Para czerwona/Tom II/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Para czerwona
Wydawca Wydawnictwo „Nowej Reformy”
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia Literacka pod zarządem L.K. Górskiego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Po ucieczce Karola z więzienia; dwaj żołnierze, którzy mu do niej dopomagali, nie zaraz wydobyć się mogli z cytadeli. Nadzwyczaj ścisłe badanie zarządzone natychmiast podało w podejrzenie Tomaszka, który zdołał umknąć. Nikifor dopiero w tydzień później wydobył się i został do Prus wywieziony. Jadwiga, chcąc bezpieczniej osadzić Tomaszka, zakupiła dla niego grunt we wsi krewnych swoich pod Żółkwią, ale biedny chłopiec, wydobywszy się na wolność, nim się do Galicyi skierował, wyprosił sobie pozwolenie odwiedzenia rodzinnej wioski pod Płockiem. Napróżno starano się mu wmówić, że podróż ta była dlań dosyć niebezpieczną, że go tam mogli poznać i wydać przez nieostrożność samą. Tomaszek, całując po rękach, błagał, prosił, aby mógł pójść na grób ojca i matki, których już więcej nie spodziewał się odwiedzić, przyrzekał zachować się ostrożnie, a pragnienie jego zwiedzenia stron rodzinnych tak było serdeczne i gorące, że odmówić mu stawało się niepodobieństwem. Postarano się więc, przebranego jak było można najlepiej, aby nie był poznany, wyprawić na wieś. Na dni kilka Tomaszek pojechał, zabawił dłużej, niż przyrzekł, a wrócił rozmarzony dziwnie i rozkochany w swojej ziemi. Gdy przyszło jechać do Galicyi, chociaż mu tu groziło wielkie niebezpieczeństwo, bo go lada spotkany żołnierz mógł jako dezertera pochwycić, wyprosił się, żeby mógł zostać w Warszawie.
Nie wiem, czy wspólnictwo losu, czy węzeł jakiejś tajemnej sympatyi przywiązał go do Karola, wprosił się do niego na mieszkanie, posługiwał mu, we dnie się chował, wieczorami wychodził śmielej, a że zatrzymał mundur i cały swój rynsztunek wojskowy, bardzo bywał użyteczny do posyłek i przenoszenia papierów, które przy innym pochwycone by być mogły.
Napróżno Jadwiga starała się go przekonać, że na Rusi dobrze mu być może, iż go tam czeka chata, ogród i grunt dziedziczny; Tomaszek podróż odwlekał, a wreszcie przebąkiwać zaczął, że jeśliby się ludzie ruszyli swoje wojsko formować, i onby poszedł z niemi. Nikt mu tej myśli nie poddał, sam jakoś do niej przyszedł; a że mógł być bardzo użytecznym jako żołnierz, na wierność zaś jego rachować było można całkowicie, pozostał więc przy Karolu i tak się ze swem położeniem oswoił, iż się już w końcu przestał prawie obawiać, aby go nie pochwycono.
Nic mu nie mówiono o zamiarze wyjazdu Karola, ale z przygotowań łatwo się go domyślił. Młody człowiek ukrywał się naówczas w małym domku przy ulicy Ogrodowej, zajmował dość niewygodne mieszkanie na piąterku, które miało to tylko za sobą, że w razie niebezpieczeństwa drugiemi drzwiczkami można się było z niego wymknąć na strych, a przez strychy aż do czwartego domu i w ogrody.
Izdebka dosyć zimna, wiejąca, ciasna, tuliła wszakże przez parę miesięcy biednego zbiega, który już był do niej przywykł i teraz, gdy się mu z nią rozstawać przyszło, smutnem ją żegnał okiem. W tym samym domu na dole u kowala, któremu czasem w robocie pomagał, mieszkał Tomaszek.
Właśnie wieczorem zeszło się kilku młodzieży do Karola, który miał wyjeżdżać o świcie, i jeszcze go powstrzymać chcieli przynajmniej na dni kilka, gdy drzwi skrzypnęły i Tomaszek po cywilnemu ubrany, trochę od węgla czarny, pokazał się w progu. Zwykł się on był oznajmywać chrząkaniem i tym razem zakaszlał, aby swą przytomność objawić. Karol podszedł ku niemu, domyślając się interesu.
— Co chcesz, mój kochany? — zapytał.
— A cóż, proszę pana — odparł Tomaszek i zatrzymał się nagle, przerywając pytaniem cichem.
— Czy to wszystko swoi? proszę pana, można mówić?
— Mów otwarcie.
— Bo ja widzę — kończył Tomasz — że się pan wybiera w drogę, cóż ja tu sam będę robił?
— A cóż myślicie?
— Myślę, że najlepiej by było, jakby mnie pan ze sobą zabrał.
Mnie tu zostać nic potem, do tej Galicyi, czy tam jak, jakoś się nie chce, tu się coś na wojaczkę zbiera, toby człek z drugiemi poszedł ginąć. Już to, proszę pana — dodał, skłaniając się do nóg — ja z panem choćby do śmierci zostanę.
Spojrzał mu w oczy, a znać było z wejrzenia, że się niepokoi, czy ofiara jego zostanie przyjętą.
Karol zaczął go serdecznie ściskać.
— Jeżeli ci tak serce mówi — rzekł — i jam nie od tego, ale, mój Tomaszu, pamiętajcie, że to nie przelewki, zwłaszcza tobie. Gdybyś się dostał w ręce moskiewskie, doszliby żeś dezerter i kula by nie minęła.
Tomaszek westchnął.
— A cóż proszę wielmożnego pana, ono to się wie, że Moskale nie pardonują, ale cóż na świecie lepszego robić? Nie mam ci nikogo, ani ojca, ani matki, ani z pozwoleniem kobiety, ani dziecka ani żywego ducha, człek jak palec sierota, ano mu raz umierać, więc co ma lepszego robić? Czy pan myśli, że oni mnie się w skórę nie nabili te Moskaliska? Toć jakby im człek oddał po trosze, lżej by się zrobiło na sercu. Kiedy panisko idziecie to i ja.
