Sęp (Nagiel, 1890)/Część czwarta/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sęp |
Podtytuł | Romans kryminalny |
Wydawca | Bibljoteka Romansów i Powieści |
Data wyd. | 1890 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
W środku Paryża, na lewym brzegu Sekwany, nieopodal dzielnicy studenckiej i bulwarów, przecinających tę część miasta, odnajdujemy cały labirynt ulic wąskich i ciasnych, zapchanych wysokiemi i starożytnemi domami.
Jest to antyteza Paryża błyszczącego i wspaniałego, Paryż nędzarzy.
Tutaj gnieździ się nędza i występek.
Pomimo, że o dwa kroki dalej widzimy piękne kamienice bulwarów, wspaniałe oświetlenie, szerokie chodniki, setki powozów i tysiące ładnych kobiet — tu panuje wieczny półmrok. Z ciemnych czeluści domów wychodzą nieprzyjemne wonie, a wąskie trotuary zapełniają podejrzane postacie kobiece i bardziej jeszcze podejrzane postacie męzkie...
Tym odwiecznym, a oślizgłym z brudu zakątom już oddawna wypowiedziała wojnę municypalność „stolicy świata“. Co rok niemal znikają stare rudery, ażeby ustąpić miejsca wspaniałym, nowym gmachom. Stara dzielnica, okolice rue Galande i placu Maubert, coraz to zmieniają się i tracą dawny charakter. Rozwalają stare domy i wznoszą nowe. Otwierają place i stawiają na nich pomniki. Pomimo to lata jeszcze upłyną zanim znikną zupełnie owe brudne, lecz starożytne zakąty...
Już przed kilku laty zwaloną została część dawnej ulicy Galande.
Przed zwaleniem był to jeden z najoryginalniejszych zakątów miasta. Oryginalność jego stanowiła nie tyle może architektura, choć domy, wąskie i czarne, wznosiły do góry swe okopcone fantastyczne szczyty, ile życie, tu panujące... Wiadomo było każdemu, kto choć trochę znał wewnętrzne życie Paryża, że tu o dwa kroki od sławnej „giełdy ogryzków od cygar“ (dziś równie nieistniejącej) chętnie obierali sobie kwatery najgorsi paryzcy bandyci i ich towarzyszki. Tutaj mieścił się cały szereg knajp, wyróżniających się charakterem i kolorytem knajp, specjalnie uczęszczanych przez t. z. hâute pègre czyli kwiat łotrów paryzkich.
Jedna z takich knajp nosiła oryginalne miano Maison Noire[1].
Knajpa mieściła się w domu najbardziej ponurym na tej ponurej ulicy Galande. Wysoka brama wejściowa była pomalowana na kolor czarny, a sama knajpa wbrew zwyczajowi paryzkiemu mieściła się nie od frontu, lecz w podwórzu. W głębi, w poprzecznej oficynie, otwierały się czarno pomalowane drzwi sklepu o szybach, zasnutych brudem i kurzem. Za każdem otworzeniem tych drzwi buchały wyziewy spirytusu i wybiegał tłumiony gwar. Od czasu do czasu wchodziły lub wychodziły postacie obdarte i obrzękłe, brudne, rzucające z ukosa wejrzenia pełne cynizmu i chytrości.
Trzeba było mieć odwagę, ażeby tu wejść.
Sierżanci policyjni zapuszczali się w tę stronę ulicy nie inaczej niż po dwóch, a najczęściej obserwowali knajpę z ulicy. Niechętnie i tylko w znaczniejszej sile wchodzili wewnątrz.
Klijentela tego ponurego zakładu składała się prawie wyłącznie ze złodziei, ich towarzyszek, kobiet najgorszego prowadzenia i z pewnej liczby nałogowych pijaków. Były to szumowiny społeczeństwa.
Knajpa posiadała kilka dużych sal, które zawsze były pełne. W pierwszej od drzwi, za ogromnym czarno pomalowanym szynkwasem, od którego rażąco odbijała biała blacha cynkowego blatu, królowała ogromna, brzydka baba z siwiejącemi wąsami, które się jej nad górną wargą puszczały... Zwano ją, nie wiadomo już dla czego: „Matką Gilotyną“.
Była to najwyższa władza miejscowa.
Rozstrzygała ona bez apelacyi wszelkie spory, wynikające pomiędzy gośćmi, godziła zwaśnionych, wyrzucała za drzwi robiących skandale, które przekraczały dozwoloną miarę. Powagę jej utrzymywała herkulesowa siła...
Po izbach uwijało się dwóch czy trzech młodych łobuzów, najczęściej rekrutowanych z liczby gości i nie popasających długo na posadzie garsona. Nad nimi znowu zwierzchnią władzę dzierżył mąż, czy też kochanek „Mamy Gilotyny“, Ernest, niegdy złodziej kieszonkowy, który uważał za właściwe porzucić dawną profesję dla ostatecznego pozyskania względów herkulesowej gospodyni „Czarnego domu“. Był to typ tak zwanego przez paryżan „pale voyou“ mizerny, chudy, nizki, z żółtemi włosami, przylepionemi do skroni i bezczelnem, zezującem spojrzeniem.
„Mama Gilotyna“, starsza od niego o lat trzydzieści, miała dwie namiętności: do absyntu z anyżówką — i do swego Ernesta. To też za czarnym bufetem odbywały się od czasu do czasu sceny zazdrości, z których biedny Ernest nie zawsze wychodził cało...
W samej knajpie potężna „Mama Gilotyna“ umiała utrzymać porządek. Zabójstwa prawie się tutaj nie zdarzały... Bójki kończyły się zawsze na ulicy. Wprawdzie obcy, który tu wszedł, mógł być pewny, że w dwie minuty jego kieszenie zostaną oczyszczone do dna, ale była to prawie jedyna poważniejsza niedogodność, jaka go spotykała.
Zato — jeśli tylko komu nie przyszło do głowy wziąć go za ajenta policyjnego — mógł swobodnie obserwować ciekawe fizjognomje gości, słuchać ich złodziejskiego szwargotu i robić psychologiczne spostrzeżenia. Bądź co bądź, było tu na co patrzeć...
Szczególniej jedna z izb wartą była widzenia.
Nosiła ona charakterystyczne miano „Trupiarni.“ Tu nie przychodzili prawie wcale złodzieje; była to główna kwatera pijaków. W ich liczbie znajdowało się wiele kobiet, młodych i starych. Te ostatnie w łachmanach, z długiemi kosmykami siwych włosów w nieładzie, z osowiałem wejrzeniem wypełzłych oczu, pomarszczone i brudne, wyglądały strasznie. „Trupiarnia“ posiadała szereg prostych, szerokich ław i stołków, a na podłodze rozesłany jakiś czarny, brudny i zużyty kilimek.
Trzeba było zobaczyć wnętrze tej ponurej izby — wieczorem, około dziesiątej lub jedenastej...
Żółte płomienie gazowych kinkietów bez szkieł migotały, słabo rozświetlając półmrok, panujący w izbie... Ani jednego wolnego miejsca... Tłum ciemnych postaci, pomięszany, mężczyźni i kobiety, starcy i dzieci, obsiadł ławy. Wszędzie wstrętne łachmany. Większość jest już pijana... Niektórzy tylko posiadają jeszcze cokolwiek przytomności... Pijani leżą połową ciała na stołach pośród poprzewracanych butelek i szklanek. Niektórzy śpią, inni są pogrążeni w jakieś niby letargiczne obezwładnienie. Panuje ciężkie milczenie. Tylko od czasu do czasu podniesie się z za któregoś stołu niezupełnie jeszcze ociężała głowa.
