<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Resurrecturi
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Hrabia, zamieszkawszy w nowonabytym majątku, miał tyle do czynienia, aby go po swej myśli urządzić, iż mu za złe nikt wziąć nie mógł, że się do sąsiadów nie śpieszył. Sarkano wprawdzie, iż może graf z prostą szlachtą żyć nie chce, lecz naprawdę kto odwiedza drugich, ten wzajemności spodziewać się może, a w nowej rezydencji nie było sposobu gości przyjmować.
Rodzina, która ją opuściła, zmuszona była pozbyć się ojcowizny, za karę tej nieopatrzności i bezrządu, jakiego u nas, niestety, jest aż nadto przykładów. Gdy przyszło wyjeżdżać, zabierać, co jeszcze dom mieszkalnym czyniło i znośnym, gdy wyniesiono, powyrywano, zdarto, co tylko się dało, została pustka straszliwa... ściany poszarpane, powybijane okna, pogniłe podłogi, ślady lenistwa i zaniedbania. Potrzeba było stolarzy, szklarzy, cieśli sprowadzać, malować, lakierować, kleić, meblować, czyścić nadewszystko. Na strychu starego, pięknego zresztą domu, ulubionych gołębi pokolenia zostawiły po sobie pokłady najprzedziwniejszego guana, nieszczęściem zaledwie na parę grządek do ogrodu wystarczające.
Pan Sulejowski miał pieniądze, wiele smaku i upodobanie w elegancji. Sam się więc zajął domem, nie żałował wydatku i udało mu się, w krótszym niż sądził czasie, uczynić go do niepoznania świeżym i pięknym. Wiele starych sprzętów przywieziono z dawnego pałacu. W parę miesięcy dom, część ogrodu, dziedziniec wyglądały zupełnie inaczej. Naówczas nic już nie przeszkadzało zaprezentować się współobywatelom, a chociaż hrabia nie miał najmniejszej ochoty wchodzić w towarzyskie stosunki, należało jednak nie zamykać się i nie narażać na złe języki. Z rezygnacją tedy kazał sobie spisać sąsiadów i, odkładając od dnia do dnia, wkońcu objazd rozpoczął.
Najbliższa sąsiadka, pani Ratajewska, z niejaką niecierpliwością oczekiwała na niego, chcąc mu przecie pokazać, że i tu żyją osoby, w których towarzystwie znaleźć można przyjemność. Widziała hrabiego zdaleka i miała mu za złe, że nie pośpieszył hołdów jej złożyć. Nie chcąc, aby ją zaskoczył niespodzianie i dbając o to wielce, aby jak należy wystąpić, przez sługi zapewniła się, że jej znać dadzą, gdyby hrabia się do niej wybierał. Czekała na to długo dosyć, ale naostatek przyniesiono wiadomość, że będzie dziś lub jutro.
Walin był w istocie tak pięknie utrzymywany, iż najpowszedniejszego dnia gościa się nie lękał; chciała wszakże piękna pani i z tualetą własną, i z drobnemi rzeczami, które wiele znaczą, być w gotowości.
Ktoby ją był widział tych dni chodzącą około domu, odgadłby łatwo, że musiało jej wielce o to chodzić, jak się pokaże, i o to razem, aby wystąpienie było umiejętne, miało pozór nieprzygotowania. Niewiasta była znakomicie wykształcona, myśląca, chłodna i w życiu mistrzyni. Jedno spojrzenie zdaleka nauczyło ją, do jakiej sfery ludzi hrabia należał; dla niej dosyć na to było jednej zgubionej na drodze rękawiczki, ażeby z niej przeczytać człowieka. Z historji przeszłości wiedziała, że się rozwiódł; wnosiła stąd o uczuciowości, a ludzi uczuciowych lubiła bardzo, wiedząc z doświadczenia, że miewają wzrok krótki i łatwo podlegają złudzeniom.
Nic w domu nie uszło jej uwagi: ani książki rozłożone na stoliku, ani nuty na fortepianie, ani bukiet w salonie, ani robótka na krosnach, ani fotografje w gabinecie. Ażeby dowieść, że się gości nie spodziewała, rzucić kazała na dywan w nieporządku kilkanaście albumów, które miały oznaczać smak artystyczny i zamiłowanie w sztuce. Na ten sposób urządzało się wszystko. Tualeta pani musiała być niezmiernie prosta; wybrała ją więc czarną z lila, ale cudownie skrojoną i anielsko leżącą. Włosy miała tak piękne, że z odkrytą głową — po domowemu — było jej bardzo ładnie. Powiedziała sobie, że ją zastać powinien zagłębioną w albumach. Dawało to możność pochwalenia się akwarelami pierwszych mistrzów, które niegdyś od wielbicieli swych otrzymała w darze.
Pierwszego dnia wszystkie te przygotowania spełzły na niczem; hrabia nie przyjechał, a pani Łucja gniewała się na niego. Nazajutrz wszystko pozostało, jak było, z małemi jeszcze dodatkami ładnych fraszek kosztownych. Po południu zaanonsowano hrabiego i wszedł właśnie, gdy pani Ratajewska, wziąwszy w ręce całe brzemię tych albumów, miała je niby wynosić z salonu, a na widok gościa zmieszana je upuściła, przepraszając.
