Sęp (Nagiel, 1890)/Część trzecia/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Sęp
Podtytuł Romans kryminalny
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1890
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ TRZECIA.
JADZIA.

ROZDZIAŁ I.
Oskarżenie o kradzież.

Miara wzruszeń, które tego dnia uderzały w serce biednej Jadzi Lipińskiej, przepełniło się.
Dziewczę nie rozumiało dobrze sceny, która się rozgrywała przed jej załzawionemi oczyma. Jednak ostatnie słowa Władki, wyjaśnienie adwokata, wykrzyknik Ludka, to wszystko zbyt silnie wstrząsnęło jej nerwami.
Wiotka postać dziewczęcia zachwiała się. Jej wielkie błękitne oczy zamknęły się powoli... Twarz zbladła.
Jadzia upadłaby na ziemię, gdyby Władka, widząc omdlenie dziewczęcia i orjentując prędzej, niż dwaj mężczyźni, nie podtrzymała jej ciała, gnącego się jak wosk...
Była chwila zamięszania.
Ludek zbladł, jak płótno. Adwokat nie wiedział co ze sobą robić. Tylko Władka była zupełnie przytomna. Podtrzymując w silnych ramionach dziewczę, zaprowadziła je do stojącej obok kanapy.
— Wody! prędko wody... — rzekła do Julka. I jeśli jest ocet, proszę także octu.
Następnie uklękła przy kanapie.
Teraz zwróciła się do Ludka:
— Ma pan zapewne scyzoryk.
Młody człowiek skinął twierdząco głową.
— Proszę mi go dać.
Solski był posłuszny, a sam upadł na krzesło obok. Obcierał ręką grube krople potu, które mu występowały na czoło.
Po chwili stanik Jadzi został przecięty. Woda i ocet znalazły się na miejscu, a w chwili, gdy stary Tomasz biegł kłusem do zamieszkałego nieopodal doktora Zermana, dziewczę powoli przychodziło do siebie z omdlenia.
— „Julek“ wkrótce uspokoił się.
Ponieważ do poczekalni mogli lada chwila przybyć klijenci, przeto Władka, przy pomocy Ludka Solskiego, przeprowadziła Jadzię do sąsiedniego saloniku i tam umieściła ją na otomanie. Potem poleciła mężczyznom wyjść, a sama zajęła się chorą. Wkrótce przybył dr. Zerman i zaakceptowawszy środki ratunkowe, już przedsięwzięte, zalecił nieco spokoju, wreszcie zapisał jeszcze jakąś wodę trzeźwiącą.
Na pytające jego spojrzenia „Julek“ odpowiadał wzrokiem:
— Potem, potem...
Wreszcie dr. Zerman musiał wracać do pacjentów, pozostawionych u siebie w środku przyjęcia.
W półgodziny potem, gdy pierwsze wzruszenie przeszło, a Władka ciągle czuwała w saloniku przy osłabionej Jadzi, w gabinecie „Julek“ spowiadał tymczasem Ludka Solskiego.
Oto w streszczeniu opowiadanie tego ostatniego:
Wspominał już wówczas w nocy adwokatowi, że jest zakochany. Tak jest! Kochał ją całem sercem... Rozważywszy wszystkie pro i contra postanowił ostatecznie wziąć ją za żonę. Należało raz skończyć z życiem kawalerskiem... Nigdy w życiu nie znajdzie lepszej żony!
Owej nocy chciał wszystko powiedzieć „Julkowi“. Rozmowa się nie kleiła.
Jakkolwiekbądź, już przed dwoma dniami wyznał jej samej swą miłość i zaręczyli się między sobą... są już narzeczonymi.
Ludek pokazał adwokatowi maleńki pierścionek pensjonarski z turkusikiem.
— To od niej! — rzekł.
Związkowi ich nie mogło nic stanąć na przeszkodzie. Ona była sierotą i to podwójnie, najpierw po własnych rodzicach, których nigdy nie znała, powtóre po przybranej matce, która umarła przed dwoma laty. Posiadała więc niezależność. Kochała go... Był tego pewny; powiedziała mu to sama.
Zresztą była pewna formalność do załatwienia. Jadzia znajdowała się na pensji panny Śniadowicz, jego dalekiej kuzynki, „ciotki“ jak ją nazywał. Ztąd właśnie pochodziła znajomość. Faktycznie panna Śniadowicz była od dwóch lat jej opiekunką. Choć pewnie nie istniała żadna władza, przyzwoitość nakazywała wtajemniczyć poczciwą przełożoną w ich plany, prosić ją o rękę dziewczęcia...
Dziś przed kilku godzinami udał się właśnie na Kruczą do swej ciotki. Chciał jej powiedzieć o wszystkiem i prosić o matkowanie narzeczonej, którą kochał nad życie. Był pewny najlepszego przyjęcia. Znał przecież macierzyńską dobroć panny Śniadowicz i jej życzliwość dla Jadzi. To też z uśmiechem na ustach wchodził na schody, prowadzące na pensją...
Adwokat teraz dopiero spostrzegł ceremonjalny strój przyjaciela.
Ludek ciągnął swe opowiadanie.
To co zastał na pensyi, zdziwiło go niezmiernie. Biegano, słychać było szepty, biegały przez przedpokój pensjonarki i służące. Zaszło coś niezwykłego!
Z dalszych pokojów dobiegały głośne dźwięki gniewnego głosu przełożonej...
Korzystając z prawa wstępu do gabinetu panny Śniadowicz, które posiadał jako jej ulubieniec, Ludek posunął się naprzód. Drzwi od gabinetu były otwarte.
W pokoju rozgrywała się dramatyczna scena.
Pośród grona nauczycielek i starszych wychowanie stała przełożona. Ludkowi się zdawało z początku, z nie rozumie, co mówią. Sadził, że jest ofiara złudzenia. Wkrótce jednak przyszedł do wniosku, iż się nie myli...
Tak jest! Przełożona oskarżała Jadzię o kradzież...
Nieprawdopodobne! — powiedział sobie odrazu. W samej rzeczy było to nieprawdopodobne. Tego popołudnia w szafce Jadzi miano znaleźć srebrną łyżeczkę od herbaty, która zginęła przed tygodniem... Oskarżenie ze względu na przedmiot, na stanowisko Jadzi na pensji było wprost niedorzecznem. Jeżeli nawet co znaleziono, mógł to być żart, czyjaś złośliwość. Wreszcie, gdyby nawet kradzież miała miejsce, przedmiot mógł być jedynie podrzucony przez prawdziwego złodzieja.
Uderzało to w oczy...
To też Jadzia blada, jak płótno energicznie protestowała przeciwko niegodnemu oskarżeniu.
— Nie prawda! nie ukradłam... Nie mogłam ukraść... Pani sama w to nie wierzy — mówiła.
I za każdem słowem oskarżonej, jak gdyby nowa fala krwi uderzała do głowy pannie Śniadowicz. Twarz jej okrywała się coraz nowemi rumieńcami, coraz wyżej podnosiła głos.
Ludek nie poznawał jej.
Ta dobra przełożona, matka i opiekunka swych wychowanic, przetwarzała się w jakaś megerę. W jej wybuchach było coś gorączkowo sztucznego. Sama zdawała się upajać swem uniesieniem. W oczach miała coś niedobrego...
Ludek chciał wystąpić, zainterwenjować, uspokoić ciotkę.
Ale w tej chwili sytuacja zbyt naprężona sama doprowadziła do wybuchu.
— Proszę mnie nie znieważać — rzekła wreszcie poważnie i z siłą Jadzia, podnosząc swe wielkie błękitne oczy na przełożoną.
W jej głosie brzmiała obrażona godność.
Te słowa zdawały się podniecać pannę Śniadowicz.
— Precz z mojego domu, złodzieju!.. — zawołała — I dziękuj Bogu, że nie dam znać do policji...
Groźna, roziskrzona szła z podniesioną ręką ku dziewczęciu.
Nie wiadomo, coby się stało, gdyby Ludek w owej chwili nie wystąpił naprzód. Dotąd jego obecność przeszła niezauważona...
Już nie pamięta, co mówił.
Musiał jednak powiedzieć, jakie prawa ma do dziewczęcia i jakie względem niej żywi zamiary. Wystąpienie jego wywarło wrażenie na przełożonej. Gniew jej uspokoił się nieco. Próbowała nawet tłumaczyć się...
Ale on nie słuchał.
Wziął za rękę Jadzię i wyprowadził z tego domu, gdzie ją nazwano „złodziejem“. Nie wzięła ze sobą nawet ani ubrania, ani rzeczy, tylko mały woreczek ręczny z kilkoma drobiazgami, który znalazł się pod ręką.
— Oto wszystko... — kończył Ludek Solski, odrzucając się w tył. Radź!.. Nie mam bliższego i lepszego przyjaciela, niż ty. Nie mam krewnych ani znajomych, którym mógłbym ją oddać aż do dnia naszego ślubu pod opiekę. Wreszcie rzecz będzie wymagała interwencji prawnej. Jesteś prawnikiem.
Podniósł się z krzesła i wzruszony przechadzał po pokoju.
— Radź!.. powtórzył raz jeszcze.
Adwokat milczał jeszcze krótka chwilę. Wreszcie odezwał się:
— To dziwne! bardzo dziwne!..
— Nieprawdaż?..
— Widocznie oskarżenie jest sfabrykowane, sztuczne i niedorzeczne. Jak słusznie powiedziałeś, to bije w oczy... Łyżeczkę podrzucono. Ale co spowodowało wytoczenie oskarżenia? W jaki sposób panna Śniadowicz, kobieta dobra, zacna, uczciwa, o której ty sam tyle dobrego mi opowiadałeś, której opinja zresztą nie ulega żadnej wątpliwości, dla czego panna Śniadowicz przyjmuje udział w tym nieprawdopodobnym spisku?..
Ludek rozwiódł tylko rękoma na znak, iż nie może dać żadnej zadawalniającej odpowiedzi.
„Julek” namyślał się przez chwilę.
— Wiesz, im dłużej się nad tem zastanawiam, tem bardziej przychodzę do wniosku, że twoja narzeczona jest chyba ofiarą umyślnego prześladowania ze strony jakichś tajemnych wrogów i że to prześladowanie bierze źródło ztąd, że jest ona... zabardzo podobną do skazanego na ciężkie roboty Stefana Polnera.
Solski spoglądał ze zdziwieniem na adwokata.
— Co jedno z drugiem ma wspólnego?..
— To że i on jest ofiarą tajemniczego prześladowania...
— Ależ wyrok sądu!..
— Nic jeszcze nie dowodzi. Apeluję od niego... Wreszcie mam bezwzględne dowody moralne, że ten dzieciak jest niewinny... Znajdę niedługo i dowody prawne!
Ludek Solski spoglądał na adwokata z niedowierzaniem.
— Jakkolwiekbądź co radzisz mi robić?
— Nic wielkiego... Ostatecznie biorąc, to oskarżenie o kradzież, ukartowane przeciw twej narzeczonej, nie przedstawia nic groźnego. Ci, którzy je wymyślili nie odważą się oddać sprawy na drogę urzędową. Panna Śniadowicz powiedziała to wyraźnie... Zresztą twoja interwencja w żadnym razie nie pozwoli jej postąpić inaczej. A choćby nawet oddano rzecz na drogę sądową. Byłby tylko skandal... Za dobry skutek ja ręczę... Z tej strony obawiać się nie potrzebujemy! Jest jednak co innego...
— Co?
— Najpierw — plama, jaka spada wobec plotkarskiej opinji na twoją przyszłą żonę. To zresztą mniejsza. Znam ciebie i wiem, że o plotkarzy dbać nie będziesz... Ale co daleko gorsza, to obawa dalszych dla niej niebezpieczeństw...
Spojrzenie Solskiego mówiło, iż tę obawę uważa za przesadzoną. „Julek“ to zrozumiał.
— Tak mój kochany — powtórzył z naciskiem — nie sądź, że to urojenie... Nic niema prawdopodobniejszego. Znasz mnie i wiesz, że fantastykiem nie jestem, w urojenia się nie bawię. Lecz to, czego jestem świadkiem od pewnego czasu, splata się w całość dziwną. Wierz mi lub nie, ale w tej chwili głęboko jestem przekonany, iż los twojej narzeczonej jest ściśle związany z losem tego... skazanego.
— O... — protestował Solski.
— To zresztą przypuszczenia... Co jest pewne, to że twojej narzeczonej grożą niebezpieczeństwa, i że strzedz jej powinieneś przed niemi...
— Jakie?
— Ba... gdybym to z góry mógł przewidzieć...
Solski się zamyślił.
— Przypuśćmy... — rzekł wreszcie — ostrożność nigdy nie zaszkodzi. Ostatecznie, twojem zdaniem, co robić, co przedsięwziąć?
— Co? To dość proste. Przyspieszyć wasz ślub, a do tego czasu troskliwie nad nią czuwać... gdy raz zostanie twoją żoną, potrafisz ją osłonić przed potwarzą i przed niebezpieczeństwami. Ja ci się ofiaruję z góry za drużbę...
Solski już był przy adwokacie i ściskał go w swych ramionach.