— Pić! — odzywa się na pół szeptem ochrypły głos.
Tu i ówdzie pod stołami leżą bardziej pijani. Po paru godzinach, gdy opar pijaństwa przejdzie, podniosą się, wygramolą na ławę i, jeśli znajdą jeszcze w kieszeni choć trochę pieniędzy, będą znów pili aż do utracenia przytomności... I tak — bez końca...
Ten widok miał w sobie nieskończoną grozę tragiczną. Zdawało się, że to jeden jeszcze z kręgów dantejskiego piekła. Ten półmrok, ta nieruchomość ponurych postaci w łachmanach, to milczenie, przerywane od czasu do czasu szeptem: „pić“ — rozstrajał nerwy. Ostatni stopień upadku i zbydlęcenia!..
Czyją własnością była ta jedyna w swoim rodzaju knajpa?
Różnie o tem mówiono: Jawną gospodynią była już oddawna „Matka Gilotyna“. Wychowała się i zestarzała tutaj, pośród tej atmosfery wyziewów spirytusu i oddechów zbrodni. Jako bardzo młoda dziewczyna, usługiwała tu przed laty kilkudziesięciu... Większość gości uważała ją za właścicielkę „Czarnego domu“.
Ale bliżej poinformowani twierdzili, iż właściwie „Matka Gilotyna“ jest tylko zarządzającą. Knajpa zaś miała należeć do — „Sępa“.
Kto był „Sęp“?
Był to właściciel tej brudnej i ponurej kamienicy.
Plebs paryzki żywi stale rodzaj nienawiści do swoich kamieniczników i w ulicznym żargonie chrzci ich charakterystycznem przezwiskiem „sepów“ (vautour). Takie też być musiało pierwsze źródło nazwy, pod którą znano w tych okolicach właściciela ponurego domu.
Niewątpliwie jednak do ostatecznego nadania mu przezwiska przyczyniła się jego powierzchowność.
Był to mężczyzna więcej niż pięćdziesięcioletni, wysoki i nieco przygarbiony. Nosił krótką, siwą brodę. Ubrany był zawsze wcale przyzwoicie.
Twarz jego, dość regularna, posiadała nawet ślady dawnej piękności. Ale odstraszał jej wyraz nieprzyjemny. Z pod krzaczastych brwi patrzyły zimno szare oczy, a na czole rysowała się głęboka zmarszczka. Niekiedy w oku starca zapalała się błyskawica, która mogła przerazić tego, ktoby był przedmiotem nienawiści „Sępa“.
Twarz uderzała wyrazem energji i jakiejś dzikiej nienawiści. Rzadko kto odważył się patrzyć w twarz „Sępowi“. Dzieci, na które rzucił wzrok, zabierały się do płaczu.
Kamienica, w której znajdowała się knajpa, mieściła jeszcze wielu lokatorów. Byli to przeważnie biedacy. Ci mogliby wiele powiedzieć o szorstkości i braku serca „Sępa“. Bali się go wszyscy, a wielu nienawidziło.
„Sęp“ nie mieszkał w swoim domu.
Przychodził tu tylko od czasu do czasu, ażeby porozumiewać się z odźwiernym, który był jednocześnie rządcą domu. W podwórzu w antresoli, w dwóch czy trzech małych pokoikach mieścił się rodzaj kancelarji, w której gospodarz przepędzał niekiedy po kilka godzin.
Wtajemniczeni szeptali, że odbierał tam rachunki od „Mamy Gilotyny“ z zarządu knajpy, stanowiącej nader korzystny interes. Mówiono, że pomiędzy knajpą a mieszkaniem na antresoli istnieje komunikacja, a nawet „Mama Gilotyna“, wypiwszy kiedyś więcej absyntu, niż zwykle, wygadała się, że „Sęp“ całemi godzinami przygląda się przez ukryte okienko temu, co się dzieje w „Trupiarni“...
— Powiada, że go to bawi!.. — mówiła megera.
Zresztą była to chyba plotka, bo w wysokiej izbie, noszącej miano „Trupiarni“ nie widać było śladu żadnego ukrytego okienka...
Żaluzje okien antresoli były zresztą zapuszczone i widocznie przybite. Okna nie otwierały się nigdy. Co się działo wewnątrz, nie wiedział nikt. Sąsiedni lokatorowie opowiadali o jakichś odgłosach, które zdawały się niekiedy wychodzić ztamtąd, musiała to być jednak również bajka.
Wogóle postać „Sępa“ otaczała pewna tajemniczość. Nawet w tym podejrzanym zakątku spoglądano nań podejrzliwie.
Nikt na pewno nie wiedział nazwiska gospodarza kamienicy.
Zapewniano tylko, że jest cudzoziemcem, doktorem czy adwokatem i że ma gruby majątek. Dom kupił prawie przed laty dziesięciu. Niedługo zajął antresolę, w której urządził swą kancelaryjkę i zaczął tu od czasu do czasu przychodzić. Niekiedy przyjmował tu jakichś nieznajomych. Z początku postać jego obudzała zaciekawienie, powoli jednak przyzwyczajono do niej. Na zawsze jednak pozostała nieufność...
A jednak „Sęp“ był osobistością znaną w Paryżu.
Nie tylko znaną, ale nawet — cenioną. W sferach naukowych i lekarskich świata paryzkiego, przed dziesięciu laty opowiadano wiele o oryginale, znakomitym i bogatym doktorze, który około owego czasu osiedlił się i rozpoczął praktykę w Paryżu. Był to szwed. Przywiózł ze sobą listy, polecające do najpierwszych znakomitości lekarskich w stolicy Francji, a niebawem zwrócił na siebie uwagę specjalistów, całym szeregiem broszur w kwestji chorób nerwowych, którą specjalnie się zajmował. Nowy systemat kuracji, który proponował, zrobił wiele hałasu w akademji. Ostatecznie w krótkim stosunkowo czasie doktór Erikson stanął w szeregu paryzkich znakomitości.
Uchodził zawsze za dziwaka.
Praktyką zajmował się stosunkowo niewiele. Był zresztą zbyt bogaty, ażeby potrzebował liczyć na korzyści z tego źródła. Jeśli ordynował w jednym z wielkich zakładów prywatnych dla chorych umysłowo, robił to tylko dla tego, ażeby mieć materjał do obserwacji naukowych. Nadto wzywano go często w wypadkach trudnych, wymagających niezwykłego zasobu wiedzy... Po za tem uczony szwed zajmował się przeważnie badaniami teoretycznemu...
Jego arystokratyczni klijenci i uczeni koledzy, którzy znali jego pracownię na bulwarze Melesherbes, ani się domyślali, jak dziwnem przezwiskiem obdarzono znakomitego medyka w złodziejskiej dzielnicy.
Na rok prawie przed wypadkami, które opowiadamy, nastąpiło zetknięcie pomiędzy szwedzkim doktorem, a znanym nam dobrze Robakiem.
