Prymicja (Mniszek, 1912)
Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Prymicja | |
Wydawca | Leon Idzikowski | |
Data wyd. | 1912 | |
Druk | Drukarnia Polska w Kijowie | |
Miejsce wyd. | Kijów | |
Ilustrator | Stanisław Fidanza (okładka) | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
HELENA MNISZEK.
PRYMICJA
NOWELLA.
Kijów.
Leon Idzikowski 1912. WSZELKIE PRAWA PRZEDRUKU
I PRZEKŁADU ZASTRZEGA SIĘ. Czcionkami Drukarni Polskiej w Kijowie.
Odbito czcionkami Drukarni Polskiej, pod zarządem
J. Danielaka, w ograniczonej liczbie egz., na papierze czerpanym, fabryki „Dąbrowica“. □ □ □ □ □ □ □
|
Czy ja nie popełnię fałszu straszliwej obłudy duchowej? czy ja zniosę tę chwilę? bo to będzie rodzajem krzywoprzysięstwa! — zawołał głośno ksiądz Józef sam do siebie, z bólem w twarzy młodzieńczej i bardzo wrażliwej.
Nerwowym krokiem chodził szybko po łące, o szarym świcie jesiennym, owiany mgłą oparów sinawych, mętnych jak dusza jego w obecnej targaninie uczuć. Chodził z trwogą w sercu, która z każdą chwilą zwiększała się i dławiła. Serce bić przestawało z lęku duchowego, z przeogromnej, wewnętrznej depresji miażdżącej nerwy księdza Józefa. Trzeźwość jego natury występowała tu silnie, pod jej wpływem doznawał ulgi. Mówił sobie w duchu: «spełni się kwintesencja fałszu, nic więcej, popełniałem dotąd fałsz za fałszem, teraz trzeba mieć odwagę na konkluzję. Ironja szeptała mu: «zniesiesz i to, wytrzymasz, ani się zająkniesz», ale jakieś uczucie wewnętrzne, niby echo odległe dokuczało młodemu księdzu, wywołując ferment, rodząc strach niebywały, głusząc ironję.
Można mieć odwagę do systematycznego okradania świątyni, lecz nie każdy zdobędzie się na wysypanie Hostji Przenajświętszej i skradzenie kielicha. Na to potrzeba zbrodniarza, nie tylko ateusza.
— A mój czyn dzisiejszy, czyż nie będzie zbrodnią? Czy moja duchowa istota, moja etyka potrafi przetrwać tę chwilę spokojnie? — rozmyślał ksiądz Józef.
I czuł, że nie. Że moment do którego się przygotowywał z zimną krwią, z szyderczym chłodem, będzie trudnym nad jego siły. Że można rozumować straszliwie trzeźwo o jakimś fakcie, ale go nie spełnić; można rozcząstkowywać go na atomy, szydzić zeń, drwić, można go lekceważyć, uważać za swój fach jedynie, bez głębi, bez treści, lecz niemożliwem jest struć zarodek nieufności do samego siebie. On żyje, bez czucia, bez objawów, aż nadchodzi minuta, że nagle ocknięty nurtuje. I niewiara w siebie, rodzi wiarę w to, co się lekceważyło.
— Brnąłem, ale co teraz będzie? — Ha, ba! jedna szopka więcej, arcyszopka! Czyż mało ich już spełniłem?
Niepokój rósł.
Odbyć to jaknajprędzej, cicho, bez ostentacji, żeby ludzie nie widzieli, żeby w tej chwili nie mieć na sobie ciekawych spojrzeń. Gdyby... gdyby choć jej nie było!
A tu wszystko przeciwnie. Zapowiedziana uroczystość z wszelkiemi ceremonjami i ona będzie z ironicznym uśmieszkiem na ustach, z płomieniem w oczach. Będzie go wzrokiem magnetyzowała i powie mu potem, że wyglądał mistycznie, ale, że mu naprzykład w tym ornacie nie do twarzy, tak jakby mówiła o fraku. Może zacznie żartować z jego miny prawdopodobnie głupiej. Bo jakąż on minę może mieć spełniając ceremonjał z szyderstwem w duszy a obowiązkową powagą? Ach! zechcą jeszcze pobożnego skupienia, nastroju. I on będzie w nastroju... ale w aktorskim. To odczuje tylko ona; byle nie była blisko, byle jej oczy nie ukłuły go zbyt dotykalnie. Ona posiada tak dziwną plastykę wzroku.
Chłodu! Chłodu! Jak najwięcej zebrać w sobie trzeźwości i zamrażać ją w doskonały chłód, nie podlegający żadnym wpływom. Być biernym, przejść rubikon śmiałym i pewnym krokiem. Nie zgłębiać nic, nie dociekać, stać się rzemieślnikiem zdającym egzamin na patent.
Ksiądz Józef, jak umierający, ujrzał przed sobą całe swe życie. Był zdolnym. Gdy wstąpił do seminarjum wywołał niesłychane zdziwienie, nikt tego nie oczekiwał.
— Czy masz powołanie? — słyszał od wszystkich.
Powołanie? po co mu to! On dla chleba postanowił zostać księdzem. Uważał to za fach tak samo dobry jak i każdy inny, nawet lepszy.