Hrabia zbliska, mimo zawsze tej samej elegancji tonu, którą dostrzegła, zdala go widząc, trochę różne uczynił na niej wrażenie. Jakiś chłód wiał od niego. Domyślała się go smutnym i pragnącym a złaknionym pociechy, znalazła znudzonym prawie, zamkniętym i nie do zabawienia. Ona razem z suknią czarną przybrała tę zrezygnowaną, spokojną wesołość osób, co się świata i nadziei jego wyrzekły.
Dowiedzioną jest rzeczą, iż wielu mężczyznom nawracanie takich niewiast, co się z nadziejami pożegnały, bywa wielce powabnem. Jest to zawsze triumfem rozbić lody obojętności tak skamieniałej.
Nie było nic zręczniejszego nad rozmowę pani Łucji. Hrabia, przemówiwszy słów kilka, słuchał, niekiedy tylko wtrącając słowo... ona mówiła wiele, łatwo i przedziwnie. Odmalowała bardzo trafnie swe wdowieństwo, poświęcone wychowaniu córki, swe gusta artystyczne; nazwała się starą, unikała najmniejszego pozoru zalotności, była chwilami prawie naiwną, a kunszt, z jakim występowała, godzien był zaprawdę oklasków.
W ciągu kwadransa pośpiesznie zaczepiła o wszystkie przygotowane tematy rozmowy i w oczach wielkiego znawcy chyba to nagromadzenie ich mogło zdradzać sztukę.
Spodziewała się, że hrabia zwolna się ożywi, że się rozrusza, że się zapomni, że da jakiś znak życia; lecz Sulejowski jak przyjechał zastygły, tak pozostał roztargniony i obojętny. Było to niebezpieczną próbą. Każda inna, żywego temperamentu, kobieta byłaby zniecierpliwiona podwoiła szturm i wydała się pośpiechem zbytnim. Pani Ratajewska, wielce wytrawna, osądziła, że hrabia miał naturę broniącą się pierwotnym wrażeniom, ale nieumiejącą zapewne oprzeć się nałogowi. Nie zmieniła więc strategji.
Wielka łatwość i swoboda rozmowy sprawiły tylko tyle, że hrabia, poznawszy panią Łucję, śmielej się odzywał i chętniej usta otwierał, pewien że będzie zrozumiany.
Mówiąc prawie nieustannie sama, zajmując się napozór czem innem, pani Ratajewska dopełniała tajemnego egzaminu delikwenta. Nic nie uszło jej baczenia: ani wyraz oczu, ani charakterystyka guzików koszuli i łańcuszka od zegarka. Każdy ruch i słowo przynosiło jej jakąś ważną wiadomość.
Mówiono wiele o sąsiedztwie, a epizodycznie pani Ratajewska umiała potrącić o wszystkich książąt, hrabiów i możnych ludzi, których znała, z którymi się spotykała, którzy dla niej byli bardzo, bardzo łaskawi. Nie zapomniała i o swych podróżach, o artystach, o życiu pustelniczem, które teraz wiodła.
— Urządziłam sobie wdowie swoje życie, jak umiałam najlepiej — mówiła. — Nie mogę powiedzieć, abym się tu nudziła, ale się bawię po swojemu. Moja Julka... to cel mój, to pierwsze zajęcie. Do tego dodawszy muzykę, ogród, kwiaty, albumy, książki i parę wycieczek do roku, żeby zupełnie nie zardzewieć — nie pragnę więcej. Sąsiedztwo... — tu się znacząco zatrzymała — sąsiedztwa nie można sobie życzyć lepszego. — Spojrzała figlarnie i szydersko. — Są to doprawdy wszystko tak dobrzy ludzie, że im trochę wieśniaczej prostoty i nieobeznania ze światem wybaczyć potrzeba. A potem... to im daje tę nieoszacowaną oryginalność, której piękny świat nie ma.
Hrabia ani razu niczemu nie zaprzeczył, nie posprzeczał się o nic. Było to niechybnie złym znakiem, bo ten kogo żywiej rozmowa obchodzi, zawsze znajdzie w niej coś do dopełnienia i sprostowania. On słuchał, ale słuchał z uwagą, z inteligencją, ze smakoszostwem, które pobudzało do mówienia. Wtrącane czasem słowa były bardzo trafne.
— A hrabia jakże myślisz sobie życie urządzić? — spytała Łucja, usiłując nagwałt choć trochę go rozruszać.
— Ja? ale przyznam się pani, żem o tem jeszcze nie myślał i że płynę z prądem, nie mając ochoty nic naprzód przewidywać i urządzać. Czekam na niespodzianki losu i gotów jestem zgodzić się na to, co mi zgotuje. Czuję się nieco zmęczony.
— To widać! — szepnęła szydersko trochę pani Ratajewska. — Ale niechże pan nas nie pozbawia swojego towarzystwa.
Hrabia się skłonił.
— Trzeba żyć z ludźmi... Był pan już gdzie?
— Nigdzie dotąd. W Walinie, jako w najbliższem sąsiedztwie, pragnąłem stawić się najprzód.
— Bardzo hrabiemu wdzięczna jestem — wtrąciła Łucja. — A może się to na co przyda, bo ja dużo żyłam w tym świecie, do którego hrabia należysz, a o tutejszym mogę dać pewne wskazówki. Gdzie hrabia być myśli?
— Mniej więcej wszędzie.
— Jużci zapewne nie u Pupartów i nie u Drapackiego.
— U Drapackiego koniecznie, — rzekł hrabia — bom go pierwszego tu poznał w miasteczku. Tak samo byłem już zmuszony wizytę, oddaną mi w karczmie przez Sławczyńskiego, odpłacić w jego domu.