Karol niezmiernie był rad z tego postanowienia, ale Tomaszek szczęśliwszy jeszcze może, że go przyjęto.
— Choćby ten moskiewski język, którego się po trosze wyuczyło teraz się nam przyda, a na wszelki wypadek i mundur też zabrać można.
— Ale jak cię z nim złapią?
— Jak złapią, proszę wielmożnego pana, to czy z nim, czy bez niego wszystkoć jedno. A kiedyż wyruszamy?
— Jak dzień, — rzekł Karol.
— A kim ja proszę pana będę? — spytał Tomaszek.
Rozśmieli się wszyscy, słysząc to pytanie, i przypominając sobie ile to razy każdy z nich musiał być nie sobą, ale kimś tam innym. Pomyślano więc o paszporcie dla Tomaszka, o który w istocie w tej chwili było trudno. Gdyby szło tylko o przejście rogatek, mundur by je był ułatwił, ale na wszystkich już drogach patrolowali kozacy, chwytając przejeżdżających i potrzebując od nich świadectw, należało więc dla Tomaszka dostać jakiekolwiek, aby w ręce Moskali nie popadł, nim by na oznaczony punkt zborny doszli. Noc pozostawała na wyszukanie świadectwa wójta gminy. Karol miał także podobne i udawał obywatela powracającego w Podlaskie.
W tej chwili wychodzenie z Warszawy zaledwie się rozpoczynało. Wypuszczano na rogatkach, łatwo chcąc później znużonych wychodźców na gorącym uczynku w lasach i po drogach połapać. Kupki pierwsze zbiegów z Warszawy źle odzianych, prawie niezbrojnych, bez pewnego planu co z sobą począć miały, gromadziły się w lasach najbliższych, a przewódcy sami nie wiedzieli jeszcze jak pokierować niemi; czuli tylko, że los ich podzielać byli powinni. Styczeń w tym roku, jak cała prawie zima, był dosyć łagodny, nie mieliśmy zbytnich mrozów, ani śniegów, ale były słoty leszcze, wilgoć, mgły, które dla ludzi wystawionych ciągle na nie, przykro się czuć dawały. Dodajmy, że większa część zbiegów wyszła pospiesznie nie mając ani obuwia, ani stosownego okrycia, trzeba było pospieszać z obmyśleniem schronienia dla nich, przeżywienia nawet a nadewszystko broni, bo w razie napadu, kijmi się tylko Moskalom zasłaniać mogli. Dlatego i Karol niespokojny o los ich spieszył, jeśli nie ze środkami, których brakło, to ażeby im dodać męstwa i wytrwałości. Cała noc zeszła na ciężkich naradach i przewidywaniach przyszłości.
Pomimo najgorętszych pragnień mało kto rokować mógł takie trwanie powstaniu, jakie mu poświęcenie wszystkich nadało, szło się z uczuciem obowiązku a nadzieją niewielką, opieka Boża miała dokonać reszty.
Młot i dwóch innych towarzyszy Karola dotrwali z nim do rana. Przededniem przyniesiono i świadectwo dla Tomaszka, zaszła bryczka pocztowa, trzeba się było żegnać i puścić na łaskę i niełaskę losu. Karol był swobodnej myśli, ale nie przesądzał w nadziejach, gotów był na wszystko.
Dzień szarzał, gdy siedli na bryczkę i po pustych ulicach zabrzmiała pocztarska trąbka; Karol czuł jeszcze ciepły uścisk dłoni towarzyszy, on pierwszy z nich spieszył na płac boju, a widok tego spokojnego miasta, które opuszczał, miejsc pełnych wspomnień i groźby niepewnej przyszłości, tęskno pierś mu uciskały. Nie wiedział, czy tu kiedy jeszcze powróci, czy tych ludzi i te stare znane sobie mury zobaczy. Ranek był smutny, miasto jakby wyludnione, w kościołach tylko ranne cicho brzmiały dzwonki; znaczna część stolicy usypiała tym ciężkim snem poranku, z którego się przebudzić tak trudno. Na rogatkach wszakże gorzała już świeczka łojowa i urzędnicy, rozgrzani paru kieliszkami kminkówki, siedzieli za stołem sprawdzając paszporta podróżnych; Karol, bojąc się wysłać Tomaszka, aby go mowa lub układ żołnierski nie zdradziły, poszedł sam ze świadectwami.
Siedział już tam i żandarm, mający spis osób zapewne podejrzanych, ale śmiała postawa młodego człowieka, świadectwo wystarczające, wreszcie powierzchowność jego wszelkie podejrzenia uchyliły. Podniesiono rogatkę i dwaj podróżni potoczyli się drogą ku Miłośnej. Krążące patrole miały jeszcze naówczas poszanowanie dla poczty i jadących nią osób, nie zaczepiano więc ich nawet, i wkrótce na stacyi stanęli. Tu już Karol musiał wziąć konie, na bok zjechać z traktu i dostawszy się do wskazanej mu wioski, ubocznemi z niej drogami szukać ukrytych w lasach dzieci Warszawy.
Na poczcie nie chciano mu dać koni, potrzeba więc było szukać we wsi, przenieść się do austeryi i czekać, aż by ich dostarczono.
Była to chwila dosyć dla podróżnych ciężka do przebycia; traktem przejeżdżało mnóstwo wojskowych, kręcili się ludzie podejrzani, uwijali się kozacy, bądź co bądź należało za jakąkolwiek cenę, dostać koni, aby się stąd wydobyć. Przepłacając zaś je i nie targując jak należy, zwrócić można było podejrzenie w chwili, gdy za nikogo nikt ręczyć nie mógł.
