Przeszkoda/Rozdział czwarty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Przeszkoda
Podtytuł Nowela sportowa
Wydawca Redakcja „Cyklisty“
Data wyd. 1897
Druk Leppert i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator M. Roszkowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział czwarty, w którym jest mowa o zjeździe familijnym, licznych gościach, i o wzrastającem oburzeniu szlachcica.

W tydzień później, wieczorem, już po zachodzie słońca pan Stanisław powracał do domu z łąk.
Szedł krokiem posuwistym, energicznym, zadowolony, że ukończył zupełnie sprzęt siana, szczęśliwy, że ani jedna kropla deszczu na nie nie padła, dumny z kilkunastu tęgich stogów, jakie się rozsiadły na łąkach. Przyspieszał kroku jeszcze i dla innego powodu; był głodny: od obiadu nie miał nic w ustach, a nachodził się tyle, nadeptał, nakrzyczał.. namęczył.
Teraz dam koncert, myślał, zjem wszystko, co Basia na stole postawi..
Już był blizko domu, gdy zaszedł mu drogę karbowy Roch. Chłop uśmiechał się, minę miał tajemniczą, widocznie coś ciekawego chciał powiedzieć.
— Co tu robisz, Rochu, zapytał szlachcic, czemu na kolację nie idziesz?
— Właśnie do wielmożnego pana dążę.. nowinę mam.
— A dobrą?
— Dobrą — goście są..
— Jacy?
— Swoi, panie.. Pan Florjan jest, pan Wincenty jest, pan Juljan jest.
— Tak się zjechali razem. To bardzo szczęśliwie..
— A juści, ale i osobliwie, wielmożny panie.. Ludzie z całej wsi, zamiast siedzieć w chałupach, stoją jeszcze na ulicy — a psy tak się rozżarły, że do tej pory szczekają.. O! słyszy wielmożny pan.
— Słyszę, ale co za przyczyna?
— Ludziom, wielmożny panie, dziwota wielka, a psi, choć głupie i duszy nie mające, też się przelękli, bo z rodu takiej rzeczy nie widzieli.. I ja nie widziałem i nikt nie widział. Inszy człowiek, nabożny, żegnał się ze strachu jak ode złego, jedna baba uciekła z takim wrzaskiem, że w trzeciej wsi było słychać, a z chłopaków, który odważniejszy, kamieniem smyrgnął i za płot się schował.
— Co ty pleciesz, mój Rochu..
— Sprawiedliwie, panie, powiadam, że we wsi aż się gotuje. Już ja dużo rzeczy w swoim życiu widziałem.. na jarmarku w Łęczny byłem chyba ze cztery razy, choć kawał drogi od nas, widziałem jak się wiatrak palił, jak rzeka rybakowi chałupę zabrała; cielę o pięciu nogach widziałem, ale takiego interesu jeszczem nigdy nie spotkał. No, no, dopiero trzeba było panicza, żeby nam tę osobliwość pokazał.
— Ale panicz przynajmniej zdrów?
Chłop cofnął się o kilka kroków, zdumiony takiem zapytaniem.
— Adyć, wielmożny panie, rzekł, chyba chory nie siedziałby na takim, żeby w złą godzinę nie wymówić, djabelcu.
— Muszę go zobaczyć, rzekł pan Stanisław, w którym na wiadomość o przybyciu syna serce uderzyło żywiej.. Muszę go zobaczyć i przywitać. Ty, Rochu, idź na kolację, a jutro raniuteczko przyjdź do mnie, jak zwykle..
— Słucham, wielmożny panie.
Pan Stanisław oddalił się szybkim krokiem, chłop powlókł się powoli ku domowi; to co widział tak zajęło jego myśli, że zapomniał nawet o kolacji. Szedł powoli, medytował i głową kręcił..
Z zadumania wyrwał go chudy jak szczapa, rudawy żydek, który nadbiegł właśnie zadyszany od strony wsi.
— No, co Rochu, zawołał zdaleka, co? Widzieliście ten interes?
— A dyć widziałem..
— Na swoje własne oczy?
— Jakiś ty dziwny Berku, toć przecie cudzemi nie patrzę, jeno własnemi.
— I co wy na to powiadacie, Rochu?
— A no nic, dziwuję się.. ile żem jeszcze nie słyszał, żeby taka rzecz mogła być..
— Ja to słyszałem..
— Kiedy? gdzie?