— A widzisz hrabio, że nie ja pierwsza mam to szczęście mieć go u siebie — roześmiała się piękna wdowa.
— Tamtych odwiedzin nie liczyłem prawdziwie.
Gospodyni uśmiechnęła się złośliwie.
— Ja jestem nawet z tą biedną panią Sławczyńską bardzo dobrze, — dodała — ale pozwalam sobie jego samego nieznośnym nazywać. Gwałtowny, namiętny i... hrabia wiesz historję córki jego?
Ruszył ramionami.
— Coś słyszałem.
— Ładna panna, pieszczoszka, jedynaczka, kochała się tu w jednym młodziutkim chłopcu z dobrej familji, mais sans un sous. Ojciec, taki majętny, zmusił ją wyjść za nieokrzesanego gbura i uczynił ją nieszczęśliwą, par dessus le marché. Kobieta wykształcona, nie mogąc smakować w towarzystwie takiego męża, innego sobie szukać musi i...
Tu znacząco spuściła oczy i westchnęła. Powiedziała potem słów kilka o Ryngoldach, wychwalając ich patrjarchalne obyczaje, tak aby od domu i panny smak odjąć zawczasu, a w końcu prześlizgnęła się po kilku innych imionach. O Zawiechowie wcale mowy nie było, bo się ten nie liczył do sąsiedztwa. Marszałka znał hrabia. O tym wdowa nie mówiła źle ani dobrze, i nie bez przyczyny. Wprzód niżeli się tu zjawił hrabia, marszałek w planach przyszłości młodej wdowy zajmował pewne stanowisko. Brakło jej tylko sposobności, ażeby go usidlić. Była pewna, że w kilka dni szturmemby go wzięła tak nieznacznie, iż aniby się opatrzył, jakby został rozbrojony, na łasce i niełasce.
Hrabia już miał odjeżdżać, gdy bardzo, bardzo usilna prośba zatrzymała go na herbatę. Była to właśnie godzina po temu, jak mówiła pani Ratajewska, tylko że należało jej przebaczyć skromny bardzo podwieczorek.
Jakoż dano znać do herbaty i ta ukazała się w salonie jadalnym, tak wykwintna, jak na wsi rzadko. Owoce, ciasta, mięsiwa zimne... czego tam nie było?
Chciała wypróbować, czy nie miał słabości do kuchni; ale okazało się, iż wcale nie wiedział, co jadł. Zamyślony był ciągle i roztargniony.
Badanie psychologiczne z zewnętrznych symptomów do tego tylko doprowadziło, iż pani Łucja wiedziała, że w tym człowieku na dnie była jakaś tajemnica. O! tego była najzupełniej pewna. Jużciż od pierwszego dnia i pierwszej rozmowy ani mogła spodziewać jej dobadać, ale istnienie jej nie ulegało najmniejszej wątpliwości.
Po herbacie, przy której proszono i nalegano, aby hrabia zapalił cygaro, a sama gospodyni, dla zachęty, wzięła w usta cygaretę — pani Ratajewska długo pozostała zamyślona, tak że Julka kilka razy napróżno podchodziła ku niej i została odprawiona do zabawek. Hrabia się jej podobał daleko więcej niż marszałek; ale ta tajemnica... ta tajemnica!... — co to być mogło?
— O! — powiedziała sobie — jużciż ona dla mnie wiecznie tajemnicą nie pozostanie.
Na hrabi pani Ratajewska uczyniła wrażenie — pięknej kobiety — nic więcej. Nie był wcale ani zachwycony, ani zaniepokojony.
Oczy, uśmiech, półsłowa, całe owo kuglarstwo niewieście, które wabi tysiącem zagadek, każe się domyślać cudów ukrytych, własności nadzwyczajnych, przymiotów ekscentrycznych, sił nadprzyrodzonych — nie obudziły w Sulejowskim najmniejszej ciekawości. Widywał w życiu podobne istoty, które za kulisami, niestety, okazywały się łysą i bezzębną prozą.
Powróciwszy do domu, może skutkiem trzech filiżanek herbaty, dostał nerwowego rozdrażnienia, spazmatycznych poziewań. Perfumy chustki pani Ratajewskiej chodziły za nim i prześladowały go tak, że się musiał oblać kolońską wodą.
Nazajutrz, rozpocząwszy już tę pańszczyznę, wybrał się do Ryngoldów. Była to niedziela — i te niezbadane losy, co płatają figle, podstawiają stołki, przynoszą fortuny i ukręcają karki... zrządziły, że tejże samej niedzieli na obiedzie w Żytkowcach była panna Cecylja z Juljanem. Dla niej nic okropniejszego nad to przytrafić się nie mogło.
Gdy w chwili najożywieńszej z Jadwigą rozmowy oznajmiono hrabiego, panna Cecylja, będąca zawsze panią siebie, postradała, wprawdzie na jedno tylko przelotne mgnienie oka, ale tak widocznie przytomność, iż panna Jadwiga to postrzegła i szepnęła:
— Co ci jest?
— Nic — nic — ale... nie lubię spotykać się z obcymi. — A cichutko szepnęła: — Znam trochę tego pana.
Mogło to pannie Ryngoldównie dać wiele do myślenia; lecz po krótkiem zawahaniu się panna Cecylja ostygła, przybrała zwykłą postać i siadła zdala.
