.... powracałem pewnego wieczora...
— To cóś strasznie się zaczyna — przerwał Antraguet.
— Nie dasz mi mówić.
— Pozwalam, proszę nawet.
— Pewnego wieczora, powracałem od mego wuja d’Entragues przez las Meridor, jest temu blisko sześć miesięcy, gdy nagle słyszę krzyk straszny i widzę białego konia, osiodłanego, pędzącego bez jeźdźca. Biegnę natychmiast i w końcu drogi, zaciemnionej zapadającą nocą, spostrzegam mężczyznę, jadącego na karym koniu. Krzyk ozwał się na nowo i poznałem, że ów jeździec miał przed sobą kobietę, której usta ręką zatykał. Miałem broń i pewno byłbym go ubił, gdyby fuzya na panewce nie spaliła.
— A potem co?... — zapytał Bussy.
— Potem, spotkawszy gajowego, pytałem, co to za pan unosił młodą niewiastę; odpowiedział mi, że to pan de Monsoreau.
— No i cóż — mówił Antraguet — cóż to dziwnego porwać kobietę?
— Tak — odrzekł Bussy — ale jej usta zatykać!
— Cóż to za jedna?... — zapytał Aniraguet.
— O! tego już nic wiem.
— To niepospolity człowiek — rzekł Bussy, bardzo mię zainteresował.
— Ma sławę — mówił Liyaret — okrutnego człowieka.
— Powiedz jeszcze co o mm.
— Nic wprawdzie nie uczynił tak głośnego; nawet, jak mówią, dobry jest dla swoich wieśniaków, przecież w okolicy boją go się jak ognia.
Ma to być zawołany strzelec, jak Nemrod, a król łowczego jemu równego, nigdy mieć nie będzie
Zawsze lepiej, że jemu, aniżeli panu de Saint-Luc dostała się ta godność.
— Czy nie widzisz, że książę Andegaweński cię przyzywa?... — rzekł Antraguet do pana Bussy.
— Niechaj przyzywa. Czy wiesz co się stało z Saint-Lucem?
— Nic nie wiem; czy jest w więzieniu.... — zapytał z uśmiechem Livaret.
— Zapewne — odrzekł Antraguet, bo go tutaj nie widać.
— Bynajmniej, dzisiejszej nocy wyjechał do majątku żony.
— Jakto! wygnany?
— Prawie.
— Saint-Luc wygnany? niepodobna.
— Prawda, jak Ewangelia.
— Według świętego Łukasza.
— Bynajmniej; według marszałka Bussac, który dziś rano o tem mi powiedział.
— Ach! to coś nowego i ciekawego; musi to być przykrem dla pana de Monsoreau.
— Zgadzam się — rzekł Bussy.
— Na co?
— Odgadłem.
— Co odgadłeś?
— Jaką zrobił przysługę księciu Andegaweńskiemu.
— Saint-Luc?
— Gdzie tam, Monsoreau.
— Doprawdy?
— Nie inaczej. Zobaczycie, tylko pójdźcie ze mną.
Bussy popędził konia, aby przybyć do księcia Andegaweńskiego, który znudzony daremnem dawaniem mu znaków, sam do niego postępował.
Za Bussym ruszyli d’Antraguet i Livaret.
— A! Mości książę — rzekł Bussy — co to za człowiek ten pan Monsoreau!
— Doprawdy?
— To trudne do uwierzenia.
— Więc z nim mówiłeś?... — zapytał książę.
— Mówiłem; jaki wykształcony umysł!
— I pytałeś go co dla mnie uczynił?
— Właśnie to był cel mojej rozmowy.
— I odpowiedział ci?.. — zapytał książę.
— Tak, nawet bardzo grzecznie.
— I cóż ci powiedział mój łamigóro?
— Wyznał mi, że dla Waszej książęcej mości dostarcza...
— Zwierzyny.
— Nie, nie zwierzyny, ale kobiet.