Tomaszek dostrzegł kilku żołnierzy znajomych i musiał się skryć w karczmie, aby go nie zobaczyli. Karol więc sam chodził po konie i to go naraziło na wcale nieprzyjemne spotkanie.
W chwili, gdy do izby karczemnej powracał, zetknął się w progu z oficerem polakiem, który w początku po uwięzieniu jego, jakiś czas bywał na straży w cytadeli. Z tego powodu obchodził razem z innymi cele więźniów, a gdy byli sam na sam, parę razy przyjaźnie się do Karola odezwał. Nadto mu się w pamięć wraziła fizyognomia więźnia, żeby jej teraz nie poznał; widocznie uderzony nią zatrzymał się, na twarzy jego odmalowało się zdziwienie, po ustach przeleciał uśmiech. Karol udawał, że go nie poznaje, przeszli mimo siebie parę razy, aż oficer przystąpił do podróżnego.
— Czy mi się zdaje — rzekł językiem ruzczyzną połamanym — czy pan jesteś numer czternasty?
Karol bystro mu spojrzał w oczy.
— Nie rozumiem — rzekł — ale gdyby tak było?
— Gdyby tak było? — odparł oficer — życzyłbym panu z serca szczęśliwej podróży. A choć się nie znamy, możebyś i pan powinien odwdzięczyć mi się podobnem życzeniem, bo widzi pan i ja nie po służbie jadę, ale także... no, do domu...
— Daleko? — spytał Karol.
— Ha! na Białoruś — odpowiedział oficer.
— To pan jesteś Atanazy? — zapytał Karol po cichu.
— A tak. Nie widzieliśmy się w Warszawie — rzekł wesoło — a ot przyszło się nam spotkać na drodze, więc pan już wiesz z czem jadę?
— Wiem — rzekł Karol.
— Nie mamy się więc — wesoło przerwał oficer — czego siebie lękać.
I podali sobie ręce.
— Co Bóg da, to da — dorzucił po chwili — wszystek kraj, co składał dawną Polskę da znak życia. Nie odegniła, spodziewam się, żadna część jego, nie przyjdzie nam może łatwo, ani targnąć kajdanami, ani ich rozkruszyć, ale szarpniemy je. W chwili tej nie ja jeden biegnę do domu, aby tam święte obowiązki przypomnić. Na Wołyń, Podole, Ukrainę, na Litwę, Białoruś, Inflanty pospieszyły wierne dzieci, aby i stamtąd ozwał się echem głos wtórujący waszemu. Nie bójcie się, nic może zrobić nie potrafimy, ale jak niegdyś Bolesław bił żelazne słupy na granicach Polski, tak my je szubienicami naszemi i krwią poznaczym... Garstka nas tam może będzie, ale wierna obowiązkom...
Szarpnął na sobie mundur.
— Radbym tę liberyę niewolniczą co najprędzej zrzucić, ale ona mnie broni i osłania od napaści, muszę ją dźwigać, abym się cały na miejsce dostał.
Widok tego człowieka głębokie na Karolu uczynił wrażenie. Byli już jak bracia i gdy się rozstać przyszło nie wiedząc, czy spotkają się gdzie na ziemi, obu im się oczy zwilżyły.
Oficer czekał jeszcze na konie, gdy furka Karola zaszła, a trzeba było z niej skorzystać, aby co najprędzej uciekać. Zdziwił się bardzo, nie spostrzegając nigdzie Tomaszka, aż po długiem poszukiwaniu zjawił się on nareszcie ale tak obwiązany chustami, jakby go nagle najokrutniej zbito. Nie można się było jednak przyczyny dowiedzieć, bo głosu nie puszczał, a twarz zakrywał starannie. Gdy oficer z siedzącym Karolem żegnał się na bryczce, oczy Tomaszka dziwnie wytrzeszczone pełne były przestrachu. Łatwo to sobie wytłomaczyć tem, że oficer dowodził rotą, w której on służył; stąd i ta gwałtowna fluksya i te chusty, któremi się obwiązał.
Po bardzo złej drodze, gdyż rzadko gdzie zamróz trzymał, a miejscami grząsko było, pod wieczór dostali się do małego szlacheckiego dworku, przed którego bramą Karol, udający lekarza, woźnicę swego odprawił.
Ustronie to, w dosyć zapadłym kącie, którego oznaczyć nie możemy, przytulone było do lasu, otaczającego je ze wszystkich stron dookoła, mała wioseczka czerniała opodal z kościółkiem i wysokiemi jodłami, dworek był schludny, ale ubogi, dach kryty słomą, dwa białe nad nim kominy, ganek na słupkach z ławami, studnia w dziedzińcu, zabudowania gospodarskie po bokach, zacisznie, smutno, ale jeszcze ze staroświecka po polsku. Ani w budowach, ani w ich ozdobie nic tu nie było przywoźnego, wszystko tak jak to przed wieki u nas bywało.
W czasie, gdy przybyli, rozrachowywali się z woźnicą przed wrotami, psy podwórzowe zbiegły się na ich przyjęcie i stanęły w szeregu; szczekanie ich wywabiło w ganek najprzód sługę w kurtce szaraczkowej, następnie jegomościa w czapeczce czerwonej, z fajką na długim cybuchu. Od zamku do wrót nie było tak daleko, i nim Karol odprawił furmana, głos się dał słyszeć z zapytaniem:
— A kogo to tam Bóg przynosi?
— Doktora — odparł Karol spiesznie.
— O! to chwała Bogu... witamy, witamy — odpowiedziano z ganku. Tymczasem wóz odjechał a Tomaszek wziął niewielkie tłomoczki i zabierał się z nimi wejść na podwórze, ale psy zajadłe puścić go nie chciały, musiał ów w kurtce sługa przywieść je do upamiętania i pozamykać na folwarku.