— Na jarmarku, nasze żydki gadali.. Oni wiedzą, jeżdżą daleko, do samej Warszawy, po towary.. Różne rzeczy widują i taką widzieli.. Opowiadali.. ja trochę wierzyłem, trochę nie wierzyłem.. Dopiero teraz, kiedym zobaczył własnemi oczami, wiecie Rochu, przeszedł mi taki mróz po plecach, jak gdyby teraz była najstraszniejsza zima.
— A to dla czego?
— Dlaczego? Ja się boję.
— Boisz się — a cóż ci to przeszkadza?
— Z takiego interesu nigdy dobrego nic nie ma.
— Nie rozumiem do czego te słowa zmierzają.
— To jest nieczysta rzecz.
— Niby to tak.. Wiadomo, że nieczysta siła w tem siedzi, ale kto jest sprawiedliwy i w Boga wierzy, to djabeł do niego przystępu nie ma.
— Ja wiem, moi kochani, ja to dobrze wiem, tylko od każdej takiej rzeczy co jest dziwna, niepodobna do dawnego obyczaju i bardzo przemądrowana — ludziom krzywda jest.
— Niby jak?
— Wymyślili kolej żelazną — żeby zniszczyć żydowskich furmanów; wymyślili telegraf, żeby zniszczyć handel, wymyślili maszyny, żeby zniszczyć robotników.. Każdy taki interes robi zepsucie świata, przybliża nieszczęście..
— Może koniec?
— Dajcie pokój.. Nie trzeba wymawiać.. Jest źle, kiedy taka rzecz do wsi przychodzi — to już jest bardzo źle. Ja wam powiem, Rochu, dobranoc. Idźcie wy spać — ja też pójdę spać, nie wiem tylko, czy będę mógł usnąć.. Takie rzeczy, takie myśli nie dadzą zmrużyć oka..
Nasunął czapkę na oczy i poszedł do swego mieszkania, aby oddać się rozmyślaniom na ten smutny temat; chłop spotkał na swej drodze gromadkę wieśniaków, rozmawiających o fenomenalnem wydarzeniu, przyłączył się do nich i gawędzili jeszcze długo..
Wszyscy trzej synowie, jak gdyby zmówili się ze sobą, przyjechali do domu na rowerach, a rzeczy swoje wyprawili koleją.
Matka przywitała ich serdecznie, ucałowała stokrotnie, ojciec także z rozrzewnieniem do piersi ich przycisnął, ale westchnął przy tem kilkakrotnie...
— Brakuje nam tylko małej, rzekła pani domu, ale przyjedzie ona pojutrze i wszyscy znajdziemy się w komplecie. Całe nasze kółko rodzinne.. Nie uwierzycie jak mnie to cieszy, jak jestem szczęśliwa...
— No, rzekł pan Stanisław, chyba ta przyjedzie po ludzku, po szlachecku, po obywatelsku, końmi.. A moja rzecz, żeby przyjechała z szykiem..
— Mój drogi, rzekła z niepokojem pani domu, aby tylko wypadku nie było.
— Jakiego znów wypadku..
— Te kasztany, które zamierzasz posłać na kolej, są tak ogniste.. Ja się boję.
— Te kasztany, moja duszko, rzekł pan Stanisław, to dzieci, tylko ma się rozumieć dzieci.. z fantazją, nie takie, jak dzisiejsze...
— Ojcze, czy to do nas aluzja?.. zapytał syn średni..
— Ha, mądrej głowie dość dwie słowie a wyście przecież mądrzy, macie na to patenta... Ty zaś, dodał zwracając się do żony, nie lękaj się o naszą córeczkę, sam po nią pojadę i ręczę słowem uczciwem, że włos jej z głowy nie spadnie. Już kazałem wyszykować wolancik, nowe chomąta, parada będzie taka, jakiej świat nie widział.
— Paradniejsze ekwipaże świat widział, wtrąciła pani z uśmiechem.
— A no, zapewne, zapewne, przecież na północy dalekiej zaprzęgają, do sanek psy i renifery, a przypuszczam, że królowa angielska ma trochę lepsze szkapy od moich, ale mówiąc, że świat takiej parady nie widział, mam na myśli nasz świat, najbliższy, okolicę.. bądź co bądź dość szeroką, bo w naszym powiecie moje konie są bezwarunkowo najpierwsze, a i w sąsiednich niełatwo znajdziesz im równe, chyba u hrabiego, który sprowadza je z zagranicy.. Nie jestem zarozumiały, ale nie mam też fałszywego wstydu... a sprawiedliwość zawsze lubiłem i lubię, taka już moja natura...
Na drugi dzień rano, koło godziny dziesiątej, kiedy młodzi ludzie spragnieni wypoczynku, dopiero co wstali i pili herbatę na ganku, pan Stanisław powrócił z pola, na tęgim siwym bachmacie.. W podskokach wpadł na dziedziniec i przed gankiem odrazu osadził spienionego konia. Młodzi ludzie powstali, aby ojca przywitać..