Prezentujący się gospodarstwu hrabia, na widok panny Horyszkówny, także się odrobinę zmieszał, ale wnet jakoś rozpromieniał. Ukłonił się pannie Cecylji, oświadczając gospodarzowi, że miał przyjemność ją widzieć, a bardzo gorąco usiłował zapoznać się z Julkiem, tak iż go to nawet uderzyło.
Ktoby go był widział wczoraj znudzonego w Walinie, a tak ożywionego w Żytkowcach, zdziwiłby się, znajdując w nim prawie nowego całkiem człowieka. W jednej chwili nastroił się cudownie do tonu domu, stał się swobodny i rozmowny.
Podkomorzy, mający tę wiarę niezachwianą, że między ludźmi sympatje i antypatje objawiają się od pierwszego spotkania, poczuł się ku niemu pociągniętym serdecznie. Tak samo dzieląca wszystkie uczucia męża podkomorzyna. Panna Jadwiga przypatrywała mu się z podbudzoną ciekawością, z powodu pochwyconego rumieńca Cesi.
Lecz po chwilce panna Horyszkówna już wcale nie uważała na gościa i swobodnie a wesoło bawiła pannę Jadwigę. Hrabia — o ile tylko dozwalała grzeczność należna podkomorstwu — zwracał się, zbliżał i wyraźnie lgnął do Julka.
Juljan, któremu się podobał, nie widział żadnego powodu uchylania się od miłej znajomości. Posądzał siostrę, że z pobytu w tym domu wyniosła uprzedzenia jakieś, ale tych nie podzielał. Przez długi czas hrabia wcale się nie zbliżał do panien i Cecylja zaczynała już mieć nadzieję, że się potrafi, pocichu pożegnawszy gospodarstwo, wymknąć niepostrzeżona, gdy nadjechała pani Ratajewska, niby przypadkiem; w istocie jednak wiedziała, że się tu spotka z hrabią i chciała kuć żelazo, ufając w to, że powinno być gorące.
Przybycie wdowy, którą przez chwilę oboje gospodarstwo i córka ich zająć się musieli, dozwoliło hrabiemu zbliżyć się do panny Cecylji i szepnąć:
— Niech mi pani moje dawne grzechy przebaczy. Pozostańmy dobrymi znajomymi. Nie gniewaj się, pani, na mnie, to jedno, o co teraz proszę. Błagam przebaczenia!
Cecylja mocno się zarumieniła, podniosła oczy i spojrzała nań wyraziście.
— Hrabia chcesz przebaczenia, a ja proszę o litość. Niech ludzie mnie nie sądzą.
I szybko, ale wynagradzając stanowcze słowa łagodnym wzrokiem i uśmiechem, odwróciła się ku pannie Jadwidze.
Hrabia podszedł do Julka i wziął go pod rękę.
— Nie byłem u państwa — rzekł mu — bo nie wypada się naprzykrzać... panna Cecylja się za toby na mnie pogniewała. Ale was proszę, panie Juljanie, bądźcie mi przyjacielem i odwiedźcie mnie. Serdecznie was o to proszę.
Julek przyrzekł i uścisnęli się za ręce.
Pani Ratajewska, po odbyciu pierwszych niezbędnych ceremonij, natychmiast dała poznać państwu Ryngoldom, że już z hrabią dawniej jest znajoma. Zaczepiła go.
Sulejowski trochę się zmieszał i odpowiedział niezmiernie zimno, ale nadzwyczaj grzecznie. Gniewać się było niepodobieństwem, a cieszyć niesposób.
Panna Cecylja w chwilę potem, unikając wcale jej niepotrzebnej znajomości z piękną wdową, wysunęła się, siadła na wózek i Julek ją powiózł nazad do Zawiechowa. Chociaż tak króciuchno widziała ją Ratajewska, jednak, jako znawczyni świata i ludzi, odgadła w niej osobę i dobrze wychowaną i niepospolitą. Zajęła ją nawet tak mocno, iż zaraz po jej wyjściu poczęła się o nią rozpytywać.
Podkomorstwo i panna Jadwiga wychwalali ją z zapałem. Wdowie się to trochę nie podobało, lecz zmilczała.
— Że nadzwyczaj piękna i widać bardzo energiczna, temu zaprzeczyć niepodobna — szepnęła.
Nieprzyjemne to na niej uczyniło wrażenie, że panna Horyszkówna, nie okazawszy najmniejszej ochoty do znajomości, ani do zbliżenia się z nią, tak pręciuchno uciekła. O tem jednak nie mówiła wcale.
Uderzyło ją mocno, że hrabia, który musiał utrzymać się w tym tonie, jaki tu mimowolnie przybrał, wcale się jej różnym okazał od wczorajszego.
Nieskończenie był milszy, więcej mówiący, otwartszy — i to chmureczką powlokło piękne, jasne, spokojne czoło kobiety, która czuła urazę, że mu prostota Ryngoldów więcej przypadła do smaku, niż wyszukana łatwość i swoboda wczorajszej gospodyni.
Hrabia, po wyjeździe Horyszków, siedział jak na szpilkach. Tajemnicą tego niepokoju było, że jedna i taż sama droga przez milę prawie wiodła z Żytkowic do Zawiechowa i do jego majątku. Przychodziło mu na myśl, że mógł rączemi końmi dogonić pannę Cecylję i raz ją jeszcze zobaczyć. To go wkońcu tak piekło, iż najgrzeczniej w świecie, przyznawszy się podkomorzemu, że jeszcze ma jedną wizytę do oddania, pożegnał bardzo serdecznie gospodarzy i wyjechał. Wyjazd ten zbrodnią już niemal był w obliczu pięknej wdowy, zaczerwieniła się z gniewu, udała wesołą, ale przysięgała zemstę.