Ten ostatni, potomek spanoszonego rodu Półtorackich, już oddawna przebywał w Paryżu, stolicy wszystkich chevaliers d’industrie. Po przymusowym wyjeździe z kraju, tułał się kolejno po wszystkich stolicach Europy, prowadzać egzystencję niejasną i awanturniczą. Zajmował się wszelkiemi rzemiosłami, a między innemi i takiemi, do których dość trudno byłoby się mu przyznać. Widziano go kolejno pośród względnie błyszczącego towarzystwa i na ostatnich stopniach nędzy... Niekiedy ukazywał się u modnych wód z wspaniale ubranemi kobietami i rzucał na stół rulety tysiące franków czy marek, kiedyindziej obdarty żebrał po hotelach, poszukując naiwnych, a czułych podróżnych.
To pewna, że nigdzie długo miejsca nie zagrzał...
Staczał się zresztą coraz niżej. Coraz częstsze i ostrzejsze zatargi z prawem nie pozwalały mu robić lepszych interesów. Zbyt dobrze znała go już policja wszystkich stolic Europy... Wtenczas Lolo Półtoracki obrał sobie za stałe miejsce pobytu Paryż i, ażeby ostatecznie nie plamić rodzinnego nazwiska przyjął pseudonim „Roback“. Towarzysze przezywali go częściej, ze względu na szczątki dawnej dystynkcji, „Hrabią“.
Przez lat kilka żył pośród szumowin stolicy.
Znany był dobrze w świecie łotrów, a niejedna jego ówczesna sprawka dawała mu prawo do więziennej celi w Mazas. Szczęśliwy jednak traf pozwalał mu tymczasem unikać tej ostateczności... Zresztą życie jego było życiem wyrzutka społeczeństwa. Pomimo wszystko cierpiał nieraz dotkliwą nędzę. W owym czasie począł się upijać nieraz aż do utraty przytomności.
„Maison Noire“ był jedną z najulubieńszych knajp „Hrabiego“, jak go nazywali koleżkowie. Kiedy zdobył zkadkolwiek nieco pieniędzy, szedł do „Trupiarni“ i pił tam dotąd, dopóki nie przepił wszystkiego, co miał... Po pijanemu majaczył. Mruczał coś do siebie pod nosem po polsku, śpiewał półgłosem i wymachiwał rękami.
Pewnego razu, gdy chwiejąc się na nogach, wychodził z „Trupiarni“, „Mama Gilotyna“ dała mu znak, że chce z nim mówić.
Robak spojrzał na nią zdziwiony, jednak zbliżył się.
— Chcesz co zarobić? — zapytała go bez dalszych wstępów.
— Chcę...
— Bądź tu jutro o jedenastej rano. Zobaczysz.
Na dalsze pytania Robaka „Mama Gilotyna“ nie chciała i nie miała czasu odpowiadać.
Nazajutrz rano zaciekawiony Robak znajdował się o oznaczonej godzinie przed bufetem gospodyni. Stara baba kazała mu iść za sobą do swego prywatnego mieszkania, które komunikowało się z knajpą... Ztamtąd ciemnym kurytarzykiem i wązkiemi schodami poprowadziła go na antresolę.
Zapukała do drzwi.
— Entrez — odezwano się z wewnątrz.
Za chwilę megera i Robak znaleźli się w nizkim pokoiku, ciemnym i oświetlonym tylko płomieniem gazowym. Był to rodzaj kancelarji. Przed dużem biurkiem siedział jakiś stary człowiek o siwej przystrzyżonej brodzie.
— Ten pan chce z tobą mówić — rzekła „Mama Gilotyna“ do Robaka i wyszła.
Wówczas nieznajomy odwrócił się do swego gościa twarzą. Robak poznał „Sępa“, którego niejednokrotnie widział na ulicy.
Szwedzki doktór rzekł doń jak najczystszą w świecie polszczyzną:
— No, panie hrabio Półtoracki... chciałbyś ze mną pogadać, czy nie?..
Twarz „Sępa“ wykrzywiła się uśmiechem ironji, który czynił ją jeszcze nieprzyjemniejszą niż zwykle.
Łatwo sobie wyobrazić zdziwienie Robaka.
Przez chwilę stał, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Ale ironiczny uśmiech pytającego przywołał go do zimnej krwi.
— Dla czego nie? — odrzekł równie po polsku.
— A więc siadaj pan.
Następstwem tej rozmowy, która potrwała dość długo, było, że Robak został czemś w rodzaju ajenta „Sępa“. Biegał za jego interesami, zbierał jakieś wiadomości, załatwiał zlecenia... Trwało to pewien czas.
Wreszcie jednego wieczoru, zaopatrzony przez doktora w dobry szwajcarski pasport, Robak wyjechał do kraju w tajemnej misji...
Jak ją wykonywał? widzieliśmy.
Wróćmy na chwilę do Warszawy.
Cofnijmy się znów do owego dnia, gdy pełen niepokoju, zmieniony i drżący, pan Onufry pojechał na Wolę.
Widzieliśmy go wsiadającego do tramwaju na Placu Teatralnym. Pod pachą trzymał zawiniątko. Pojechał aż do końca linji tramwajowej za rogatkami i wysiadłszy, obejrzał się nieznacznie do koła, i skierował na jedną z uliczek, idących w bok od szosy.
Uliczki te w lecie pełne są kurzu, w zimie — błota.
Idą one fantastycznie zygzakowatemi linjami pomiędzy mizernemi chałupkami i płotami ogrodów. Gdzieniegdzie tylko widać domki nieco większe i porządniejsze. Pusto tu i spokojnie...
Pan Onufry ciągle szedł naprzód.
Skręcił na bok w inną, jeszcze bardziej ciasną i głuchą uliczkę, potem jeszcze w inną. Tu na środku uliczki rosła trawa. Na samym końcu, w zaułku, nie mającym żadnego wyjścia, niedaleko muru któregoś z cmentarzy, stała za dość wysokim płotem nizka chałupka, zapadająca się w ziemię...
Pan Onufry otworzył skrzypiące wrota płotu i znalazł się w podwórzu.
Szedł naprzód, jak człowiek, który dobrze zna miejscowość. Obszedł do koła domek i wszedł w tylne, nizkie drzwi. Obecność jego w tym zakącie nie zwróciła niczyjej uwagi; nikt nie wyszedł, nie zapytał go, gdzie idzie...
Pan Onufry ukazał się w przyciemnionej sionce. W głębi były jakieś drzwi, do których zapukał. Za drzwiami dał się słyszeć szmer.
Po chwili dopiero jakiś głos zapytał:
— To ty?..
— Ja...
Rygiel posunął się i drzwi stanęły otworem! W izdebce znajdował się Robak bez odzienia tylko w kamizelce. Twarz miał bladą, oczy zaczerwienione, głowę zawiązaną chustką.
Były komornik aż odstąpił o parę kroków w tył na jego widok.
— Co ci? — pytał pobladły.
— Potem... potem... — odrzekł Robak. — Przyniosłeś ubranie?
— Jest.
Pan Onufry rzucił na stół zawiniątko.
Robak szybko rozwinął je.
— Dobrze — rzekł. — Będę się przebierał... Tymczasem siadaj. Opowiem ci, co się stało.
Były komornik upadł raczej niż usiadł na jakimś stołku.
— Co? — pytał — co?..
Więcej nie był w stanie nic wymówić.
Wówczas Robak szybko począł zrzucać z siebie ubranie, które miał na sobie i kłaść przyniesione przez wspólnika. Jednocześnie po krótce, z cyniczną otwartością opowiedział dzieje ubiegłej nocy. Nie oszczędzał Onufremu nic. W parę minut i opowiadanie i tualeta były skończone.
— I nie masz sakwojażu z książką?.. — wyjęknął pan Onufry.
