Rodzeństwo (Kraszewski, 1884)/Tom pierwszy/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Rodzeństwo

Tom pierwszy

Wydawca Wydawnictwo
»Dziennika Powieści«.
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia «Czasu»
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nie lekką jest do noszenia starość, czyni ona człowieka zależnym, odbiera mu siły — a przywary jak brodawki z wiekiem stają się widoczniejsze, gdy piękne rysy zacierają się i znikają. W pewnych jednak szczęśliwych warunkach, siwy włos bywa srebrzystą koroną, wieńczącą starość namaszczoną spokojem.
Jakie życie, taka starość.
Są ludzie, którzy nie starając się o to, pozostają młodymi w późnym wieku — duchem i sercem nie zwiędłem. Nic śmieszniejszego nad tych, co się czynić chcą młodymi, nie będąc nimi.
Z rozkoszą można było patrzeć na dwoje staruszków, którzy pięknego czerwcowego wieczora siedzieli w ganeczku od ogrodu, skromnego dworku szlacheckiego.
Życie nie odebrało im sił i zdrowia, a tak się uśmiechali do siebie, jak gdyby nigdy spokojnego ich żywota nie zamąciło najmniejsze nieporozumienie.
Starszy znacznie mężczyzna, z siwym, prawie białym włosem, który mu spadał na ramiona, z wąsem zawiesistym, — na pierwsze wejrzenie był jednym z tych najpospolitszych typów, które na obrazach mają staropolską i staroszlachecką uosabiać fiziognomią.
Artyści nadają im zwykle dosyć nieokreślony, ogólnikowy charakter — coś szlachetnego, ale nie wybitnego i nie dosyć indywidualnego. W twarzy pana Jana Szelawskiego, pięknej i spokojnej, mało nawet marszczkami poprzecinanej, było wiele więcej wyrazu, niż zwykle się w tych wąsatych ogólnikach spotyka. Łagodnego charakteru a pomimo to energiczna, czasem przybierała odcień żartobliwy, niekiedy oblekała się poszanowanie obudzającą powagą.
Siedemdziesiątkilkoletni Szelawski zachował jeszcze całe swe siły, a nadewszystko całą umysłu świeżość, pamięć i choć czasy, których dożył, otoczyły go światem zmienionym, różnym od tego, jaki go wykołysał — umiał się z nim pogodzić, nie bluźniąc przeszłości, nie zaprzeczając teraźniejszości dobrego, jakie z sobą przyniosła.
Ale — człowiekiem był starego autoramentu, z tej epoki, która jeszcze dzieci swe cale inną, niż my dziś wychowywała metodą.
Dziś, dla pospiechu czy dla ułatwienia ludzie uczą się wszystkiego, nie wyjmując życia — z książek, z pisanego, drukowanego schematu. Dawniej książka była tylko pomocniczą, dopełniającą — wielkim nauczycielem była życia praktyka — życie samo.
Wszystko nabywano — usu, — mnóstwo rzeczy nigdzie nie spisywanych — z ust do ust przechodziły. Prawnik nim się wziął do statutów i korrektur, był dependentem, manualistą — gospodarz szedł na pole uczyć się obchodzenia z rolą.
Z przeszłości, z jej doświadczenia skarbów, najdroższe może arkana, które sobie podawano żywem słowem — przepadły, gdy nie było ich w końcu zdać komu.
Szelawski był tym człowiekiem, którego przedewszystkiem wyrobiło doświadczenie. Czytywał on, lubił i cenił naukę, ale rozum jego i umiejętność całkiem były różne od tych, które się czerpią z ksiąg, i na nich kształcą.
Urodzony około 1797 roku, nie pamiętał już tego wieku, na którego skraju przyszedł na świat — ale z jego woni i barw wiele do niego doleciało i przylgnęło. Wrażenia bliższe kolebki są zawsze najsilniejsze. Później, z jednych wieku pojęć wyleczyło go doświadczenie — innych upadku żałować kazało.
Godził się przecie z nowem życiem, ludźmi i światem.
O kilkanaście lat młodsza od niego żona, Serafina z Drwęskich Szelawska, była jakby dla niego stworzoną małżonką. Kilkadziesiąt lat pożycia wspólnego, — temperamenty ich, pojęcia, przekonania, doprowadziły do harmonii tak szczęśliwej, iż było to idealne niemal połączenie dwu istot składających jednę.
Byli sobą bardzo szczęśliwi, a i dzieci przyniosły im pociechę..
Szelawski możeby ich trochę innemi rad był widział — ale się im na świecie powodziło — szli według własnych przekonań — a stary rozumiał to dobrze, iż człowiekowi zostawioną być musi swoboda wyboru drogi, rozporządzania sobą, — samoistność, której godność jego wymaga.
Wiecznie dzieci na pasku trzymać nie można. Sprzeczał się czasem z synami, robił im uwagi — ale nie nadużywał ojcowskiej władzy.
Wieczór był czerwcowy, często u nas najpiękniejszej pory roku, bo Maj bywa zimny i psotny. Nie nadeszły skwary jeszcze, liść nie stracił swej świeżej zieloności wiosennej, krzewy kwitły i błonia okryte były pstremi kobiercami wiosny. Muzyka ptasia, która tak prędko milknie, owo wesele gniazd, rodzicielskim kołysanych śpiewem, jeszcze się rozlegało po lasach, a w ogrodzie Wólki Szelawskiej gwarno było. Ganek na ogród wychodził. W gałęziach drzew i zarośli ptaszęta jedne się do snu przysposabiały, drugie do nocnych koncertów.
Z ganku widać było gęste skupione drzewa po staroświecku niegdyś zasadzone rzędami, ale już dziś nie raziła ta symetryczność, bo lipy, klony, jesiony i kasztany z niej się wyłamały. Jedne pozesychały i pnie po nich zostały tylko, drugie tak szeroko rozpościerały konary, że szczerby powypełniały.
Czyściuchno było do koła, ale nie wytwornie po prostu. Tu i owdzie nie wahał się ogrodnik taczki, rydla, koszyka lub próżnych doniczek zostawić przy ścianie lub pod drzewami, nie kryjąc się z niemi.
Ganek drewniany, chociaż dosyć obszerny, sparty na słupach, do żadnego stylu budowlanego nie mających pretensyi, zawierał stolików parę, ławki i krzesła niewykwintne, zużyte, a dobrze już słotami i deszczami spłukane. Para wazonów, oleandrów, mniejsze wazoniki z kwiatami znajomemi dawno zaaklimatyzowanemi, były całą jego ozdobą.
Dla państwa Szelawskich chwila ta wieczorna poprzedzająca kolacyą, była porą odpoczynku i gawędki o rzeczach dnia powszedniego. Tym razem jednak mieli się o czemś ważniejszem naradzić, a przynajmniej porozumieć. Zbliżał się święty Jan, dzień imienin pana Sędziego Szelawskiego, a zwykle na tę uroczystość, rodzina cała zbierała się do swojego patriarchy.