Uczył się pilnie, bo nauka brała go zawsze, teologia go zaciekawiła lecz nie zgasiła w nim niewiary. Wstępując do seminarjum był ateuszem i nim pozostał. Ze Starego Testamentu żartował, w Nowy nie wierzył. Jednak przez krótki czas nastąpił w nim przełom, serce budziło się do rzeczy wielkich, do tajemnic dogmatów religijnych, do ich absolutów. Pragnął streszczenia prawdy, co jest absolutem, istota Boga w idei ludzkiego umysłu poczęta, rozwiana w abstrakcji, lecz którą umysły ludzkie wywołują i stwarzają, czy jest to jaźń Boga niemal realnie pojętego, który sam stwarza umysły i nagina je ku sobie. Czy wyobrażenie Boga to konieczność życiowa umysłów ludzkich, czy bez idei boskości ludy trwałyby, czy też bez Boga byłaby nicość i chaos. Ale jakże sobie wyobrazić nicość, co to jest nicość? A co to jest Bóg?
Młody kleryk rozmyślał, uczył się i często sam z sobą rozmawiał, roztrząsając zagadki metafizyczne i zawsze wynajdując dla nich coraz nowe oświetlenia. Palił gorejące pochodnie zapału i zachwytów oraz biedne świeczki zwątpień kopcące nielitośnie.
Raz po zwykłych rozmyślaniach spytał jednego z profesorów, starego teologa, akademika, «kto kogo stworzył, człowiek Boga, czy Bóg człowieka?» Ksiądz profesor spojrzał na kleryka zadającego mu takie pytanie jak na warjata. Zaczął mu tłómaczyć teologicznie prawdę zawartą w dogmacie, przedstawiał mu boskość w potędze swej, chciał olśnić go wielkością majestatu Boga, tajemniczością Trójcy Świętej, wyłuszczał przed nim cudowne zjawiska, świadczące o istotności Bożej. Wysilał się na oratorstwo, konkretne stawiał fakty, ale ksiądz Józef spytał znowu:
— Ja to wszystko wiem, ja się tego uczę, te prawdy stworzyli ludzie i wydoskonalili je. Jak ktoś zrobi nowy wynalazek, to go także udoskonalają, on rośnie i potężnym się staje, nawet wielkim już i niezmiennym, dochodząc do bezwzględnego źródła danej prawdy. Ale co to jest Bóg? czy i to wytwór ludzkiej wyobraźni i skłonności do sofistyki? Czy też człowiek jest wytworem Boga istniejącego zawsze, bez początku i końca? Jak to rozumieć — o to pytam.
Po długich debatach na ten temat, skończyło się na ostrem skarceniu śmiałego ucznia, namyślano się nawet czy można go zatrzymać nadal w seminarjum, bo «jedna parszywa owca całe stado zarazi». Sprawa oparła się o biskupa, i tam radzono, że zaś młodziutki kleryk nie szerzył zgorszenia, wszelkie myśli chował dla siebie, więc w końcu dano mu spokój. Tylko zagabywany profesor spoglądał na niego zawsze podejrzliwie i uważał go za niebezpiecznego ducha.
Ksiądz Józef na mnóstwo zapytań nie miał odpowiedzi, niewiara jego wzrastała, szerzyła się ironja, zwątpienie ustąpiło miejsca krańcowemu szyderstwu.
W tych warunkach poznał i pokochał ją... tę swoją boską Zuzę. Drwiła z niego, myśląc, że jest kapłanem z powołania. Gdy się przekonała o prawdzie oddała mu swe uczucia, gorące jak jej oczy gazelli, namiętne jak cudne ciało Kleopatry i... zazdrosne. Chciała go mieć dla siebie, bała się, że suknia kapłańska będzie go od niej odrywała i chcąc temu zapobiedz szydziła ze wszystkiego, z czego jeszcze on drwić nie umiał.
Przebywali z sobą często podczas wakacji i świąt. Stosunek ich z początku koleżeński, prędko przeistoczył się w zupełnie inny, dla księdza Józefa niebezpieczny. Aż przyszła chwila, że oboje padli sobie w ramiona z jednakową, chciwą żądzą rozkoszy, z krwią gorącą, która domagała się życia. Usta ich połączone namiętnym pocałunkiem pragnęły szału i dawały szał.
Odtąd należeli do siebie. Na nic nie pomni oddawali się sobie z wściekłym temperamentem. Zuza trzymała kleryka kochanka pod tyranicznym wpływem swych oczu, jakie musiała mieć Dalilla.
Początkowo ksiądz Józef chciał zdjąć sukienkę kapłańską i rozpocząć inne życie. Lecz taka realność niedogadzała Zuzie, ją właśnie nęciła tajemniczość ich stosunku, ten owoc zakazany, który oni zrywali bez skrupułów. Tłómaczyła mu, że o ile nie wierząc może być kapłanem, to równie dobrze jako kapłan może mieć kochankę. Oboje rysowali śmiałe horoskopy pięknej przyszłości bez zmiany warunków. Szał ich przeszedł w ciągłe pragnienie siebie, nie rozumieli życia bez tej drażniącej żądzy, bez ciągłego z sobą obcowania. Razem szaleli, razem tęsknili za urojeniami ich bujnych wyobraźni, razem ironizowali z dogmatów religijnych zwąc je przesądami, nawet bałwochwalstwem. Zachowując ściśle tajemnicę swego stosunku, brnęli coraz dalej. Kpili sobie z wszelkich «zabobonów» idąc w otchłań bez wyjścia. Ona bagatelizowała jego kapłaństwo, nie uznając nic świętego.
I dziś będzie to samo! Jak ona mówiła z wytworną ironją, «jutro twoja prymicya, wyobrażam sobie, jaką będziesz miał pyszną minę, muszę to widzieć».
Ksiądz Józef drżał na wspomnienie jej głosu, bał się jej oczu i bał się tej chwili coraz więcej. Pogrążony w rozmyślaniach nagle zadrżał; blask jakiś zwrócił jego uwagę. Spojrzał w niebo.