— No chłopcy, zawołał, a może który sprobuje. Pyszny koń. Daruję go temu, kto objedzie na nim trzy razy w koło dziedzińca.. No, panowie.. słowo się rzekło, koń jest do wzięcia.. a wiecie ile wart. Pięćset rubli, jak jeden grosz. Tyle mi za niego dawano, ale nie chciałem sprzedać.. zatrzymałem go dla którego z was..
— A cóż nam po nim?
— To dobre! Co komu po takim koniu?.. Nie udawajcie obojętnych.. A może żaden z was nie chce się odezwać ze względu na braci?.. Ja was jednakowo kocham i dla każdego mam równej wartości wierzchowca jak ten..
Ani jeden młodzieniec nie zdradził chęci posiadania wspaniałego konia; tłómaczyli ojcu, że wychowani zdaleka od domu, w mieście, nie mieli sposobności wyrobienia w sobie zamiłowania do tego rodzaju sportu, że nie potrafiliby korzystać z daru ojca.
Pan Stanisław słuchał nie przerywając, marszczył brwi, ruszał groźnie wąsami — nareszcie rzekł:
— Fuszery jesteście i dość na tem..
— Może z czasem, odezwał się najstarszy, przy zmienionych okolicznościach i innym trybie życia, to zamiłowanie w nas się wyrobi...
— Daj pokój synu.. albo ma się je od małego, albo nie ma wcale.. nie mówmy już o tem. Zeskoczył z siodła, kazał konia odprowadzić do stajni i usiadł przy stole obok synów..
— Dopiero herbatę pijecie? zapytał.
— Niedawno wstaliśmy, ojcze.
— Zawsze tak późno wstajecie?
— Jak czasem, przeważnie koło ósmej, dziewiątej, jeżeli zachodzi konieczna potrzeba to wcześniej — dziś spaliśmy dłużej wyjątkowo, chcieliśmy wypocząć.
— Racja, racja, wypocznijcie, wypoczywajcie.. Po to przecież przyjechaliście do domu... Podług mego zdania, nie ma nic lepszego jak wstawać równo ze słońcem i zaraz brać się do roboty, zaraz marsz w pole, na łąki, do lasu.. Człowiek czuje się rzeźkim, rusza się żwawo, apetytu nabiera, a gdy przez cały dzień nabiega się, nachodzi, a jeszcze, jak u nas przy gospodarstwie, nazłości się i naklnie, to wieczorem jak tylko padnie na łóżko, usypia natychmiast — i śpi jak zabity... o ile mu jakie smutne myśli tego snu nie przerywają, dodał ciszej.
— Cóż za myśli, ojcze?
Pan Stanisław nie odpowiedział, zwrócił na inny przedmiot rozmowę, wypytywał synów o szczegóły podróży, kręcił głową z niedowierzaniem, słysząc o szybkości, z jaką jechali...
— Dwadzieścia wiorst na godzinę?! Trzy mile... to szybkość pociągu towarowego.. proszę, proszę..
— Gdy droga gorsza, gdy jeździec nie chce się zbyt forsować to jedzie wolniej, piętnaście, dwanaście wiorst..
— I straszy ludzi po drodze, a psy doprowadza do wściekłości... Słyszałem ja coś o waszym tryumfalnym wjeździe do wsi.
Chłopcy roześmieli się.
— Zagranicą, rzekł jeden, rowery są tak upowszechnione, że nie wzbudzają już ani zdziwienia, ani zaciekawienia.. Zwyczajna rzecz, prawie każdy się niemi posługuje. Jeżdżą mężczyźni, kobiety i dzieci, jeżdżą dla przyjemności lub z potrzeby, a przy wybornym stanie dróg ten sposób lokomocji coraz bardziej się upowszechnia..
— Jakto mówisz: jeżdżą z potrzeby?
— Listonosze, posłańcy, każdy komu trzeba szybko przenosić się z miejsca na miejsce, dosiada tego stalowego konia, mającego tę wyższość nad żywym, że mu nie trzeba jeść dawać. Nawet w armjach rower zyskał sobie prawo obywatelstwa i przynosi ogromny pożytek... Wspomniał ojciec o straszeniu ludzi po wsiach i doprowadzaniu psów do wściekłości. Rzeczywiście, im dalej od miast większych, od stacyj dróg żelaznych, tem niechętniej jest widziany przez ludność, a raczej tem większe wywołuje wrażenie, ze względu na nowość swoją i zadziwiającą szybkość — ale to tylko w tych zakątkach, w których jeszcze rower jest nieznany, gdzieindziej już nie zwracają nawet uwagi na przejeżdżających cyklistów. W wielkich miastach uwijają się oni wśród powozów, omnibusów, dorożek, podczas największego ruchu ulicznego i bardzo rzadkie są wypadki przejechania.