Zaledwie za wrota wyjechawszy, hrabia pochylił się do woźnicy i znanym mu głosem zawołał:
— Ruszaj! rozumiesz? — ruszaj!
Woźnica, czy się domyślił, o co szło, czy nie, ściągnął lejce, cmoknął na konie, rozwinął bat, a posłuszne zwierzęta z kopyta się porwały. Droga była doskonała. Dwa mierzynki, zaprzężone do bryczki małej, któremi Julek powoził, ani się mogły kusić o dorównanie temu szalonemu kłusowi. Po chwili wózek ukazał się zdaleka, coraz bliżej, bliżej... i choć Julek popędzał, hrabia znalazł się we dwadzieścia minut tuż za nimi. Kazał jechać obok zwolna i przywitał oboje. Konie sapały zmęczone. Panna Cecylja zarumieniona spojrzała.
— Gdybym był mógł mieć choć najmniejszą nadzieję wyprzedzenia hrabiego, byłbym swoje mierzyny zmusił do wyścigów — rzekł Julek, śmiejąc się.
— I byłbyś mnie pan pozbawił przyjemności widzenia ich jeszcze, choć na chwilę. W Zawiechowie być mi nie pozwolicie... niechże więc na gościńcu wolno mi będzie...
Rozmowa toczyć się zaczęła po francusku, z powodu ludzi, którzy jej słuchać nie potrzebowali.
— Uznasz pan hrabia sam, — odezwała się Cecylja — że my... że ja... nikogo z mężczyzn przyjmować nie mogę.
— Rozumiem to i poddaję się wyrokowi — zaczął żywo hrabia, zwracając się pochylony ku wózkowi. — Niechże mnie to nie pozbawia przynajmniej towarzystwa pana Juljana... proszę o to.
Cecylja zamilkła.
— Ja jestem parobczakiem przy ogrodzie u pani siostry, — rzekł Julek — i jako jej sługa muszę spełniać jej wolę. Ale to dobra pani.
Cecylja się uśmiechnęła, zlekka uderzając go po ramieniu.
— Panie hrabio, — odezwała się cicho — czy ta rozmowa na gościńcu...
I oczyma dopowiedziała reszty. Wejrzenie jej miało moc rozkazu. Hrabia popatrzył smutnie i podniósł kapelusz.
Que votre volonté soit faite! — szepnął i kazał ruszyć.
Oczy ich spotkały się jeszcze zdaleka, a panna Cecylja odetchnęła swobodniej. Koniki Julka zrazu rzuciły się trochę biec za hrabiowskiemi, ale je dłoń jego powstrzymała.
— A! — rzekł Julek, zwracając się do siostry — z twojego uprzedzenia przeciw hrabiemu, z twojego o nim milczenia wcale go sobie wyobrażałem inaczej. Ależ to tak miły, dobry i serdeczny człowiek, jakiego mi się jeszcze spotkać nie zdarzyło.
Julek, odwrócony do koni, nie widział rumieńca Cesi, nie słyszał jej westchnienia.
— Mój bracie, — rzekła — ja mu wielu dobrych przymiotów nie zaprzeczam, ale obok nich znajdą się i wady, których twoje poczciwe młode oczęta nie widzą... więc dajmy pokój temu. Mówmy lepiej o Ryngoldach.
W istocie o nich i ich przyjęciu wiele było do mówienia. Sama podkomorzyna, której córka się nudziła, bardzo była rada ze znalezienia jej towarzyszki, wszystkim tak do serca przypadającej. Oboje podkomorstwo ze staropolską uprzejmością przyjmowali Horyszków, którzy, odwykłszy od tych dowodów życzliwości, tem większą za nie czuli wdzięczność.
O Jadwisi tylko Cecylja umyślnie unikała rozmowy, gdyż wcale nie żartem drżała na samo przypuszczenie, żeby się Julek nie dał ująć jej wdziękowi i poufałości wieśniaczej, z jaką się z nim obchodziła.
Powrócili do domu, ona smutniejsza niż zwykle, Julek daleko weselszy. W progu już spotkali księdza Kulebiakę.
— W imię Ojca i Syna, — odezwał się. — Uszom swoim nie chciałem wierzyć, gdy mi Piotruska zwiastowała, żeście państwo oboje pojechali do Żytkowic. Cóż to za cud?
I ręce złożył, jak do modlitwy.
— Co do mnie, — dodał — Panu Bogu za to dziękuję, a jakkolwiek Ryngoldów wysoce zawsze szacowałem, bo to dom chrześcijański, w którym się jeszcze w sobotę lampka pali przed Panną Najświętszą — ale teraz to ich chyba pod niebiosa wynosić! Zabiliż klina klice Sławczyńskich! Ot dobrze, ot dobrze!
Zaproszony napowrót do domu, zawrócił się ksiądz wikary. Julek poszedł obejrzeć, jak konie postawią, Cesia z nim sama została.
— Wspomniałeś, mój ojcze, Sławczyńskich, — odezwała się — ale zdaje mi się, że między nimi a nami skończone wszystko i że już rachunki zamknięte.
— Po Bożemu takby być powinno — odezwał się wikary, wzdychając — ale czy tam w ich sercach nie został przemierzły kwas... oj, nie ręczę!
— Przecież Mazurowicze ze sobą dobrze teraz żyją — dorzuciła Cesia.