Członkowie jej rozproszeni, obowiązani byli zbiedz do Wólki, choćby na czas krótki, aby się z ojcem i dziadem zobaczyć i zdać mu sprawę z tego, jak się im tam wiodło i co dalej zamyślali.
Chociaż staruszek pamiętał jeszcze tę epokę festynów, która zwykła była nader solennie obchodzić wszystkie rocznice, i począwszy od wystrzałów z moździerzy do pyramidy cukrowej z cyfrą, czuła się obowiązaną do oznak wesela nader hałaśliwych i kosztownych — pan Jan nie lubił występów, ucztowania, pijatyk i lusztyków. Mówił nieraz z goryczą je przypominając, że się one do upadku naszego przyczyniły.
Przyjęcie u Szelawskich było dostatnie, obfite, ale nie wyszukane, kucharz stary nie wysadzał się na nowości, — pewne tylko tradycyonalne, imieninowe potrawy, upierając się gotować, więcej dla miłości własnej i okazania umiejętności, niż dla państwa i gości.
Ogromny szczupak na drewnianym blacie, okrytym serwetą, indyk z podlewą, galarety i ciasta musiały się stawić koniecznie. Stary Konrad ostatnie rozkazy odbierając od pani, obstawał przy tych niezbędnych półmiskach, pyramidzie i przyozdobieniu stołu, posługując się dosyć szczęśliwie zastosowanem przysłowiem.
— Nie zawsze to świętego Jana — juścić, proszę jaśnie pani, bez tego imieniny nie mogą być, bo coby to były za imieniny!
Nie chcąc zasmucać Konrada, pani się godziła w końcu na wszystko, i w milczeniu wanilję, cynamon, cukier i karuczek ważyła. Konrad stary nic nowomodnego uczyć się nie chciał, pogardzając wymysłami temi zamorskiemi i mrucząc — niech się sobie z tem młodzi popisują.
Dwór państwa Szelawskich nie był zbyt obszerny, choć dzieci dawno o wybudowanie wygodniejszego, a szczególniej pokaźniejszego nalegały. Bolało to synów, że ojciec ich siedział w takim starym budynku, który na folwark wyglądał.
W ciągu roku jednak starczył teraz dwór dla wszystkich, — tylko dla gości o pomieszczenie wygodne łatwo nie było.. Musiano się ściskać i przenosić. Szelawski sam i jejmość czuwali, aby przewidzieć wszystko, a stary myślał nawet o tem, aby obroków nie zabrakło dla koni i miejsca w stajniach gościnnych. Fornalki musiały ustępować do chlewków. Zresztą życie w Wólce wymaganiom nowym elegancyi, wymysłom współczesnym importowanym z za granicy, niewiele ustępstw robiło.
Żyło się tu po staremu, jak ojcowie; — słudzy byli starzy jak panowie, porządek raz wprowadzony się nie zmienił. W każdym wątpliwym wypadku odwoływano się do prejudykatu.
— Pamiętasz, jak to tam było!
Tego nie przełamanego argumentu starczyło, aby to co raz było — powtórzyć się musiało.
Majątek starych Szelawskich z pewnością by na daleko wystawniejsze życie starczył — ale Sędzia niechętnie się z nim popisywał i trwonić go dla fantazyj nie chciał. Stękał z nałogu uskarżania się, chociaż nietylko na Wólce długów nie było, ale po wyposażeniu córki, wyprawieniu w świat synów, pozostały znaczne, co rok się powiększające kapitały, o przyszłość więc nie potrzebowali się troszczyć. Żyło się skromnie, bez skąpstwa, oszczędnie, bo do tego trybu przywykli oboje, ale nie zbywało na niczem.
Szelawski wiedział, że obracając śmielej kapitałami, mógłby się był daleko więcej dorobić — ale zbogacenia się kosztem spokoju na dni stare, nie pragnął. Dbał tylko o niezależność, zbytnich dostatków obawiając się jak ciężaru i pokusy.
Dla dzieci pragnął mieć tyle tylko, aby im dopomódz do pracy — nie zaś zapewnić próżnowanie i używanie — które ludzi psuje.
— Niech się dorabiają — praca jest rzeczą zdrową, powtarzał.
Synom, jakeśmy widzieli, poszczęściło się wszystkim, — byli już, a przynajmniej wydawali się majętniejszymi od ojca. Najstarszy Julian, wziął naprzód znaczny posag po żonie, potem niespodziewany po niej spadek; żył na stopie prawie pańskiej, a oboje z nią przywiązywali do tego największą wagę, aby wejść i wcielić się w ten świat arystokratyczny, do którego żona Juliusza należeć prawo sobie rościła.
Drugiemu, panu Radcy również się powiodło w zawodzie jego i na spekulacyach giełdowych, a tak namiętnie gonił za groszem i tak się dorabiał szczęśliwie, że mu przepowiadano miliony. Najmłodszy, Kalikst, prawnik, mecenas, głowa tęga, pracowity, zabiegły, — choć może na oko mniej stał świetnie, niż bracia, ale stosunki miał rozgałęzione i na przyszłość widoki wielkie.
Córka wyszedłszy za bardzo bogatego człowieka, należała już do świata, do którego państwo Julianowstwo usiłowali się dostać. — Mąż jej miał imię piękne i kolligacye najświetniejsze.
Stan ten rodziny, jak widzimy, stawił ją wyżej w społeczeństwie nad rodziców, a zapewniał stosunki, których starzy ani mieli, ani szukali. — I synowie i córka pod wpływem życia, obcowania, obracania się w kołach i sferach wyższych, wśród najwykwintniejszego towarzystwa, — obyczajowo i umysłowo daleko od rodziców odbiegli.
Staruszkowie wydawali się im zacofani, zardzewiali, trochę śmieszni — zbyt prostoduszni. Uśmiechano się z nich po cichu.
Najlepiej się to czuć dawało, właśnie czasu tych odwiedzin świętojańskich, gdy się wszyscy na imieniny ojca zjeżdżali, równie dzieciom jak rodzicom.
Starzy może więcej się tem niepokoili, niż byli dumni, że ich dzieci tak przerosły. Szelawski, gdyby to od niego było zależało, skromniejsze losy, bliżej siebie i gniazda byłby przekładał dla synów i córki. Czuł się osamotnionym, osieroconym bez nich, a gdy przybywali, i coraz trudniej mu się było porozumieć z niemi — milczał posępnie.,
Kochał niemniej tych oddalonych, choć czuł, że oni dla niego zwolna ostygali.
Babunia, tęskniąca za wnuczętami, żadnego z nich na wychowanie i wypieszczenie doprosić się nie mogła — a tak je kochała zdaleka, tak była ciekawa, tak im liczyła lata..