Robak zrobił znak zniecierpliwienia.
— Akurat o to teraz idzie... — mruknął. — Teraz główna rzecz, żebyśmy obaj nie poszli do kryminału...
Panu Onufremu wystąpił gęsty pot na czoło.
— Rozumiesz — ciągnął Robak — że stało się głupstwo... Trzeba go, o ile można naprawić. A przedewszystkiem, nie dać się złapać. To rzecz najważniejsza!.. Po dzisiejszej nocy nie mam tu co robić. Muszę zmykać za granicę... Dla tego tu przyleciałem i posłałem po ciebie!.. Dziś jeszcze muszę wsiąść na pociąg do Aleksandrowa.
— W jaki sposób?.
— W bardzo prosty... Z Warszawy wyjeżdżać nie głupim. Ale co mówisz o Pruszkowie?.. Za chwilę zajedzie bryczka, która mnie dowiezie do Pruszkowa. Tam wsiadam na pociąg — jazda... Mundur posłańca już spaliłem. Reszta łachów nie może mnie tak bardzo skompromitować. A co do fizjognomji widzisz...
Robak schylił się i wydobył z kuferka jakiś dość dziwny przedmiot. Była to sztuczna broda, którą sobie zaraz przyprawił.
— No, cóż ładny jestem? — pytał się ze śmiechem...
Onufry był ciągle blady.
— Będzie kwestja z granicą — kończył Robak. — Ale to rzecz najmniejsza... Mam wprawdzie pasport, a nawet pasport jest na imię Wurma, podczas gdy na Nowej Pradze znali mnie jako Robaka, a nawet meldowany tam nie byłem, ale zawsze nie chcę ryzykować z pokazywaniem go na granicy...
— Więc?
— Więc... zrobię to, co wszyscy porządni ludzie robią w takim wypadku... Wysiądę na przedostatniej stacji, a przez granicę każę się przeszwarcować!..
— I sądzisz, że ci się to uda?
— Djabeł wie... Udać się powinno.
Były komornik nieco odetchnął.
— Jeszcze jedno — zapytał. — Czy nie boisz się jakiej niedyskrecji ze strony osoby, u której w tej chwili jesteś?..
Robak uśmiechnął się pod przyprawioną brodą, która go zmieniła do niepoznania.
— O to się nie bój!.. Wiesz przecie, że baba, w której chałupie jesteśmy, była niby moją kochanicą...
Roześmiał się szyderczo.
— Widzisz, że i to nawet może się na coś przydać... Jest dyskretna i zresztą zna mnie pod innem nazwiskiem. Nie będzie się nic domyślała. Co do ciebie, umyślnie ją wysłałem, żeby cię nie widziała, tak samo, jak zeszła razą, przed czterema miesiącami, kiedy tu się spotkaliśmy.
Robak, pomimo że twarz jego nosiła ślady niewywczasu i nocnych wzruszeń, był niezwykle spokojny. Mówił tonem lekkim, nawet żartobliwym. Zdawało się, że zbrodnia, którą popełnił przed kilku godzinami, nie obchodziła go zupełnie. Przeciwnie w oczach pana Onufrego można było wyczytać głęboki niepokój. Gdy mówił, głos jego drżał.
— Skończmy — rzekł Robak. — Zaraz zajedzie bryczka i wreszcie może wrócić baba...
— Skończmy!... — powtórzył, jak echo, pan Onufry.
— Posłałem po ciebie jeszcze dla dwóch rzeczy...
— Jakich?
— Primo — żebyś dał pieniędzy...
Były komornik nie rzekł ani słowa, wyjął pugilares i oddał kilka znajdujących się w nim papierków Robakowi.
Ten ostatni skrzywił się.
— Mało... — rzekł.
Po chwili dorzucił:
— A powtóre, ażeby cię zapytać, czy ci się przydam na co za granicą?...
— A!... — odrzekł tylko pan Onufry.
Robak czekał na odpowiedź, patrząc w oczy spólnikowi. Ale Onufry nie śpieszył się z odpowiedzią. Rysy jego twarzy wyprostowały się. W oczach zapalił mu się jakiś przelotny ognik.
— A... — powtórzył jeszcze raz.
— Prędzej, stary... — naglił go Robak.
— Czekaj — odrzekł Onufry.
Upłynęła krótka chwila milczenia.
— Mam... — rzekł nagle były komornik, uderzając ręką po stole.
— Co?
— Polecenie dla ciebie...
Twarz jego świeciła teraz złośliwością i uradowaniem. Uśmiechał się szeroko. Robak spoglądał nań zdziwiony.
— Słuchaj, stary, co za szelmostwo znów wymyśliłeś?
— O, nic wielkiego... Ale przyznasz, trzeba ratować sytuację...
— Słusznie.
— Ty ją zepsułeś, i ty uratujesz...
— Ja?
— Tak... Oddasz wizytę twemu „Sępowi“.
— Nie rozumiem...
— Wizytę, która mu zresztą nie potrzebujesz zapowiadać...
Pan Onufry pochylił się ku Robakowi i przez dłuższą chwilkę szeptał mu coś do ucha. Twarz Robaka z kolei rozjaśniała się uśmiechem.
— A, niech cię nie znam... — zawołał mimowoli. Co za myśl!..
— Niezła?
— Pyszna...
— I zrobisz?
— Bezwarunkowo...
— Za papiery, jeśli będą co warte, a warte być muszą, dostaniesz zaraz trzy tysiące rubelków...
— Zgoda.
— A potem udział w zysku.
— Idzie... A teraz zmykaj czemprędzej, mój stary, bo się spóźnię do Pruszkowa.
Pan Onufry zabierał się do wychodzenia. We drzwiach zatrzymał się.
Wyjął kartkę papieru i ołówek. Napisał parę słów i kartkę podał Robakowi.
— Jutro rano wyślesz mi z Berlina telegram o twem przybyciu. To mnie uspokoi...
Robak spoglądał na byłego komornika zdziwiony.
— Nie obawiasz się kompromitacji?
Pan Onufry uśmiechnął się złośliwie:
— Zobacz adres.
Z kolei Robak się roześmiał.
— A... Widzę, że odzyskujesz twą zimną krew. Z początku myślałem, że stchórzyłeś...
Pan Onufry raz jeszcze skinął Robakowi głową i wyszedł.
Telegram na imię gospodyni pana Onufrego, przekonał już nas, że zabójcy nieszczęśliwego szewca udało się przemknąć przez granicę.
W cztery dni potem znajdujemy go w Paryżu.
Robak uspokoił się już zupełnie po wypadkach, w których tak straszną odegrał rolę. Trudno nawet odgadnąć, czy na serjo robiły one na niego kiedykolwiek poważniejsze wrażenie...
Od chwili, jak tylko znalazł się za granicą, z twarzy jego zniknęły ostatnie ślady niepokoju.
Wsiadłszy w Toruniu do wagonu, odwrócił się z drwiącym uśmiechem w stronę granicy i mruknął.
— Szukajcie teraz wiatru po polu... bydło!..
Potem zaczął coś nucić między zębami.
Wogóle był bardzo wesół. Jeśli nie spał, gwizdał jakąś piosenkę. Na każdej stacji, na której pociąg stał nieco dłużej wychodził do bufetu na kieliszek. Patrząc na niego, niktby się nie domyślił, że ten człowiek zaledwo przed dwudziestu czterema godzinami popełnił zbrodnię.