— Co, co?... — zapytał książę z zachmurzonem czołom — mój Bussy, co znaczą te żarty?
— To znaczy, że dla Waszej książęcej mości porywa na swego czarnego konia kobiety i żeby nie krzyczały, usta im ręką zatyka.
Książę zmarszczył brwi, ścisnął pięści, zbladł i puścił konia galopem.
— Hal ha!... — mówił Antraguet — wyborny żarcik.
— Tem lepszy, że nic dla wszystkich za żart uchodzi — dodał Livaret.
— Zdaje mi się, że go porządnie kolnąłem, zakończył Bussy.
Po chwili, słychać było głos księcia Andegaweńskiego, który wołał:
— Bussy! Bussy!
— Jestem na usługi Waszej książęcej mości — rzekł Bussy nadbiegając.
Zastał księcia uśmiechającego się.
— Wasza książęca mość raczy mi przebaczyć, bo to co powiedziałem, był żart.
— Nie Bussy, ja tego za żart nie wziąłem.
— Tem gorzej; byłbym rozśmieszył księcia, który śmiać się nie lubi.
— I owszem, w tej chwili się śmieję a to z tego, że bronisz fałszu, abyś się prawdy dowiedział.
— Bynajmniej, ja świętą prawdę mówię.
— A więc dobrze, póki jesteśmy sami powiedz mi ową historyę, której mi kazałeś się domyślać.
— Tę z lasu Meridor? Książę raz jeszcze zbladł, ale nic nic rzekł.
— Zapewne — pomyślał Bussy — książę ma coś wspólnego z ową porwaną kobietą.
— Miech mię Wasza książęca mość raczy nauczyć, jaki jest najlepszy sposób służenia jemu, abym mógł rywalizować z panem de Monsoreau — głośno odezwał się Bussy.
— Jest jeden i chętnie cię nauczę...
Książę pociągnął pana Bussy na stronę.
— Słuchaj — rzekł — wypadkiem, w kościele, spotkałem piękną kobietę, której rysy bardzo mi przypominają ukochaną przezemnie osobę, poszedłem za nią i wiem gdzie mieszka. Służąca jej jest przekupiona i mam klucz od jej domu.
— Dotąd dobrze, Mości książę.
— Mówią, że jest roztropna, chociaż młoda i piękna.
— A! Mości książę, to coś urojonego.
— Słuchaj, jesteś waleczny i kochasz mnie, jak mówisz.
— Moje życie...
— Jest dla ciebie.
— Bynajmniej: na to, abym Waszą książęcą mość kochał.
— Kiedy tak, to masz zrobić to, cobyś zrobił dla samego siebie.
— Może Wasza książęca mość chcesz, abym za niego kochał się, dla przekonania tej piękności?... najchętniej.
— Idzie tu o to mój drogi, czy kto się w niej nie kocha.
— To się wszystko wyjaśni z czasem.
— Właśnie chcę wiedzieć, co to za mężczyzna bywa u niej.
— A więc jest i mężczyzna?
— Właśnie tego się lękam.
— Kochanek, czy mąż?
— Przynajmniej zazdrosny.
— Tem lepiej, Mości książę.
— Jakto, lepiej?
— Podwójna korzyść.
— Dziękuję za nią. Tymczasem, obciąłbym wiedzieć, co to za mężczyzna...
— I mnie każesz się o tem dowiedzieć?
— Tak, jeżeli zechcesz zrobić mi tę przysługę.
— A Wasza książęca mość przy zawakowanem miejscu, zrobisz mnie wielkim łowczym?
— Na honor, tyle będę ci obowiązany mój Bussy, jak nikomu.
— Pozwól Mości książę, niech się namyślę.
— A przecież od tak dawna oświadczasz mi twoje usługi.
— A więc słuchaj, Mości książę.
— Czy przystajesz?
— Mieć oko na tę damę?