Przez cały ten czas gospodarz oczekiwał na ganku, niecierpliwy, by gościa poznać. Był to już podżyły mężczyzna, z fizyognomii znać albo stary żołnierz, albo myśliwiec, bo się krzepko trzymał, mimo siwego włosa i gęsto rozsianych zmarszczek po twarzy.
Karol zbliżywszy się doń, szepnął mu coś na ucho, poczem szlachcie go przywitał bardzo grzecznie, ale z miną trochę zakłopotaną i weszli do domu. Wewnątrz było ubogo ale chędogo, od progu czuć starego kawalera, nawykłego do wielkiego porządku i zamiłowanego w swem życiu cichem, do którego długiemi laty nawyknął; gospodarzowi pilno było ugościć przybysza, ale temu pilniej jeszcze coś się od niego dowiedzieć.
— Powiedzcie mi najprzód — rzekł Karol — wiele tu już jest w lesie i jak tam z nimi?
Szpakowaty chwycił się za głowę.
— Jużbym wolał nie gadać — rzekł — gdyby my byli tak w trzydziestym pierwszym roku rewolucyę robili, to by ona dwóch tygodni nie trwała; Bóg tam wie, co sobie myślicie, ale to wygląda bardzo kiepsko...
— Czekajcie — przerwał przybyły — nie jest ci to koniec, to dopiero początek, będzie może lepiej, ale cóż wy w tem widzicie tak złego?
— A no, mój dobrodzieju — rzekł szlachcic — jeszcze wojska niema a już marudery są; naściągało się to tego z miasta w jednych surducikach, w cienkich cholewkach, wszystko lud przywykły do mięsa, kasza mu śmierdzi, a nim się poprzywlekali już zaczęli chorować. W chacie u gajowego leży trzech w gorączce, u strażnika jeden co sobie nogę wywinął, a reszta choć tam baraki pokleciła i ciągle w dymie się wędzi, piszczą, że im zimno.
— Widzisz pan — odparł Karol — gdybyście to z takimi ludźmi w 31 roku zaczynali, co umieli wyjść w lutym prawie boso i o jednych surdutach, aby z Moskalem walczyć, inaczej by się to może skończyło...
Stary podumał.
— Hem, hem — rzekł po chwili — a może to i prawda, ale zobaczycie sami na własne oczy, jak te cherlaki wyglądają...
— Mój poruczniku — przerwał Karol.
— Jestem dymisyowanym kapitanem.
— Przepraszam — poprawił się uśmiechając Karol — więc szanowny kapitanie, z kandydatami na żołnierzy, to tak jak ze źrebiętami, dużo z nich na koni wyrośnie, ale część musi przepaść na zołzy.
Kapitan westchnął.
— Żeby choć nie w zimie przezołzowywali!
— Nie mieliśmy pory do wyboru, ale gdy się tak stało, prowadźcież mnie do nich, abym im serca i otuchy dodał.
— Juścić nie zaraz — rzekł kapitan — musicie się ogrzać i posilić, dość będzie czasu jutro rano...
— Nie — odparł Karol — co im to i nam; nie chcę, aby mi lepiej było niż tym biedakom, dacie mi co przekąsić na prędce to dobrze, a nie, pójdę z niemi do jednego kotła.
Kapitan zdawał się zdziwiony, słowa jednak nie rzekł, pobiegł na przeciwko, przyspieszył przekąskę i powrócił zaraz dopytując o człowieka, który przybył z Karolem, coby był za jeden.
— To mój towarzysz, a niedawno jeszcze żołnierz moskiewski.
— A! więc i on do obozu? — zapytał kapitan.
— I ja i on, kochany kapitanie.
— Jakby się co porządniejszego zebrało — odparł stary — a było z czem, to i ja. Tylko przyznam się panu — dodał — pójdę tak jak na polowanie na upatrzonego, bo żeby z tego co miało być, jakoś mi się w głowie nie mieści. Tam jest regularne wojsko, armaty, obozy, wszystko, jak się należy, a u nas czterech szewców, dwóch krawców, kowal, ot i po wszystkiem. Cóżmy z niemi zrobimy?
— Zrobimy z nich żołnierzy — odpowiedział Karol — nie zapominajcie o tem, że Moskale mają wszystko, oprócz tego co stanie za wszystko — prócz ducha. My się nie boimy śmierci i ci rzemieślnicy, pójdą z kijmi na bagnety...
Kapitan popatrzał; znać w nim było niedowiarstwo, przecież się nie sprzeciwiał.
— Co tam z tego będzie — rzekł — to panu Bogu wiadomo; ale zapolujemy na Moskali i ja także, zamawiam sobie, żebym choć jednego żółtobrzucha powalił. Zawsze to wysoka satysfakcya!!
Sługa w szarej kurtce i dziewczyna w sinym gorsecie zaczęli nakrywać do stołu. Szlachcic dobył wódki z szafy i mieli usiąść do zawiesistego krupnika, gdy Tomaszek wpadł do izby z okrzykiem.
— Kozacy o dwadzieścia kroków!
Kapitan nie strwożony wcale, odezwał się tylko.
— Idźże ty się gdzie zaszyj w słomę a już zresztą jak Bóg da. Jegomość jesteś doktór z Mińska, siadajmy do stołu.
To mówiąc, założył sobie serwetę pod brodę i gdy krzyk się dał słyszeć w dziedzińcu, wyszedł z nią i z łyżką w ręku na ganek.
Na koniu siedzący oficer kozacki, za nim z dziesięciu żołnierzy zajmowali całe podwórko.
— Tyś gospodarz? — zawołał oficer.
— Ja — rzekł powoli stary.
— Ty wiesz co u ciebie w lesie?
— Gdzie, w lesie? co w lesie? zwierzyna?
— U ciebie pewnie zbiegli rekruci się kryje? hę?
— A kto ich wie? — rzekł kapitan.