Pustkę w domu, po rozproszeniu familii, po troszę zapełnili rezydenci.
W najuboższym dawniej domku szlacheckim bez nich się nie obchodziło. Świadczyli oni o tej wielkiej solidarności świata szlacheckiego, który się czuł jakby jednem ciałem. Niekiedy zubożały, wydziedziczony, stary, nieznany nikomu człeczyna przybywał, prosząc się na jeden nocleg do dworu, a pozostawał w nim na całe życie.
Szelawscy też mieli swych rezydentów.
Prawie tego samego wieku, co gospodarz — bezdzietny, bezdomny, pan Teodor Kunaszewski, niegdyś wojskowy, potem gospodarz i rolnik, człowiek niepraktyczny i łatwowierny (dla siebie) — służył teraz Szelawskiemu, jak mógł. Jako sobie pan nie utrzymał się długo, pomocnikiem i sługą był wcale znośnym.
Słuchał ciągle opowiadań jego ciągle się powtarzających, trochę wyręczał w gospodarstwie, jeździł z poleceniami do miasta, grywał z nim na parole i zdrowaśki w maryasza, powierzono mu klucze od piwnicy, w której stały butelki ze starym węgrzynem, — a — choć nie szczególnie pisał — zastępował Sekretarza.
Pani Sędzina w szczególnych razach posługiwała się nim także. Umiał się obchodzić z alembikiem.
Ciasną izdebkę zajmując w oficynie, Kunaszewski małem się obchodził, odzieży miał dosyć, buty mu sprawiano, a oszczędzając jego miłość własną, czasem Sędzia, pod pozorem, że dla niego były ciasne, swoje mu oddawał. — Bieliznę przepierano, dorzucając do niej nowe koszule poznaczone, przychodził do stołu — czegóż mógł więcej żądać?
Ażeby mu w sakiewce kilka złotych nie brakło, Sędzia darowywał od czasu do czasu źrebaka, którego potem Kunaszewski najczęściej jemu samemu sprzedawał.
Cichy, posłuszny, pokorny, przygarbiony, pan Teodor choć małe i nie znaczące miejsce zajmował, — gdyby go zabrakło, z trudnością by się dał zastąpić. Tak go już widzieć byli nawykli stojącego zawsze w tym samym kątku, przy ścianie, z wyrazem twarzy smutnym, a na ustach z tym wyciśniętym wiecznie uśmiechem rezydenta, któremu się zachmurzyć nie godzi, aby widokiem swym państwa nie zasmucił.
Przy pani Szelawskiej mieszkała, daleka jej krewna, przez Drwęskich z nią spowinowacona, niegdyś bardzo majętna, tragicznemi losy dotknięta Podkomorzyna Boduska.
Strata dzieci, ruina majątkowa, nakoniec wypłakanych oczu, czyniła ją prawdziwą męczennicą. Bliższa rodzina, z którą się poróżniła, dać jej nie chciała schronienia, ona go też przyjąć od niej nie mogła i miała zamieszkać w klasztorze, gdy Szelawscy ofiarowali jej gościnę u siebie, przez politowanie nad losem, chociaż ciężar to był wielki, bo Boduska, dotknięta nieszczęściami tylu, stała się zgryźliwą, podejrzliwą, nieufną, i niezmiernie w pożyciu trudną.
Res sacra miser, mówił o niej Szelawski, i znoszono wszystkie dziwactwa Podkomorzynej, obchodząc się z nią z największą delikatnością, pilnując, aby jej nie zbywało na niczem, do czego za szczęśliwszych czasów była przywykłą. Na palcach musiano chodzić przed nią, mierząc słowa, odgadując myśli, znosząc kaprysy, które ona sama potem opłakiwała.
Ociemniała zupełnie Podkomorzyna nie potrzebowała pomocy niczyjej, chodziła sama po domu i ogrodzie, niecierpliwiła się czasem, gdy jej dodawano straż i przewodnika, odgadywała czego widzieć nie mogła, ale pilnować jej jednak musiano. Wiele życia było jeszcze w tej ruinie, uświęconej pobożnością gorącą, ale się ono nie zawsze objawiało łagodnem. Znaczniejszą część dnia spędzała Boduska na modlitwach w pokoiku, który miała obok sypialni Szelawskich, lub w ogrodzie latem pod starą lipą, na ławeczce noszącej jej nazwisko, ale wymodliwszy się, gryzła siebie i drugich, to opłakując, iż była im ciężarem, to skarżąc się na przedłużone życie, to narzekając na rodzinę..
Prawdziwą zasługę mieli Szelawscy, znosząc biedną męczennicę, z anielską dla niej łagodnością i poszanowaniem.
Gromadki domowników dopełniało roztropne i bardzo ładne dziewczątko, czternastoletni wyrostek, sierota Justysia, — prawa ręka i ulubienica Sędzinej, wyręczająca ją, ożywiająca swą młodością zestarzałych inwalidów. Teraz, gdy dzieci się rozbiegły po świecie, gdy wnuków im nie chciano powierzyć, Justysia ich zastępowała. Później ją bliżej poznamy.
Rozmowa między starymi od kilku dni już toczyła się ciągle o dzieciach i ich przyjęciu. Usłyszawszy, że żona poruszyła kluczykami, Szelawski zadumany, przerwał milczenie.
— Moja panno (tak ją po dawnemu nazywał mąż) moja panno — więc, więc — jak sądzisz? Julek, ten poczciwy Julek, czy nam choć jednego syna przywiezie? Prosiłem go w liście o to..
— Trzeba było do niej napisać, szepnęła Szelawska.
— A jakże! w przypisku umizgnąłem się do niej — dodał stary.. My najstarszego Chryzia prawie nie znamy, to już kilkunastoletni chłopak.. a z każdym rokiem w tym wieku ogromna zmiana. Rośnie to jak na drożdżach..
O Bronisławowej nie zapomniałem także.. wyraźnie dopisałem, całując piękne rączki, iż się jej z całą gromadką dzieci spodziewam i wyglądam.. Będziesz ich miała troje... Myśl zawczasu, gdzie się to pomieści, i na czem pościele..
— Byle tylko Lola je przywiozła, ja o pomieszczenie turbacyi nie mam, odpowiedziała Sędzina. Dla młodzieży męzkiej jest przecie górka.. pościelą im świeżutkiego, pachnącego siana, okryją dywanikami, da się poduszki skórzane w świeżych nawleczkach, a kołder sławuckich jest dosyć.. Czegóż mogą więcej żądać??
— Ba! ba! — począł stary — my, bywało, nie potrzebowaliśmy nawet i siana, gotowiśmy byli spać na stęchłej słomie, na lada wojłoku, bodaj na ziemi gołej, ale — moja panno! inne to były czasy! Nawet najmajętniejsi panowie, magnaci wychowywali dzieci hartując je, a nie pieszcząc — a — dziś — a dziś!