Zeszło słońce. Wielka złota kula, niby odbicie ziemi, globus świetlany roztaczała na świat jaskrawe promienie. Potop iskier drogocennych spływał ze słońca i otoczył odkrytą głowę księdza, zalśnił w jego łzawych źrenicach.
Świat się zbudził, ożył na nowo. Mgły, zwinięte w kłębek uciekały przed potęgą blasków. Światłość przemożna zapanowała władczo, majestat był w tem przeobrażeniu się świata z szarego w mgłach, w rozpromieniony hejnał jasności.
Ksiądz Józef bezwiednie upadł na kolana. Z ust jego wybiegł okrzyk:
— Boże, Boże tyś wielki!
Podziw drżał w tym krzyku i rozpacz i żal. Ale wnet się zerwał, jak wysmagany niewidzialną, złą siłą.
— Ha, ha, ha! Ja Cię wzywałem, ja! Ach ironjo, wszystkie swe zgrzyty spuść na mnie!
Monologował głośno do siebie.
— Będę Cię Boże wzywał za kilka godzin, z uroczystą powagą, w aparatach ceremonjalnych, z kawałkiem opłatka w palcach, z winem i wodą w ampułkach. Tak, będę Cię wzywał i... podobno Twoje słowa powtarzał w nieskończonej rutynie mszalnej. Och jakaż to będzie blaga, jaki fałsz, jaka okrutna hipokryzja! I ty Boże... jeśli istniejesz, zniesiesz takie kłamstwo, darujesz taką obelgę? Ależ chyba nie ma cię ani w idei, ani w istocie, jeśli pozwolisz na to? Daj dowód, ukaż się! nawet skarz! Spuść straszną karę, daj świadectwo prawdzie... że istniejesz. Ale ty nie dasz, bo Cię nie ma! bo żyjesz w umysłach ludzkich uświęcony wiekami, tradycją poparty, więc chyba wizją możesz się ukazać, wyobraźnia może nawet stworzyć sobie karę, którą niby Ty zeszlesz. Wszystko może wyobraźnia i tradycya, my tylko tradycją żyjemy, na trądycyi świat stoi. Dlaczego przysłowie łacińskie mówi «Vox populi vox Dei», nie zaś «Vox Dei vox populi»? A wszak przysłowia to mądrość narodów. Więc tu prawda występuje wyraźnie, czy też znowu sofistyka? Gdybyś Boże istniał i sam stwarzał umysły, tobyś nad niemi panował, wówczas Twój głos byłby głosem ludów, a jest przeciwnie. Układ przysłowia twierdzi, że czego chcą ludy to niby ma być Twoim głosem? Więc działasz pośrednio, tylko natchnieniem. To za mało, to nasuwa wątpliwości, że Ty idziesz za masami nie masy za Tobą? Czyż byłbyś tak biernym? Gdzież boskość Twoja, gdzie Twa niezłomna potęga? Gdyby ona istniała powinna ludy u stóp swych kłaść. Nie jesteś arbitralnym, nie jesteś despotą — rozumiem, ale sam Twój gienjusz powinien zniewalać do bezwzględnego wierzenia Ci, nie powinno być szopek w obrzędach na Twoją cześć, nie powinieneś pozwalać na odtwarzanie siebie w różnych pozach i fazach, niemal tak jak fotografje królów rozkupywane przez poddanych. Jeśli istniejesz i świat to Twoje dzieło, królujże nad nim mocarnie, lecz z boską powagą, nie rozdrabiaj swego majestatu, bądź wielkim a nie uchwytnym, potężnym a nieznanym dla wyobraźni plastycznej. Zjaw się wtedy w całej swej mocy, gdy ktoś wątpi w Ciebie, niech Cię w takiej chwili zobaczy, niech Cię odczuje. Uwierzy, napewno uwierzy! Takim jak ja potrzebną jest prawda, lecz Ty mi jej nie dasz, popełnię obłudę, Ty nie zaprzeczysz, boś bierny, bo prawdą Twoją jest nicość.
Ksiądz Józef osłabł, pot wystąpił mu na czole obfity, zimny. Nogi pod nim drżały, chwiał się i wewnętrznie dygotał każdym nerwem.
Godziny szły. Słońce sunęło już wysoko na niebie, pogoda promienista, jesienna, cicha, i syta pogoda rozpostarła się nad ziemią i tuliła ją błogiem swem ciepłem.
Nagle głos dzwonka sygnaturki dźwięknął srebrzyście, zaśpiewał czystą nutą i wołał i wołał.
Dzeń, dzeń, dzeń! Dzeń, dzeń, dzeń!
— Dzwonią na prymarję. Cały kler już tam będzie; trzeba iść.
Wzdrygnął się.
— Iść na służbę, na egzamin przed... władzą. Tylko zimnej krwi, tylko spokoju. Żeby chociaż nie roześmiać się w najnieodpowiedniejszej chwili, zachować równowagę, mechanicznie spełnić rzecz całą i... odetchnąć.
Wolnym krokiem ksiądz Józef poszedł w stronę kościoła.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Uroczystość rozpoczęta. Dzwony rozkolebane hucznie, tłumy oblegają kościół, są wzruszone następującą chwilą, ciekawe. Za cmentarzem mnóstwo powozów, całe obywatelstwo zjechało, cała niemal okolica.
— Jak na igrzyska — myśli ksiądz Józef i drętwieje z przerażenia: zobaczył powóz i konie Zuzy. — Przyjechała. Musiałem ją zauważyć, to konieczność, moje fatum.
Wywołali go. Już czas!