ROZDZIAŁ II.
Nazajutrz rankiem.

Nazajutrz pan Onufry wstał bardzo wczesnym rankiem.
Był od samego rana wybornie usposobiony. — Ubierając się, mruczał pod nosem coś niby słowa piosenki i spoglądał z uśmiechem w lustro.
Powoli przez Podwal i Nowy Zjazd poszedł do łazienki do Wisły. Była blisko siódma rano, kiedy świeży po kąpieli, wychodził z Bednarskiej na skwer na Krakowskiem-Przedmieściu.
Skwer był prawie pusty.
Słońce rzucało długie palące promienie na miasto. — Stróże zamiatali ulice, wznosząc tumany kurzu. — Przejeżdżały ładowne wozy, przesuwali się nieliczni przechodnie. Zdala dobiegał odgłos dzwonka pierwszego tramwaju, rozpoczynającego dzienne kursa...
Leszcz rozejrzał się po skwerze.
Tylko gdzieniegdzie na ławkach spoczywały, pół siedząc, pół leżąc, jakieś nie wzbudzające zaufania obdarte i rozespane istoty. Ci ludzie widocznie tu przepędzili noc. Byli to mężczyźni i kobiety. — Stójkowy, przechadzający się po trotuarze Krakowskiego Przedmieścia, rzucał na nich od czasu do czasu podejrzliwe spojrzenia...
Były komornik znalazł widocznie to, czego szukał. — Wskazywał to jego wzrok.
Skierował się na lewo w stronę kościoła i niedaleko fontanny usiadł na ławce.
Ławka była już zajęta... Na drugim jej końcu siedział posłaniec. Miał przymknięte oczy i zdawało się, że drzemie.
Pan Onufry usiadł i nie zwracając nań uwagi, zaczął kreślić jakieś linje laską na piasku.
Po chwili posłaniec przeciągnął się, wyprostował i otworzył oczy.
Powoli, jak gdyby robiąc jakąś obojętną uwagę do samego siebie, rzucił kilka słów. — Na jego uwagę odpowiedział coś p. Onufry. Jego odpowiedź na pozór nie była skierowana do posłańca. Mówił jak gdyby do siebie, patrząc w ziemię na kreślone na piasku linje... W ten sposób rozmowa trwała blisko kwadrans.
Ktoś patrzący zdaleka aniby się domyślił, że ci ludzie, siedzący na pozór tak obojętnie, prowadzą rozmowę, i to rozmowę nader ich interesującą. Ktoś, będący bliżej, przypuszczałby najwyżej, iż zamieniają od czasu do czasu jakieś nic nieznaczące uwagi i frazesa.
Ale gdyby kto podsłuchał ich rozmowę, byłby zdziwiony wysoce jej treścią, a głównie tym zewnętrznym spokojem, wypisanym na ich twarzach, podczas gdy zamieniali ze sobą frazesa, nieraz pełne gwałtowności w słowach i wyrażeniu.
Nie potrzebujemy dodawać, że ów posłaniec był to Robak.
Posłuchajmy ich rozmowy.
Niepodobieństwo — mówił pan Onufry — zkąd mężczyzna?... Jaki mężczyzna? Młody?.. jak wyglądał? I powiadasz, że ją wyprowadził?.. że wsiedli razem do dorożki. To niepodobieństwo!
Robak spoglądał na b. komornika z ukosa z miną nieco drwiącą.
— No, mój stary, jeśli nie chcesz wierzyć, to co ja ci poradzę... W dowód, że tak było, nie zaopatrzyłem się...
Pan Onufry mimowoli na jedną sekundę podniósł wzrok do góry.
— Nie drwij — rzekł.
— No?..
— I mów dalej... Przecież ich tak nie puściłeś?
— Przypuszczam... Za co mnie masz? Wlazłem w drugą, dryndę i jazda za niemi. Powiadani ci, wyglądałem w tym moim czerwonym mundurze, w dryndzie, jak jaka małpa...
— To mniejsza...
— Rzecz prosta. I wiesz gdzie pojechali?... Nie zgadłbyś nigdy. Na Nalewki. Do domu, gdzie mieszka ten... adwokat, co bronił naszego gagatka...
— Niepodobieństwo!..
Wrażenie było tak silne, że były komornik zaprzestał kreślić fantastyczne linje na piasku... Robak uśmiechał się z ukosa.
— Słuchaj stary, zaczynasz być nudny z tem twojem „niepodobieństwo“!.. Nie przerywaj i kiedy mamy się niby nie znać, to nie rób takich min, jakby cię wściekły kot ugryzł... Słuchaj.
Pan Onufry już znów przybrał poprzednią postać.
— Słucham — rzekł krótko.
— Otóż — ciągnął fałszywy posłaniec — i mnie to uderzyło... Bardzo być może, że jechali nie do adwokata, ale do kogo innego. Przecież do licha dom ogromny i ma masę lokatorów.
— Prawda...
— W każdym razie należało sprawdzić... Zajechali przed dom, ale dryndy nie odprawili. On wszedł do bramy, a dziewczyna została w dorożce. Ja kazałem mojemu dryndziarzowi zatrzymać się o kilka domów dalej i właśnie płacę za kurs, kiedy, patrzę w parę chwil, mój kawaler wyłazi... Myślę sobie: czy znów jedziemy dalej? Nie... Pomógł jej wysiąść i weszli razem do bramy. Myślę sobie: Dobrze! chociaż tymczasem to nie rozstrzyga mojej wątpliwości...
— No?
— No... i postanowiłem ją rozstrzygnąć.
— W jaki sposób?
— Ba... od czegóż głowa na karku. Przed chwilą właśnie kiedym na Kruczej czekał na dziewczynę, jakiś facet dał mi swój bilet wizytowy z paru słowami do odniesienia do kogoś na Twardą. Ma się rozumieć, tymczasem nie miałem czasu go odnieść, ani nawet oddać innemu posłańcowi. Więc, powiadam ci biorę ten bilet i pakuję go do mojego pugilaresu, wsadzam do drugiej przegródki jakieś nic nie znaczące papiery, pugilares trzymam w łapie i wchodzę do bramy...
— Co dalej?
— I prosto do stróża. Słuchaj no bracie, powiadam, do tego domu wszedł przed minutką taki a taki jegomość z panną pod pachą. Zdaje się, że jak wysiadał z dorożki, to mu wypadło to... I pokazuję pugilares. Nie wiecie, jakby tego jegomości znaleźć?.. Mogłaby być jaka nagrodzina.. Wypilibyśmy po kieliszku.
Pan Onufry mimowoli się uśmiechnął.
— Nieźle — rzekł.
— Mój stróżysko drapie się w głowę... Wreszcie zapytał żydziaków, co przed chwilą bawili się w bramie i objaśnił, że para w kamienicy nie mieszka, a musiała pójść do „jadwokata“. Musiała... i to dobre. Ale ja pragnąłbym wiedzieć stanowczo. Rzecz prosta, mój kawał taki dobry na stróża, jak i na adwokata... Powiadam tedy stróżowi. Poczekaj, bracie, chwilkę, pójdę twojego jadwokata. I grzmię na drugie piętro... Chcę właśnie dzwonić do drzwi, a słyszę, za drzwiami gwałt... Czekam! Naraz drzwi się otwierają i jak oparzony wylata jakiś stary, widać lokaj. Myślę sobie, pogadam z nim. Ale on ani chce słuchać... Pokazuję mu pugilares i powiadam, że bardzo ważny interes, a ten leci jak warjat... Wreszcie powiada, żeby na niego zaczekać, że zaraz będzie... Dobra! Rzeczywiście poleciał o parę domów dalej i zaraz wraca. Ja go czekam na ulicy. Ma się rozumieć, opowiadam mu tę samą, historję co stróżowi... Rzecz prosta, stary nic nie wie... Ciągnę go trochę za język. Dowiaduję się tylko od niego mimochodem, że para w samej rzeczy weszła do adwokata, że facet jest przyjacielem jego pana, a facetce zrobiło się źle tak, że musiał właśnie latać po doktora. Zresztą, stary choć gaduła, spieszy się ogromnie. Powiada, że zapyta tamtego, czy co nie zgubił i każe mi czekać... Myślę sobie: nieźle. Ale byłoby jeszcze lepiej, żebym się mógł odrazu dowiedzieć od starego durnia, jak się nazywa facet...
— Nieźle — mruknął pan Onufry.
— Więc mówię staremu, że nie mam czasu... Pokazuję mu bilet wizytowy w pugilaresie. I gadam żeby mi stary powiedział nazwisko tamtego. Jeśli bilet wizytowy albo nazwisko osoby, do której pisana kartka, te same, to widać że jego zguba. Ma się rozumieć, że stary dudek dał się złapać...
— I wiesz nazwisko tamtego?
— Wiem...
— Jak?
— Poczekaj, zapisałem... Solski, Ludwik Solski, podobno pracuje w sądzie...
Przez krótką chwilę panowało milczenie. Leszcz szukał widocznie czegoś w pamięci.
— A... — rzekł nareszcie. — Co dalej?
— O... są jeszcze ciekawe rzeczy. Dowiedziawszy się, czego mi było potrzeba, czekałem. Przypuszczałem, że przecież u tego tam adwokata nocować nie będą...
— Dość racjonalnie... — zrobił uwagę, uśmiechając się mimowoli b. komornik.
— Swoją drogą, siedzieli tam do licha... Już zaczynało mi się nudzić. Wreszcie wyłażą. Ale patrz... Nowa niespodzianka. Powiadam ci taki już zabawmy dzień. Zamiast dwóch osób, wychodzą cztery. Ma się rozumieć facet, dziewczyna, adwokat... to wszystko jeszcze nic dziwnego... i zgadnij, kto czwarty?
— No... daj pokój... gadaj i nie zawracaj głowy.
— Czwarty, a właściwie czwarta... bo to kobieta... twoja była lokatorka, kochanka naszego gagatka... ta wiesz... bawarka...
— Niepodobieństwo?..
Robak aż się roześmiał!
— Prawdziwa katarynka dzisiaj z ciebie mój stary!... „Niepodobieństwo“ i „niepodobieństwo!.“ A jednak tak jest. Ona sama. Pożegnali się przed bramą, adwokat poszedł w swoją stronę, a tych troje wysiadło znów do dryndy i jazda... Ta... bawarka musiała podtrzymywać naszą turkawkę, która coś musiała się czuć źle...
— I straciłeś ich z oczu?...
— Zwarjowałeś? Zamiast gadać głupstwa, lepiejbyś pomyślał o zwrocie pieniędzy, co wydałem na dorożki. Ma się rozumieć pojechałem za nimi... Zawieźli tę małą na Leszno i zostawili na mieszkaniu u jakiejś baby, co podobno trzyma magle. Sami, ten Solski i bawarka siedzieli z nią jeszcze jakiś czas, a potem poszli sobie każde w swoją stronę... Przed rozejściem się... było już na ulicy ciemno... stali jeszcze z jakie pięć minut i facet coś gadał bawarce... Dziękował jej czy co... Oto wszystko.
Fałszywy posłaniec skończył mówić.
Ziewnął szeroko! Powolnym ruchem odrzucił się w tył i przymknął oczy. Zdawało się, że zadrzemie...
Pan Onufry milczał.
Z głową pochyloną ku ziemi, szybko, gorączkową dłonią kreślił jakieś linje na piasku. Na jego twarzy, pomimo widocznego usiłowania utrzymania pozornej obojętności malowało się wzruszenie. Przez jego głowę przebiegały nowe myśli.
W jaki sposób ci ludzie, z któremi on pośrednio lub bezpośrednio miał do czynienia, znaleźli się w jednem miejscu? Jaka fatalność sprowadziła ich razem? Na czem polegały ich stosunki? Kto była ta nowa osobistość, Solski, i jaką rolę grała w tem wszystkiem?..
Pan Onufry mógł się tylko domyślać.
Jakkolwiekbądź, czuł, że ten obrót wypadków może wywołać zamęt w jego planach. Biła siódma.
Pan Onufry spojrzał na zegarek.
— Tak... — rzekł sam do siebie.
Z zakrętu Krakowskiego-Przedmieścia ukazała się wysoka postać kobieca w czarnej sukni o twarzy zasłoniętej woalką... Były komornik przyglądał się jej uważnie. Kobieta skierowała się ku drzwiom kościoła.
Pan Onufry wstał.
— Czekaj — rzekł mimochodem do drzemiącego lub tylko udającego drzemkę Robaka. Za dziesięć minut będę... Dam ci polecenia. Teraz idę do kościoła... na pacierz...
Na twarzy drzemiącego niby Robaka wybiło się coś w rodzaju sarkastycznego uśmiechu...