— Tak, tak, jużci żyją... albo... powiedzcie raczej żyli... On był nawet jakiś czas bardzo potulny; ale znowu się tam rzeczy, słyszę, popsuły... znowu koty drą, a na czem się skończy, kto to może przewidzieć?
Cesia nie mówiła nic, ale się jej serce jakimś strachem ścisnęło, bo Henryk właśnie pisał do niej, że chce z feryj skorzystać, aby na parę tygodni przybyć do Zawiechowa, za którym tęskni. Obiecywała sobie Cesia zamknąć go i na krok nie wypuszczać z domu.
W istocie obawy ks. Kulebiaki nie były płonne; życie Mazurowiczów ulegało nieustannym zmianom, których żywy i nieugięty charakter Hanny był przyczyną. Trzpiotała się bez miary, aby zagłuszyć w sobie wspomnienia, miotała mężem i żartowała z niego, koniec końcem jednak, wśród płochości, kompromitujących ją w oczach świata, z czego sobie drwiła, szpiegujący Mazurowicz odkrył, że codzień wieczorem z pewnej szkatułeczki dobywała listy Henryka i zamknięta na klucz, czytała je, a zalewała się łzami.
— Nie — mówił do siebie — inaczej nie może być: albo on, albo ja! Póki on żyw, ja spokoju mieć nie będę — to darmo! Niech mnie potem wezmą do kryminału.
Teściowi nie mówił nic, ani żonie, lecz żółć i złość w nim wzbierała. Chciał tę szkatułeczkę pochwycić i spalić, lecz nie udało się to; żona go zbeształa, a pani sędzina zabrała listy w depozyt. Ostatni list Hanna nosiła zaszyty na piersiach — o tem mąż wiedział.
Sławczyński teraz miarkował sam, iż źle zrobił, córkę za takiego gbura wydając, ale było po czasie. On też narzekał na to, że mu się Horyszków nie udało wykurzyć.
Ile razy wspomniał o tem, burzył się:
— O ten Szmul! wziął pewnie dobre rebochem... ale żeby był go chciał ode mnie, dałbym także.
Wszystko to za późno przychodziło, a tu jeszcze, jak na złość, rodzina tak szanowana i szanowna, jak Ryngoldów, uwzięła się rehabilitować Horyszków. Sławczyńskiego to dobijało. Przy pierwszem spotkaniu z podkomorzym nie mógł się wstrzymać.
— Cóż to, państwo słyszę z Horyszkami w komitywie? — zawołał. — Ah, bardzo winszuję — bardzo winszuję! Gotujcież państwo wyprawę dla panny Jadwigi, bo pan Juljan nie omieszka...
I prychnął. Podkomorzy zwykł był Sławczyńskiego per ty traktować i nie czynił z nim ceremonji.
— Słuchaj — rzekł — z ciebie mówi żal, to ci przebaczam; ale rozpatrz się w sprawie, którą wznawiasz. Kto tam więcej winien?
Sławczyński rękami potarł się po łysinie.
— To jaszczurcze plemię. Wiedział Pan Bóg, dlaczego ich chłostał. Ale nie! ludzie uparli się ratować. Ano, zobaczysz, panie podkomorzy, zobaczysz... powiesz kiedyś: hej! ten szelma Sławczyński mi prorokował... nie chciałem słuchać.
— Mój Sławczyński, — odparł ze zwykłą swą zimną krwią podkomorzy — nie bredź i krwi sobie nie psuj. Powiedziałbym ci prawdę, ale mi cię żal; wolę sam znosić twoje bałamuctwo, niż się nad tobą znęcać. Bywaj mi zdrów.
Z tej strony zawsze więc jeszcze Horyszkom burza groziła; ale i druga ciągnęła także zdaleka.
O panu marszałku do zimy słychać nie było: ani się zgłosił, ani odezwał. Wyjechał urażony, można więc było wnosić, iż stosunki oziębną i panna Cecylja od śmiesznej jego natarczywości będzie wolna. Tymczasem i miłość własna obrażona, i podrażniona fantazja, i zmysły może pracowały w człowieku płochym tak, iż myśli pozyskania sobie serca pięknej siostrzenicy pozbyć się nie mógł.
Widział już, że romansu dla zabawy, korzystając ze zbliżającego pokrewieństwa, zawiązać niepodobna. Męczył się ze sobą długo, a wostatku, zapalony pięknością kuzynki, powiedział sobie: — „to się z nią ożenię!“ Zdawało mu się, iż tak świetnemu losowi uboga panienka w żaden sposób oprzeć się nie będzie mogła.
W wielkiej tajemnicy zbadał najprzód księdza kanonika, nie mówiąc o kogo chodzi, czy stopień pokrewieństwa dozwoli otrzymać dyspensę w Rzymie. Ksiądz zapewnił, iż to rzecz możliwa. Marszałek, nie zdradzając się, przebąknął, że szło o jego przyjaciela.
Myśl ta tak go trapiła, że wreszcie, zimową jakoś już porą, wybrał się do Zawiechowa, gdzie go się wcale nie spodziewano.
Na pierwszym zaraz wstępie powiedział Julkowi, że kilka dni chce u nich zabawić i spocząć.
Cecylja przyjęła go dosyć zmieszana, tem bardziej, że oświadczył, iż zająć pragnie mieszkanie Henryka na górze, aby więcej być z nimi.