Spojrzał na kościół przez okno swego pokoju, zatamował mu się oddech, serce biło gwałtownie. Uczuł szum w głowie, niepojęta trwoga porwała go za włosy. Doznałby ulgi by módz zapłakać, lub nawet krzyknąć, lecz głos miał zatamowany. Na szczęście zbudziła się ironja po raz setny dzisiaj, uratowała go, bo silnie zatrzęsła jego jestestwem. Wybuchnął szalonym żywiołowym śmiechem. Sam sobie wskazał kościół.
— Ha, ha! To moja arena! Idę, idę! A jakże! Nie zawiodę was, będziecie mieli widowisko... zrobię wam uciechę z mojej krwi... z mojej blagi... z mej obłudy. Ha, ha! Tak, i ty mię ujrzysz, Zuza... ty będziesz miała temat do żartów. Ha, ha!
Zaczął się śmiać jakby stu szatanów miał w sobie.
Otworzono drzwi. Wszedł kolega, kleryk-djakon.
— Ekscelencja czeka, prędzej!
Stanął, spiorunowany wyrazem twarzy Józefa.
— Co ty... śmiejesz się... ty!... w takiej chwili?...
— Ha, ha! ha! Jakiś ty zabawny i głupi! Memento mori, memento mori! — wołał Józef, zmieniając nagle ton i robiąc poważną błazeńską minę. — Nie bój się, nie! Jam przytomny, nie zwarjowałem, tylko widzisz, idę na scenę... pierwszy występ... dramat... komedja... trema... mam tremę. Ale się nie bój, sprawię się gracko. Ekscelencja czeka?... dobrze... jenerał na żołnierza, na placu mustry, ceremonjalna parada galowa, idę... idę!...
— Jezus, Marja! — krzyknął djakon zduszonym głosem. — On w obłędzie! Józef, ty nie możesz odprawiać prymicji. Boże wielki, nieszczęście!
— Kogo ty wzywasz?... Boga?... Ha! gdybyż On był!
— Co... co?... Chryste! on zwarjował.
Ksiądz Józef porwał kolegę za ramię i twarz zmienioną, konwulsyjnie sfałdowaną, przysunął do jego ucha.
— Ja nie zwarjowałem, tylko nie wierzę, nic, nic nie wierzę! Słyszysz?! nie wierzę a idę kłamać, drwię a idę czcić, plwam a idę całować!
Świszczący szept jego, te straszne słowa przeraziły djakona. Krzyknął i rzucił się do drzwi jak ścigany. Józef go zatrzymał.
— Dokąd?...
Djakon szarpał się.
— Puść mię ty!... puść!!
— Dokąd?...
— Ostrzegę przed zbrodnią... nie dopuszczę do... bluźnierstwa.
— Milcz! Milcz!... jeśli ci... życie miłe...
— Warjat!
Ksiądz Józef dyszał ciężko.
— Proszę cię... błagam... milcz!... Ja jestem poruszony... z wrażenia... ty wiesz?... to straszne! Ale już... zmogłem się. Bądź spokojny, już przeszło.
— A coś ty mówił, coś ty wyrzekł nieszczęsny?...
— Zapomnij... wybacz... i... Bóg wybaczy. Idź, ja zaraz idę.
Djakon patrzał nieufnie, wahał się, wzruszał ramionami, wreszcie wyszedł.
Ksiądz Józef upadł na fotel.
— Ach końca już, końca tej komedji! Bóg mi ma wybaczyć?... Zamknąłem usta temu durniowi taką blagą... Zuza już jest... Zuza! No, przed nią przynajmniej tłómaczyć się nie potrzebuję.
Zerwał się gwałtownie z siedzenia.
— Na posterunek!
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Z plebanii wyszła procesja. Wiodą księdza Józefa, ze śpiewami, przy wtórze dzwonów.
Wszystkie oczy spoczęły na prymicjancie, wszystkie serca kłonią się ku niemu, jest otoczony aureolą świętości. On idzie pozornie spokojny, twarz ma pewną siebie, na ustach wyraz lekko bayroniczny. Idzie prawie bez myśli, pragnie zupełnej bierności, zabija w sobie najlżejszy objaw niepokoju. Chce być bryłą bezduszną i jest nią.
Cel osiągnięty; wyrobił spokój, już jest gotów do wszystkiego. Ach! nawet zbrodnię popełni bez drżenia. Uwagę zwraca jedynie na rzeczy objektywne.
Bawi go zebrany tłum ludu, studjuje rozciekawione twarze z chciwością weń wpatrzone i myśli:
«Wy mnie obserwujecie, a ja was, żebyście wiedzieli, jak mię bawicie i... jak mię to wszystko śmieszy».
Patrzy na sznury białych komż otaczających go; żałuje tylko, że siebie nie widzi, zagryza usta by nie parsknąć śmiechem na samo wyobrażenie tego widoku.
«Wiodą mnie jak skazańca na gilotynę. Czemu się nie oparłem? Po co ta wystawa? Zresztą jest mi to wszystko jedno, obojętne doskonale, tak czy owak, byle prędzej.
Weszli do kościoła. O źle! Siedzi biskup w asystencji poważnych kapłanów. Siedzi i stoi mnóstwo ludzi. Ksiądz Józef patrzy w ziemię, ale uprzytomnia sobie, że to śmieszne... Poza, uciśniona niewinność, jagniątko!
Cóż znowu, śmiało ludziom w oczy, bez tremy! Mieć odwagę swych przekonań.