ROZDZIAŁ III.
W kościele.

W świątyni panowała cisza...
Z głębi dobiegał dzwonek cichej mszy odprawianej w jednym z bocznych ołtarzy. Słońce wpadało snopami przez kolorowe szyby okien i złociło twarze świętych na starych malowidłach. W kościele znajdowało się zaledwo kilkunastu pobożnych, przeważnie kobiety...
Pan Onufry wszedł i rozejrzał się.
W jednej z najbardziej oddalonych ławek z boku, w zaciemnionym kącie, klęczała postać kobieca w czarnej sukni za czarną woalką... Ginęła ona prawie w głębi ławki.
Były komornik skierował się w tę stronę i zajął miejsce w następnej ławce, po za kobietą. On z kolei zniknął prawie w głębi ławki. Ukląkł i zdawał się pogrążony w modlitwie.
Po chwili uniósł cokolwiek głowę.
Spoglądał uważnie na wszystkie strony. W pobliżu nie było nikogo. Ciszę panującą w koście przerywały tylko słabo dochodzące do tego kąta słowa kapłana i szepty modlących się.
— Jestem... szepnął pan Onufry do kobiety.
Odpowiedź dała na siebie czekać chwilkę. Wreszcie kobieta odrzekła również szepcząc:
— Jak pan widzisz, i ja także. Jestem na pańskie rozkazy.
W głosie jej czuć było łzy.
— Książka do nabożeństwa jest? — pytał były komornik.
Przez chwilę panowało milczenie.
— Nie... — odrzekła wreszcie kobieta.
Ta wiadomość zrobiła widocznie przykre wrażenie na pana Onufrego... Po chwili dopiero rzekł nieco zmienionym głosem:
— To źle... bardzo źle...
— Źle? — powtórzyła szeptem pytanie kobieta.
— Od tego zależało wszystko... — tłumaczył były komornik.
Przez chwilę panowało znów ambarasujące milczenie. Widocznie ani mężczyzna ani kobieta nie chcieli, ażeby uwaga modlących się została zwrócona na ich oryginalną rozmowę. Wreszcie wiadomość udzielona przez kobietę stanowiła najwidoczniej niepomyślną dla obydwojga nowinę.
— A więc?... — pytała z drżeniem w głosie kobieta.
— Co... więc?..
— Te papiery... pan mi ich nie odda?..
— Nie — rzekł Leszcz. Pani wie przecież, jaka była umowa... W zamian za książkę papiery... Niema książki, niema papierów... Zatrzymuję je nadal przy sobie.
Uderzył się zlekka po kieszeni.
Kobieta pochyliła głowę.
Po chwili podniosła ją i pytała głosem, który nerwowy spazm ściskał jej w gardle.
— Więc niema... niema sposobu... na wydobycie od pana tych papierów?.. Więc nie dość tej hańby... tej zbrodni prawie, którą popełniłam wczoraj?..
— Nie.
Kobieta pochyliła głowę jeszcze niżej. Oparła ją na dłoniach. Tłumione łkania wstrząsały jej całą postacią...
Teraz mężczyzna zaczął mówić.
— Daj pani pokój komedjom... To do niczego nie prowadzi, a może zwrócić uwagę. Lepiej posłuchaj mię pani...
Kobieta zrobiła nad sobą wysiłek.
— Słucham...
— Niech mi pani opowie, jak to się stało. Dla czego książki niema?.! Przecież dziewczyna wyszła, nie zabrawszy nic... Mam o tem wiadomość. Gdzież książka?..
— Nie wiem — szeptała kobieta. Rzeczywiście ona wyszła bez swoich rzeczy... Przewidziałeś pan słusznie... pańska szatańska przebiegłość pozwala panu zawsze przewidzieć, co się stanie... przewidziałeś pan, że pod mojemi hańbiącemi słowami, pod grozą fałszywego oskarżenia pierwszą jej myślą będzie opuścić dom, w którym postąpiono z nią tak niegodnie... Miałeś pan rację... wyszła, nie zabrawszy nic. Tak mi się zdaje przynajmniej... Dziś nie wiem, gdzie jest, jak oddać jej to, co zostało, co zrobić...
Pan Onufry szepnął z ironją:
— To najmniejsza. „Ona“ znajdzie się... nie bój się pani...
Kobieta ciągnęła dalej:
— Więcej jeszcze... Byłam tak podłą, żem zastosowała się do pańskiego rozkazu... Po jej odejściu, ja, jej oskarżycielka, sama chciałam popełnić wobec niej kradzież... W nocy z lampką zakradłam się do jej pokoiku i jak złoczyńca, drżąc co chwila, szukałam tej książki, o którą panu tak idzie... Bóg był tyle litościwy, że nie pozwolił mi popełnić jeszcze tej zbrodni... Książki nie znalazłam...
— A jednak trzeba ją znaleźć.
Głos pan Onufrego brzmiał zimno i surowo.
— Jeszcze jedno — zaczął znów po chwili. Dla czego ta dziewczyna wyszła od pani w towarzystwie mężczyzny... jakiegoś pana Solskiego? Kto to taki?..
— Mój daleki kuzyn... Zacny chłopiec, który ją kocha i który się z nią zapewne ożeni... jeśli tylko nie stanie temu na przeszkodzie hańba, którą chciałam wczoraj rzucić na to dziecko...
— A...
Znów nastąpiło milczenie. Z głębi kościoła uderzył dzwonek. Pobożni chylili głowy ku ziemi. I ci dwoje, ten szatan i ta kobieta, słuchając jego rozkazów, z hypokryzją naśladowali innych... Dzwonek wreszcie zamilkł.
Pan Onufry podniósł znów głowę.
— Proszę uważać... — rzekł — oto moje instrukcje i warunki... Jeszcze raz przeszukasz pani dziś wieczorem jej rzeczy... Najlepiej byłoby, gdybyś pani znalazła w nich tę książkę do nabożeństwa... Rozumie pani?
— Rozumiem...
— Inaczej...
— Inaczej?..
— Inaczej... będziemy chyba musieli wnieść oskarżenie do sądu... To będzie ceną zwrotu papierów, o które pani tak bardzo idzie...
— Nigdy!..
Ten okrzyk wydarł się z piersi kobiety półgłosem. Jakiś starzec, schylony o kilkanaście kroków od nich w modlitwie, podniósł głowę.
Pan Onufry rzucił tylko dwa słowa:
— Patrzą na nas...
A potem udawał, iż jest pogrążony w modlitwie.
W parę minut potem wychodził z kościoła... Na wychodnem rzucił jeszcze następujące słowa:
— To moje ostateczne warunki... Jutro zobaczymy się, tak jak dziś, ale u Reformatów.
Wyszedł, przeżegnawszy się nabożnie w progu.
Kobieta została długo w ławce, zamodlona... Jej czarną woalkę łzy przyklejały do twarzy.
Kiedy pan Onufry znalazł się z powrotem na skwerze, fałszywy posłaniec Robak przechadzał się koło wodotrysku, jak gdyby oczekując jakiego wczesnego kursu.
Pan Onufry przywołał go skinieniem ręki. Robak przybiegł z pośpiechem, kłaniając się nizko.
— Słuchaj — pytał pan Onufry — czy wczoraj dziewczyna, wychodząc z Kruczej z pensji, miała przy sobie jakie zawiniątko?.. jaki pakiecik?..
Robak namyślał się.
— A może jej galant trzymał co? — pytał dalej b. komornik.
— A... już wiem... miała...
— Co?
— Maleńki woreczek skórzany... rodzaj sakwojażyka.
Robak pokazywał rozmiar woreczka.
Pan Onufry machnął ręką...
— Przypuszczałem... — rzekł tylko.
Namyślał się przez chwilkę.
— Słuchaj — rzekł do Robaka — do trzeciej masz czas... Rób, co chcesz, śpij, baw się... Ale nad wieczorem będziesz miał robotę...
Fałszywy posłaniec patrzył na Leszcza pytająco.
— Co?.. Jeszcze nie wiem... Bądź o trzeciej na Niecałej przed wejściem do ogrodu Saskiego. Ja będę i dam ci list. W tym liście znajdziesz instrukcją co będziesz miał do zrobienia...
— Zgoda.
— A teraz bierz złotówkę... niby za kurs. Daj mi twój numer... I idź do djabła...




ROZDZIAŁ IV.
Jadzia.