— Niby to ty nie wiesz?
— Albo ja w lesie siedzę?
— Ty buntowczyk!
— Jeszcze nie — odpowiedział kapitan — ot dalibyście pokój, chcecie się wódki napić?
— Dawaj wódki, ale trzeba w twoim dworze przeszukać?
— Czego? owsa dla koni?
Oficer kozacki zaczął się śmiać.
— Wódka wódką — rzekł gospodarz — niech tam konie popasą a wy z nami zjedcie[1] krupniku.
Z początku zawahał się oficer, ale zsiadł z konia i wydawszy rozkazy żołnierzom, złagodzony jakoś, wszedł do dworu.
— To pan doktór z Mińska — odezwał się — prezentując gospodarz, ale kozak ani spojrzał na gościa, westchnął, otarł czoło, napił się wódki i ochoczo siadł do jadła.
— Kogo wy tu u licha szukacie — spytał po chwili gospodarz.
— Oj mądry, ty mądry, palcem grożąc na nosie — rzekł kozak — niby to wy lepiej odemnie nie wiecie, co się w Warszawie dzieje i na co to się zabiera!
— Co ja mam wiedzieć — mówił śmiało powtórnie wódką częstując kapitan. — Widzicie, że ja tu w dziurze siedzę i tyle mam świata co w oknie, a z Warszawy ledwie mnie tu raz we dwa tygodnie wieść doleci.
— A! wy Polaki! Polaki! — począł kozak z uśmiechem — wam się zdaje, że wy świat zdurzycie, a tobie stary jak by tak głęboko w oczy zajrzeć, toby zobaczył i nie to, co się dzieje w Warszawie, ale i to co się za dwa miesiące dziać będzie!!
— Ty filut stary! — gospodarz zaczął się śmiać.
— Byłem to ja kiedyś w wojsku — rzekł — i muszę mieć minę co więcej obiecuje niż dotrzyma, ja sobie w kącie siedzę, i nic niewiem, hreczkę sieję.
— A wojował ty z Moskalami — spytał kozak.
— A jakże!
— A zabił ty którego?
— Albo ja wiem.
I cicho znowu krupnik jedli. Kozak napił się miodu, który przyniesiono, powzdychał, podumał i rzekł.
— Bestye Polaki, siebie i nas zgubili. Pili by my inaczej ten miód na Zaporożu, gdyby wy się byli umieli rządzić, a kozactwem nie pomiatali, hej, hej! wiem ci i ja coś, ale teraz po wszystkiem, to też jak się nam który z was pod kańczuk dostanie, tłuczem z całego serca, żeby się pomścić za nasze Zaporoże! oj wy to nas panki zgubili! wy!
— Bałamucicie ojcze — odparł kapitan — zawsze to swoje grzechy dobrze zwalić na cudze ramiona; gdybyście byli inaczej Polsce służyli i ona by też dla was inną była.
— No, no, cicho, nie gadaj... mołczy stary.
I jedli smażoną kiełbasę a wzdychali; kozak miód popijał, ale już milczał.
— Podła służba — rzekł pod ostatek, była kiedyś wolność, ale ją psy zjadły; powiedz ty stary, ty może trochę wiesz, powróci to ona kiedy czy nie?
— Ba! — odpowiedział kapitan — jak przyjdzie rozum będzie i swoboda!
Karol wcale się nie odzywał, spoglądając to na oficera, to na kapitana i badając obu; kozak widocznie nie był zły człowiek, widać wnuk tej kozaczyzny co od Polski miłość swobody przejęła, ale już w żelaznej obróży przechodziły dwa pokolenia i skóra im na szyi pogrubiała. Kiedy niekiedy tylko odzywało się wspomnienie lepszych czasów nie na to, aby siły dodać, lecz by porównaniem z teraźniejszością zasmucić.
Długo jeszcze gwarzyli za stołem chociaż już skromny obiad szlachecki prawie był skończony, kozak podpił dobrze miodu, i wstał podochocony, miało się ku wieczorowi, zapalił fajkę i zabierał się do odjazdu, a gdy już miał odchodzić, rzekł przy pożegnaniu do kapitana:
— Zdaje mi się stary, żeś ty dobry człowiek, żal by mi ciebie było, gdyby cię powiesili, a tobie się to może przytrafić, jak swego lasu nie będziesz pilnował i broń Boże, w nim jeszcze jakim zbiegom dasz przytułek. Ja naszych znam, oni się siwego włosa nie ulitują, siedź ty stary cicho! chcesz być cały.
— Ha! — odparł kapitan — życie ludzkie w bożem ręku, raz ginąć panie bracie; i tyś mi się zdał jakimś dobrym człowiekiem, powiedziałbym ci też coś, ale na ucho.
Kozak nic nie mówiąc ucha nastawił.
— Co wam za potrzeba — rzekł kapitan po cichu — tak bardzo służyć serdecznie tym, co was w kajdanki zakuli?
Oficer machnął ręką, kiwnął głową i kazał sobie podać konia.
— Bywaj zdrów stary — rzekł — a pamiętaj lepiej co ja tobie mówiłem...
To mówiąc, kłusem wyjechał z dziedzińca a cała gromada za nim. Tomaszek jakoś nierychło ze słomy się wydobył i na świat boży powrócił.
Chociaż już nieco zmierzchało, Karol naglił ażeby w las jechać. Osiodłano więc konie, bo bryczką się tam nie można było dostać i, choć zimny deszczyk mżył, ruszyli zaraz wziąwszy parę psów z sobą, jak gdyby na polowanie.