W Berlinie Robak odpoczął nieco dłużej w jednym z pierwszorzędnych hotelów. Pieniędzy nie żałował. Raczej rzucał je pełnemi garśćmi...
W dwadzieścia godzin potem był w Paryżu.
Kiedy, ulokowawszy się w jakimś skromnym hoteliku w okolicach Montmartre, wyszedł na miasto, twarz jego wyrażała błogie zadowolenie. Szeroko, całą piersią oddychał powietrzem wielkich bulwarów, rzucał płomieniste wejrzenia na ładne kobiety, które, unosząc suknie, zręcznie przebiegały przez trotuar i przysłuchiwał się gwarowi nowożytnego „Babylonu“.
Przeszło rok nie widział tej pulsującej życiem panoramy...
Zdawała mu się ona teraz czemś nieskończenie ciekawem i interesującem... Dawniej widywał ten ruch i to życie z próżnym żołądkiem i pustą kieszenią. Teraz dopiero co wyszedł z dobrego obiadu od Bignona, a w okolicach serca czuł porządnie wyładowany pugilares.
— To zupełnie zmienia rzecz! — mówił sam do siebie, uśmiechając się.
Tego wieczoru Robak dobrze się bawił. Był w teatrze, a potem jeszcze w wielu innych miejscach. Późno w nocy widziano w Café Américain, otoczonego przez damy.
Dopiero nazajutrz wziął się do rzeczy poważniejszych.
Trzeba oddać Robakowi słuszność. Pomimo, że położył się spać około piątej rano, wstał o dziewiątej. Podniósł się, oblał wodą głowę i zasiadł przed lusterkiem.
Był to oryginalny łotr.
Przyglądał się sobie samemu w zwierciadle, wysuwał język, wykrzywiał się i uśmiechał. Zwilżał zimną wodą zaczerwienione od wczorajszej hulanki oczy.
— Dobrze ci było wczoraj? — perorował sam do siebie z sarkastycznym uśmiechem. Dobrze?.. Widzisz jeśli chcesz, żeby tak było zawsze, trzeba zrobić to, co mówił Onuferek...
Zatrzymał się i głośno roześmiał.
— Krzywisz się, bestjo... Nic z tego! Te parę rubli, co masz przy sobie, nie na długoby ci wystarczyły. Trzeba mieć więcej...
Przez chwilkę przyglądał się sobie samemu.
— Powiadasz, że za to można pójść do kryminału... Słusznie! Ale nie znasz chyba przysłów, które są mądrością narodów. Jedno z nich powiada, że „bez pracy nie będzie kołaczy...“, a drugie mówi: „kto nie ryzykuje... nie będzie wisiał...“ Wreszcie mój stary, taki już twój los. Bądź spokojny: nie będziesz miał chrześcijańskiego pogrzebu!..
Znów się śmiał długo i cynicznie.
— Dość tych błazeństw! — rzekł wreszcie.
Wstał i dokończył ubrania. Wyszedł na miasto. Po godzinie wrócił z jakąś paczką. W tej paczce znajdował się nowy kostjum. Był to używany ubiór robotnika. Przebrał się weń, a na głowę włożył przyniesiony również kaszkiet. Był teraz zupełnie niepodobny do wczorajszego dżentelmena z Café Américain.
Włożył do kieszeni przyprawną brodę, którą poprzednio zrzucił już w Berlinie, i wyszedł na miasto...
Szedł powoli. Namyślał się.
Wkrótce powziął postanowienie. Szybko skierował się na dół w stronę dworca Saint-Lazare. Wziął bilet na kolej obwodową do stacji Glacière, znajdującej się po drugiej stronie Paryża, na lewym brzegu!..
Kolej obwodowa szerokiem kołem obiega cały Paryż. Pociągi jej mkną po za linją fortyfikacji w przekopach albo tunelami. To właśnie wchodziło w plan Robaka, który zresztą wiedział, że o tej godzinie pociągi kolei idą prawie bez pasażerów.
Wsiadł do zupełnie próżnego przedziału pociągu, który miał w tej chwili wyruszyć...
Kontrola biletów odbywa się tam nie w wagonach, lecz przy wejściu na dworzec; to też nikt nie widział Robaka wsiadającego do osamotnionego przedziału.
Za chwilę lokomotywa gwizdnęła. Pociąg ruszył.
Nie upłynęło minuty, gdy wchodził do pierwszego tunelu. Wagony utonęły w ciemności. Trwało to chwilkę, ale chwilka wystarczyła Robakowi. Kiedy pociąg wysunął się znów na światło dzienne, Robak miał już przyprawioną fałszywą brodę...
Był teraz znów zmieniony do niepoznania.
W kwadrans wysiadł na stacji Glacière, a ztamtąd omnibusem dojechał w stronę ulicy Galande. Na placu Maubert spojrzał na zegar, wystawiony w oknie zegarmistrza.
— Wpół do dwunastej — mruknął.
Przez chwilę coś kombinował.
Tak mówił do siebie po cichu: Jeśli dziś miał być w kancelarji, pewno już tam jest... Wyjdzie dopiero za jakie pół godziny. Mamy czas!..
Wstąpił do jakieś knajpy o podejrzanej powierzchowności i zjadł śniadanie.
Jedząc mruczał przez zęby:
— A co?.. Jedzenie trochę gorsze niż wczoraj u Bignona.
Zapłacił coś koło franka i wyszedł. Była już blizko dwunasta. Zagłębił się w ulicę Galande i począł szybko zbliżać do „Czarnego domu.“
Serce mu trochę biło.
— Powinien zaraz wyjść! — mówił do siebie. Ciekawym czy też mnie przypadkiem nie pozna?
Szedł teraz powoli, przewalając się z nogi na nogę, jak człowiek, który niema co robić i spaceruje dla własnej przyjemności.
Ciągle mruczał pod nosem:
— Stary łotr ma dobry nos... Trzeba się dobrze o niego otrzeć i patrzeć mu w oczy... Jeśli ani mrugnie to znak, że i sam djabeł mnie nie pozna...
Spoglądał uważnie na czarno pomalowaną bramę kamienicy.
W tej chwili furtka otworzyła się. Powoli wysunęła się z niej wysoka, nieco przygarbiona postać „Sępa“.
Jego szare oczy rzucały badawcze spojrzenie na prawo i na lewo.
Robak, jak gdyby nigdy nic, szedł naprzód.
Z pod oka spoglądał na posuwającego się w jego stronę doktora. Włożył ręce do kieszeni i gwizdał coś między zębami. „Sęp“ przeszedł. Na twarzy jego nie było widać żadnego wrażenia.
— Dobra!.. mruknął między zębami Robak.
Szedł naprzód. O kilkanaście kroków dalej zatrzymał się. Udając, że coś poprawia przy kamaszu, rzucił okiem w tył. „Sęp“ szedł ciągle, nie oglądając się. Wysoka jego figura znikała w tej chwili za załamem muru.
— Dobra! — powtórzył raz jeszcze Robak.
Teraz zawrócił i skierował się śmiałym krokiem w stronę „Maison Noire“.
Szynk o tej godzinie był jeszcze prawie próżny... W „Trupiarni“ widać było nieruchomo sylwetki dwóch czy trzech niepoprawnych pijaków. Przed bufetem stało dwóch podejrzanych łotrów o niewyspanych fizjognomjach. Dalsze izby były niemal zupełnie puste.
Powoli, z pewnością siebie Robak wszedł do knajpy.