Zamilkł głową potrząsając Szelawski, pogładził włosy, zakręcił wąsa, i poczekawszy, mówił dalej głosem zniżonym.
— Trzeba i to mieć na względzie — że co nasz pan Julian — to nie my. — To już całą gębą — pan! nawykł sobie nie odmawiać niczego — on i żona.. Bez wygódek, bez zbytków, bez wymysłów ani stąpią. Julian temu nie winien, ja go inaczej wychowywałem, ale wziął żonę delikatną, przyzwyczajoną do pieszczot i sam zmiękł przy niej. Teraz i on i ona z każdym rokiem więcej stają się wymagający. Prosta rzecz, przechodzi to na dzieci. Chryzio się pewnie bez służącego nie ubierze, a smarkacz po trzy razy na dzień toaletę odmienia, a matka go dla swej przyjemności strojąc, próżności uczy.
Westchnął Szelawski.
— A i z Bronkiem, dodał — będziesz jejmość dobrodziejka także kłopot miała i z jego magnifiką, — ona też, choć kupcówna, ale delikatna, i radaby Julianową naśladować. W mieście to im tam łatwo o wszystko. Poślą do kramów, dostaną o każdej godzinie co zechcą, a na wsi — cale co innego...
— A! mój Jasieczku! przerwała Sędzina, mniej daleko frasobliwa, niż mąż, nie trzeba nadto przewidywać! Ty dziś jesteś jakoś usposobiony do troskania się, nie w humorze, a zobaczysz, jak wszystko pójdzie gładko. Czego im u nas zabraknąć może? Dzięki Bogu, dom i spiżarnia zasobna, ja zawczasu przed świętym Janem uprowidowałam się we wszystko, ani głodu, ani pragnienia nie doznają.
Stary się uśmiechnął.
— Nie zapominaj, że to są pieszczochy — dodał. Nie dosyć im dać wszystko, potrzeba jeszcze, aby to było takie, jakie oni nawykli mieć w domu, bo nie będzie smakowało podniebieniom popsutym.. Będą się krzywili, ale — Bóg z niemi, ja tylko asińdźkę przestrzegam.
— A jużby też! zamruczała Sędzina, posmutniawszy trochę. Sama radość widzenia się z nami nie da im myśleć o tych tam fatałaszkach. Ja się wcale nie boję.
— I ja także, rzekł stary — a mówi się to tak, aby się mówiło.. Trzeba mieć wzgląd na tych biedaków. Nazywam ich biedakami, bo to nieszczęście prawdziwe, gdy człowiek sobie nałogi wyrobi, a potem, nie mogąc im dogodzić, cierpi.
Spartańskie wychowanie nikomu nigdy nie zaszkodziło.
— My też, kochany Jasieczku, przerwała żona, przypomnij sobie, nie wychowywaliśmy ich na gagatków i waliwonczyków. Nawet mój Benjaminek Kalikst, przypomnij sobie.
Szelawski dał znak głową, że nie zaprzecza.
— Ale tak, tak! rzekł żywo — wszystko to święta prawda.. Tymczasem i ten Kalikst twój, pan Mecenas, mieszkający w stolicy, mający ciągle do czynienia z panami, którzy mu interesa swoje powierzają — i ten się rozpieścił. — Nie mogło być inaczej, bo tacy prawnicy, których, jak doktorów, wszyscy potrzebują, — jak doktorowie bywają przyjmowani, tem co jest najlepszego w domu, ugaszczani, pieszczeni. — Muszą się więc i oni popsuć.
Staruszka zlekka poruszyła ramionami, klucze, które trzymała w ręku, brzęknęły znowu.
— Bądź ty tylko spokojny, mój Jasieczku, rzekła, będzie wszystkiego dosyć i czego dusza zapragnie.
Konrad zawczasu myśli o kuchni, i chce się nawet na pastety wysadzić.. Zobaczysz! Rybę mamy na pewno przyobiecaną, cielaka się tłustego zabije, wołowinę najpiękniejszą przyrzekł Abraham. Gdyby ćwierci było mało — znajdziemy czem połatać. Drobiu mamy tyle, że go nie zjedzą, a jakie kurczęta!!
— Liczyłaś że, moja panno, ile się osób zbierze, biorąc w to i kochanych sąsiadów? zapytał Szelawski.
— A — jakże! mniej więcej obrachowywałam i sąsiadów, którzy pewno nie chybią — dodała spiesznie Sędzina. Niema dnia, gdzie tam, niema godziny prawie, żebyśmy o tem z Justysią i Konradem nie rozprawiali. Stary Konrad lepszą ma pamięć nademnie.
— No, to przepraszam cię za moje nudziarstwo, kochana Serafinko — dokończył spokojnie stary. Jeżeli wspomniałem o tem, to tylko, aby ci później oszczędzić kłopotu.
Niema nic przykrzejszego nad te nieznośne — urwij, podaj! — gdy się zawczasu nie przygotowało.
Cichym, posuwistym, bojaźliwym krokiem od ogrodu na ganek wsunął się w tej chwili, z głową odkrytą, przygarbiony, w szarej, długiej, letniej kapocie, z twarzą urzędownie, z obowiązku uśmiechniętą, pan Teodor Kunaszewski. Kapelusz stary słomiany, życzką niegdy czerwoną opasany, który trzymał w ręku, dowodził, że powracał z dalszej jakiejś wycieczki.
Pierwszy go postrzegł Szelawski.
— Gdzieżeś to bywał, panie Teodorze! odezwał się, ręką go witając. Głosem grubym, ciężko się z piersi wydobywającym, Kunaszewski, stanąwszy przy słupie w ganku, odpowiedział, ocierając pot z czoła.
— A cóż? włóczyło się po polu..
— Ja już dosyć dawno nie byłem koło pszenicy — rzekł Sędzia. Ciekawym jak tam ona wygląda, szczególniej na Glinkach? Pszenica to nasza gotówka, najlepszy grosz, można powiedzieć dochód cały.. — a to kapryśnica, jejmościanka, albo rumianek, albo maczek ją zbałamuci, i po wszystkiem..
— Hm! odezwał się po małym namyśle Kunaszewski, ja — przyznam się panu Sędziemu, więcej się zawsze o żyto obawiam, niż o nią. Pszenica czasem wyjdzie z pod śniegu, ani jej widać, niech tylko wiosna posłuży, na podziw odżyć umie, wysypie się i będzie lepsza, a bezpieczniejsza niż ta, co buja i wylega. Z żytem, gdy na wiosnę słabe, — nie pomoże nic — trzeba odorać.. Ja w pogońce nie wierzę.
— No a żyto jak wygląda tam na dole? spytał Sędzia.
— Niczego, wcale dobrze, mówił Kunaszewski, chociaż nadzwyczajnego urodzaju, trudno się spodziewać w tym roku. Może omłót to wynagrodzi, ale na snop urodzaj będzie — mierny.