— Tak.
— Wołałbym inne, niż takie zlecenie.
— Cofasz się?
— Bo to rzemiosło podglądania...
— Przysługa przyjacielska. Przytem, ja sądzę, że tam i szpady dobyć będzie potrzeba.
Bussy potrząsł głową.
— Mości książę — rzekł — są rzeczy, które człowiek sam tylko dobrze wykona, chociażby był i księciem.
— A więc odmawiasz?
— Tak, Mości książę.
Książę brwi zmarszczył.
— Usłucham twej rady — rzekł — pójdę sam, jeżeli zaś zginę, albo będę raniony, niech wiedzą, że prosiłem mojego przyjaciela Bussy, aby mię wyręczył i że on raz w życiu, i to dla mnie, był ostrożnym.
— Mości książę — odpowiedział Bussy — pewnego wieczora mówiłeś mi: Bussy, nienawidzę tych ulubieńców królewskich, którzy z nas szydzą: masz iść na wesele Saint-Luca, szukać okazyi sprzeczki i pozbyć się ich... Mości książę, poszedłem tam, ich było pięciu, a ja jeden; wprowadzili mię w zasadzkę, ubili konia, a przecież raniłem ich dwóch, trzeciego powaliłem o ziemię. Dzisiaj żądasz, Mości książę, abym krzywdę wyrządził kobiecie... Przebacz, Mości książę, ale to przechodzi granicę usług, jakie człowiek szlachetny uczynić może.
— Dobrze — rzekł książę — sam więc tego dopełnię, albo z d’Arillym.
— Przebacz, mości książę — rzekł Bussy, któremu nowa myśl przyszła do głowy.
— Co?...
— Czy w tej sprawie byłeś, Mości książę, gdy ulubieńcy króla na mnie czatowali?...
— W tej samej.
— Zatem twoja piękna nieznajoma mieszka około Bastylii?...
— Wprost Ś-tej Katarzyny.
— Czy tak?...
— Jest to okolica, w której doskonale rozbijać.
— Czy Wasza książęca mość byłeś tam po tym wieczorze...
— Wczoraj...
— I widziałeś?...
— Człowieka, który się skradał i który, widać spostrzegłszy mnie, zatrzymał się przed bramą.
— Ten człowiek sam był?.... — zapytał Bussy.
— Tak, prawie przez pół godziny.
— A potem?...
— Jakiś inny z latarką przyszedł do niego.
— A!...
— Wtedy, człowiek w płaszczu... — mówił dalej książę.
— Pierwszy był w płaszczu — przerwał Bussy.
— Tak, wtedy człowiek w płaszczu i ów z latarnią zaczęli z sobą rozmawiać i skoro nie myśleli opuszczać swego stanowiska, ja zawróciłem.
— Zrażony podwójnem niepowodzeniem?...
— Tak, przyznaję. Nim się dostanę do tego domu, ktokolwiek może mię zabić.
— Wasza książęca mość wołałbyś, aby zabili którego z twoich przyjaciół.
— Bynajmniej, ale ten przyjaciel nie jest księciem i nie ma tylu nieprzyjaciół; przy tem, przyzwyczajony do podobnych przygód, umie sobie w nich radzić.
— Mości książę — rzekł Bussy — na twojem miejscu, wyrzekłbym się tej kobiety.
— O!... nie.
— Dlaczego?...
— Za nadto jest piękna.
— Mówisz, żeś zaledwie ją widział.
— Dosyć, aby ocenić prześliczne blond włosy.
— A ha!...
— Śliczne oczy.
— Aha!...
— Cerę, jakiej nie widziałem i postać cudowną.
— Rozumiem.
— Takiej kobiety nie łatwo się wyrzec.
— Pojmuję Waszą książęcą mość i jego położenie mnie boli.
Książę spojrzał na Bussego z boku.
— Żartujesz.
— Nie, i na dowód tego, gotów jestem dzisiejszej nocy udać się tam.