Powierzchowność jego w tej chwili zupełnie odpowiadała typowi tutejszych gości. O dziesięć kroków czuć było odeń podrogatkowego włóczęgę.
Rzucił w bufecie starej megerze niedbałe:
— Comment ça va, mamam?..
Następnie skierował się do ostatniej izby. Tutaj nie było nikogo. Robak usiadł niedaleko małych drzwiczek, ukrytych w kącie. Za chwilę przybiegł garson.
Robak kazał podać absentu.
Szklanki zielonego trunku z wodą znikały kolejno w jego gardle, jak w otchłani. W dwie godziny potem był jeszcze na miejscu i pił piątą szklanicę... Zrobił się tylko bardziej czerwony i siedział nieruchomo, pochyliwszy głowę na stół.
W izbie ciągle nie było nikogo.
Usługujący chłopiec, który z początku dawał nań oko z drugiego pokoju, wreszcie, widząc tę nieruchomość gościa oddalił się do bufetu.
Na to tylko czekał Robak.
Powoli przesunął się do drzwi... Rzucił jeszcze raz okiem po za siebie. Nikt nie nadchodził... Robak szybko się załatwił z robotą. W ręku trzymał woskowy odcisk zamku.
W kwadrans wychodził ze szynku, a w półgodziny znajdował się już w warsztacie ślusarza znanego wszystkim złodziejom w okolicy, którego specjalnością był wyrób wytrychów...
Znów upłynęło kilka dni.
Robak był teraz codzień stałym gościem knajpy. Przychodził tam codzień wieczorem około ósmej i przesiadywał do późna w noc. Zajmował stałe miejsce w ostatniej izbie niedaleko małych drzwiczek...
Siedział, nie mówiąc ani słowa, oparłszy twarz na dłoniach. Pił dużo... Raz czy dwa razy pijany zwalił się z krzesła pod stół; następnie znów się podnosił. Zresztą może udawał tylko pijanego...
Jakkolwiekbądź, garson usługujący w tym pokoju przyzwyczaił się do tego nowego gościa i nawet traktował go z pewnemi względami. Nie dawał nań obecnie specjalnego baczenia, a sama „Mama Gilotyna“, która niekiedy znikała w małych drzwiczkach, prowadzących do jej prywatnych apartamentów, patrzyła na dobrego gościa z pobłażaniem.
W tej ostatniej izbie panował zawsze względny spokój.
Zawsze bywało tu niewiele osób.. A ci, którzy przychodzili, wytrawni zbrodniarze, nie bardzo lubiący towarzystwo lub pijacy, niedbający o nic, siedzieli w milczeniu. Ten pokój opróżniał się także najwcześniej. Nieraz około jedenastej nie było już tu nikogo.
Widocznie Robak, szukał jakiejś sposobności.
Dowodziły tego niespokojne spojrzenia, rzucane do koła, gdy się na jaką chwilę znalazł w izbie sam... Wówczas jego oczy traciły wyraz pijacki i nie zdawały się zamglonemi od trunków. Widocznie jednak chwila, której oczekiwał stary złoczyńca, jeszcze nie nastąpiła...
Było to na czwarty dzień.
Na zegarze sąsiedniego kościoła wybiło wpół do dwunastej. W brudne szyby, wysoko położonych okien uderzały krople deszczu. Tego wieczoru nie wiele gości znajdowało się w knajpie.
Izba, stanowiąca główną kwaterę Robaka, powoli opróżniała się.
Robak położył się na stole i po sześciu czy siedmiu absyntach — spał... Może zresztą udawał, że śpi. W drugim końcu pokoju siedział jakiś stary żebrak, otaczając się kłębami tytuniowego dymu... U góry zaledwo połyskiwały gazowe kinkiety.
W sąsiednim pokoju, od którego drzwi były na pół przymknięte, panowało również milczenie. Siedziało tam zaledwo kilku gości... Atmosfera była ciężka, zaduszona, powietrze zaścielały kłęby tytuniowego dymu.
Garson już z pół godziny nie wchodził do ostatniego pokoju.
Upłynęło kilka chwil.
Stary żebrak podniósł się w swoim kącie, wytrząsnął fajkę o stół, następnie przeciągnął się, mruknął między zębami coś w rodzaju przekleństwa — i wyszedł...
Wychodząc, machinalnie przymknął za sobą drzwi.
Teraz nastąpiła dogodna chwila.
Głowa Robaka podniosła się od stołu... Oczy, błyszczące jak nigdy, rzucały badawcze spojrzenie przed siebie... Jednocześnie ręka szukała coś w kieszeni.
Jedna chwilka...
Robak znalazł się przy drzwiczkach. Włożył klucz w zamek i zakręcił. Drzwi otworzyły się bez szelestu. Robak wsunął się wewnątrz. W tej sekundzie drzwi zamknęły się za nim znowu...
W izbie panowało milczenie.
W kwadrans dopiero wszedł do stancyi nieco rozespany garson. Był trochę zdziwiony, nie zastawszy obudwu gości.
— A... — mruknął pod nosem — poszli sobie...
Zagasił kinkiety gazowe i poszedł do bufetu.
Idźmy za Robakiem.
Zamknąwszy drzwi, znalazł się on w ciemności. To jednak nie zakłopotało go bynajmniej. Posuwał się powoli, macając po ścianach rękoma. Widoczna zresztą, że miejscowość, gdzie się znajdował, nie była dlań nieznaną. I w samej rzeczy... Tędy zaprowadziła go kiedyś na pierwsze spotkanie z „Sępem“ gospodyni „Czarnego Domu“; tędy najczęściej przybywał na tajemnicze schadzki z drem Ericksenem.
Wkrótce Robak znalazł się przy drzwiach, prowadzących do znanego mu gabinetu „Sępa“.
Drzwi były zamknięte. Ale to nie mogło powstrzymać takiego specjalisty, jak Robak... Wytrych zaskrzypiał — i drzwi stanęły otworem.
Dotąd Robak kierował się w ciemności...
Teraz wydobył z nieskończenie głębokich swych kieszeni ślepą latarkę. Dyskretne światło padło na znany już nam pokój antresoli, nizki, o zamkniętych oknach... Postawił latarnie na gierydonie i wrócił do drzwi.
— Należy je zamknąć — szepnął. Trzeba mieć bądź co bądź odwrót zabezpieczony!..
Próbował zamknąć drzwi jednym z kluczy, a gdy to się nie udało, wbił w ramę jakieś dwa haczyki, które utworzyły rodzaj zasuwki.
— Teraz dobrze, — mruknął z obrzydliwym uśmiechem na ustach.
Robak rozejrzał się po pokoju. Pewnym krokiem skierował się do stojącego nieopodal biurka, przy którem zwykle siadywał sam „Sęp“. Postawił na biurku latarnię, następnie wyjął z kieszeni i położył obok niej wielki rewolwer oraz bokser.
Z szyderczym uśmiechem spoglądał na te dwa przyrządy.
— Ładne zabaweczki — zrobił uwagę sam do siebie.
Usiadł przy biurku. Przez krótką chwilę był zamyślony. Spoglądał w przestrzeń.
Namyślał się, jak przystąpić do roboty...
Ta tajemnicza „robota“, którą miał teraz wykonać, a do której przystępował z taką zimną krwią, uśmiechała mu się. Pierwszą myśl rzucił mu Onufry, przed kilku dniami na Woli. Ta myśl łatwo się przyjęła w mózgu starego łotra. Od razu zrozumiał całą jej doniosłość i wszystkie korzyści.