Podniósł wzrok, patrzy hardo, wyzywająco. Drgnął. Spojrzały na niego blade, otoczone torbami, chłodne oczy profesora teologa. Liznęły go te zimne źrenice nieprzyjemnie, jakby ręka wroga, kata, która chce odrzeć go z szat, pokazać światu i zabić.
Prymicjant odwrócił oczy ze wstrętem, ale i ze wstydem.
Teraz zatrząsł nim odmienny dreszcz, okrutny jakby spazm nerwów. Patrzały nań płomienne oczy Zuzy, wświdrowywały mu piekący żar w mózg, zaborczą żądzą ciągnęły go ku sobie.
Zmieszał się bez ratunku, spuścił powieki, zacisnął zęby i tak doszedł do zakrystji.
Ubierali go, on zaś czuł, że każdy fibr w jego jaźni woła — spokoju — i równocześnie gwałci możliwość jego. Duszność odebrała mu na sekundę przytomność umysłu, zląkł się że zemdleje.
Był biernym w ruchach, ubierano go jak nieboszczyka, stał niemy, bezwolny, jak trup.
Usłyszał obok siebie szept.
— Co mu jest? Czy to ekstaza, czy omdlenie?
Usta skrzywił do śmiechu.
— Bryznę im tu jadem swej ironii. Och! jak ja was lekceważę!
Te słowa wisiały mu na wargach, nie wypowiedział ich jedynie dla tego, że zbrakło mu sił.
Gdy ubrany już w złociste aparaty, po niezmiernie trudnem wyjściu z zakrystyi, zmieszany i ogłuszony, prymicjant stanął przed ołtarzem, doznał nagle szalonego lęku, rzucił się gwałtownie w tył, robiąc ruch, jakby do ucieczki.
Lekki szmer przewiał w otoczeniu, spostrzegli ten ruch wszyscy będący bliżej, nawet biskup. Sprawiło to wrażenie silne, choć nieuchwytne, jakby odczucie strasznej walki, jakby trwoga przed katastrofą.
Profesor teolog wyciągnął szyję i śledził prymicjanta. Przez głąb czarnych oczu Zuzy przeleciał błysk djabelski, zły, usta śmiechem drgały.
Ale ksiądz Józef zapanował nad sobą prędzej niż mógł się sam spodziewać.
Ten ostatni rzut wywołał reakcję, nastąpił spokój, wielki cichy spokój, jakby po konwulsji skon.
Z tym chłodem śmiertelnym prymicjant rozpoczął Mszę świętą. Asystowali mu djakoni, subdjakoni, ale on ich nie widział. Odprawiał niby wyuczoną lekcję, dobrze, z suchą rutyną, należytą powagą i trzeźwo. Trema znikła, był już pewnym siebie, powoli wchodził w rolę, nie miał wrażenia, że gra dla widzów, pozostał sam z sobą, nie był automatem, gra brała go, przeistaczał się z fachowca w amatora. Pierwszy raz głos mu drgnął nienaturalnie, gdy wymawiał słowa:
«Kyrie elejson, Chryste elejson,
Kyrie elejson»...
Zahamował się jednak odrazu.
Znowu rutyna, zimna krew.
Chwile obawy, momenty zgrozy, szydzenie z czynionej herezyi.
I znowu lekki dreszczyk idący niby od serca, dreszczyk dziwny, nieznany.
Niepokój wpełznął raz i drugi, nawet sekunda panicznego strachu sparaliżowała mu myśl.
Przeważał w tych uczuciach głęboki wewnętrzny spokój jakby toń rzeczna. Przelatują poniżej różnorodne falki, marszczy się, burzy, wygładza, toń zaś cichą pozostaje, błogo ułożoną w spokoju. Taką tonią była dusza księdza Józefa.
Odśpiewanie Ewangelji. Prymicjant drży, ale nie widzi nic i nikogo, nawet djakona trzymającego księgę.
Nastąpiło «Credo». Odśpiewał poprawnie i... odetchnął.
Pierwsza część skończona.
— No, to jeszcze nie koniec, przed Obliczem nie byłem — pomyślał.
Nie zauważył, że duch jego wyraz «Obliczem» wypowiedział inaczej niż dotąd. Ironia nie śmiała się odezwać, szyderstwo zmilkło.
On tego jeszcze nie odczuwał.
Usadowiono go na fotelu.
Kazanie.
Mówił profesor teolog.
Prymicjanta uderzył ten szczegół «umyślnie go wybrali, to zmowa« — przemknęło przez mózg, ale bez ździwienia, bez śmiechu, zupełnie naturalnie.
Leciuchny odcień skruchy, całkowity zanik drwinowania. Ksiądz Józef umysł swój wyjął z nasiąkłych ironią komórek, rzucił go w abstrakcję, oczyścił z naleciałości i wysłał w atmosferę ideową z szeptem: «znajdź i przynieś».
Słuchał kazania pół przytomnie, zwroty, słowa górne muskały go mile, bez wrażenia dotyku. Brak plastyki! Kto mówi, gdzie, dla czego? Ach prymicja! moja prymicja, pry... mic... ja.
Doznał jakby zażenowania, niesłychany objaw, bał się spojrzeć na ołtarz. Oczy miał utkwione w hafty ornatu. Brak przestrzeni, wszędzie czyjeś oczy, same oczy, tyle ich świdruje naokoło.
A ten tam na ambonie mówi i mówi; źródłem płyną słowa teologa. Całe zgromadzenie słucha w skupieniu, głowy obrócone w stronę mówcy, biskup skierował zaciekawiony wzrok na profesora. Cisza w kościele uroczysta. Kaznodzieja mówił.
— «Bądź dobrym robotnikiem, sumiennym wykonawcą.