Zostawiliśmy Jadzię w salonie adwokata pod opieką Władki. Z opowiadania Robaka dowiedzieliśmy się, że tegoż wieczora dziewczę zostało ulokowane na mieszkaniu na Lesznie u jakiejś kobiety, utrzymującej magle.
Stało się to w sposób następujący.
Adwokat „Julek Solski“, w chwili, kiedy ich porzuciliśmy i kiedy przyszli do jednego, ostatecznego wniosku o konieczności przyśpieszenia małżeństwa Ludka z Jadzią, rozpoczęli szczegółową i mniej dla naszych czytelników interesującą rozprawę o sposobach urzeczywistnienia tego zamiaru. Zastanawiali się nad różnemi formalnościami, które należało uskutecznić, i przyszli do wniosku, iż małżeństwo nie mogło nastąpić prędzej, jak za trzy do czterech tygodni.
Gdzie umieścić do tego czasu Jadzię, ażeby znajdowała się w bezpieczeństwie i po za obrębem plotki?
To pytanie odrazu postawił „Julek“. — Zapytał on najpierw Solskiego, czy on sam w sferze znajomości mieszczańskich nie posiada domu familijnego, wreszcie jakiejś kobiety starszej, któraby chciała przyjąć do siebie Jadzię?.. Ludek nie znał nikogo. Stosunki jego były nader ograniczone w tej sferze, wreszcie wszędzie, gdzieby się zwrócił, mogłaby go spotkać odmowa ze względu na zajście na pensji i na to, że opinja z góry musiała potępiać Jadzię, a być usposobioną na korzyść przełożonej, posiadającej za sobą całą szanowną przeszłość... W tem samem położeniu był i „Julek“ odnośnie do swych znajomych.
Ostatecznie adwokat zaproponował, ażeby uciec się do pośrednictwa Władki. Solski z początku głośno protestował, ale gdy mu „Julek“ gorącemi słowy opowiedział historję dziewczyny, zarysował jej charakter i w paru słowach skreślił obecne położenie sprawy, wreszcie wykazał, że nie mają wyboru, musiał się zgodzić.
Wówczas poprosili do gabinetu Władkę.
W paru słowach ofiarowała im serdeczną ze swej strony pomoc. Mówiła:
— Niech mi panowie wierzą, że podobieństwo panny Jadwigi do „niego“ wystarczyło, ażeby mnie na zawsze do niej przywiązać... Dość spojrzeć w jej błękitne oczy, ażeby ją dla niej samej pokochać...
Te proste słowa przebojem zdobyły dla dziewczyny życzliwość Ludka Solskiego.
Władka odrazu zresztą wytłumaczyła przyjaciołom, że nie może i nie powinna ofiarować Jadzi gościnności u siebie. Spuszczając oczy, mówiła z prostotą:
— Nie zapominajcie panowie, kto ja jestem... I jeszcze po tej strasznej sprawie!
Obiecała jednak znaleźć dla biedaczki przytułek u jakiej poczciwej choć prostej kobiety. Po krótkim namyśle wybór jej padł na starą maglarkę, u której niegdyś sama po wyjeździe siostry znalazła przytułek i pomoc...
Jadzia, która powoli przyszła do siebie, gdy jej przedstawiono projekt, zgodziła się na wszystko, czego chciał Ludek Solski. Kochała go i wierzyła weń.
Oto w jaki sposób Jadzia tegoż jeszcze wieczora została zainstalowana u maglarki na Lesznie. Znalazła się w oddzielnym, czystym pokoju, należność za komorne z góry za miesiąc zapłacił poczciwej kobiecie Ludek. Pokoik był miły i przyjemny, a okna wychodziły na ogród. Przedstawiał jedną niedogodność: dochodził doń zbyt często łoskot niedaleko położonych magli. Ale gdzież niema wad i niedogodności?..
To też Jadzia była niemal szczęśliwą, gdy ją nazajutrz o ósmej rano zbudził głośny turkot machiny.
Z początku nie mogła sobie przypomnieć, co się z nią stało. Próżno szukała otoczenia, w którem się budziła co ranka. Wkrótce jednak uprzytomniła sobie wypadki poprzedniego dnia. Po wrażeniu dotkliwego bólu, jakie jej sprawiło wspomnienie przykrej sceny na pensji, nastąpiło uczucie zadowolenia. Więc on ją kocha.. naprawdę? Więc ona zostanie jego żoną za miesiąc, może za parę tygodni?..
Uśmiech okrasił jej słoneczną twarzyczkę.
To dziecko miało w sobie wiele z tej dziecięcej lekkości i dziecięcej prostoty, jaką się również odznaczał charakter Stefana Polnera.
Przypomniała sobie, że poprzedniego dnia zmówili się, że o jedenastej przybędą do niej na walną naradę Ludek Solski i Władka. Adwokat obiecał, że i on zajdzie, jeśli będzie miał chwilkę czasu... Należało ubrać się na przybycie gości i przyjąć ich godnie...
Jadzia żwawo krzątała się po pokoju, chwilami wyobrażając sobie, że jest już na własnem gospodarstwie. Na tę myśl rumieniła się mimowoli..
O jedenastej goście przybyli.
„Julek“ rzucił tylko okiem na mieszkanko, przyjrzał się starej gospodyni, której poczciwa twarz zdawała się mu zresztą wzbudzać zupełne zaufanie, i pobiegł na sprawę do jakiegoś sądu. Za to Władka i Ludek Solski zostali blisko do drugiej. Jadzia była urocza; bawiła się w gospodynię i częstowała swoich gości... Ludek i ona byli, jak gdyby dwoje małych dzieci. Władka musiała wobec nich grać rolę osoby starszej, poważnej.
Ona to, wtajemniczona poprzedniego dnia przez adwokata w jego obawy, ułożyła regulamin.
Zgodzono się, że Jadzia nie będzie prawie nigdzie wychodziła. Solski przy pomocy adwokata miał się zająć wszelkiemi formalnościami, koniecznemi w celu doprowadzenia małżeństwa do skutku. Ludkowi pozwolono odwiedzać narzeczoną trzy razy na tydzień, między 3-ą a 5-ą po południu. Miał za to przysłać kwiatów, książek i materjałów do kobiecych robótek. Władka miała odwiedzać Jadzię, o ile jej czas wystarczy, w każdym razie prosiła, ażeby ją wzywano, gdy będzie potrzebną. W ogóle starała się jaknajmniej narzucać ze sobą.
O drugiej goście wyszli.
W godzinę potem posłaniec przyniósł książki wybrane w jednej z czytelni. W dwie godziny któryś z ogrodników przysłał kilkanaście doniczek kwiecia... To też Jadzia nie nudziła się zbytecznie. Czytała, krzątała się około swego małego gospodarstwa, rozmawiała ze swą gospodynią, najpoczciwszą w świecie kobietą.
Tak zeszło do wieczora. Było po dziewiątej. W maglach ruch ustał. Stara Jóźwikowa zamknęła swój warsztat i zaprosiła Jadzię na herbatę. Siedziały właśnie przy stole, rozmawiając, gdy ktoś zastukał do drzwi.
Maglarka podniosła się z miejsca.
— A to kto znowu? — zawołała. — To chyba do panienki.... Do mnie już chyba niktby tak późno nie przyszedł...
Pobiegła do drzwi i otworzyła je z klucza.
Na kurytarzu w mdłem oświetleniu lampki ukazała się jakaś ciemna, wysoka postać.
— Posłaniec... — zrobiła uwagę stara kobieta.
W tej chwili z głębi odezwał się ochrypły głos:
— Czy tu panna Jadwiga Lipińska?..
— Tu... Albo co?
— List... i ma być odpowiedź.
Jóźwikowa wzięła list z ręki ciągle ukrytego w półmroku posłańca. Przez chwilę wahała się.
— Kiedy ma być odpowiedź — rzekła — możebyście tu weszli... zaczekać?
— E, nie. Zaczekam w sieni.
— Jak wolicie...
Przymknęła drzwi i skierowała się do Jadzi, oczekującej z niepokojem tego zapóźnionego listu.
Dziewczę rozerwało kopertę.
Przeczytała list raz i drugi raz; zdawała się go nie rozumieć... Wreszcie podniosła głowę. Wyraz twarzy miała zmieniony. W oczach jej błyszczały wielkie łzy.
Nic nie mówiąc, pobiegła do swego pokoju, wzięła ztamtąd zarzutkę i woreczek i wróciła do Jóźwikowej.
Stara kobieta patrzyła na nią, nic nie rozumiejąc.
Jadzia rzuciła się w jej objęcia i głosem przerywanym od wzruszenia mówiła:
— Wychodzę... muszę iść... później dowie się pani wszystkiego.
Wybiegła do sieni. W półmroku rysowała się wysoka postać posłańca.
— Prowadźcie mnie... — rzekła gorączkowo.
Poszli.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

List, który wywarł tak dziwny obrót rzeczy, brzmiał jak następuje:

„Szanowna Pani!
W tej chwili dowiedziałem się, że wbrew wszelkiemu oczekiwaniu panna Śniadowicz wniosła :skargę do władzy policyjnej. Przed kwadransem wydano rozkaz uwięzienia. Miejsce pobytu pani jest wiadome. Niema ani chwili czasu do stracenia. Natychmiast proszę wyjść z domu i iść za posłańcem. Zaprowadzi panią do bezpiecznego schronienia. Można mu zaufać bezwzględnie. Zobaczymy się jutro rano.
Z poważaniem.
Juljan X..., adwokat.“



ROZDZIAŁ V.
Wybawca.