Czego chciał Onufry?
Znamy energję i pomysłowość byłego komornika. W chwili, kiedy w skutek niezręczności Robaka, wszystko zdawało się stracone, kiedy nie można było myśleć ani o wynagrodzeniu, przyrzeczonem przez „Sępa“ za shańbienie dziewczęcia, ani o wydarciu mu tajemnicy, do której klucz znaleźć by zapewne można w książce do nabożeństwa, stanowiącej pamiątkę po matce, — p. Onufry postanowił obrócić rzecz na swoją korzyść w inny sposób.
Okoliczności splatały się tak, że Onufry był pewny, iż pomiędzy sprawą „Sępa“ a kartką znalezioną w hotelu w Piotrkowie istniał ścisły związek. Inaczej być nie mogło. Prześladowanie skierowane przeciwko Jadzi Lipińskiej, w której posiadaniu znajdowała się właśnie książka, mająca być kluczem tajemnicy, dowodziło tego najwidoczniej. Gdy więc nie można było dojść do rozplątania węzłów zagadki, za pośrednictwem dziewczęcia, należało poszukać innej drogi.
Onufry wyrozumował, że trzeba znaleźć rozwiązanie zagadki u „Sępa“.
Rzecz prosta, nie mogło być nadziei, ażeby „Sęp“ zgodził się na to osobiście. Należało wydobyć mu je gwałtem, lub podstępem. To też obfitemu w pomysły Onufremu przyszło na myśl okraść „Sępa.“ Robak nie jednokrotnie opowiadał mu o mieszkaniu dra Ericksena w „Czarnym domu“. Tam musiały być jego wszystkie tajemnice, wszystkie papiery, notaty, dokumenta, słowem ten cały materjał, którego człowiek w rodzaju „Sępa“ nigdy nie niszczy...
Gdyby się znaleźli w posiadaniu tych papierów, mieliby sprawę podwójnie w ręku. Najpierw — otrzymaliby klucz do zagadki, którą przedstawiała kartka znaleziona w hotelu. Powtóre trzymaliby w ręku „Sępa“. Pod groźbą odkryć i pokrzyżowania planów, mogliby od niego dostać wszystko, co by tylko chcieli. Rzeczywiście, kombinacja była korzystna...
To też jak widzieliśmy, Robak przystał na nią od razu.
Nie zwracał uwagi na trudności wykonania. Między innemi uśmiechała mu się jeszcze jedna myśl: „Sęp“ musiał mieć w biurku pieniądze... Przekonywamy się iż, potrafił trudności te przezwyciężyć.
W tej chwili był u celu, w gabinecie „Sępa“.
Namysł Robaka trwał krótko.
Z głębokich swych kieszeni wydobył całą kolekcję różnych narzędzi dziwnego kształtu. Były tu dłuta, klucze, haczyki, wytrychy, kółka, pilniczki... Nie spiesząc się, powoli przystąpił do otwierania wszystkich bez wyjątku szuflad i szufladek biurka. Robił to z zupełnie zimną krwią, bez najmniejszej gorączki. Do szuflad nie zaglądał... Był cały zajęty otwieraniem.
Skończył wreszcie.
Przeszukał jeszcze biurko, ażeby się przekonać, czy nie zawiera ono jakiej skrytki. Następnie obejrzał się po pokoju, w głębi na stoliku stała nie wielka żelazna szkatułka, a obok znajdowała się szafa. Robak z zupełnym spokojem przystąpił do otwarcia i tych zamków. Najwięcej pracy wymagała szkatułka; w kwadrans i ona jednak została otwartą.
— Uf!.. — mruknął Robak, obcierając pot z czoła — zmęczyłem się.
Odsapnął głośno.
— Napiłbym się czego... W gardle mi zaschło.
Roześmiał się po cichu i mówił sam do siebie:
— Wiesz, Robaczku, że zaczynasz być wprost niemożebny... Chciałbyś ze sobą na grandę cały bufet wozić!.. Do roboty.
Po tej apostrofie, rzeczywiście wziął się do dalszej „roboty“.
Najpierw przejrzał uważnie zawartość szafy. Nie było tu zresztą nic ciekawego. Szafa mieściła oryginalną kolekcję garderoby: bluzy, płaszcze, czapki i kapelusze różnej formy i barwy. Po za tem — nic. Szkatułka była daleko ciekawsza. Zawierała ona szeregi złotych i srebrnych monet, oraz paczki banknotów.
Oczy Robaka zaświeciły się na ten widok, jak węgle.
Niby drapieżny ptak, rzucił się na pieniądze. Ładował je do kieszeni, wsuwał za pazuchę... Przesiewał sztuki złota przez palce! Na jego twarzy jaśniał błogi uśmiech. Za chwilę wszystko było skończone.
Szkatułka została opróżniona...
Robak skierował się teraz w stronę biurka. Szedł powoli, niedbale... Banknoty, które łaskotały mu jedwabistem swem dotknięciem skórę za pazuchą, złoto, które przelewało się po kieszeniach, dawały mu jakąś niewypowiedzianą pewność siebie...
Usiadł przed biurkiem i, nie spiesząc się, począł przeglądać papiery.
Rzucał na nie okiem i odkładał na kilka kupek. W ten sposób wypróżniał wszystkie szuflady. Następnie znów przeglądał z uwagą papiery każdej kategoryi. Trwało to dość długo, może godzinę, może nawet więcej...
Jak dotąd, rezultaty badania nie musiały być zbyt pomyślne.
Na twarzy Robaka nie odbijały się żadne wrażenia. Mruczał tylko pod nosem:
— To wszystko nie mówi jeszcze nic...
W tej chwili trafił na rodzaj zeszytu, zwiniętego i związanego sznureczkiem. Rozwinął go i zaczął czytać.
— A... — rzekł zaraz po pierwszych paru wierszach — ciekawe!
Zagłębił się przez chwilę w czytanie; następnie przerzucał tylko kartki. Na twarzy jego ukazał się złośliwy uśmiech. Rzekł sam do siebie:
— Pokazuje się, że nawet największe łotry robią czasem głupstwa... Exemplum — „Sęp“. Pisać pamiętnik... fi!.. Sentymentalne, niemodne, a przedewszystkiem — kompromitujące.
Znów czytał coś w zeszycie.
— Widzisz, Robaczku, — ciągnął, sam grożąc sobie na nosie — masz naukę moralną... Niby jesteś mądry, a możesz tak samo wpaść... Pamiętaj!
Roześmiał się głośno.
— Dość tego — rzekł wreszcie.
Teraz ostatecznie przystąpił do podziału papierów.
Niektóre wprost wrzucał do szuflad biurka.
— To rachunki z zarządu domem... Niepotrzebne mruczał pod nosem.
Z drugiej kupki wybrał dwa lub trzy papiery, a resztę odrzucił.
— To rachunkowość z „Mamą Gilotyną“... Weźmy parę kawałków na pamiątkę. Zawsze to kompromituje trochę sławnego doktora Ericksena, szwedzkiego uczonego... — roześmiał się głośno — że się bawi w takie przedsiębiorstwa, jak szynk Maison Noire!..
Resztę zagarnął całą masą i zawinął w wydobytą z kieszeni gazetę.