Kto zna nasze lasy tylko z tego, co zwykł widzieć nad drogą, a nie po myśliwemu, ten o głębi ich wyobrażenia mieć nie może. Las ów stary, odwieczny, taki jak go Bóg stworzył, nie jakim go ludzie robić zwykli, zaczyna się tam dopiero, gdzie się wozowe drogi kończą, gdzie ścieżki pieszych zrazu wyraźnie giną i przepadają w zaroślach. Na mniej dostępnych miejscach rosną niebotyczne drzewa i owe gąszcze nierozwikłane, których wnętrza zna tylko zwierz dziki, co się w nich chowa. Nie widać tam jeszcze ręki człowieka, są gdzieniegdzie tylko ślady burz i huraganów, które całemi łanami obaliły puszcze i obróciły w stos gnijących kłód, pokrytych w następnych latach gęstą młodą zielenią. W tych niedostępnych uroczyskach płyną gdzieniegdzie ospale zgniłe ruczaje, kiśnie woda w szerokich brodach, nad których wodami zwieszają się zewsząd szukające napoju drzew i kwiatów gałęzie, i obraz tych borów, z którymi tylko amerykańskie puszcze porównać się dają, powietrze, którem się tu oddycha, wonie rozlane wokoło, całkiem są różne od tych lasów, które już ręka ludzka przetrzebiła. — A kto nie słyszał wielkiego hymnu, który szumem swym nucą drzewa i szalonych rozhoworów ich w czasie burzy, ten nie zna jeszcze jednego z głosów najuroczystszych stworzenia. — Da on się tylko porównać z szumem wzburzonej fali morza, pluszczącej się na piasku lub rozbijającej o skały. Takiemi są te bory w czasie lata i jesieni, gdy pełnem życiem dyszą; inne wcale w zimie, gdy z nich liście oberwą wiatry, gdy śniegi zawisną na gałęziach, szron oszkli ich korę i sen ciężki, ołowiany, uciśnie je w swych objęciach. Smutne naówczas nad wyraz są te lasy, w których już nic nie żyje, gdzie ledwie zielenią się odmłodzone mchy i niedowarzone mrozem liście poziomych roślinek. Olbrzymie drzewa zdają się stać jak owe trupy po jaskiniach zaschłe i skostniałe, nawet wicher przedzierający się przez suche gałęzie, nie gra na nich muzyką życia, ale świstem szyderskim zniszczenia i śmierci. I słychać wśród ponurego milczenia, uroczystego jak nicość, spadającą obłamaną gałąź, lub nagle z łoskotem piorunu odbitego ech tysiącem, walące się stuletnie drzewo, które druzgocze młodsze krzewiny i kładzie się znużone w proch i zgniliznę. Po tym wielkim trzasku znowu cisze długie, przerywane krakaniem ptactwa, które lasy omija lub łoskotem przebiegającego ze strachem to cmentarzysko zwierzęcia. Jeszcze śniegi i szrony bardziej malowniczemi czynią lasy, lecz w długich mgłach i słocie nic posępniejszego nad nie.
Takiemi one wyglądały teraz, gdy kapitan z Karolem w głębie się ich puścili. Zrazu droga była szeroką, potem zmieniła się w ścieżynkę wąską, a naostatek znikła zupełnie, ponachylane tylko drzew gałązki znaczyły miejsca, któremi ludzie przechodzili.
Naostatek potrzeba się było przedzierać przez zarośla nietknięte, wśród których, kapitan, jadąc przodem, torował drogę instynktem, niekiedy stając i rozglądając się do okoła. Pomimo zimy, która las z liści ogołociła, gąszcz przejeżdżali tak wielki, że na kilka kroków przed siebie głębi lasu widać nie było. Konie nawykłe do tego rodzaju wycieczek ze spuszczonemi głowami przedzierały się przez splątane często krzewy, przeskakiwały kłody, brnęły przez strumienie i umiały sobie dać radę wśród tych bezdroży najeżonych tysiącem przeszkód. Im dalej wjeżdżali w las, tem podróż stawała się trudniejszą, a zwiększający się mrok wieczora jeszcze ją niebezpieczniejszą czynił! Dla człowieka, przywykłego do miasta, było to rzeczą całkiem nową, cięższą niż dla wieśniaka. Naostatek musieli już zsiąść z koni i prowadzić je w rękach, brnąc po kolana w grząskiem błocie i koniom dopomagać do wydobycia się z niego. Zmierzch wkrótce stał się nocą, ale przebywszy ruczaje i zawały kłód, wędrowcy nasi stanęli na suchszym nieco gruncie i znowu dosiadłszy koni, rzadszym niepodszytym borem jechali ku niedalekiemu już schronieniu pierwszej garści powstańców. Późniejsze obozy ich, jakkolwiek urządzone, weselszą miały postać; ten przytułek leśny smutny był i wśród lutowych słot i mrozów ledwie mógł biednych ochronić.
Z za gęstych pni mignęły drobne światełka ognisk, od których ani gwar ani weselsze i szumniejsze nie dochodziły głosy. — Cisza wielka panowała do okoła. Nie było rozstawionych straży, ani wysuniętych naprzód placówek, zbliżyli się więc niepostrzeżeni i Karol zatrzymał się nieco, rzutem oka, boleści pełnem, mierząc ten obraz posępny.
Wśród nagich drzew na obmokłej ziemi, stało kilka na prędce niewprawnie z suchych gałęzi ukleconych szałasów. Przed niemi paliły się skwierczące mdłe ogniska, które deszcz gasił, a wiat rozrywał. Na pierwsze wejrzenie ludzi prawie nie było widać, leżeli na ziemi znużeni, chorzy, zboleli na ciele i duchu. Ledwie się tam coś zwolna gdzieniegdzie ruszało wśród mroku. Przystąpiwszy bliżej, Karol dostrzegł kilka garnków jakby zapomnianych przy ogniskach, milczenie znamionowało i brak sił i jakieś odrętwienie w znużonych zbiegach.