— No, no, słucham jak o żelaznym wilku..
— Ten wilk, kochany ojcze, coraz bardziej będzie się rozpowszechniał, a jestem pewny, że niedaleki jest czas, w którym tenże sam Maciek, który nas brał za djabłów i kamienie na nas rzucał, będzie usiłował sporządzić sobie tani rower, widząc, jaka to rzecz dobra i praktyczna..
— Za daleko zajechałeś mój synku..
— Jakto?.
— Cóż Maćkowi po takiej zabawce?.
— Nie zabawka to.. oszczędzi mu konia, a choćby tylko butów i da zysk na czasie. I Maciek kiedyś zmądrzeje. W danym razie idzie tylko o to, żeby drogi były w dobrym stanie. Skoro to będzie, rower rozpowszechni się wszędzie przez samą siłę swej praktyczności.. Niech ojciec, choć na chwilę pozbędzie się uprzedzeń i zechce przypatrzeć się naszym maszynom, jak są zbudowane, jakie lekkie i jak mało trzeba nakładu siły, aby je poruszać...
Rzekłszy to, wszedł do sieni i wytoczył na dziedziniec elegancki, doskonale zrobiony rower..
Pan Stanisław z zaciekawieniem przypatrywać się zaczął nieznanemu dotychczas przedmiotowi.
— Bójcie się Boga chłopcy, rzekł, i te cieniuchne szprychy nie pogną się pod ciężarem człowieka, ta delikatna rura nie pęknie, te wydęte obręcze na kołach nie podziurawią się o kamienie szosowe?
— Nie.. wszystko jest mocne, zrobione doskonale i z najlepszego materyału..
— Proszę.
— Najzdolniejsi mechanicy wysilali się na to, aby te maszyny ulepszyć, uczynić je najpraktyczniejszemi, najdogodniejszemi do użytku.. Zagranicą istnieją specjalne fabryki rowerów, corocznie wyrabiają ich one setki tysięcy, to samo dowodzi praktyczności pomysłu.
— No dobrze to wszystko.. moi drodzy, ale nie rozumiem jednej rzeczy..
— Czego mianowicie?
— Jakim cudem człowiek może się na tym djable utrzymać? Rozumiałbym cztery koła, rozumiałbym wreszcie trzy, no nakoniec dwa równolegle jedno względem drugiego położone — ale jedno za drugiem, toż się w głowie nie mieści.
— Utrzymanie równowagi — to łatwa rzecz. Z początku wydaje się trudnem, prawie niemożliwem, ale po kilku dniach wprawy, siedzi się na siodełku tak wygodnie i swobodnie, jak na krześle...
— Dziwne rzeczy; człowiek się zestarzał i nie przypuszczał nawet, żeby coś podobnego istnieć mogło. Czysta fantazja naprawdę, bajka z tysiąca nocy, chimera!
— Niech ojciec z łaski swojej spojrzy, rzekł najstarszy, jak to idzie łatwo i szybko.
Rzekłszy to, zniósł maszynę z ganku, za nim poszedł drugi i trzeci brat.
Przed domem był duży dziedziniec: na środku jego znajdował się trawnik w formie ogromnej elipsy a dokoła tego trawnika droga równa, twarda, na gliniastym gruncie... Tutaj właśnie odbywały się zwykle próby i popisy koni. Tu pan Stanisław sam harcował na wierzchowcach, tu pod jego okiem Wojtek „obszarpywał“ młode źrebce, tu paradowały i prezentowały się gościom i kupującym dzielne „pary“ i dobrane „czwórki“.
Takiego jednak popisu, jaki na tym obszernym dziedzińcu urządzili synowie pana Stanisława, nikt tu jeszcze nie widział.. Jeden po drugim wskakiwał lekko na maszyny, jeden za drugim gonił, prześcigali się, robili różne zwroty, ewolucje, zwalniali biegu, lub też pędzili w forsownem, wyścigowem tempie, tak, że tylko migali się przed oczami. Pan Stanisław był zdumiony a chwilami przejmowała go wielka obawa..
— Stójcie, wołał, stójcie, szaleńcy, bo pokręcicie karki! Ale „szaleńcy“ przyjmowali to ostrzeżenie ojcowskie wybuchami śmiechu i pędzili dalej jeszcze szybciej.