— Co Bóg da! Co Bóg da! odezwał się Szelawski. Podziękujemy mu zawsze. Lepszy rydz, niż nic.
Pomilczawszy trochę, pan Teodor zwrócił się do Sędzinej, która stała i przysłuchiwała się rozmowie.
— Państwo dobrodziejstwo, rzekł, będą mieli na święty Jan gości dużo, trudno będzie może pomieścić.
Myślałem, że moja stancyjka przydałaby się dla kogo! bo to przecie lato, ja zahartowany, prześpi się lada gdzie. U mnie czysto.. Ustąpię chętnie..
Skłonił się stary.
— Ale, obejdzie się bez tej oferty twojej, mój Kunaszewski — pospieszyła z odpowiedzią staruszka. Miejsca będzie dosyć dla wszystkich — obmyślane to już, wyznaczone, po co masz stare kości rugować i tułać się po kątach.. Nie trzeba!
— Dla mnie by to nic nie znaczyło — odparł rezydent, rzeczy nie mam wiele, w kwadrans się upakuję..
— Niema potrzeby! potwierdził Szelawski. — Jejmość zawczasu obrachowała się — siedź zdrów i nie ruszaj się. Stancyjka twoja dla ciebie dobra, boś ty nie wybredny, ale dla tych.. panów!!
Kunaszewski skłonił się znowu i zamruczał.
— Dla mnie by to była satysfakcya, państwu w czemkolwiek usłużyć.
W tej chwili, przeze drzwi od bawialnego pokoju, nadeszła Justysia, ładna dzieweczka z bardzo jasnemi włosami, gładko przyczesanemi i na plecy spadającemi w dwu obfitych, grubych warkoczach. Schyliła się coś na ucho szepcząc Sędzinie, która się zaraz poruszyła.
Wychowanka, ulubienica pani miała twarzyczkę bladą, rysów bardzo regularnych, oczy duże niebieskie, ślicznie oprawne z długiemi rzęsami, czoło trochę za wysokie, ale i ono i cały wyraz fiziognomii rozbudzonej, zapowiadały nad wiek rozwinięty umysł, przezorność i roztropność. — Ubrana bardzo skromnie bez najmniejszego o elegancyą starania, była za to czyściuchną, opiętą, wyszurowaną — jakby świeżo wykąpaną i umytą. Nie było pyłku na niej, żaden włosek nie ruszył się z miejsca mu wyznaczonego. — Pracowitość jej gospodarska, najmniejszego śladu nie pozostawiła na ubraniu. Justysia po całych dniach musiała biegać, zaglądać do najmniej czystych zakątków, do kuchni, izb czeladzi, do chlewków nawet — ale pilnować się tak umiała, że nawet na podeszwach jej trzewiczków, pochodów tych nie było znaku. Sędzia prześladował ją zawsze, że wygląda zasmolona. Straszył ją, oznajmując o plamach na sukience, których nie było; Sędzina żartowała z niej, że się po dziesięć razy na dzień umywała. Cała elegancya Justysi na tem polegała..
W ubogiej tej sierocie jakąś szlachetniejszą krew znać było. Ruchy miała bez wymuszenia zręczne, nóżki i rączki małe i kształtne, rysy twarzy dotąd jeszcze pozbawione wybitnego wyrazu, ale regularne i wyszlachetnione.
Sędzina prorokowała, że gdy się to rozwinie i rozkwitnie — ludzie za nią szaleć będą.. Nigdy jej tylko tego nie mówiła w oczy, a Justysia tak była pokorną, jakby się wcale nie domyślała, że między ludźmi kiedykolwiek czemś odznaczyć się może. Była to sierota nad sierotami, tak dalece bowiem nie miała nikogo, że nawet pochodzenia jej dobrze nie znano.
Sędzina ile razy bywała zmuszoną opowiadać historyą swojej Justysi, rozpoczynała ją zawsze.
— Wygląda to na scenę z romansu, albo na bajkę.
Tak było w istocie.
Przed laty dziesięciu, gdy raz pani Szelawska była w Łucku dla nabożeństwa u Dominikanów w tymsamym domu zajezdnym od dni kilku zajmująca izdebkę podróżną, kobieta uboga, zmarła nagle, zostawując czteroletnie dziecię — bez żadnej opieki.
Z papierów, które przy niej znaleziono, nie wiele się dowiedzieć było można. Jechała z Królestwa, nazwisko Wolskiej było tak pospolite, że policya z niego nic prawie dojść nie mogła. Zaczęto poszukiwać rodziny, a tymczasem litościwa Szelawska wzięła sierotkę do siebie.
Taką była wersya oficyalna — i nikt z bliższych nie śmiał wątpić o prawdzie tego, co mówiła pani Sędzina — jednakże po za granicami Wólki stworzono sobie legendę o pochodzeniu Justysi wcale inną, tajemniczą, i chciano w niej widzieć jakąś — krewną daleką, nie uznaną czy po Drwęskich, czy po kimś z rodziny, który się nie mógł zająć jej losem.
Sędzina opowiadała dalej wszystkim, że lata upłynęły na próżnych poszukiwaniach i korespondencyach: o których skutek się nikt nie troszczył — a ona tymczasem przywiązała się do wychowanki o którą nikt się nie upominał.
Wolskich różnych herbów od Wól i Wólek zwanych, tyle rodzin było w dawnej Polsce, że pomiędzy niemi krewnych sieroty odszukać zdawało się już niepodobieństwem.
Mgła więc gęsta okrywała kolebkę Justysi. — Z drobiazgów, które razem z dzieckiem oddać miano Szelawskim, wnosić było można, iż Wolscy ci do szlachty należeli, bo się sygnet znalazł herbowny..
Musieli też niegdyś być ludzie dostatni, bo wszystko co zmarła miała przy sobie (opowiadała Sędzina), choć stare, zużyte, wynoszone — wytwornem niegdyś było i drogiem. Cudem jakimś (zawsze wedle słów pani Szelawskiej) i metryka dziecka znalazła się przy matce, chociaż żadnych innych papierów z sobą nie miała. Z tej tylko imiona rodziców i nazwisko panieńskie matki wydobyć się dawało. Dziecię ochrzczono w Częstochowie, gdzie się z ksiąg metrycznych okazało, że Wolscy przypadkowo przebywali.
Mówiono w początkach wiele o tej nagle zjawiającej się zagadkowej sierocie — obudzała ciekawość, ale gdy w przeciągu lat kilku do niczego nie doprowadziły badania i starania o rozświecenie tajemnicy, zapomniano o jej pochodzeniu; Sędzina się do niej przywiązała jak do własnego dziecka — i mowy już o tem nie było..