— Gdyby to byli wieśniacy — rzekł po cichu kapitan — prędzej by sobie dać umieli radę, poczciwy to lud, nie przeczę, ale mieszczuchy, przywykłe do gotowego, przyzwyczajone szukać wszystkiego w sklepie, a nic samemu nie robić. Nasz wieśniak na pół jeszcze dziki zna się z naturą jak z matką, w lesie jest jak w chacie, tysiące ma środków na ochronienie się od głodu, chłodu i niewygody. Ale wprost z miasta, przeżywszy tam całe życie, dostać się do puszczy, co dziwnego, że człek głowę straci?
Chociaż rozmawiali po cichu, ktoś przecie z obozu głos usłyszał, z szałasu najbliższego wysunęła się postać wysoka i ochrypło spytała:
— Kto tam idzie?
— Swój, brat — rzekł Karol.
— Czy świeży?
— A no — dopiero przybywamy.
— To witamże panów — odparł pierwszy, i bardzo przepraszam, że nie mam ani kanapy, żeby prosić siedzieć ani samowara do herbaty, jeżeli łaska na mokrej ziemi jest miejsca dosyć, a z drzewa kapie gotowiuteńki napój, który głowy nie zawróci.
To mówiąc, rzucił garść suchych gałązek w ognisko, i gdy ogień buchnął, począł się przypatrywać kapitanowi i Karolowi, który stał przy nim.
— A to wy, szanowny panie — odezwał się, poznając Karola, dobrze żeście tu do nas zawędrowali, zobaczycie co się tu dzieje, straszna bieda, o jakiej człek wyobrażenia nie miał! Wczoraj już i chleba było zabrakło, a do wioski pójść nie można, bo wszędzie się Moskaliska włóczą, i chłopstwo coś nie bardzo pewne. Bylibyśmy może z głodu pozdychali, gdyby się jeden z nas do bliskiego tu domu nie dostał.
Na odgłos rozmowy kilku ludzi zbliżać się poczęło do kapitana i Karola.
— Na miłego Boga — odezwał się drugi, odzieżyśmy z sobą nie pobrali, w nocy człek na deszczu i zimnie ze wszystkiem kostnieje, kilku już z gorączką leży, a reszcie nie wiele ducha zostało.
— Kochani bracia — rzekł Karol, źle tu czy dobrze przyszedłem z wami i los i biedę dzielić, nie wszystko można było przewidzieć, nie tyle zrobić, ile by się pragnęło, ale, da Bóg, powoli się to wszystko poprawi i jakoś lepiej będzie.
— Ale zlitujcie się — począł inny, ratujcież prędzej, bo tu się kości nasze zostaną.
— Wieleż tu was wszystkich jest
— Będzie bez mała do stu, co chwila nowi przybywają, a tu ani budy, ani chleba, ani garnka, ani żadnej rzeczy która jego jest.
— O wszystko się postaramy — dodał Karol — tylko co nie widać, jak nam chleb, kaszę i mięso przywiozą.
— A co gorzej, mój dobrodzieju — krzyknął inny z daleka podnosząc głos — jakby ta psia wiara Moskal przyszedł, chybabyśmy z kijami na niego wystąpili, bo na stu ludzi nie wiem czy dziesiątek strzelb się znajdzie, kilkanaście pałaszy i coś tam nożów rzeźniczych.
— Broń nadwiozą także — rzekł Karol głośno — jest do tej pory źle, ale musi być lepiej, tylko widzę panowie bracia, darujcie mi, że wam to powiem, trochęście też ręce opuścili; możnaby tu i z tego lichego obozu lepszego coś zrobić, a pokładłszy się na deszczu i czekając zmiłowania bożego, człek gotów zamrzeć z samej desperacyi.
— A cóż tu proszę pana robić — odezwał się słuszny mężczyzna — pokażcież z łaski swojej?
Karol zamiast odpowiedzi, przywiązał konia do drzewa, dobył oplatanej flaszki, których z kapitanem cztery z sobą przywieźli, i począł od rozdania po kieliszku wódki, ile jej stało.
— Musicie — rzekł — mieć kilka siekier!
— Jest tego dowoli — odezwało się kilku.
— Więc proszę o jedną, zetniemy trochę drzewa, aby słabszych lepiej od słoty i wichru ochronić. Kapitan nam nie pożałuje.
To mówiąc, i zachęcając przykładem, jął się sam do roboty. Ochotniejsi poszli za nim trochę ożywieni, drudzy wzięli za rydle, bo w niedostatku ścian ziemia, która nigdy nie przemaka głęboko, a w najdłuższe słoty, tam gdzie jest zsiadła i niespękana, nad parę cali nie bierze wody, użycza ciepłego schronienia. Wykopanie takiej ziemlanki, którą odrzucona ziemia broni od ściekania deszczu, nie wiele czasu kosztuje, pokrywa się ja gałęźmi i wcale nie złym jest przytułkiem. Trochę suchego liścia i mchu jest nie złem posłaniem. Tak sobie niegdyś człowiek radził w dzikszym stanie, a ilekroć wypadki zmuszą go zerwać stosunki z cywilizowanym światem, powrócić mu trzeba do tego pierwotnego stanu i tradycyi wieków. Utrzymały się one więcej po wioskach, gdzie człek wielu miejskich do życia pomocy jest pozbawiony, pokolenia mieszkańców miast zapomniały o tym bycie, od którego już prapradziadowie ich odwykli.