— Warjaty, istne warjaty, mruczał szlachcic pod wąsem.. a jednak...
Matka przypatrywała się temu popisowi z ganku; z kuchni wyszła gospodyni i kilka dziewek i wychylając głowy z za węgła, patrzyły zdumione, przerażone prawie, na to widowisko, tak niezwykłe. Gromadka zamorusanych dzieciaków z nieśmiałością i niedowierzaniem zbliżyła się do sztachet, przezwyciężając w sobie strach, gotowa w każdej chwili uciec, pierzchnąć, niby stado spłoszonych wróbli..
Pani Barbara zbliżyła się do męża; na twarzy jej promieniała radość i macierzyńska duma..
— A co Stasiu, szepnęła, cóż ty na to?
— Patrzę, duszko..
— I co..
— To są rzeczy nadzwyczajne, dziwne.. Gdyby człowiek własnemi oczami nie patrzył, wiaryby nie dał.
— Ale nasi chłopcy — zuchy — co?
— Zapewne.. zapewne..
— Jaka śmiałość... zręczność.. zgrabność..
— Tak, śmiałość, masz Basiu słuszność, śmiałym być trzeba, żeby na takiego djabła siadać, jeszcze śmielszym, żeby się na taką zawrotną, warjacką jazdę decydować. Jabym nie chciał, żeby mi sto tysięcy kto dawał..
— A widzisz.. żeś był w błędzie — przyznaj.
— Pod jakim względem?
— Mówiłeś o naszych chłopcach, że papinkowaci, lale, mieszczuchy, że nic męzkiego w nich nie ma.. Teraz sądzę, żeś się przekonał. Co — nie?
— Prawda, Basiu, zresztą czy ja wiem? Albom ja się już tak zestarzał, że nic nie rozumiem, albo świat tak skoczył naprzód, że ja za nim nadążyć nie mogę.
— To jest — jakże?
— Czasy inne, męzkość inna, energja w innym gatunku.. Wszystko do góry nogami poprzewracane, na odwrót, na opak.. Nie wiem, kochana Basiu, nie pojmuję, w głowie mi się kręci od patrzenia na to.. Chłopcy! zawołał głośno, chłopcy dość, pomęczycie się zanadto.. Chodźcie do domu.. zaraz śniadanie podadzą.
Młodzi ludzie zręcznie zeskoczyli z siodełek i pozostawili maszyny, oparte o sztachety, sami zaś weszli na ganek...
Wówczas dzieciaki, ostrożnie, powoli, postępując po kilka kroków, to znów cofając się z obawą, przybliżyły się do maszyn. Widząc, że taka „sztuka“ nie wierzga, nie kąsa i nie drapie, najśmielszy chłopak odważył się dotknąć palcem szprych koła, zachęcony bezkarnością tego czynu przyłożył rękę do gumowej obręczy, która ugięła się lekko pod naciskiem jego palców, następnie obmacał siodełko i dotknął kierownika.
— Ej Maciek, ostrzegała go sześcioletnia dziewczynka z oczami barwy chabru i włosami jasnemi jak len, ej Maciek nie ruszaj.. bo obaczysz!
— Aha! odrzekł chłopak hardo, może mnie zje.
— Zje nie zje, ale cię złapie i poleci z tobą na koniec świata..
— Głupiaś ty, Nastka.. Kiej panowie na niego siadali, to i ja też bym siadł.
— A jeno.. może.. siadłbyś?
— Myślisz, że nie.. oj, oj! Albo to raz siedziałem na piotrowej kobyle.
— To co? Piotrowa kobyła dobra, łaskawa... Jak jej kawałek chleba dać, to później sama za ręce łapie i mało nie przemówi: daj.. Ja sama na niej jeździłam raz do wody.
— Ale!
— Jakbyś wiedział..
— A jakeś na nią wsiadła.
— Pioter mnie wsadził.
— O wa! Pioter! Ja bez Piotra potrafiłem.. z płota.
— To może i na tego cudaka z płota siądziesz?
— Byle jeno państwo nie patrzyło, siadłbym. Okrutniem do tego ciekawy.
— Głupi.. nie siadaj.
— Siądę..
— A to co? zawołała inna dziewczynka, wskazując na gruszkę gumową od trąbki.
— Jakieści dziwne.. Niby gruszka, niby nie.. Może do jedzenia.
— Może..
— Pewnie, że do jedzenia.. No cóżby? Sprobuję, nikt nie patrzy?