— Niech panienka idzie za mną... o jakie dwadzieścia kroków... — rzekł szeptem posłaniec, kiedy wyszli na ulicę.
Zapadł już mrok.
Był piękny wieczór letni. We dnie panował skwar. Powietrze było duszne. Na tej dość oddalonej od miasta ulicy nie było prawie przechodniów. Latarnie gazowe rozsunęły się w długi majestatyczny szereg w jedną i drugą stronę, wznosząc swe sylwetki po nad wysoką linją chodników.
Posłaniec skierował się w stronę okopów.
Jadzia podążała za jego śladem drżąca, nie śmiejąc ani wymówić słowa, ani obejrzeć się po za siebie. Serce jej biło jak strwożony ptak skrzydłami.
Posłaniec szedł szybko. Od czasu do czasu przystawał i oglądał się na Jadzię. W odbłyskach gazu widać było wtedy jego twarz małą, osadzoną na wysokich ramionach.
Tak doszli do okopów.
Tu nie było już widać przechodniów, a latarnie gazowe widniały tylko zrzadka.
Na placyku, którym kończy się Leszno, posłaniec stanął. Czekał na Jadzię. Dziewczę zbliżyło się.
— Teraz pójdziemy razem — rzekł. — Tu nie bardzo bezpiecznie.
Jadzia chciała mu zadać jakieś pytanie, ale zrobił jej znak ręką, ażeby milczała.
— Później, później... — rzekł szeptem — teraz jeszcze nie można.
Zagłębili się na lewo w ulicę, przylegającą do okopów. Tu było pusto i ciemno. Nad głowami dwóch samotnych przechodniów, zdążających naprzód szybkiemi krokami, szumiały gałęzie kasztanów...
Nie słychać było kroków przechodni.
Owemi czasy, a i dziś jeszcze, ulica Przyokopowa nie miała prawie wcale zabudowań. Po jednej stronie wał miejski, po drugiej parkany garbarni, fabryk i niezabudowanych posesyj. Zrzadka tylko ukazywały się nizkie drewniane chałupki, zaklęśnięte w ziemię.
Gdzieniegdzie przez gęstwinę drzew, stojących u stóp wału, przedzierały się błyski gazu, a w paru miejscach ukazywały się światełka budek strażniczych.
Wszędzie panowało milczenie...
Strach zaczął obejmować Jadzię. Ta cisza, ta ciemność, długie cienie obrosłego krzakami wału, które zdawały się jakiemiś fantastycznemi głowami potworów na jasnem tle wybielonych parkanów, to wszystko sprawiało, że przez plecy jej przechodziło dziwne drżenie...
Postać przewodnika nie posiadała w sobie również nic uspokajającego.
Wysoki, barczysty, miał jakąś dziwną, maleńką głowę. Twarzy jego, pomimo spojrzeń rzucanych z ukosa, nie mogła rozróżnić... Od czasu do czasu widziała tylko oko skierowane na nią z pod daszka czerwonej czapki. To oko błyszczało jakoś dziwnie. Jadzi zdawało się, że spojrzenie posłańca dotyka brutalnie jej postaci, obejmuje ją całą, chce przeniknąć do głębi...
Przejmował ją mimowoli lęk i wstręt.
Próbowała się uspokoić. Mówiła sobie, że opiece posłańca polecił ją przecież adwokat, który wiedział co robi, że kazał zupełnie mu zaufać.
Szli naprzód.
Zaczęły się kolejno ukazywać drzewa i pomniki położonych za wałem cmentarzy. Nowy dreszcz przeszedł biedne dziewczę. Szła naprzód machinalnie, czuła jednak, że nogi się pod nią uginają...
— Panie! Jestem zmęczona... — szepnęła.
Posłaniec zatrzymał się.
Wskazał ręką darń, stanowiącą podnóżek wału. Rzekł:
— Niech panienka usiądzie na chwilkę...
Jadzia była posłuszna.
Posłaniec usiadł niedaleko i spoglądał ciągle swemi dziwnemi, błyszczącemi oczyma...
Przez chwilę panowało milczenie.
Jadzia czuła się dziwnie zaambarasowaną. Chciała zadać swemu przewodnikowi pytanie, nie wiedziała: jak? On widać zrozumiał kłopot.
— Trzeba panience wiedzieć — odezwał się głosem przyciszonym, szorstkim i chropawym — jak to było...
— Ach!
Posłaniec obejrzał się do koła, czy żywszy wykrzyk Jadzi nie zbudził jakiego echa i rzekł:
— Ciszej, panienko!..
Oglądał się jeszcze przez chwilę, jak gdyby śledząc coś podejrzanego.
— Nie!.. — mruknął, jak gdyby sam do siebie. — Otóż trzeba panience wiedzieć, że ja, biedny posłaniec, obowiązany jestem dużo panu adwokatowi „Julkowi“... Miałem sprawę... Źli ludzie mnie oskarżali. Chcieli na mnie naprowadzić nieszczęście... Pan mecenas bronił mnie i obronił. Nie wziął za to ani grosza od biednego posłańca...
— Zacny człowiek! — szepnęła Jadzia.
— Otóż, proszę panienki, mam ja ci dla pana adwokata dużo wdzięczności... Stoję ja sobie dziś przed wieczorem na stacyi. Chciałem już iść do domu. Aż tu patrzę, leci pan mecenas. Podchodzi do mnie i mówi (a cały jest zadyszany): „Słuchajcie-no Janie (bo mi na imię z przeproszeniem panienki Jan), a chcecie mi zrobić grzeczność?“ A ja na to. „Dla czego nie... Niech pan adwokat każe! Na jednej nodze lecę.“ Tak pan mecenas powiada, że tu jest jedna panienka, co ma też nieszczęście, co ją prześladują i że trzeba tę panienkę gdzie ukryć choć na parę dni... czy bym na to, co nie poradził?... Pokalkulowałem głową i pomyślałem, że, jako ja mieszkam na Nowej Pradze, to nie może być lepszego schowania, jak u mnie...
Świecące oczy posłańca prześladowały Jadzię. Powoli jednak zaczęła ona przychodzić do przekonania, że posłaniec jest najpoczciwszym w świecie człowieczyną.
Zapytała lękliwie:
— Czy macie żonę albo dzieci?
— Nie... Jestem sam. Żona nieboszczka umarła mi już dwa lata temu... Świeć Panie nad jej dusza... Ale to nic proszę panienki. Ja zostawię panience moja izbę, a sam pójdę spać do sąsiadów...
Po chwili ciągnął.
— Tedy pan mecenas, jako mnie zna dawno, powiada zaraz: dobrze. I dał mi ten list i kazał, żebym poszedł po panienkę na Leszno. Tak też zrobiłem... Mówił mi pan mecenas, żeby przeprowadzić panienkę najdalszą drogą, żeby nas nie spotkali... I dla tego właśnie tak kołujemy.
— Aha!..
— Jutro rano ma być u panienki pan mecenas i jeszcze jakiś pan i jakaś pani... Prosił, żeby się panienka spodziewała o dziesiątej.
Gdyby Jadzia miała jakie wątpliwości, takowe musiałyby w tej chwili zniknąć.
Posłaniec po chwili namysłu dorzucił:
— Ale... ale... kazał mi jeszcze pan mecenas prosić panienkę, żeby zaraz mnie oddała napowrót ten liścik, co przyniosłem... Pan mecenas nie chce, żeby się dostał w niepotrzebne ręce!..
Wyciągnął ręką, jak gdyby po ów list.
Jadzia przez jedną sekundę wahała się. Przyszło jej na myśl, że mogłaby list oddać adwokatowi nazajutrz sama. Ale wkrótce przyszła do wniosku, że byłby to z jej strony dowód braku zaufania, któryby niemile uderzył tego poczciwego człowieka.
Wydobyła zmiętą kartkę z kieszeni i doręczyła ją posłańcowi.
— To i wszystko.. — rzekł ten ostatni, podnosząc się z ziemi.
Po chwili dorzucił:
— Trzeba nam, panienko, w drogę...
Jadzia z kolei wstała.
— Ale panienka to chyba nie dojdzie piechotą... Musimy wziąć dorożkę chociaż na Pragę. Tutaj zaraz będą rogatki powązkowskie... Tam się napewno znajdzie jaka drynda. Niech panienka pozwoli, ja polecę naprzód...
Dziewczę skinęło głową na znak zgody.
Za dwie minuty ukazały się światła rogatek. Posłaniec przyśpieszył kroku.
Jadzia, podążając za nim, w myśli dziękując Bogu za pomoc jej zesłaną i za opiekę dobrych ludzi.
Ten człowiek był jej wybawcą!..
W tej chwili znalazła się tuż przy rogatkach. Posłaniec stał przy dorożce, której latarnia rzucała światło na żółtą, bezwąsą i bezbrodą, pomarszczoną jego twarz... Z pod na pół przymkniętych powiek wymykało się spojrzenie ostre i nieprzyjemne.
Pomimo wszystko, ta twarz wywierała na Jadzię wrażenie odpychające...
Ta niemiła twarz znaną jest dobrze czytelnikowi. Posłaniec był to — Robak.




ROZDZIAŁ VI.
Zasadzka.

W półtorej godziny dopiero Robak — bo nazywać go teraz będziemy własnem nazwiskiem — wprowadzał Jadzię do zapadłej chałupki, położonej w jednym z najdalszych kątów Nowej Pragi.
Sień nie była zamknięta.
Robak, prowadząc za rękę upadającą ze znużenia Jadzię przekroczył kałużę, która nigdy, nawet w lecie, nie wysychała przed drzwiami, pchnął drewniane wązkie drzwi, wiszące nad wysokim progiem i znalazł się w ciemnej sieni...
Zapalił zapałkę.
Sień nie miała drewnianej podłogi. Gliniana posadzka, wilgotna i zabrudzona, pokryta była słomą. Na prawo widniały jakieś nizkie drzwi, w głębi schody podobne do drabiny.
Pomimo, że znużenie Jadzi doszło do tego stopnia, że z trudnością zdawała sobie sprawę ze swego położenia, widok otaczających przedmiotów wywarł na nią niewymownie przykre wrażenie.
— Tędy panienko — mówił na pół szeptem fałszywy posłaniec.
Pomagał on Jadzi wdrapywać się po drabince.
Niedługo znaleźli się na czemś w rodzaju poddasza. Tuż po nad ich głowami znajdowały się wiązania dachowe... Na platformie schodów, gdy Robak znów zaświecił zapałkę, widać było na prawo i na lewo drzwi...
Jedne z tych drzwi otworzył.
Z wnętrza buchnął jakiś nieprzyjemny odór, połączenie wódki, tytuniu i potu ludzkiego.
Robak zagłębił się w środek pokoju. Za chwilę ogarek świecy, zatknięty w butelkę, zajął się płomieniem od zapałki.
Przy tem bladem świetle można było rozróżnić niezmiernie nędzne wnętrze izdebki.
Jakiś stołek o trzech nogach, łóżko brudne i podobne raczej do barłogu, parę butelek na oknie, maleńki kulawy stolik, — oto całe umeblowanie tego rzeczywiście wstrętnego kąta. Wszędzie warstwy kurzu...
Jadzia już ani chciała ani miała siłę przyglądać się temu obrazowi.
Siły jej były wyczerpane. Długa wędrówka przez Leszno i ulicę Przyokopową do Powązek, podróż w trzęsącej dorożce po fatalnym bruku różnych zaułków, aż do dworca kolei petersburgskiej na Pragę, podróż od rogatek pośród najbardziej zakazanych kątów Nowej-Pragi pozbawiły ją całej energii. W całem ciele czuła łamanie. Miała gorączkę i szum w głowie.
Raczej upadła niż usiadła na stołek o trzech nogach, oparty o ścianę.
Dużemi błękitnemi oczyma w tej chwili podkreślonemi czarną obwódką od zmęczenia, spoglądała bez celu w przestrzeń. Pierś jej wznosiła się przyspieszonym oddechem. Usta miała spieczone.
Przed nią stał Robak.
Z jego oczu, zaczerwienionych od gorączki, tryskały jakieś spojrzenia. Dowodziły one wysokiego stanu podniecenia. Bo też zacny posłaniec pod pozorem sprawdzenia, czy nic niema po drodze groźnego, parę razy wysiadał z dorożki i udawał się z woźnicą do szynku na kieliszek. Z podnieceniem od alkoholu łączyła się jeszcze jakaś inna dziwnego rodzaju ekscytacja.
Jadzia przymknęła oczy...
Nie widziała ona tych ognistych spojrzeń, któremi ją obrzucała ta ruina człowieka wstrętna i przeorana tyloma namiętnościami. Zdawała się zasypiać.
Robak przyglądał się jej przez chwilę. Na ustach jego zaigrał szyderczy uśmiech.
— Panienko! — rzekł głosem ochrypłym od wzruszenia i trunku.
— Co?.. — zaledwo wyszeptała Jadzia.
— Trzeba się położyć do łóżka... Będzie lepiej. —
— A...
— Ja wyjdę. Panienka jest zmęczona... Niech panienka pójdzie do łóżka... Za kwadrans przyjdę przynieść co gorącego i kawałek chleba z mięsem do zjedzenia. Panience się jeść chce?..
— Nie...
— To nic. Po takim spacerze, trzeba co zjeść i wypić.
Jadzia nie odpowiadała. Pozostawała ciągle na krześle w tem samem położeniu...
Robak spoglądał na nią przez chwilę badawczo.
Chciał jak gdyby sprawdzić, czy dziewczę jest dość zmęczone... Posunął się nawet krok naprzód. Ale w tej chwili ciężko opuszczone powieki Jadzi zaczęły się podnosić do góry...
Robak machnął ręką i wyszedł, mrucząc pod nosem:
— Jeszcze nie...
Ciężkim krokiem zlazł ze schodów i znalazł się na parterze w sionce. Zastukał do drzwi.
Panowało milczenie.
Ponowił stukanie po trzy razy z przerwami. Po chwili za drzwiami dały się słyszeć kroki.
— To pan, panie Robak? — zapytał z głębi jakiś głos.
— Ja... Otwieraj żydzie.
Wewnątrz dał się słyszeć szczęk kluczy. Niebawem drzwi otworzyły się i we drzwiach stanęło nizkie indywiduum, trochę garbate, mocno rude, którego wschodnie rysy zdradzały semickie pochodzenie... Człowiek ubrany był zresztą nie w hałat, ale w jakiś oberwany kubrak.
Otwierający roześmiał się chrapawo.
— Co za galante chłopiec z pana Robaka. Jaki fein mundur.
— Dobrze... dobrze. Wpuść mnie do środka. Chcę pić...
— Dlaczego nie?
Człowiek, widocznie gospodarz, usunął się, ażeby przepuścić Robaka. Lichtarz, który podnosił w górę, oświetlał ciemne kąty jakiegoś korytarza, zakończonego w głębi drugiemi drzwiami. Mniemany posłaniec skierował się w tamtą stronę.
Tuż przed sami drzwiami, zatrzymał się, odwrócił głowę i zapytał:
— Jest tam kto?..
— Jest kilka... Jest Jurek, jest Antek Świstak i Jacentka...
Wiadomość była widocznie Robakowi nieprzyjemną. Machnął jednak ręką i wszedł.
Izba w której się znalazł miała pozór nędznej wiejskiej szynkowni. W kącie znajdował się rodzaj szynkwasu, obok stoły i stołki. Przy jednym ze stołów niejasno oświetleni świecą łojową siedzieli dwaj ludzie, obdarci, wstrętni, o fizyognomiach niebezpiecznych włóczęgów. Rozmawiali o czemś półgłosem. Niedaleko spała oparta na stole kobieta podobnego wyglądu.
Robak coś mruknął na powitanie.
Usiadł trochę opodal i zawołał do wchodzącego za nim gospodarza:
— Wódki...
W ciągu pięciu minut wychylił parę półkwaterków.
Zaczynało mu się rozjaśniać w głowie. Oczy świeciły mu teraz, jak dwa żarzące węgle.
— Niech będzie co chce! — mruknął.
Dziś po południu Onufry wręczył mu piśmienną instrukcyę, którą on obecnie wykonywał. Stosownie do tej instrukcyi, a przy pomocy załączonego do niej podrobionego listu w imieniu adwokata, Robak ściągnął nie domyślające się zasadzki dziewczę, w to miejsce...
W liście Onufrego było powiedziane:

„Przedewszystkiem idzie mi o to, żebyś dostał do ręki woreczek z książką do nabożeństwa, który ona na pewno będzie miała ze sobą. Gdyby w woreczku były jakie papiery, oddasz je mnie. Reszta a głównie pieniądze, są twoje... Co do dziewczyny rób z nią, co chcesz. Niebrzydka! Kiedym ci pokazywał jej fotografię, widziałem w twoich oczach diabelskie połyski... Zawsze miałeś słabość do dziewcząt. Zresztą bądź ostrożny... i unikaj skandalu. Co do niej, im głębiej zostanie wdeptana w błoto, tem lepiej!... Pokazywałem ci list z Paryża. Tę kartkę spal...“

Pismo, ma się rozumieć, nie nosiło podpisu.
— Spal!.. — mruknął do siebie fałszywy posłaniec — spal... Nie głupim, brachu! Masz ty moje papierki, mam i ja twoje... Przyjaźń przyjaźnią, a ostrożność — ostrożnością.
Roześmiał się...
Jego rozgorączkowana trunkiem wyobraźnia ukazywała mu przed oczyma postać Jadzi. Przedstawiał sobie jej nagie, dziewicze łono, jej rozrzucone po białych ramionach włosy... Dziki spazm wykrzywił mu twarz!
Myśl, którą mu tak po szatańsku w powyższych paru wierszach nasunął Onufry, urodziła się w Robaku jeszcze podczas ich rozmowy po powrocie z Piotrkowa.
Od trzech godzin gdy mniemany posłaniec był razem z dziewczęciem, ta występna myśl rosła i kształtowała się. Była to przewrotna i pełna dzikich namiętności natura ten Robak. W jego zbrodniczym mózgu szalały burze...
Zresztą łotr umiał się liczyć z trudnościami.
Nie lubił skandalu i obawiał się zetknięcia ze sprawiedliwością... Znał ją za bardzo dobrze. To też przygotowywał umiejętnie swój plan. Nie chciał zawsze niebezpiecznej walki z ofiarą. Nie myślał zresztą pozbawiać się przyjemności drażniącego oporu, ale z drugiej strony pragnął ubezwładnić ofiarę do pewnego przynajmniej stopnia, ażeby opór nie wywołał groźnych dlań następstw.
Dla tego to, zamiast przywieźć wprost Jadzię na Nową Pragę, odbył skomplikowaną podróż. Liczył i jak widzimy, słusznie, że zmęczenie połączone z wzruszeniem sparaliżuje siły ofiary...
Dotąd zresztą, nie zdecydował się ostatecznie. Miał niektóre skrupuły, ważył możebne obawy niebezpieczeństwa.
W samej rzeczy zabrać woreczek z książką do nabożeństwa i zemknąć było daleko prostsze. Dziewczyna obawiając się policyi, przez pewien czas nie zrobiłaby żadnego kroku. A potem szukaj wiatru po polu. Robak, chociaż dobry znajomy gospodarza szynku i razem właściciela domu, mieszkał tu dopiero od dziesięciu dni. Wprawdzie zamieszkiwał przedtem w paru innych miejscach na Nowej Pradze, ostatnio u maglarki, ale cóż ztąd? Mógł się wyprowadzić na Wolę, na Powązki. Zresztą, coby mu mogła zarzucić?..
W samej rzeczy, to byłoby prostsze.
Ale krew burzyła się w żyłach łotra. Jego małe siwe oczki ciskały błyskawice. Na skroniach występowały mu na wierzch żyły. Przy trzecim półkwaterku jego postanowienie ostatecznie ukształtowało się.
Uderzył pięścią w stół.
Rozmawiający podnieśli nań oczy. Rudy gospodarz zbliżył się ku stołowi.
— Słuchajcie — rzekł im Robak — chce każdy zarobić po trzy ruble?..
— Za co nie?
— Uważajta! — Robak umyślnie naśladował gwarę ludową. Sprowadziłem sobie na górę małą sikorkę...
Zły uśmiech przemknął się po jego wargach...
— No?
— No i chciałbym się z nią pobawić...
Ze strony dwóch włóczęgów dał się słyszeć urywany, szyderczy śmiech.
— Kto ci, brachu przeszkadza? — pytał Świstak.
— Nikt... Ale widzita, sikorka może zacząć hałasować...
— Taka?
— Taka...
— O co ci idzie? gadaj... — wtrącił się Jurek.
— O to, żebyście nic nie słyszeli... Rozumiecie?
Zapanowało milczenie.
Rudy gospodarz zabrał głos:
— A ty wiesz, że to kryminał?
— Co nie mam wiedzieć!..
— Słuchaj — rzekł Jurek, który zdawał się tu mieć pewną powagę — zgoda... Ale dasz po cztery ruble i postawisz po półkwaterku...
Robak skinął głową na znak aprobaty.
— Jeszcze jedno — roześmiał się cynicznie Świstak — pokażesz nam jak ona wygląda...
Robak zamyślił się. Przyszło mu na myśl coś w rodzaju skrupułu. Ale przypomniał sobie pismo Onufrego: „Im głębiej zostanie wdeptaną w błoto, tem lepiej...“
Kiwnął apatycznie głową.
— Zobaczymy...
Gospodarz niósł już wódkę. Onufry wypił swój półkwaterek duszkiem. Wstał, wskazał wzrokiem na kobietę śpiącą w kącie i rzekł jeszcze:
— No — i odpowiadacie za waszą babę...
— Pijana, jak kłoda!..
Wyszedł na górę, chwiejąc się na nogach pod wpływem wypitego trunku.




ROZDZIAŁ VII.
Zbrodnia.