— Więc się namyślisz?...
— Tylko Grzegorz XIII-ty nieporuszony jest w zdaniu; powiedz Mości książę, co mam czynić.
— Ukryć się w pewnej odległości, którą ci oznaczę, jeżeli jaki mężczyzna wejdzie, iść za nim, aby się przekonać, co on za jeden.
— Tak. Ale on wchodząc, drzwi za sobą zamyka.
— Mówiłem ci, że mam klucz.
— Prawda; tylko boję się, ażebym za innym mężczyzną nie poszedł, i żeby klucz do innych drzwi nie nadał się.
— Nie można się omylić. W tej bramie, po lewej stronie schody, wejdziesz na dwanaście stopni i będziesz na korytarzu.
— Jakto. wiesz Mości książę, nigdy w tym domu nie będąc?...
— Czyż ci nie powiedziałem, ze mam przekupioną służącą. Ona mi wszystko objaśniła.
— Wygodnie to być księciem!... — zawołał Bussy. — Gdyby tak ja, musiałbym wszystko sam źrebić, i dom wynaleźć i schody policzyć i zmierzyć korytarz. Toby mi wiele czasu zabrało i kto wie, cobym zrobił?...
— A zatem przystajesz?...
— Czy ja mogę cokolwiek Wasze, książęcej mości odmówić?... Tylko Wasza książęca mość bramę mi wskażesz.
— Nie potrzeba. Jadąc z polowania, udamy się przez bramę Ś-go Antoniego i wskażę ci sam.
— Wybornie, a co mam czynić, jeśli przyjdzie mężczyzna?...
— Iść za nim, aż się dowiesz, co on za jeden.
— To niebezpieczno; a jeśli on zatrzyma się w drodze i krótko rzecz rozwiąże?..
— Pozwalam ci postąpić, jak ci się rzewnie podoba.
— Więc mam pozwolenie działania jak dla siebie?...
— Jak dla siebie samego.
— Tak też uczynię, Mości książę.
— Tylko ani słowa młodym paniczom.
— Słowo honoru.
— Ale nikt z tobą nie pójdzie?..
— Ja sam, przysięgam.
— A więc zgoda, powracamy koło Bastylii, pokażę bramę i klucz oddam wieczorem.
— I zastąpię Waszą książęcą mość — zakończył Bussy.
Książę wraz z Bussym powrócili na łowy, które gienialnie pan de Monsoreau prowadził.
Król był zadowolony z jogo rozporządzeń i ze swojego stanowiska.
Po dwugodzinnej zabawie, po przebiegnięciu czterech, albo pięciu mil, zwierz wyszedł na strzał jego.
Pan de Monsoreau otrzymał pochwały tak króla, jak i księcia.
— Mości książę — rzekł — szczęśliwy jestem, mogąc na twoje pochwały zasłużyć, bo tobie winien jestem godność moję.
— Ale żebyś wciąż zasługiwał na moje względy — odrzekł książę — musisz jeszcze dzisiaj wyjechać do Fontainebleau; król chce polować po jutrze i dni następnych, a jeden dzień nie zanadto na poznanie lasów.
— Wiem o tem, Mości książę — odpowie dział Monsoreau — moje przygotowania do podróży bardzo krótkie i zaraz mogę wyjechać.
— A!... panie de Monsoreau — mówił Bussy — teraz nie możesz się spodziewać spoczynku. Chciałeś być wielkim łowczym, więc jesteś. W tym stanie przynajmniej pięćdziesiąt nocy niewygodnych przepędzisz; szczęście, że żony nie masz.
Bussy uśmiechnął się, mówiąc to. Książę wzrokiem zmierzył wielkiego łowczego i poszedł powinszować królowi, że lepiej wygląda.
Pan de Monsoreau na żart Bussego zbladł, a rysy jego nieprzyjemny przybrały wyraz.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.