— Nikt, kto ma patrzyć. Siedzą przy stole.. zajadają. I ty jak jesteś przy misce, to się nie rozglądasz po świecie, jeno patrzysz w kartofle, albo w kluski.
Chłopak odważył się dotknąć gruszki. Chcąc sprobować czy twarda, ścisnął ją, trąbka wydała ostry głos. Spłoszone dzieciaki pierzchnęły z okrzykiem przerażenia.. Gromadka ta uciekła na folwark, do czworaków, aby się ukryć pod fartuchem matczynym, opowiedzieć swoje wrażenia, aby z przerażeniem wyznać że to coś jest żywe, że się da ruszyć, ale jeśli je kto w bolące miejsce dotknie, to beczy jak baran, ale tak strasznie beczy, tak strasznie!
Tego dnia przed wieczorem pan Stanisław pojechał na kolej po córkę, a nazajutrz o dziesiątej rano przywiózł ją zdrowo i pomyślnie, wolantem, przepyszną czwórką idealnie dobranych kasztanów. Stangret prowadził je doskonale.. na dziedzińcu wystrzelił dwukrotnie z bicza, jak z pistoletu i wysiłkiem rąk muskularnych osadził na miejscu spienione bieguny.
Zosia wyskoczyła zgrabnie z wolantu i padła w objęcia matki..
— A co Basiu, zawołał pan Stanisław.. masz córkę zdrową.. nic się jej nie stało. Słusznie ci mówiłem, że nasze kasztany są jak dzieci, ze szlachetną fantazją, ale bez narowów.. Każ dać Maciejowi dobry kielich gorzałki. Wart tego, pysznie wiózł.. Szkoda mi będzie pozbyć się tych koni.
— To niech je ojczulek trzyma, rzekła Zosia.
— Dziecko jesteś.. Niby ja mogę tyle koni trzymać. Na przyszły rok znów czwórka gniadych ze stadniny wyjdzie, a te muszą pójść między ludzi.. Nie martw się, Zosiu, dodał ciszej.. posagu ci przybędzie.
— Co mi po tem, odrzekła, rumieniąc się..
— O tem pomówimy w swoim czasie, teraz drogie dziecko, baw się pókiś młoda, ciesz się życiem, zdrowiem, tą jasną wiosną i pogodą młodości, której nie psują chmury smutku.
Istotnie panna Zofja mogła się cieszyć młodością, zdrowiem i siłą. Szesnastoletnia zaledwie, podobna była do pączka, który lada chwila mógł się rozwinąć jako wspaniały kwiat. W rysach jej twarzy nie było cech klasycznej piękności, ale zdobiła je świeżość, młodość, zdrowie. Zgrabna, wesoła, ożywiona pociągała ku sobie pełnym prostoty naturalnym wdziękiem i swobodą.
Matka była nią zachwycona, bracia przesadzali się w uprzejmości dla swej jedynej siostrzyczki, a ojciec, pokręcając wąsa, coraz to robił w myśli przegląd okolicznej młodzieży. Nareszcie stuknął się palcem w czoło, z miną wielkiego zadowolenia i jednocześnie przyszły mu na myśl owe dwie opieczętowane beczki, od lat szesnastu uwięzione w piwnicy..
Kto wie, może też niedługo nadejdzie czas wyzwolenia ich z więzów i zarazem ostatnia godzina, może znajdzie się taki, co synów zastąpi, gospodarstwo pokocha i tej tak dalece prowadzonej, wypieszczonej, ulubionej stadninie zginąć nie da, ale owszem, sławę jej podtrzyma i dzieciom swoim zostawi. Lepiej byłoby gdyby syn po ojcu te honory dziedziczył, ale gdy synowie inne sobie drogi obrali, niechże będzie zięć dobry..
A dobry będzie niezawodnie, jeżeli tylko Zosia nie zgrymasi. Chociaż.. czego miałaby grymasić. Chłopak ładny jak malowanie, z dobrej rodziny, nie bardzo bogaty, ale też i nie biedny, a co najważniejsza gospodarz doskonały. Basia może trochę noskiem skrzywi, że nie hrabia, nie magnat, ale właściwie co z tego? Najlepiej swojej sfery się trzymać, przynajmniej pretensyj wzajemnych, wymawiania mezaljansu nie będzie.
Tak sobie myślał pan Stanisław, myślał, kombinował i przyszedł do wniosku, że trzeba żelazo kuć póki gorące, trzeba ułatwić młodym ludziom zaznajomienie się, dać sposobność, żeby się poznali i pokochali.
Wytłómaczył pani Basi, że teraz z okazji, iż wszystkie dzieci są w domu, należałoby kilkakrotnie gości przyjąć, pokazać się sąsiadom, dawne stosunki odświeżyć, nowe zawiązać — jedynaczkę potrosze w świat wprowadzać.