Jadzia po wyjściu Robaka z izby, machinalnie podniosła się z krzesła.
Nie wiedząc nawet, co robi, rzuciła się w ubraniu na łóżko. Za chwilę znużenie ją przemogło. Zasnęła.
Przykre sny trapiły dziewczę...
Rzucała się gorączkowo po brudnym barłogu, wymawiała półgłosem jakieś niezrozumiałe słowa. Włosy rozsypały się około jej twarzy i otaczały tę biedną, zarumienioną twarzyczkę złocistą aureolą.
W ręku uparcie trzymała mały skórzany sakwojażyk z którym opuściła wczoraj pensję...
Wkrótce uspokoiła się.
Na twarzy śpiącej ukazał się blady uśmiech. Widocznie, że uśmiecha się do narzeczonego wypowiadając przed ołtarzem słowa dozgonnej przysięgi...
W tej chwili skrzypnęły drzwi.
Ukazała się wysoka postać Robaka. Na twarzy miał czerwone wypieki, a oczy rozpalone gorączką.
Szedł ku barłogowi, na którym leżała postać dziewczęcia i jej złote, rozrzucone szeroko włosy. Ciężko oddychał... Był już przy barłogu.
Nagle pochylił się.
Twarz miał wykrzywioną konwulsyjnym spazmem. Wstrętny, gorący jego oddech uderzył w twarz śpiącej... Pod tym oddechem zadrżała, poruszyła się...
Ruchem gwałtownym Robak wpił swe wązkie, blade jak płótno, wargi w usta Jadzi. Zdawało się, że to dziki zwierz spadający na swą ofiarę...
To, co się stało, nie trwało jednej sekundy.
Ten bezczelny i brutalny pocałunek, plamiący czyste usta dziewczęcia, obudził je ze snu. Jadzia nie wiedziała, co się stało. Czuła tylko na ustach, jak gdyby ślad jakiego ognistego piętna. Czuła wstrętny oddech, uderzający jej w twarz. Ręce pochylonego nad nią potworu usiłowały objąć jej kibić...
Objął ją nieskończony wstręt...
Z siłą, którejby się nikt w tem wątłem dziecku niespodziewał, a która wykonywała w niej reakcję nerwów, odepchnęła łotra, aż się potoczył w drugą stronę izby. W tej chwili była na nogach...
Teraz zaczynała rozumieć sytuacyę.
Chciała krzyczeć ale gorączka i wzruszenie ścisnęły jej gardło... Porwała stojącą na oknie butelkę i trzymając ją do góry jako broń, czekała nieprzyjaciela.
I on już podniósł się z ziemi...
Był straszny. Twarz przed chwilą czerwona, była teraz cała blada, niby chusta. Tylko na skroniach odbijały różowe paski krwi, która zbiegła mu do czoła... Nozdrza rozszerzały się mimo woli, jakgdyby chwytając co chwila powietrze. Dolna szczęka drżała jak w febrze. Małe siwe oczki zdawały się błyskać płomieniem.
Szedł ku niej powoli...
Dziewczę chciało wołać, krzyczeć, chciała go uprzedzić, że uderzy. Nie mogła wymówić ani słowa. Był o trzy kroki od niej..
Machinalnie wyciągnęła rękę i z siłą uderzyła trzymaną w ręku butelka.
Robak zdołał się uchylić.
Pomimo to szkło z głuchym łoskotem uderzyło o jego głowę. Jego ruch osłabił uderzenie. Gdyby nie to, nie wiadomo, czy kość wytrzymałaby... Szkło pękło i rozsypało się na setki drobnych kawałków.
Na uderzenie on odpowiedział krótkim, urywanym okrzykiem, a potem szatańskim śmiechem...
Zachwiał się.
Ale nie upadł. We włosach i na czole ukazała się krew. Czerwona jej wstążeczka spływała mu około oka... Był jeszcze straszniejszy.
Stał jeszcze chwilę.
Wreszcie, jak gdyby pchnięty jakimś potężnym motorem, z nieprzepartą siłą rzucił się ku nieszczęśliwej dziewczynie... Pochwycił ją w objęcia. Próżno się chciała wyswobodzić z jego rąk... Ściskały ją, jak żelazne kleszcze...
Stali przy ścianie.
Obok na oknie w szyjce od butelki płonął ogarek świecy, rozjaśniający mdłem światłem tę dziwną i straszną scenę..., Pasując się z dziewczęciem, Robak potrącił butelkę. Świeca spadła na podłogę, potoczyła się parę kroków i... zagasła.
Zapanowała ciemność...
Była to straszna chwila. Jadzia czuła się zgubioną. Walczyła. Trzymała się okiennego haka. Czuła jednak, że coraz silniej oplatały ją żylaste ramiona... Czuła jego oddech; krople ciepłej krwi ze zranionego jego czoła spadały na jej szyję... Czuła, że traci siłę i przytomność... I ani krzyku o pomoc, ani dźwięku nie wydobyć ze spartej piersi!..
Za chwilę upadnie...
Ostatnim wysiłkiem odwróciła twarz, ażeby nie widzieć potworu.
Zamglony jej wzrok padł na zakurzone szyby okna. Za temi szybami rozpościerało się szeroko szafirowe sklepienie niebios, majestatyczne, pełne spokoju, zasiane złocistemi gwiazdami... Nagle zdaleka dał się słyszeć głuchy stłumiony turkot...
To mówił grzmot...
Złocista błyskawica szeroką ognistą wstęgą rozdarła szafirowe sklepienie niebios...
Dziwna psychologiczna zagadka! Ten potężny widok szerokiego świata żywiołów, jak gdyby wprowadził kogoś trzeciego, wielkiego świadka i większego jeszcze sędziego, pomiędzy napastnika i napastowaną...
Grę błyskawicy widział także Robak. Grom przemówił do niego, jak pełna siły groźba. Jego uścisk zwolniał...
Jednocześnie do mózgu dziewczęcia spłynął nowy prąd energii.
Pod jego wpływem paraliż strachu, który od początku sceny krępował jej krtań, ustąpił. Rozszerzyła pierś. Z jej ust wyrwał się dwukrotnie głośny, rozdzierający krzyk.
— Na pomoc!..
Ten krzyk nie pozostał bez odpowiedzi, a odpowiedź przyszła aż z dwóch stron.
Za oknem nowa potężna fala gromu odbiła się echem od granic horyzontu... Wewnątrz odpowiedziały wezwaniu dziewczęcia uderzenia w drzwi, widocznie komunikujące się z sąsiedniem mieszkaniem.
Drzwi trzeszczały...
Robak puścił dziewczę.
— Przekleństwo! — mruknął.
Jadzia szybko skoczyła w tył. Przy świetle błyskawicy spostrzegła przewróconą na oknie butelkę, która służyła przed chwilą za lichtarz. Ta butelka mogła być dla niej bronią.
W tej chwili drzwi ustąpiły.
— Przekleństwo! — powtórzył Robak.
Strasznie było teraz na niego patrzeć. Jego maleńkie oczki nabiegły krwią... Konwulsyjne drgania poruszały mu znów dolną szczękę.
W wywalonych drzwiach stanęła postać, która kiedy indziej wzbudzałaby śmiech...
Był to starzec łysy i przygarbiony. W samej bieliźnie, widocznie dopiero co wstał z łóżka. W jednem ręku trzymał świecę, w drugiem ciężki szewcki młotek.
Stanął we drzwiach i obrzucał pokój pytającym wzrokiem.
— Przekleństwo!.. — mruknął po raz trzeci Robak.
Zagryzł blade wargi, aż pokazały się na nich krople krwi.
Sam sobie jest winien... Jak mógł być tak nierozsądnym. Zapomniał o sąsiedzie, mieszkającym przez drzwi, jedynym oprócz niego lokatorze chałupki. Zresztą nic nadzwyczajnego: stary szewc, pijaczyna, który większą część nocy przepędzał pod ławami w okolicznych szynkach.
Robak nie myślał o nim.
Wściekły, z ogniem i krwią w oczach pytał się: Co za fatalność sprawiła, że tej nocy pijak był u siebie w domu, że dosłyszał walkę, że wreszcie zdobył się na energję wybicia na pół zgniłych drzwi?
Jakkolwiekbądź, miał teraz niepotrzebnego i niepożądanego świadka...
Stary szewc stał u wejścia. Pytał drżącym głosem:
— Co takiego?..
Robak powziął postanowienie. Przystąpił do starca i położył mu rękę na ramieniu.
— Słuchaj, stary — rzekł — to nie twoja rzecz... Idź spać i nie wtrącaj się...
Szewc spoglądał to na Robaka, to na Jadzię, nie rozumiejąc położenia.
Szyderczy uśmiech skrzywił usta Robaka. Ciągnął dalej:
— Albo lepiej idź na dół, do „Rudego“... Tam jeszcze piją. Nie masz bracie pieniędzy?.. To głupstwo.
Robak wydobył z kieszeni jakiś papierek.
— Masz tu parę rubli... No, idźże do djabła!
Włożył mu w rękę banknot i zlekka popychał starego w kierunku jego izby. Jadzia widziała na twarzy szewca grę wrażeń. Stary pijak widocznie ulegał. Rozumiała, że z jego odejściem położenie jej stanie się równie strasznem, jak przed chwilą...
Postąpiła naprzód.
— Panie!.. — zawołała.
Szewc odwrócił głowę w jej kierunku.
— Panie, ratuj mnie!.. Jeśli jesteś chrześcijaninem, jeśli wierzysz w Boga...
Uklękła i wyciągała do niego ramiona. Była nieprzeparcie powabną, okryta złotym płaszczem włosów. Głos jej miał głębokie akcenta rozpaczy.
— Panie... Ten człowiek to złoczyńca...
Robak z wściekłością patrzył na Jadzię. Zrobił ruch, jak gdyby się chciał na nią rzucić. Ale zreflektował się...
— Idź stary precz! — powtarzał głosem głuchym, syczącym.
I popychał przed sobą szewca.
— Panie!.. Zaklinam cię na wszystkie świętości, dopomóż mi wyjść ztąd... — wołała Jadzia.
Starzec, który popychany przez Robaka powoli zbliżał się ku wywalonym drzwiom, nagle stanął na miejscu.
Odwrócił się twarzą do Robaka.
— Słuchaj — rzekł głosem drżącym ze starości — ja jestem taki i owaki... Jestem pijak. Ale tego, co ty chcesz, nie zrobię...
— Nie?
— Masz twoje pieniądze!
Stary rzucił Robakowi banknot z powrotem i spoglądał mu śmiało w twarz.
— Wypuść tę panienkę — rzekł.
Wściekłość dusiła Robaka.
— Ach, tak!.. — syknął tylko.
— Tak! Jestem pijak i partacz... Jestem stary... Ale i ja kiedyś miałem matkę... i siostry... i córkę...
Głos jego drżał.
Krew przesłoniła oczy Robakowi. Gardło miał sparte, jak w kleszczach. Z trudem przez zaciśnięte zęby wyrzucił:
— Ostatni raz... nie idziesz precz?..
— Nie.
— A więc masz...
Szybkim ruchem wyrwał młotek, który starzec trzymał w ręku. Dłoń jego zakreśliła w powietrzu ciężkiem narzędziem półkole.
Młotek z głuchym łoskotem spadł na skroń starego szewca...
Trysnęła struga krwi.
Starzec wyciągnął naprzód ręce. Naraz runął w tył na wywalone drzwi. Obok niego upadła gasnąc świeca.
Zbrodnia została spełniona.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .



ROZDZIAŁ VIII.
Piorun.

To wszystko trwało niezmiernie krótko.
Jedna chwila!.. Kiedy ciało starego z głuchym łoskotem upadło na ziemię, ani sprawca zbrodni, ani zdrętwiała z przestrachu Jadzia nie mogli sobie zdać sprawy z tego, co się stało. W pokoju zapanowała ciemność, rozdzierana smugami błyskawic za oknem i cisza, którą przerywały dalekie wstrząśnienia gromu i szelest grubych kropel deszczu, upadających na szyby.
Pierwsza obudziła się z tego odrętwienia Jadzia.
Odrazu przyszło jej na myśl, że niebezpieczeństwo, zagrażające jej przed chwilą, stało się teraz bez porównania bardziej strasznem. Ten człowiek, który się nie zawahał przed spełnieniem zabójstwa, nie zawaha się przed niczem.
Zimny pot wystąpił jej na czoło...
Instynktownie, nie namyślając się, ścisnęła mocniej w dłoni butelkę, którą przed chwilą wzięła z okna i całą siłą uderzyła nią w szybę. Szkło zabrzęczało i prysnęło na wszystkie strony...
W oknie zaświecił szeroki otwór, przez który wdzierały się podmuchy burzy, wichura, grube krople deszczu i odległe huki gromu.
To zetknięcie ze światem zewnętrznym dało nowe siły dziewczęciu...
Machinalnie, instynktem szukając ratunku, rzuciła się na okno. Kaleczyła sobie dłonie i twarz; nie czuła ani bólu ani pasem krwi, występujących jej na policzki. Pod parciem jej dłoni rama okna ustąpiła.
Ukazał się szeroki otwór, pełny mroku, burzy i gry błyskawic...
Wskoczyć na futrynę okna i rzucić się na dół, w ciemność, na zewnątrz, było dla Jadzi dziełem jednej chwili. Nie rozważała, czem jej to może grozić? Nie myślała o niebezpieczeństwie.. Znalazła otwór, pozwalający jej wyjść z tego piekła — i rzuciła się... Wszystko, co kto chce, byle nie zostawać tu dłużej!..
Z kolei przeszło i odrętwienie Robaka.
Brzęk szkła, łoskot wybijanego okna, odgłosy burzy, dochodzące z zewnątrz przywołały go do rzeczywistości.
I przez jego głowę przebiegał tłum myśli... Był to wytrawny łotr. Na zorjentowanie się potrzebował tylko jednej sekundy. Popełnił zbrodnię, a ta zbrodnia miała świadka. Jakkolwiekbądź, nie trzeba było pozwolić temu świadkowi wymknąć się... I przytem — szaleństwo i opar trunków, które tego wieczora wypił, uderzały mu do głowy!.. — ów świadek była to kobieta, której żywe gorące ciało przed chwilą trzymał w objęciu, której dziewiczych ust dotykały przez jedną sekundę jego gorejące wargi...
Nie można było pozwolić jej wymknąć się!..
Robak nie szukał innej drogi. Okno stało przed nim otworem. Rzucił się w nie śladem swej ofiary...
Okno nie było wysokie.
Upadając, trafił na coś twardego. Uczuł ból w nodze. To uczucie odjęło mu na chwilę panowanie nad sobą. Dopiero po sekundzie zdołał się podnieść. Pchała go naprzód namiętność zemsty — i namiętność uścisków...
Rozejrzał się do koła:
Dziewczęcia nie było nigdzie. Wszędzie panowała ciemność. Potoki deszczu spadały na ziemię.
Robak głośno zaklął...
Miałażby mu się wymknąć?!..
W tej chwili nowa błyskawica rozjaśniła horyzont.
W jej świetle stary łotr ujrzał o paręset kroków postać dziewczęcia... Pod smugami deszczu biegła naprzód. Ten widok wywołał u fałszywego posłańca ryk przekleństwa...
Nie zważając na ból w nodze, pchany potężną siłą namiętności, pobiegł naprzód...
Od tej chwili rozpoczęła się dziwna gonitwa.
Pod potokami deszczu, pośród rzadkich, pogrążonych we śnie chałupek i dalej w szczerem polu, biegło tych dwoje ludzi, naprzód dziewczę, a za niem człowiek, podobny raczej do dzikiego, rozjuszonego zwierzęcia...
Pogoń trwała długo.
Biegli przez pola, rowy, wzgórza i kałuże błota. Dziewczę niekiedy upadało, ale po chwili podnosiło się, zbierało siły i biegło dalej. Mężczyzna utykał na nogę, ale ani na chwilę nie przerywał pogoni... Dyszał ciężko.
Ta gonitwa miała się niebawem skończyć.
Siły jednego z dwojga, albo mężczyzny albo kobiety musiały się wyczerpać.
W tej chwili byli już daleko po za miastem. W dali rysował się długi okop, nastroszony słupami telegrafu. Był to plant kolei żelaznej.
Jadzia czuła, że upadnie...
Nogi jej gięły się w kolanach. W uszach czuła szum. Oczy zamykały się pomimo woli. Ten okop, który wznosił się przed nią, przykuwał całą jej uwagę. Chciała koniecznie dotrzeć do niego. Zdawało się jej, że jeśli tam dobiegnie, zostanie uratowaną... Co będzie dalej? — Nie wiedziała.
Biegła naprzód...
Ostatnim wysiłkiem znalazła się u stóp plantu. Powoli, chwytając się rękoma za oślizgłą trawę wdrapała na wierzchołek... Dalej nie była w stanie iść. Upadła na kolana.
O dwieście kroków od nasypu posuwał się powoli, dysząc, Robak.
W tej chwili dał się słyszeć głuchy, podziemny łoskot.
Było to jak gdyby preludjum czegoś strasznego. Na jedną sekundę wszystko umilkło. Nagle na tle czarnego nieba ukazał się ognisty zygzag. Przeciął on horyzont od wierzchołka nieba aż do ziemi... Zdawało się, iż straszny huk potrząsnął całym światem...
Upadł piorun.
Ogniste zygzakowate płomyki wytrysnęły pomiędzy dwojgiem bohaterów tej strasznej sceny. Piorun zdawał się chcieć oddzielić kata, od ofiary...
Zresztą upadł on na takiej odległości od dziewczęcia i od jego prześladowcy, że nie mógł zrządzić szkody ani jednej ani drugiemu. Wywołał jednak potężne wrażenie u obojga.
Nerwy dziewczęcia, od kilku godzin wstrząsane tak strasznie, nie wytrzymały.
Upadła zemdlona na szyny. W chwili, gdy rozpuszczone jej włosy pławiły się w kałuży wody deszczowej, zebranej między szynami, Robak z kolei uczuł dziwny lęk, przejmujący do głębi jego zaskorupiałe serce...
Oczy miał jeszcze pełne blasku od zygzakowatych płomyków piorunu, uszy — pełne strasznego huku.
Mimowoli upadł na kolana.
Po chwili podniósł się i z błędnem okiem, jak gdyby ścigany przez wszystkie furje, począł biedz w przeciwległym kierunku...