— To się przyda! — mruczał pod nosem. — Jakieś zygzaki, zawroty głowy... cyfry... listy... słowem coś czego nie rozumiem ani w ząb. Tem lepiej!.. Musi być ciekawe. Zresztą to już rzecz Onuferka — spenetrować, co to takiego... A ma kanalja do tego łeb!
Schował zwiniętą paczkę do kieszeni.
— Wreszcie — kończył, wsuwając czytany poprzednio rękopism za pazuchę — oto rzecz najmniejsza... pamiętnik... Zanim to oddam Onuferkowi, potargujemy się...
Wstał od biurka i obejrzał się po pokoju.
— Wszystko rzekł półgłosem. Można iść!..
Gdyby kto patrzył w tej chwili na Robaka z boku, te ostatnie dwa słowa mogłyby go pobudzić do serdecznego śmiechu. Śmiały łotr mówił sobie: „można iść“ z taką zimną krwią, jak gdyby wybierał się z własnego mieszkania na spacer i jak gdyby u dołu schodów czekał go zgięty w pół lokaj, gotowy do odprowadzenia pana do bramy.
Tymczasem w istocie rzecz nie przedstawiała się w sposób tak łatwy.
Blizko dwugodzinny pobyt Robaka w tajemniczym gabinecie doktora Ericksena, dowodził, że jego przybycie tutaj nie obudziło żadnych podejrzeń. Dotąd dobrze.
Ale jak wyjść?
Kwestja odwrotu przedstawiała się znacznie gorzej.
Wprawdzie Robak miał swój plan i to plan, który mógł się powieść, ale bądź co bądź ten plan przedstawiał wiele niebezpieczeństw. Wchodząc Robak był pewny, że w przejściu nikogo nie spotka; „Mama Gilotyna“ i Ernest znajdowali się w bufecie. Teraz nie wiadomo...
Nie potrzebował wracać przez knajpę, która zresztą w tej chwili musiała być zupełnie albo na pół zamknięta. Podczas poprzednich niegdy swych wizyt u „Sępa“ na ciemnych schodach, prowadzących na antresolę zauważył okno, zawsze zamknięte żaluzjami, ale nie zabite. To okno wychodziło na jakieś małe podwóreczko, które musiało się komunikować z dużem podwórzem; w każdym razie z jednej przytykało ono do muru, stanowiącego granicę sąsiedniej posesji. Nic łatwiejszego, jak przesadzić ów mur...
To też plan Robaka był nader prosty.
Znaleźć się z powrotem na schodach, otworzyć okno, wyskoczyć na podwóreczko, a ztamtąd albo przez mur do sąsiedniej posesji, albo, gdyby istniała dogodna komunikacja, na wielkie podwórze „Czarnego domu“ — oto wszystko.
Z podwórza jednej lub drugiej posesji wyjść już łatwo...
Nadaje się do tego sposób, w jaki zazwyczaj w nocy odźwierni w Paryżu wpuszczają lub wypuszczają lokatorów z domu. Na wołanie danej osoby, odźwierny pociąga za sznurek, brama się otwiera mechanicznie — i rzecz skończona.
Całą trudność stanowiło przejście przez schody.
Dotąd Robak nie żenował się wcale. W gabinecie „Sępa“ nie zachowywał ostrożności, ponieważ wiedział dobrze, że drzwi, obite materacem, nie przepuszczały na zewnątrz żadnego dźwięku.
Teraz trzeba być ostrożnym...
Lada fałszywy krok, lada stukniecie mogły mu sprowadzić na kark „Mamę Gilotynę“ i całą jej służbę. Już pięści megery były coś warte, a cóż dopiero mówić o możebnem zetknięciu z policją i przedstawicielami prawa.... Wreszcie cała gra zostałaby straconą. Trzebaby się nazawsze pożegnać z banknotami i złotem, którego miły ciężar czuł w kieszeniach — i z urzeczywistnieniem projektów Onufrego...
To też twarz Robaka przybrała wyraz serjo.
Serce mu biło mocniej niż zwykle, gdy przy pomocy małych obcążków wydobywał z futryny drzwi przytrzymujące je haczyki. Drzwi były otwarte.
Przysłuchiwał się przez chwilę, czy na schodach nie słychać żadnego szmeru. Nic...
Jeszcze raz zwrócił spojrzenie w stronę pokoju.
Na biurku stała lampka, obrzucając wązkim pasmem światła część pokoju; reszta gabinetu była pogrążona w ciemności. Obok lampki leżał rewolwer i bokser.
Robak skierował się do biurka i wziął wszystkie trzy narzędzia.
Powoli, starając się robić jak najmniej hałasu, ale krokiem zdecydowanym, posunął się ku drzwiom.
Raz należało ztąd wyjść.
Wziął już za drzwi... — Gdy wtem do uszu jego doleciał jakiś szmer. Robak zatrzymał się. Na jego twarzy wybił się żywy niepokój. Nie mógł na razie określić, zkąd ów szmer dochodził...
Upłynęła sekunda śmiertelnej niepewności.
Nagle — Robak nie wierzył własnym oczom i uszom! dał się słyszeć skrzyp drzwi tuż obok biurka, przy którem przed chwilą siedział. Z za portjery, ukrywającej drzwi, któremi zwykle, jak o tem Robak wiedział, wchodził przez oddzielną sionkę w podwórzu „Sęp“, ukazał się promyk światła.
Krew zlodowaciała w żyłach bandyty.
— „Sęp“! — pomyślał.
Ścisnął silniej w ręku rewolwer. Latarkę postawił na ziemi — i oczekiwał. Wysiłkiem woli przywołał do głowy cała zimną krew.
— Będzie co będzie! — mówił sobie.
Powoli, bardzo powoli czyjaś ręka rozgarnęła portjerę.
I Robak ujrzał dziwny, nieoczekiwany widok...
W drzwiach pośród uchylonej draperji portjery trzymała się prosto, ze świecą w ręku, wysoka dziwna postać kobieca... Blada, jak płótno, z wielkiemi błędnemi oczyma i długiemi, rozpuszczonemi na plecy włosami, zdawała się jakiemś milczącem, ponurem widmem.
Robak zadrżał; włosy stanęły mu na głowie.
To widmo miało rysy jego ofiary, nieszczęśliwej Jadzi, która z tak straszną zaciekłością, prześladował przed tygodniem, od której owej strasznej nocy oddzielił go — piorun.
Znamy dobrze Robaka. Wiemy, że przerazić go nie łatwo...
A jednak tym razem drżał.
To niespodziewane zjawisko, ta twarz dziewczęcia, które zostawił o setkę mil po za sobą, wreszcie wspomnienie owej strasznej nocy i spełnionej wówczas zbrodni, przejęły go zabobonnym strachem... Oczekiwał, że lada chwila ukaże się blada postać starego szewca z zakrwawioną skronią!
Chciał posunąć się naprzód i rzucić na widmo. Nie mógł.
Próbował coś bełkotać...
Nie był w stanie.
Nagle poczuł szaloną, niepohamowaną chęć do ucieczki. Trząsł się ze strachu. Coś go pchało w stronę drzwi.
Z jego drżących dłoni z łoskotem wypadły na podłogę rewolwer i żelazny bokser.
On sam, nie myśląc o niebezpieczeństwie nie pomnąc na nic, jak szalony, rzucił się na schody...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W jaki sposób wydostał się na ulicę?
Sam nie wiedział. Dość, że w godzinę, jak gdyby gnany przez wszystkie Furje, wracał do siebie do domu.
Nazajutrz o szóstej rano wyjeżdżał z Paryża.