— Nie możecie sobie wyobrazić, — zawołał patetycznie — jak jestem znużony, przygnębiony. To urzędowanie, usługi obywatelskie, to rozrywanie mnie nieustanne, poświęcanie się dla drugich, wyczerpało siły moje. Chcę tu z wami, w tym miłym, spokojnym kątku, wytchnąć trochę. Nie uwierzycie, jak mi tęskno było.
Tu z zapałem ucałował rączki Cesi.
— Ciągle się do was wybierałem... aż nareszcie mi się udało wziąć urlop. Ale, proszę was, ze mną najmniejszej ceremonji. Nic nie zmieniajcie w domu... niech wam nie będę zawadą. Ja was tak kocham!
I począł Julka przygniatać do piersi a ściskać tak gwałtownie, iż go rozczulił i Julek uwierzył. Cesia chciałaby była uwierzyć, a sama nie wiedząc dlaczego, nie mogła.
Pomimo prośby, ażeby w domu nic się nie zmieniało, musiało, z powodu przybycia gościa, wszystko się zmienić, a szczególniej zajęcia.
Marszałek prawie nieustannie siedział przy pannie Cecylji w salonie, a gdy weszła do swojego pokoju, i tam gonił za nią, wynurzając jej czułość swą i spowiadając się z życia utrapionego. Potrzebował gwałtownie serca, któreby biło przy jego piersi.
Przy każdej sposobności, a nawet bez najmniejszego powodu, chwytał rączki pięknej siostrzenicy, usuwające się trwożliwie, i nie całował ich, ale je wycmoktywał najnieznośniej.
Półsłówka, westchnienia, melancholja, przy łysinie i niezłej wcale tuszy, czyniły go w istocie politowania, ale więcej jeszcze śmiechu godnym. Miłość, o ile przystała wiośnie życia, bo ją opromienia i ozłaca, o tyle później biednego człowieka czyni tak śmiesznym, jakby siwe włosy przybrał kwiatkami. Ale marszałek miał się za młodego, lat sobie ujmował, przeglądał się w zwierciadełku z przyjemnością, miewał niekiedy zabawne ruchy trzpiocika, podskakiwał na jednej nodze... usiłował biegać, a Cecylja rumieniła się za niego.
Drugiego już dnia pobytu niezmiernie przykre uczyniło to na niej wrażenie, bo widziała stopniowanie w natarczywości coraz większe i zaczęła się lękać, że może być zmuszona stać się niegrzeczną. Z pokoju panny Ceculji, która aż po Julka posłać musiała, ledwie go można było wyprowadzić, tak się do północy zasiedział.
Nazajutrz Julek dostał rozkaz cichy, ażeby nie opuszczał siostry.
— Pan Bolesław nudzi mnie swojemi czułościami, — rzekła do niego — przy tobie się trochę wstrzymuje. Tak mi już to się naprzykrzyło, że proszę cię, nie zostawiaj nas samych.
Trzeci dzień upłynął przy wzrastającej czułości, ale i złym humorze, gdyż Julek był posłuszny. Wieczorem marszałek wzdychał i rozeszli się wszyscy kwaśno.
Panna Cecylja niezmiernie była niespokojna, ale ratunku na to znaleźć nie umiała. Marszałek w ciągu dnia w rozmaity sposób się jej oświadczał tak wyraźnie, iż trzeba było całej dobrej woli Cesi, aby go nie zrozumieć. Julka już zniecierpliwił.
Nazajutrz rano, nim się zeszli, nadbiegł brat i pocichu szepnął siostrze, że marszałek w niej jest zakochany, że się z tem nie tai, że się jej chce oświadczyć i... żenić.
Cesia zbladła i zadrżała.
— Niech się to raz skończy — odpowiedziała. — Wszystko to do niczego niepodobne. Pokrewieństwo nas rozdziela, a gdyby i tego nie było, ja go nie kocham; w życiu zaś swojem nie pójdę za nikogo, komu nie oddam serca. Niech się oświadcza, odprawię go.
— To się rozgniewa — zawołał Julek.
— Niech się gniewa.
— Jedyny nasz krewny i opiekun...
Cesia pocałowała go w czoło.
— Czy chcesz mnie widzieć najnieszczęśliwszą?
— Ah, Cesiu, nie mów tego. Ale go odpraw tak... jakoś... nie odbierając może całkiem nadziei...
— To się na nic nie przydało, a byłoby fałszem — odpowiedziała Cecylja — to się nie godzi. Stanie się, co ma być; powiem mu, co czuję. To rzecz niemożliwa.
Julek odszedł zmieszany.
Marszałek dnia tego uskarżał się na silny ból głowy. Cały czas przedobiedni zszedł na westchnieniach do szczęścia. Oczy, rączki panny Cecylji, jej uśmiech anielski, jakąś zaprawny goryczą... powtarzały się w rozmowie.
Ku wieczorowi, po długiej jakiejś niby walce ze sobą, pan Bolesław prosił o chwilę na osobności. Julek wyszedł na skinienie siostry.
Nastąpiła scena patetyczna: rzucił się na kolana zakochany, porwał za ręce pannę, chciał ją nawet wpół ująć, ale mu się wyrwała.
— Cesiu droga, ja cię kocham!... walczyłem ze sobą długo... ale to nad siły moje!.. O rękę twą proszę!.. Bądź matką dzieciom moim, bądź moją!..
Panna Cecylja przygotowana już była na ten wybuch i odpowiedziała bardzo chłodno:
— Panie Bolesławie! Gdyby między nami nie było nawet pokrewieństwa, to i tak muszę wyznać panu szczerze, serca mu dać nie mogę, a zatem i ręki odmówić muszę.