— Jestem dobrym robotnikiem i wykonawcą — myśli ksiądz Józef.
— «Ale bądź przedewszystkiem czcicielem, ubóstwiającym wyznawcą dogmatu Boga, bądź dobrowolnym niewolnikiem wiary, której służysz».
— O! to już trudniejsze, tego..! nie potrafię — błyska myśl.
— «Serce swe i duszę oddaj Bogu, w Bogu żyj, służ Mu, niech Bóg będzie twem istnieniem, jaźnią twoją.
Znowu myśl:
— I to zbyt trudne: Tyranja!...
Półszept ockniętej ironii:
— Czy i on tak się ciągle Bogiem obkłada?
Nieznany dreszcz z pod serca znowu zdusił ironję.
Ksiądz Józef pogrążył się w sobie. Zamknął oczy. Niezbadany sezam wiedzy otwierał przed nim swe podwoje. Czy ukaże mu cenny skarb?
Ktoś chrząknął w kościele.
— To Zuza — podszepnęła świadomość. — Dlaczego chrząka, żeby mi przeszkadzać w myślach?
Nagłe pragnienie:
— Spojrzeć na nią...
I zaraz lęk, ale odrębny, ostrzegający:
— Nie zrobi może wrażenia; nie profanować.
Następuje obojętność, skrzep uczuć.
A ten tam mówi i mówi... Unosi się, zapala, płomienie buchają mu z ust, szczere złoto sypie w ludzkie dusze, porywa nawet biernych.
— Wart oklasków! — stwierdza prymicjant.
Poruszenia w zgromadzeniu, szelest obracanych postaci i głów. Wszyscy w jego stronę.
— Co to jest?... — zląkł się.
— «Ty więc sługo Boży... gdy weszłeś na świętą niwę kapłańską..
— Aha! wyłącznie do mnie przemawia. Po co ten zwrot? to efekt! Wszędzie potrzebne są efekta, trzeba i to znieść. Zresztą pewno już będzie koniec tej... komedji... ceremonii — poprawił się.
Z ambony spadają szumne zwroty, literackie porównania. Krasomóstwo w pełni. Koncert.
— Dał im «ucztę duchową» — tak powiedzą.
Znowu uśmieszek szyderstwa:
— Nagadał się!...
Profesor teolog mówi finał. Głos mu wibruje, grzmi. Wzlot na wyżyny barytonu, niskie piano, zapał rośnie, aż kipi! Falują wyrazy ciche, łagodne, sonet marzący. Akord wyżej... jeszcze wyżej...
— «Amen!»
Ksiądz Józef zdrętwiał. Teraz do dzieła, teraz jądro sprawy!
Powstał z fotelu jak zgalwanizowany, stanął przy ołtarzu.
«Ofiarowanie».
Odprawiał powoli, z uwagą, niemal z namaszczeniem. Dygotał wewnętrznie, ręce mu się trzęsły i usta.
W duszy zaś już nie protest, nie obojętność, lecz błagalne jakieś pytanie, trwożne, jakby niepewne:
— Co ja robię... jak ja śmię to robić!... czy wytrwam?...
Do serca wstąpiło upokorzenie tak brutalnie silne, że stało się pokorą. Wykrzyk duszy:
— Herezja! Że też na to pozwolili?
Prefację ksiądz Józef odśpiewał bez intonacji, głosem drewnianym, łykał ślinę, bo schło mu w ustach i dusiło go wzruszenie, jednocześnie karcił się za zupełną utratę zimnej krwi, tak jakby mu coś skuwało wolę. Nie wzywał na pomoc chłodu, obojętności, ani ironii; instynktem czuł, że już nie powrócą, że są po za nim. Nadchodziły na niego nowe siły, prądy nieznane, a tak przeogromne, tak ujarzmiające, że były jak ocean wielkie, jak ocean głębokie. Szły te potęgi, zalewały go falą przemożną. Myślą od nich uciekać nie mógł, nie zdołał już władać sobą. Brała go w niewolę Moc Najświętsza, Moc Wiekuista, lecz on jak niemowlę, nie poznawał Jej i... jeszcze nie pojmował.
— «Sanctus! Sanctus! Sanctus!... — wyszeptały usta prymicjanta, czoło schylił nisko, z poddaniem.
Pot operlił mu blade skronie, oczy pół przymknięte połyskiwały sinemi białkami i szkliły gorączką. Zbielały mu wargi, pierś dyszała szybko.
Uwaga asystujących księży i bliższych widzów skupiła się na nim. Pochłaniał ich niezwykły widok jego całej postaci, jego wyrazu duchowego na twarzy, tak różnego od wyrazu jaki był podczas pierwszej części Mszy świętej.
Zagadka mistyczna wpełzła do serc obecnych. Atmosfera zgęstniała od rozsianych szczodrze myśli, natchnień, tajemniczych dociekań.
— Tu się spełnia cud... — słowa te wisiały w powietrzu.
Cud spełniał się istotnie. Prymicjant wpadł w ekstazę. Zaczął konsekrację. Burza szalona targnęła jaźnią jego. Wir straszliwy porwał go w otchłanną przepaść już odkrytej zagadki. Ujrzał nagle ruinę swej niewiary, bo oto umysłem stanął przed — Prawdą. W tym przełomowym momencie, w tej chwili tragicznie wielkiej, uczuł, że jest nędznym wobec siły przeogromnej, wobec potęgi, której nie zgłębiwszy — nie uznawał.
Aż oto zrozumienie przyszło, uderzyło w niego z mocą sprawiającą ból okrutny i słodycz niezwykłą.
To objawił się Bóg!