— Niechże poznają dziewczynę, mówił, niechże się dowiedzą jaka cudna perełka kryje się pod naszą strzechą. Nie trudno było wytłómaczyć szczęśliwej i dumnej ze swych dzieci matce, że istotnie nadszedł już czas, aby dom otworzyć i szersze stosunki zawiązać.. Pochlebiało jej niezmiernie, że może się pochwalić synami, córką i zamożnością domu.
Znowuż więc, jak niegdyś, przed laty, wyprawił się pan Stanisław do miasta pakowną bryką, z dobrze wyładowanym pugilaresem, a za nim pociągnął fornal drabiniastym wozem. Było posiedzenie u kupca z kolegą, tym samym, który ongi na niezdarnej ciężkiej maszynie probował używać spaceru i była długa gawęda na temat postępu.. Szlachcic, przekonany tem, co na własne widział oczy, musiał przyznać że postęp jest, że bądź co bądź, to nie „figiel“, że owo „głupstwo“ stanie się z czasem niezbędnem w użyciu praktycznem i oszczędzi ludziom wiele kosztu, pracy i czasu, przyznawał to wszystko, kiwał głową, ale zarazem twierdził, że tego rodzaju postęp w ogóle nic dobrego nie wróży..
— Brakuje jeszcze tego panie dobrodzieju, mówił, żeby ludzie wynaleźli sposób latania po powietrzu i kierowania balonami...
— Toć to marzenie, dziś jeszcze niedoścignione, odrzekł kolega, ale nad rozwiązaniem tej zagadki pracują najtęższe umysły i kto wie, kto wie, czy nie rozwiążą.. Jakiżby to przewrót w stosunkach nastąpił!. Co by to była za przyjemność, za rozkosz, unosić się nad ziemią, w czystej przezroczystej atmosferze i spoglądać z góry na tę szarą skorupę ziemską.. Czy nie uśmiecha ci się myśl podobna?
— O niechże Bóg broni! — zawołał szlachcic, toż miałbym się cieszyć z czego! Dziękuję..
— Ale cóż masz przeciwko temu?
— Od wielkich mądrości świat się psuje.. Śmiej się ze mnie, jeżeli ci się podoba, ale ja zawsze utrzymywać będę, że im większe udogodnienia, ułatwienia stosunków, im lepsze maszyny, tem większe łajdactwo. Dawniej ludzie rozrzuceni po wioskach, wśród pól i lasów, orali, zasiewali, żęli, żyli po ludzku i pana Boga chwalili, a zamków nie było trzeba.. Później, gdy się zaczęto w większe gromady zbierać, w miastach, w centrach fabrycznych zaraz zepsucie nastało i rozniosło się jak zaraza nawet i po wsiach. To też masz.. przypatrz się co się dzieje teraz.
— Zbyt czarno zapatrujesz się, Stasiu kochany, przesadzasz.
— Ano, mój bracie, każdy ma swoje zdanie; jeden tak, drugi owak. Ja właśnie owak, i przy tem zostaję; co do balonów zaś powiem ci tylko tyle, że dziś mamy już dość lisów, wilków i innych drapieżników dwunożnych, a z chwilą nastania balonów będziemy mieli nowy gatunek lisów i jastrzębi w ludzkiej postaci. Dotychczas musiałeś się pilnować i oglądać tylko na stronę, czy cię kto z boku nie zechce uskubnąć, lub uszczypnąć — wówczas będziesz musiał patrzeć i w obłoki, czy jaka niegodziwość z góry na cię nie spadnie.
— Ha, ha.. nie wiedziałem, że masz taką lotną wyobraźnię.
— Naturalnie, że mam, żeby u ciebie tak jak u mnie, kilka razy do roku złodzieje dobierali się do stajni, to nabrałbyś fantazji o wiele lotniejszej niż moja...
Długo jeszcze trwała rozmowa na ten temat i wracano do niej kilkakrotnie, gdyż pan Stanisław, nie tylko sprawunki ale i różne interesa prawne miał do załatwienia, więc pobyt w mieście do kilku dni przeciągnął, a od posiedzeń w sklepie wieczorami ani razu kolegi uwolnić nie chciał... Zapraszał go też najserdeczniej, aby na wieś przyjechał, synów poznał i córkę.