— Cesiu, jeśli nie chcesz śmierci mojej... to nie mów tego! Wspomnij, czem byłem dla babki i dla was, wówczas gdyście nikogo nie mieli! Byłabyś niewdzięczną...
— Chcesz więc pan, — odezwała się Cecylja — abym mu dług swojem szczęściem spłaciła?
Pan Bolesław chwytał się za włosy, latał zrozpaczony, błagał, zaklinał, rozczulał... ale nic to nie pomogło.
— Ja nigdy zamąż iść nie mogę, — odpowiedziała Cesia.
— To dziwactwo. Nie! jest tu co innego, ja wiem.
Z wielką godnością przyjąwszy tę wymówkę, Cesia cofnęła się tylko o parę kroków, założyła ręce na piersiach, spuściła głowę i stała tak smutna. Kilka łez z oczu jej się dobyło.
Marszałek narzekał i udawał rozpacz, nie mogąc pojąć, jak uboga dziewczyna, w części od niego zawisła, mogła i śmiała tak się z nim obchodzić.
Jeszcze raz rzucił się jej do nóg.
Odepchnęła go zlekka.
— Chcesz pan wiedzieć — odpowiedziała znękana — to powiem otwarcie... Tak jest, serce swoje oddałam innemu... nie kryję tego. Ten, którego kocham, nie może być mężem moim, bo ja go nie chcę... bo mi godność moja nie dozwala podać mu ręki. Nie pójdę za niego, ale nie pójdę i za nikogo!
Marszałek zakrzyknął z początku i znowu począł rozwodzić się z narzekaniami; wreszcie usiłował ją przekonać, że choćby go nie kochała nawet, powinna z siebie uczynić ofiarę, bo przywiązanie przyjść może później, a ma obowiązki wdzięczności dla niego. Ośmielił się nawet grozić wyrzeczeniem się i opuszczeniem rodziny na łaskę losu.
Cecylja nie odpowiedziała mu już nawet... siadła w fotelu i zadzwoniła, rozkazując podać herbatę.
Zwolna jakoś marszałek, który, jak się zdaje, niezupełnie jeszcze stracił nadzieję, ukołysał się, ostygł i pozostał tylko chmurny i milczący. Julek, który wszedł zaraz, po twarzach domyślił się, co zaszło. Zdawało mu się, że najlepiej uczyni, gdy, niby nie wiedząc o niczem, rozmowę zacznie wesołą — ale ta nie szła zupełnie. Sam był zmuszony ją zawiązywać, podsycać i utrzymywać. Cesia przeglądała książki i pokazywała ryciny, marszałek chodził gwałtownie po pokoju, poruszony, gniewny, widocznie jeszcze nie uważając sprawy za skończoną.
Niezmiernie ciężko zwlókł się wieczór do godziny jedenastej, o której panna Cecylja, powiedziawszy im dobranoc, wyszła.
Julek z marszałkiem udali się na górę. Nie mówiąc słowa, został pan Bolesław w swoim pokoju, po którym chodzić zaczął krokami szybkiemi. Niespokojny o siostrę i o tę całą nieszczęśliwą sprawę, Julek nie rozebrał się nawet i rzucił smutny na łóżko. Zdawało mu się pierwszy raz w życiu, że może Cesia nie miała słuszności, że mogła postąpić inaczej i nie przyprowadzać wuja do ostateczności.
Ucichło nareszcie w całym domu. Marszałek przestał biegać po swoim pokoju, a Julek począł drzemać. Skrzypnięcie drzwi go przebudziło. Niespokojny, natychmiast pośpieszył nadół.
Zdaje się, że pan Bolesław chciał jeszcze na ostatnią rozmowę po północy dostać się do pokoju na dole, gdyż Julek pochwycił go za ramiona, w chwili gdy jakimś kluczem, zapewne wcześniej na ten cel przygotowanym, zamyślał drzwi otwierać. Pociemku, nie wiedząc z kim ma do czynienia, począł się bronić napastowany. Milcząca walka, w której Julek powalił go na ziemię, była rozwiązaniem tej sceny. Szczęściem nikt w domu nie widział nic, ani słyszał, tak się przynajmniej zdawało.
Nim jeszcze zadniało, konie marszałka gotowe były do drogi. On sam wcześnie, okryty futrem, wybiegł z pałacu, nie przeprowadzany przez nikogo, i czekał przy lipowej ulicy.
Wrzał cały. Niekiedy pięść podnosił w stronę pałacu i, zgrzytając zębami, powtarzał, jak bezprzytomny:
— Zemstyście chcieli? — będziecie ją mieli! Odpychacie mnie — odepchną was wszyscy! Wojna — więc wojna... zobaczymy, kto z nas wyjdzie z niej zwycięzcą!
Nazajutrz rano, gdy panna Cecylja wstała i ubrawszy się wyjść chciała ze swojego pokoju, zdziwiła się mocno, widząc na progu chustkę zakrwawioną. Znaki na niej dowodziły, że należała do marszałka. Nadchodzący Julek przyznał się, że on ją tam zgubił, pożyczywszy u wuja, gdy mu krew poszła z nosa.
— Cóż się stało z wujem? — zapytała, — słyszałam jakieś chodzenie w nocy.
— Przyszła sztafeta, więc musiał wyjechać nagle i pożegnać cię kazał.
Panna Cecylja odetchnęła swobodniej.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.