Karol z kapitanem wzięli się obaj do roboty i nauczycielstwa, nie obawiali się trochę ręce podrapać, byle ludziom tym dodać ducha i ochoty do pracy. Zaraz też wionęła jakaś nadzieja na wszystkich, jaśniej rozgorzały ogniska, gwarniej rozmawiać zaczęto, gdzieniegdzie nawet uśmieszek i żarcik wzleciał na zbladłe usta. Wykopano parę obszernych ziemlanek, a robota około nich poszła tak szybko, że można było na noc wygodniejsze chorym dać schronienie. Karol postanowił położyć się tymczasem w szałasie, byle słabszych poratować. Kapitan, który o ile mógł, pomagał, wprędce się jednak znużył, założył ręce w tył, splunął i rzekł po cichu do Karola:
— Wszystko to bardzo pięknie, ale ja com nieraz na koniu sypiał w marszu i biedy się dosyć najadł, taką wojnę, na jaką się tu zabiera, ani rozumiem ani chwalę. Z wojskiem regularnem na kule i spisy mężnie pójść, na to się piszę, ale o głodzie w ziemi dziury kopać i z kijem maszerować na uzbrojonego sołdata! w głowie mi się nie mieści.
— Kochany kapitanie — odpowiedział mu Karol — taka wojna, o jakiej mówisz to monarsza zabawka; wojny ludów przeciwko swoim ciemiężcom, muszą mieć wcale inny charakter. Ludy pozbawione wszystkiego, stworzyć sobie muszą broń, zastąpić to, czego im braknie, poświęceniem, wytrwałością, przebiegłością, jakiej uczy niewola. Wojna dwóch wojsk pięknie umundurowanych, opatrzonych we wszystko, jest to rodzaj gry w szachy, z tą różnicą, że zamiast pionków wywracają się ludzie. Dobre to jest dla dynastycznych interesów i dystrakcyi wielkich monarchów, którzy się bawią w żołnierza jak drudzy w teatr i inne fantazye, ale nam wrócić trzeba do tych zapasów dzikich, w których człowiek walczył z człowiekiem często pazurami i zębami. Gdyby nam wilcy w pomoc przyjść mogli, przyjąłbym ich za sprzymierzeńców, lub jak Samson puściłbym liszki z zapalonemi żagwiami u ogonów.
Kapitan wzruszył ramionami, a że się robiło późno, miał się do odwrotu, bo nocy w obozie z nimi przepędzić nie myślał. Ów słuszny mężczyzna, z powołania podobno jakiś teatralny sługa, który z sobą przywiózł zapas dobrego humoru, widząc żegnającego się kapitana, jął go na noc zapraszać:
— Już panie dobrodzieju, dwa salony wyporządzone, dywany rozesłane, gdybyś pan raczył zanocować, znalazłoby się gdzie pomieścić; pobiegłbym po kolacyjkę do Poziomkiewiczowej, po buteleczkę wina do Kijasa i tak byśmy sobie przegwarzywszy godzinkę, chrapnęli potem i ucięli szpaka aż do rana.
— Nie chcę wam ani miejsca zabierać — rzekł kapitan — ani zbyt do tych waszych rozkoszy nawykać, powlokę się do domu, a że mi tu przez swoich trudno co posłać, bo by zaraz we dworze gawędy poszły, ze dworu na wieś, a ze wsi gotowe dolecieć do moskiewskich uszu; dajcie mi tu którego, co by sobie w lesie drogę dobrze rozpatrzył, to wam przez niego przyślę choć wódki, chleba, wędliny i na co mnie stanie.
— Jeżeli po wiktuały jechać — rzekł teatralny sługa — ja jestem jedyny, umiem z przyzwoitem uszanowaniem chodzić około butelki i jadła, wiem które rzeczy zamoknąć mogą, a którym wilgoć jest szkodliwą, zaufania zbytecznie nie nadużyję; co się tyczy szukania drogi w lesie, przypominam sobie ową bajeczkę o chłopczyku, którego zbój w las prowadził, rzucał on za sobą ziarnka fasoli, po których później nazad do domu trafił. Mam w kieszeni zabranych na pamiątkę cztery czy pięć afiszów, jeszcze z tej sławnej reprezentacyi, kiedy to na zjazd w Warszawie prześwietnych gości grano balet »Trzech złodziei«. Już dla miłości moich towarzyszy poświęcę pamiątkę, podrę afisze na kawałeczki i drogę niemi poznaczę.
— Bardzo by to było dobre — rzekł ktoś z tłumu — ale po tych świstkach, gdyby po nitce, Moskale tu do nas trafią, dopiero się nam przysłużysz!
— Przecież do dnia powrócę, a mój papier wyzbieram po drodze. Ho! ho! nie takim ja głupi!
Śmiano się z tego środka pokierowania w lesie, ale on się okazał jednak praktycznym, bo exsufler, mimo że dotąd widział tylko te lasy, które na kulisach malowane spotykał, jednak cały i zdrów nazad do domu się dostał. Kapitan wsadził go na konia, na którym Karol przyjechał, a choć i konnej jazdy pierwszy raz w życiu próbował, raz tylko w ciągu podróży przez łeb koniowi spadłszy, utrzymywał, iż był stworzony na kawalerzystę. Przez całą drogę rozmawiał ze szkapą.
Razem z Karolem zawitała do obozu otucha, trochę ładu i nadziei; dwóch czy trzech rozesłano w różne strony dla zakupienia żywności i dla dowiedzenia się o przyrzeczoną broń. Pomimo nadziei dostania jej nie można się było łudzić; ta, która w tej chwili nadejść mogła, nie starczyła dla wszystkich; trzeba więc było myśleć o pikach i kosach. Karol od świadomszych miejscowości dowiedział się o kowalu, którego kuźnia była we wsi pobliskiej. Tam należało koniecznie przysposobić piki, posprawiać kosy, a że obojga jeszcze nie było wiele, nawet szerokie noże na tymczasowe żeleźca przydać się mogły. Kłopot też był z chorymi, o których pomyśleć należało, gdzie ich bezpiecznie umieścić. O innych, co się po drodze rozproszyli i pokładli, należało się choć dowiedzieć. Karol więc był zmuszony nazajutrz rano, powierzywszy straż obozu jednemu z roztropniejszych towarzyszy, sam na tę niebezpieczną puścić się wyprawę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; winno być zjedzcie lub zjecie.