Justysia, z losem jaki ją spotkał w tym wieku, którego pamięć prędko się zaciera — oswojoną była, przejednaną, nie zdając się czuć osierocenia. W Szelawskiej miała najczulszą matkę, a przyszłość nie nabawiała ją najmniejszą troską.
Czasem tylko stary Szelawski, który się też przywiązał do sieroty, spoglądając na nią z politowaniem, zdawał się niepokoić o los, jaki ją spotka.. Sędzina musiała obmyśleć zawczasu przyszłość, bo była o nią zupełnie spokojną.
Gdy ją o to zapytywano, odpowiadała dwuznacznie.
— Co Pan Bóg przeznaczył, to ją nie minie.. Znajdzie przecie poczciwego człowieka, co się z nią ożeni.
Twarzyczka aż nadto piękna, dziewczyna stateczna, gospodarna, rozgarnięta, a i my też o niej nie zapomniemy, dostanie coś pod poduszkę.. Z pocałowaniem rączek weźmie ją zamożny szlachcic, a skarb będzie miał!!
Synowie i córka Szelawskich, nie bez pewnej zazdrości z każdym rokiem postrzegali rosnący wpływ i znaczenie Justysi w domu rodziców.
Obawiano się wyposażenia zbyt hojnego, i posądzano dziewczę, że z przywiązania starych do siebie, zechce korzystać. Nie potrzebujemy więc mówić, że chociaż się z nią obchodzono bardzo grzecznie, — lubioną nie była..
Gdy Justysia nadeszła, przewidzieć było łatwo, że z sobą zabierze Sędzinę — jakoż wyszły zaraz obie.
Szelawski pozostał sam z Kunaszewskim i rozmowa rozpocząć się miała jak zwykle o prognostykach pogody, które znaki powietrzne zapowiadały, gdy od pokoju bawialnego ukazał się krokiem ciężkim stąpając mężczyzna silny, zdrów, średniego wieku, w sukni duchownych, choć z postawy i ruchów więcej na wojskowego, niż na kapłana wyglądał.
Rysy twarzy jego nie były piękne, ale wiele życia miały w sobie, i uśmiech je ozłacał poczciwy, a serdeczny..
Stanął w progu.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!! odezwał się głosem tubalnym.
Usłyszawszy pozdrowienie, Sędzia się prędko porwał z siedzenia i pospieszył go witać.
Był to proboszcz, sąsiad najbliższy, ale należący do rodziny, bo się rodził z Szelawskiej, siostry Sędziego, który mu prebendę wyrobił, aby go mieć bliżej siebie.
W sile wieku, z pogodą i zdrowiem na obliczu, ksiądz Zaręba wszędzie gdzie się zjawił, przynosił z sobą błogosławieństwo i pociechę. Z twarzy jego mówiło — Pokój ludziom dobrej woli.
Ks. Zaręba nietylko w Wólce, ale ulubieńcem był okolicy. Syn niegdyś bardzo zamożnej rodziny, jakim sposobem przyszedł do obleczenia sukni, do której się nie zdawał stworzonym — z tego się zaś sam nie spowiadał, ani Szelawscy nie tłumaczyli.. Po cichu domyślniejsi rozpowiadali, że się kochał w pannie, której mu nie dano i z rozpaczy wyrzekł się świata.
Spełniał teraz wzięte na siebie obowiązki z gorliwością bezprzykładną, gorączkową.
Ale — miał nieborak, słabostkę jednę, która, chociaż u ludzi mu krzywdy nie czyniła, we własnych oczach go upokarzała. Szlacheckie dziecko, ze krwią snadź wziął w spadku miłośnictwo namiętne myślistwa.
Walczył on z niem, bo się z powołaniem jego nie zgadzało, opłakiwał tę namiętność. Sam się za nią publicznie karcił, obwiniał, ale wykorzenić z siebie nie mógł.
Dość było przy nim wspomnieć łowy, dość było widoku psów i broni myśliwskiej, aby się zapomniał zupełnie. Drżał słuchając opowiadań, a niekiedy oprzeć się nie mogąc pokusie, poły sutanny zakasawszy, stawał na przesmyku. — Za co się potem na surową skazywał pokutę.
Nie przeszkadzało mu to do spełniania powinności swych dniem i nocą, z poświęceniem największem, — ale dręczyło sumienie. — Unikał też, o ile zdołał, wszelkich okazyi spotykania się z myśliwymi, rozmów z nimi. Sąsiedzi, ludzie żartobliwi, a nie widzący w tem nic zdrożnego, naumyślnie nastręczali mu zręczność zapolowania, po troszę go potem prześladując tą pasyjką, której on się wstydził.
— Zkądże cię to, mój ojcze, Pan Bóg prowadzi? zawołał Szelawski, oglądając się za żoną.
— Jadę od chorego, kochany wuju — rzekł ksiądz witając go czule. Chwała Bogu, nic mu nie będzie, a dobrze, że się wyspowiadał. Ponieważ mi wypadło około samych wrót przejeżdżać, chciałem się wujowstwu pokłonić — cóż słychać!
— U nas? mój ojcze! odparł Szelawski — no, nic — oprócz przygotowań do przyjęcia dzieci, których wiesz, że się na ten święty Jan spodziewamy, jak zwykle. Jejmość i ja łamiemy sobie głowy, aby im tu dobrze było, bo wiesz, jak to drodzy a rzadcy goście.
— Rzadcy! powtórzył ks. Zaręba — a któż temu winien, jeśli nie kochany wujaszek sam? Po co ich było tak daleko w świat rozpuszczać? niechby się byli trzymali kupy, około własnego gniazda.
— Los zrządził, jam niewinien — odparł stary.
Sędzina, bryczkę siostrzeńca zobaczywszy na podwórzu, wróciła, aby go przywitać i zatrzymać na wieczerzę. Radzi mu byli wszyscy..
Ks. Zaręba w najcięższych razach, w najsmutniejszych wypadkach, przynosił zawsze słowo pokrzepienia i pociechy. — Bóg dla niego był przedewszystkiem, Bogiem miłosierdzia i łaski. On sam umiał znosić wszystko z tą pogodą w duszy i na twarzy, której drugich uczył swym przykładem.
Milka tylko mała dzieliła Wólkę Szelawska od plebanii, ksiądz więc bywał tu częstym gościem, wujowi najmilszym, bo się ich charaktery dobrze z sobą godziły. W domu nie czyniono z nim ceremonii żadnej, jako z członkiem rodziny.
Kuzynów swoich, których po prostu braćmi nazywał, znał od dzieciństwa, zajmował się ich losem. Kochał ich jak braci, ale z nimi nie zawsze się godził i często im gorżką prawdę powiadać musiał, którą oni nie słodko też przyjmowali. Obawiano go się, ale szanować musiano. — Znał słabości wszystkich i nie oszczędzał, gdy do rozprawienia się przyszło.
— Spodziewam się, rzekł pochylając do Sędziego, że wujowi żadne z dzieci nie chybi? Były już zapewne listy? zapewnienia?