To Jego Wszechmocny rozkaz! —
Jest! Jest On i włada! Jest Jego majestat, Jego nieziemskość, Jego Boskość, niepojęta, lecz jedyna!
Tylko istotność Stwórcy Wszechrzeczy, tylko odczucie Boga może dawać takie wrażenia bezgraniczne, takie szarpanie duszy do wyżyn bez plastyki, ale magnetycznie ciągnących serce, rwących do szału wszystkie nerwy.
To nie miraż, nie złuda! To nie jest udoskonalonym ludzkim wynalazkiem. To prawda przepotężna, tak cudowna, że umysł gubi się w niej, zatraca. Bo nie jest zdolnym objąć Tajemnicy.
Prymicjant przechodził chwile obłędne, zrozumiał, że był ślepym dotąd, żył bez treści, dlatego tylko, że ów Sezam z ukrytym skarbem, zamiast otworzyć go i zbadać, omijał z lekceważeniem. Ach! nawet myślał, że tam jest pustka, że ten gmach religji czczony przez ludy nie zawiera w sobie dogmatu, lecz ironję szczerzącą zęby do wierzących. I teraz on sam, on ksiądz-ateusz, ksiądz-bluźnierca stanął przed Dogmatem, ujrzał go oczyma duszy, sercem odczuł i... uwierzył. To spłynęło nań jak objawienie. Bóg tak chciał! Ten Wszechwładny, istniejący bez początku i końca, który światy stwarza, który czyni takie oto cuda wśród ludzi, jakim jest dzisiejszy cud z nim.
Ksiądz Józef uwolnił się ostatecznie od zwątpienia. Burza ucichła, pozostało ukojenie upoiste, błogosławione. Wzniósł do góry oczy zalane łzami, spojrzał na krzyż dębowy, na przebite, krwawe rany Chrystusa, na Oblicze Jego spokojne lecz bolesne, dobre dla dobrych, miłosierne dla grzesznych, dobre dla uczciwych i dla zbrodniarzy, łaskawe, wielkie, Boskie, Najświętsze. Usta prymicjanta otworzyły się, chciał wyszeptać uświęcone słowa i usłyszał je jakby z ołtarza, wypowiedziane głośno, dobitnie, z mocą niezłomnej wiary, z nakazem wiary.
— Hoc est corpus meum...
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Novi et aeterni testamenti...
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
— Chryste! Chryste! Tyś przemówił! Tyś przemówił do mnie?! Chryste!...
Prymicjant upadł na ołtarz twarzą białą jak obłok, łkanie wydała pierś jego, łkanie duszy, łkanie serca, uczuć wszystkich do dna zmąconych. Cud na nim spełniony. Słowa święte i prawdziwe. Sam Chrystus wypowiedział. Słyszał głos Boży, ujrzał Boskie wargi mówiące... dla niego tylko widoczne...
Łkał, z twarzą na obrusie ołtarza, drżąc jak serce wyjęte z ciała.
Podsunęli się do niego w obawie, że zemdleje. Biskup powstał, oparty na ramieniu profesora-teologa, patrzał na prymicjanta i odczuł chwilę. Ręką dał znak ciszy, wzrokiem nakazał, by nie przerywano powagi tego momentu. Wzruszony starzec wpił oczy w prymicjanta, ze czcią, bo widział nad nim łaskę Bożą, bo czuł, że Chrystus przemawia do niego, że dusza księdza Józefa jest obecnie w sferach nieziemskich, że spełnia się nad nim łaska i przebaczenie Boga, że błogosławi go teraz sam Stwórca, że jak marnotrawnego syna przyjmuje go do swej chwały Pan niebios i ziemi, Pan Świata.
Ksiądz Józef był bezwolny, uniesiony w krainy cudów, w bezmiar anielskich stref, w szczęśliwość samą. Wizja promienista trwała. Chrystus mówił przez jego usta słowa Ofiary świętej.
Mówił jak Najwyższy spowiednik do penitenta, wlewając weń Boskiego Ducha i natchnienie szczytne, świętością jedyne.
Prymicjant słuchał, dusza jego płynęła w otchłanie wiary, ręką Bożą przeniesionym został do głębin religijnych potęg, i ręka Boga unosząc go do stóp Swoich niweczyła przeszłość, zgubnej niewiary, zwątpień, bluźnierstw, krwawych walk, goiła rany serdeczne, pokazywała mu horyzonty bezkreśne, tajemnice niezgłębione a bezsprzeczne. Duch jego zlał się z Dogmatem, Chrystus panował nad nim i koił go.
Przeistoczenie całkowite, przemiana materji duchowej, świadectwo Bożego miłosierdzia. Cud!
Wszyscy to odczuwali, tchnienie Boga było w kościele, wchodziło w umysły. Cisza tak skupiona, tak święta, jakby sam Bóg stanął wśród zebranych, jakby Majestat Jego obecni widzieli i chylili głowy.
Twarze zebranych płonęły urokiem religijnym, łzy zapału świeciły w oczach wszystkich. Tylko jedna para źrenic, czarnych, jak żużle lawy, pałała przestrachem, przerażeniem i dzikością, niby źrenice bazyliszka. W ogólnym, pobożnym nastroju, piekielnie świeciły te oczy. Zuza przeczuła, że ksiądz Józef stracony dla niej na wieki.
On trwał w zachwycie.
Głosy ministrantów, dzwonki, organy i śpiewy spływały w akord niebiański, chóry błękitne otoczyły go i hejnałem kołysały istotę jego.