— Nie po mojej myśli poszli, mówił z westchnieniem, aleć zawsze moja to krew, kocham ich tem więcej, że chłopcy dobrzy i że nic im zarzucić nie mogę. Poszli za głosem swego przekonania.. Niechże idą, każda droga w życiu jest dobra, byle była uczciwa.. a że człowiek, taki oto jak ja, uważasz, ojciec, zadomowiony wieśniak, jest w położeniu kwoki, której kaczęta na wodę uciekły — to już trudno, taki jego los; może wzdychać z tego powodu, narzekać, jęczyć nawet, ale kacząt od wody nie zawróci.
— Cóż bo znów mój Stasiu, gdzież woda?..
— Jakto.. gdzie? Ja na lądzie, a oni...
— Któż ci zaręczy, czy twój chemik, po kilkoletniej pracy u ludzi, nabrawszy doświadczenia fachowego i praktycznej znajomości rzeczy — nie przyjdzie z powrotem na grunt ojcowski, aby na nim fabrykę założyć.. Kto zaręczy, czy twój lekarz, również kiedyś po latach, nie osiedli się w blizkości, lub nie zechce, wysłużywszy się bliźnim, na stare lata na własnym zagonie osiąść? Czy nie jest niepodobieństwem, że prawnik, dorobiwszy się grosza, zechce również to samo zrobić.. No, i wrócą twoje, jak je nazywasz kaczęta i rozweselą ci starość. Szlachcic z krzesła się zerwał i kolegę w objęcia pochwycił.
— Bodajbyś prorokiem był! bodaj się twoje słowa sprawdziły, a za tę odrobinkę otuchy, za ten promyk nadziei, coś mi do duszy wlał, nie wiem jak mam dziękować i czem zapłacić.
— Nie potrzebujesz płacić — bo ja ci przyjaźni nie sprzedaję...
— Ach cóż znowu.. To wyrażenie tylko, nie bierz go literalnie, ale pamiętaj.. gdyby kiedy, broń Boże, to do mnie jak w dym..
— Co znowuż?! Mam nie wiele, ale umiem rachować, wystarcza mi.. Jeżeli więc mowa o materjalnej pomocy to nie ma o czem mówić.
— Więc jakże, jak, mój bracie kochany.. Dalibóg.. bo taki z ciebie dzieciak..
— Dajmy pokój, uściśnijmy się i jedź z Bogiem do swoich.. Ciesz się i raduj...
Był piękny pogodny ranek, kiedy pan Stanisław wjeżdżał na terytorjum swego folwarku.. Słońce tylko co weszło, krople rosy, jak drobne brylanciki jaśniały na trawie..
— Czekaj-no, stój, rzekł do stangreta, ja zsiądę, pójdę pieszo, zobaczę, czy szkody w polu nie ma.. Parę dni nie byłem w domu — tom ciekawy. Przed dwór zajedź, sprawunki niech zabiorą, a pani powiedz, że ja za godzinkę nadejdę.
Stangret odjechał, a zamiłowany gospodarz puścił się ścieżką między polami, patrzył, oglądał i widać nic złego nie dostrzegł, gdyż szedł raźno, wąsa podkręcał i uśmiechał się patrząc na gęste i zwarte zboże.. Obliczał w myśli ile stert postawić wypadnie, boć nie sposób, żeby się taka masa w stodołach zmieścić mogła.. Potem szedł przez łąkę, skoszoną niedawno, i przez przełazek w płocie dostał się do ogrodu. A ogród ładny miał i duży, w rodzaju parku, z massą drzew dzikich, ze stawem, z szerokiemi alejami..
Ledwie wszedł na główną drogę, która do dworu wprost wiodła, gdy nagle furknęło coś za nim, mignęło się i przebiegło..
Stanął zdumiony..
To była jego córka na owej djabelskiej maszynie.
— Zosiu, zawołał.. Zosiu.. czy to ty?!
Przebiegła jak błyskawica ku końcowi alei, zawróciła i o trzy kroki przed zdumionym ojcem zeskoczyła z roweru. Ubrana w jasną, dość krótką sukienkę, z warkoczem swobodnie na plecy spadającym, zarumieniona, wesoła, uśmiechnięta, wyglądała prześlicznie.
— Czy to ty Zosiu, czy nie ty?
— Czyż mnie ojczulek nie poznał?
— Ależ zdumiony jestem.. oczom nie chcę wierzyć.. Ty.. Czy was na pensji uczono jeździć na tych djabłach?
— Nie ojczulku.. bracia mnie nauczyli.. To jest ogromna przyjemność.
— Kiedy cię nauczyli, przez te kilka dni?!
— Nie uwierzy ojczulek jak to łatwo.. a jak lekko.. przyjemnie.. z wiatrem ścigać się można..
Pan Stanisław pokręcił głową.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.