— Żadnych — odparł Szelawski, ale to właśnie zapewnia mnie, że przybędą. — Gdyby który z nich stawić się nie mógł, tłumaczył by się zawczasu.. Zjadą pewnie i z wnukami, tak, że nam to piękną uczyni gromadkę.
Uśmiechnął się ksiądz Zaręba.
— Choć raz w rok! dodał — toć, co najmniej wujowi należy.. Julek, Bronisław powinni sprezentować dzieci, a Kalikst pokazać, że nie posiwiał na starem kawalerstwie.
Dzieci musiały porosnąć.
A Sabina?
— Sądzę, że i ona przyjedzie — westchnął stary, i jakby mu na myśl coś smutnego przyszło, usta szczelnie zacisnął, oczy spuścił, zamilkł.
Przyspieszono wieczerzę, gdyż ks. Zaręba potrzebował wracać do domu, i całe towarzystwo Wólki znalazło się teraz w jadalnym pokoju, po staroświecku przyozdobionym tylko kilku portretami familijnymi, mężczyzn w deliach czerwonych z rysiami, kobiet w fryzurach wysokich z kwiatami lub różańcami w ręku. Nie było tu rzeźbionego kunsztownie kredensu, jak u pana Bronisława, zastępował go prosty stół z klapami zasłany serwetą, ani porcelany, zamiast której używano pospolitego fajansu, wyjąwszy dni uroczyste, bo na te, choć z obawą i ostrożnościami wydobywano stary serwis saski z kwiatami, — z którego zawsze się coś stłukło — niestety..
Ostatnia weszła, w czarnej zasłonie na głowie, której nigdy nie zrzucała, tragicznej postaci, wyprostowana, z głową podniesioną, oczyma jasnemi, otwartemi szeroko, choć dawno świata nie widziały — pani Podkomorzyna.
Wśród tej powszedniej prozy życia, dziwnie odbijała ona z tem niemal ostentacyjnie noszonem i chlubiącem się sobą męczeństwem, znoszonem z dumą i energią nie poddającą się losowi.
Bez niczyjej pomocy ociemniała wsunęła się do pokoju, znalazła miejsce dla siebie przeznaczone obok gospodyni, i zajęła je pozdrawiając niemem głowy skinieniem. Nie potrzebowała ona nikogo oprócz Justysi, która jej potrawy przysposabiała, krajała i na ucho cichą dawała informacyą.
Pani Boduska tak już była do swojego kalectwa i do miejscowości przywykłą, iż w wielu czynnościach instynktowo sobie bardzo zręcznie radzić umiała, gniewając się nawet, gdy się nią do zbytku opiekowano.
Po krótkiem milczeniu i pobłogosławieniu stołu przez ks. Zarębę, rozmowa znowu się rozpoczęła o dzieciach i nadziei rychłego widzenia ich w Wólce. Sędzia cieszył się nią, chociaż zarazem czuć było jakąś obawę i troskę, która go niepokoiła. Dzieci teraz tak innem życiem żyły, z tak odmiennego przybywały świata! Szelawska myślała tylko o tem, jak się wnuki po roku niewidzenia wydadzą, czy podrosły, wypiękniały, zmieniły się bardzo? Rok w dzieciństwie i młodości tak czasem wielkie przynosi z sobą różnice!
Widząc obłoczek jakiś na czole męża, starała się jejmość rozpędzić go wesołem usposobieniem.. Ks. Zaręba wtórował siostrze dobrym humorem, i Kunaszewski nawet wtrącał się słówkiem nieśmiałem, ale Szelawski uśmiechając się im, pozostał zadumanym. Coś mu na sercu ciężyło..
Dzień jeszcze się nie skończył i na podwórzu dosyć jasno było, gdy wstano od stołu, bo wieczerza się zwykle z dwóch tylko potraw składała. Siostrzeniec przeprosił Szelawskich i natychmiast pospieszył na plebanię, niepokojąc się, czy go tam nie potrzebowano. Po wyjeździe jego Podkomorzyna zwróciła się ku ogrodowi, a Justysia, wedle zwyczaju, mając chwilę wolniejszą, towarzyszyła jej w tej przechadzce.
Wprawdzie jako przewodniczki nie potrzebowała jej staruszka, znając ulicę i ogród doskonale, ale bardzo lubiła Justysię i chętnie ją brała z sobą, bo przed nią się swobodnie skarżyć i wywnętrzać mogła, a razem o czemś od niej dowiedzieć. We dnie zaś dziewczę czasu nie miało.
Przechadzki te wieczorne należały do zwykłego programu.
Sparta na ramieniu dziewczęcia Podkomorzyna długo milcząc szła ulicą staremi drzewami wysadzaną. Justysia nie przerywała milczenia. Na ostatek Boduska, zwracając się ku niej, spytała.
— No cóż? jużeście się przygotowali na przyjęcie waszych gości?
— Bez mała czego, odparła Justysia poufale — zdaje się wszystko zapewnione..
— Tak! tak — przerwała Podkomorzyna, wam się zdaje, że macie już, czego tylko dusza zapragnąć może, ale dla pani Julianowej i Bronisławowej zawsze będzie mało, zawsze tym pieszczonym paniom czegoś zabraknie. O! ja choć nie widzę, ale doskonale to rozumiem.. Wszystko to popsute, rozmiękłe, do tych potrzeb nawykłe, których wy nie znacie nawet. — O! ja to wiem! Przygotować się potrzeba na to, że z was po kątach śmieszki stroić będą! Ja ci to mówię..
Justysia przerwała cicho.
— Cóż robić! myśmy i do tego przygotowane..
— Stary — dodała ciszej Podkomorzyna — ja po głosie to rozpoznaję, był zasępiony przy wieczerzy — nieprawda?
— Trochę — odparła Justysia, ale to tak co roku bywa. Najgorzej, że wina wszystkiego na mnie spada, ale ja to wolę, niżby na moję dobrodziejkę ją składano. Pani Julianowej, choć się uczę jej obyczaju, zawsze czegoś do umycia, ubrania i do śniadania zabraknie.. Przynajmniej mogą się potem z nas pośmiać z panią Bronisławową — bośmy wieśniaczki, i wielu rzeczy nie rozumiemy. Szczęściem moja dobrodziejka albo tego nie widzi lub do serca nie bierze, a pan... choć rozumie przyboleje.. potem mu to przejdzie..
— Poczciwi starzy, wtrąciła Podkomorzyna głosem stłumionym, oni się zawsze z tych odwiedzin wielkiej pociechy spodziewają, a potem tylko decepcyą mają i zmartwienie!!
— A! martwić się bo niema czem, przerwała Justysia, zmęczą się tylko nasi państwo, przez tych dni parę.
— Parę dni? zapytała Podkomorzyna..