Zachwyt dosięgnął zenitu gdy nastąpiła Komunia duchowa. Ksiądz Józef mówił w natchnieniu, wiara przemawiała przez usta jego, wiara już głęboka, już niezmienna, poczęta w łasce Bożej, cudem świętym wpojona mu w serce.
— Corpus Domini nostri Jesu Cbristi, custodiat animam meam, in vitam aeternam. Amen.
Spożywał Ciało Boże z uczuciem prawdziwej, szczerej miłości, ufności i skupienia religijnego, i egzaltacji.
Gdy z kolei spożywał Krew Pańską, kielich trząsł się w jego dłoni.
Prymicjant jak w śnie magnetycznym, oddany duchowo Bogu, Jego obraz widział przed sobą, Nim żył.
Nie istniał dla niego świat, nie istnieli ludzie. Z przerażeniem patrzał w przeszłość swą tak bardzo niedawną, a tak ciemną, która wobec chwili obecnej zanurzonej w ekstazie wydawała się księdzu Józefowi jałową wegetacją, brudem, podłością. Ale przedewszystkiem takiem ubóstwem duchowem, że ogarniał go wstręt i litość.
— Ja tak żyłem!... bez Ciebie Boże!... i Tobie chciałem tak służyć
Po Komunii świętej, niby zaczarowany odprawiał dalszy ciąg Mszy, ze spokojem uświęconym wiarą. Krwawe stopy Chrystusa były mu teraz gorzkim wyrzutem za przeszłość, słodyczą i podnietą na przyszłość. Czuł plastycznie posłannictwo swoje i miał pewność w siły, że spełni to powołanie godnie, sumiennie, z rozkoszą, z wdzięcznością do Boga, że został tym wybranym. Uroczysta błogość otoczyła go swem skrzydłem dobroczynnem.
I oto jest już silnym jak mocarz.
Gdy odwrócony od ołtarza na kościół żegnał zebranych, miał twarz świętego, taki blask i pogoda zdobiły ją.
— «Pater et filius et spiritus Sancti. Amen.
Patrzono na niego z pobożnym zachwytem. Był władcą chwili wielce podniosłej, był wybranem dzieckiem kościoła, bo nad nim spełniła się łaska.
Ostatnią Ewangelję śpiewał głosem natchnionym. Aż wreszcie rozbrzmiało w kościele płynące od ołtarza:
— «Ite Missa est...»
Ksiądz Józef, jak zdobywca największego skarbu życia, Wiary, oczy miał blasków pełne i pełne łez szczęścia.
Zdobył wiarę!
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Błogosławiąc profesora-teologa spotkali się oczyma. Stary kapłan z podziwem zatopił wzrok w tym który doznał cudu. Młody kleryk-djakon lękliwie podniósł młodzieńcze oczy na prymicjanta i spuścił je szybko zmieszany. Bo z twarzy księdza Józefa biła powaga, skupienie duchowe, zupełne oderwanie się od ludzi i świata.
Idąc środkiem nawy ujrzał tuż przed sobą, ciemną głowę Zuzy. Patrzyła mu w oczy śmiało, wyzywająco. Żużle jej źrenic paliły protestem, zazdrością, chciwą żądzą wyrwania go jeszcze dla siebie; piekły te oczy straszną i wstrząsającą siłą pożądania, nienawiści i zła.
Ale teraz spotkały się dwie siły, i jedna z nich zmiażdżoną została, nawet bez walki. Piekielne oczy Zuzy zamarły pod mocą spojrzenia prymicjanta. Źrenice jego przeszyły ją nawskroś, do dna duszy, zgniotły potęgą wyrazu, zawstydziły słodyczą, zmieszały boskością wejrzenia, anielskiego niemal.
Jak Magdalena przed Chrystusem tak Zuza spuściła oczy i głowa jej zwisła na piersi.
Ksiądz Józef położył ręce na jej ciemnych włosach, ona zaś zimnemi jak stal wargami dotknęła jego dłoni. Żarł ją wstyd i upokorzenie i głucha rozpacz.
— Wszystko skończone! On już... nie mój! Zwalczył mnie... przegrałam!
Lecz ból serdeczny zgłuszony został przez wstyd tak dotykalny, że aż dławiący. Wstyd ją biczował, czuła go na sobie, myślała, że cały kościół go widzi, głównie On.
Ksiądz Józef poszedł dalej!
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Po odśpiewaniu Te Deum Laudamus, z głębokiem, wzniosłem podniesieniem ducha, po skończonej uroczystości, gdy już biskup, księża i cały kler przeszli do plebanji, nie mogli znaleźć księdza Józefa. Szukano go z zaciekawieniem, potem z obawą. Był przedmiotem rozmów, uwag, pochwał. Unoszono się nad nim, ale rozmawiano szeptem jak o cudzie spełnionym na oczach wszystkich.
Biskup sam poszedł na poszukiwanie bohatera. Znalazł go tam gdzie nikt nie szukał.
Na łączce, za plebanją, w cieniu starej wierzby, leżał krzyżem na ziemi, w trawie zanurzony. Ciało jego drżało konwulsyjnie. Łkał. Całował ziemię, usta szeptały modlitwę dyktowaną sercem pełnem boleści za przeszłość, pełnem wdzięczności za łaskę obecną, za dar królewski z rąk Boga, dar Przejrzenia.
Biskup nakreślił nad nim znak krzyża i cicho odszedł. Spotkanym księżom szepnął tajemniczo:
— Z Bogiem rozmawia... to chwila w życiu jedyna... Nie przeszkadzajmy!
Starzec w fioletach i sznur czarnych postaci kapłańskich, w milczeniu zniknęli w drzwiach plebanji.
Ksiądz Józef pozostał z Bogiem i naturą.