— Tak — chyba parę, bo nic więcej. Julian, Bronisław i Kalikst, wszyscy oni mają zawsze o tej porze tak pilne interesa, tak się spieszyć muszą z powrotem!!
Nie wątpię, że rodziców kochają, że radzi ich widzą, no — ale mają też obowiązki, życie własne ich ciągnie. Dzieci! dzieci! tyle z nich pociechy, póki w kolebce i na ręku.
Westchnęła ciężko Podkomorzyna. Uszły kroków kilka, a Justysia dodała swobodniej:
— E! e! jakoś to będzie i jakoś się przebędzie! Ja się nawet nie bardzo trwożę, choć na mnie wiele rzeczy spada.. jam do tego nawykła.. W tym roku wszystko tak starałam się przewidzieć zawczasu — a choćbym jaką burkę dostała, byłem dobrodziejce oszczędziła kłopotu — chętnie ją zniosę!
— Burkę? przerwała z czułością Podkomorzyna, za cóż byś ty, mrówko pracowita, jeszcze burkę dostać miała!
Justysia pocałowała ją w rękę i wedle zwyczaju Boduska przechodząc do osobistych wspomnień, do własnych straconych dzieci, do osierocenia i tego życia na łasce — po raz tysiączny boleć zaczęła i opowiadać o szczęściu minionem.. Justysia starała się ją pocieszać i rozrywać, odciągając od przeszłości do teraźniejszości, — papląc o zachodach starego Konrada, łamiącego głowę, jak wiejskim i pańskim dogodzi podniebieniom, o Kunaszewskim przygotowującym zabawy dla dzieci, które z nich nigdy nie korzystały — bo one dla nich były zanadto proste i nie wyszukane. Właśnie pan Teodor pracował nad huśtawką...
Pomimo całej swej powagi, Podkomorzyna dawała się rozrywać plotkami, nawet tyczącemi się kuchni i Konrada. — Więc Justysia żartobliwie przypomniała rok przeszły, jak tajemniczo Julian i Bronisław późną nocą dobywali podróżne łakocie, ostrożnie żony podkarmiając niemi, i jak się to potem wydało. — Ale starzy Szelawscy nie dowiedzieli się o tej zgrozie, która Konrada do rozpaczy przyprowadzała. Corpus delicti, opróżniona porcelana po strasburgskim pasztecie, była nieprzepartym dowodem, iż kuchnia starego nie starczyła im i nie smakowała..
Justysia brała to lekko i żartobliwie, Podkomorzyna niemal tragicznie, mając za złe dzieciom iż się parę dni nie mogli poskromić, aby rodzicom i ich domownikom oszczędzić przykrości. Nie zapuszczając się tak głęboko, jak ona w rozpoznawanie przyczyn, dla których dzieci, wyszłe z pod tej strzechy, teraz się pod nią nie znajdowały już, jak w domu, Justysia żartowała z tego; pani Boduska przepowiadała rozbrat jakiś w przyszłości, który mógł się dać uczuć rodzicom boleśnie.. Ona wszystko brała tragicznie..
W istocie pomiędzy tem gniazdem starem, z którego wyszły dzieci, a nowym życia ich trybem, pojęciami, nawyknieniami — przestrzeń z początku mniej znaczna, coraz wzrastać musiała. Starzy nieruchomie stali w miejscu, młodzi szli z prądem wieku.. Życie wyrabiało w nich wymagania coraz dobitniej różniące się od tych, które rodzicom starczyły.
Co roku, mimowolnie wznawiały się o to spory, nie przez rodziców, ale przez dzieci wywoływane. Juliana raziło skromne do zbytku stanowisko ojca, oględność jego bojaźliwa w interesach, umyślne pozorne zubożanie się w oczach ludzkich, gdy on i ona spinali się do arystokracyi, największemi ofiarami gotowi okupić w niej prawo obywatelstwa. Pan Julian i żona co roku się starali rodziców nawracać, ale Szelawscy stali przy swym bycie skromnym. Pałacyku murować nie myśleli wcale, ani służby szaraczkowej w liberyą herbowną przebierać. Sędzia, przywiązany do swego pierworodnego, bolał, znajdując go na drodze fałszywej.. Nie czynił mu wyrzutów, ale dawał czuć, że to, co Julianowstwo zwali istotną potrzebą, dogadzało tylko ich próżności... Wychowanie też paniczykowate Chryzia nie smakowało dziadowi, ale z panią Julianową walczyć o to było trudno..
Sama pani, wniósłszy znaczny majątek, mając prawo nim rozporządzać, choć Julian własnego się też dorobił i powiększył wspólny, miała nad mężem przewagę. Zwolna poślubił on jej przekonania, i rodzice wpłynąć już na niego nie umieli..
Pomimo wielu ustępstw, za każdym świętym Janem, pomiędzy ojcem a synem przychodziło do sporów, które niesmak pewien zostawiały po sobie.. Stary wypowiedziawszy co myślał otwarcie — milczał potem, zostawując Julianowi swobodę..
Z Bronisławem, który, jakeśmy mówili, w hierarchii urzędniczej, zdolnościami i pracowitością dorobił się w prędce wysokiego stanowiska, różnice pojęć i zdań, choć mniej wyraziste, także się czuć dawały.
Szelawski stary wolałby go był widzieć swobodniejszym, mniej zależnym — bodaj gospodarzem na wsi raczej, niż panem Radcą, i mniej chciwie choć dotąd szczęśliwie — spekulującym. Bronisław mówił ciągle o milionach, a stary tego roznamiętnienia do nich, tej ich potrzeby, gorączki złota, która syna w coraz niebezpieczniejszą grę ryzykowną rzucała — nie rozumiał. On średni stan i zamożność, ową aurea mediocritas, uważał za najpożądańszą, obawiając się roznamiętnienia dla grosza — auri sacra fames.
Na ostatek i z najmłodszym Kalikstem nieraz ojciec się musiał posprzeczać. I ten, zamiast iść powoli, dorabiać się na świecie wziętości stopniowo — gorączkowo dobijał się spraw najtrudniejszych, narzucał, cisnął, podejmował interesów najbardziej zawikłanych, przywiązując, równie jak bracia starsi, zbytnią wagę do szybkiego dorobku — do stosunków z temi sterami, do których wcielenie się zawsze okupiać potrzeba.
My, powtarzał mu stary Szelawski, mieliśmy dawniej za prawidło: ziarnko do ziarnka, zbierze się miarka — dziś wy się wszyscy spieszycie nadto, chcielibyście nie dojść, ale doskoczyć odrazu do celu, rzucacie się na złamanie karku, nie zważając na to, że wszystko stawiacie na jednę kartę.
— Czasy się zmieniły! odpowiadał pan Kalikst.. Chcemy parą i szybkim pociągiem stanąć u mety.. Trudno się oprzeć prądowi — obyczaj wieku!!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.