ROZDZIAŁ IX.
Fryga“ przybywa.

Wybiła godzina dziewiąta rano.
Było to na trzeci dzień po owej strasznej nocy. Adwokat „Julek“ już od godziny siedział przy biurku, przygotowując bruljon jakiejś pilnej skargi kasacyjnej. Obok kałamarza stała szklanka herbaty i leżał zapalony papieros.
Zastukano do drzwi.
Wszedł Tomasz. Twarz starego była jakaś uśmiechnięta, widniało na niej pewne uradowanie. Stary mrugnął poufale okiem.
— Jeden pan... — rzekł.
— Co za pan?
— Ten pan, co pan mecenas wie... z Kutna.
Te niedość jasne słowa i wygląd starego Tomasza aż nadto oświeciły adwokata. Wiedział dobrze, że stary Tomasz już nie wiadomo dla czego żywił szczerą sympatję dla „Frygi.“
To też „Julek“ skoczył z miejsca.
— A dawaj-że go tutaj...
Na to tylko czekał stojący za drzwiami „Fryga“.
Ruchliwa, jak żywe srebro, figurka byłego ajenta policyjnego, a obecnie oficjalisty w fabryce cukru, wsunęła się przez półotwarte drzwi. Na jego twarzy widać było prawdziwe wzruszenie, gdy szedł ku adwokatowi. Starym zwyczajem, pocałował „Julka“ w ramię.
— A..... jakże się masz, panie Józefie — wołał adwokat. — Kopę lat pana nie widziałem... Czy to się tak godzi? Czyż pan wcale już nie bywasz w Warszawie, żeby nie odwiedzać starych znajomych?.. Potrzeba aż interesu, żeby pana zobaczyć...
„Fryga“ był trochę zmięszany tem serdecznem przyjęciem.
— Widzi pan mecenas, nie chciałem być natrętnym...
— Nie gadałbyś pan głupstw!.. Siadaj-że...
„Fryga“ zawsze nieco zażenowany, umieścił się na rogu krzesła.
„Julek“ zwrócił się do Tomasza:
— Herbaty i papierosów!
Za chwilę adwokat pytał „Frygi“:
— Założyłbym się, że pan, panie Józefie, prosto z kolei?..
B. agent policyjny uśmiechnął się.
— Wygrałby pan mecenas — a po chwili dodał:
— Wybaczy pan mecenas, inaczej się nie postępuje ze swym dobroczyńcą, szczególniej, gdy pragnęłoby się go zobaczyć jak najprędzej...
Adwokat protestował gestem.
Przez chwilę panowało milczenie. Przerwał je „Fryga“. Rzekł:
— No, panie mecenasie, interes zdaje się być pilny... Możebyśmy przystąpili do rzeczy?
Adwokat mimowoli uśmiechnął się. Zauważył:
— W gorącej wodzie pana kąpali.
Po chwili ciągnął.
— Ma się rozumieć, nie domyślasz się pan nawet, po co pana wezwałem!..
Teraz na „Frygę“ przyszła kolej uśmiechnąć się.
— Przeciwnie — rzekł — nietylko domyślam się... ale więcej nawet; wprost mogę powiedzieć, że.. wiem po co?
— Żartujesz pan!
Po wązkich wargach „Frygi“ błądził filuterny uśmiech.
— A oto i dowód — dorzucił. — Nieprawda, że idzie o sprawę Stefana Polnera?
„Julek“ aż się schwycił za głowę.
— Człowieku! — zawołał — zkąd możesz to wiedzieć? Nie pisałem ci o tem ani słowa...
— Nie.
— A więc zkąd wiesz?
— To moja tajemnica...
„Fryga“ pocierał sobie energicznie nos, co w jego języku mimicznym oznaczało wysoki stopień zadowolenia.
— I nawet przewidując, że trzeba będzie przeprowadzić małe śledztwo, jak się patrzy... w rodzaju tego w sprawie Ejtelesów... odrazu poprosiłem dyrektora o urlop na trzy tygodnie. O! niech pan mecenas będzie spokojny, urlop należał mi się oddawna... Już z rok, jak obiecałem mojej babie i malcowi, że ich zawiozę na pewien czas do Warszawy...
— A więc pan jesteś z żoną?
— Z żoną i dzieciakiem. Baba pojechała do hotelu, ja przybiegłem do pana mecenasa.
Gdy „Fryga“ wymawiał słowa „z żoną i dzieciakiem“ spuścił oczy na dół. Głos jego brzmiał tajnym smutkiem.
Adwokat mimowoli wyciągnął doń rękę.
— Dziękuję, serdecznie dziękuję — mówił. — Robisz pan sobie na pierwsze moje wezwanie tyle kłopotu. No, ale-ć niema tego złego, coby nie wyszło na dobre!... Będę mógł przynajmniej zobaczyć pańską żonę i małego Stacha...
— Pan mecenas pamięta imię mego malca?..
„Fryga“ był widocznie wzruszony.
— Jeszczeby nie...
Milczenie, które znów nastąpiło, przerwał były ajent.
— No, panie mecenasie — zapytał — a robota?
— Prawda... robota...
— Możebyśmy zaczęli...
— Zgoda. Ostatecznie, co pan wiesz w sprawie?
— Wiele i nic... Najlepiej niech pan mecenas opowie mi wszystko od początku do końca.
„Julek“ skinął głową na znak zgody.
Wyjął z biurka różne papiery, notatki i akta i rozpoczął opowiadanie. Przedtem jeszcze „Fryga“ rzucił mu uwagę:
— Jedno słowo, panie mecenasie. Sprawozdanie ze sprawy we wszystkich prawie gazetach czytałem. Szczegółów tego rodzaju, znanych powszechnie, może pan mecenas sobie oszczędzić...
„Julek“ znów skinął głową.
Opowiadanie jego odznaczało się treściwością. Szkicował wielkiemi linjami. Wykazywał pro i contra. Czytał wyciągi z akt i ustępy z motywów wyroku, wreszcie główniejsze urywki ze swej apelacyi. Zestawiał i krytykował, przytaczał osobiste swe wrażenia i poglądy, wreszcie fakta ostatnich dni. Wiązał sprawę Stefana Polnera z prześladowaniem Jadzi Lipińskiej. Była to razem obrona nieszczęśliwego jego klijenta i streszczenie sprawy, takie, jakie powinienby czynić przewodniczący przysięgłych...
Po ruchliwej twarzy „Frygi“ przechodziły setki wrażeń.
Zaciekawienie ustępowało miejsca niespodziance. Potem widać było natężenie myśli. Od czasu do czasu na tych ruchliwych wargach wykwitał filuterny uśmiech, widocznie na spotkanie nowej idei... Od czasu do czasu twarz „Frygi“ chmurzyła się. Niekiedy rzucał jakieś słówko lub uwagę. Czasem mimowoli podskakiwał na krześle.
Szczególna uwagę b. ajenta policyjnego zwróciły dwa tajemnicze listy, które mu dał do przejrzenia adwokat „Julek“. Przyglądał się im pod światło, próbował czytać między wierszami, porównywał, oglądał papier, szukał znaków wodnych. Przytem wszystkiem niemiłosiernie kręcił głową.
Wreszcie relacja została ukończona.
Adwokat odrzucił się na fotel i po krótkiej przerwie zapytał:
— Co pan powiadasz o tem wszystkiem, panie Józefie?
B. agent policyjny zamyślił się.
— Przepraszam, chciałbym najpierw wiedzieć, jakie są ostateczne wnioski pana mecenasa...
— Chyba pokrótce.
— Jak najkróciej!
„Julek“ namyślał się.
— Zgoda — rzekł wreszcie. — Moje wnioski są ostatecznie powzięte. Zresztą nie można ich uważać za wyrozumowane opinje... Są to raczej przeczucia... Dadzą się one sprowadzić do paru stanowczych punktów...
— Słucham.
— Najpierw — Stefan Polner nie jest winien zabójstwa.
— To niewątpliwe!
— Powtóre on i Jadzia Lipińska są bliźniętami.
— Rzecz do sprawdzenia...
Po trzecie — oboje z racji, których wyjaśnić sobie nie jestem w stanie, ulegają zaciętemu prześladowaniu, którego rezultatem co do niego skazanie za zabójstwo, co do niej tymczasem — oskarżenie o kradzież...
— Przypuśćmy.
— Po czwarte — prześladowanie, o którem mowa, wynika z tego samego źródła, z którego pochodzą tajemnicze listy, otrzymane przezemnie i przez narzeczoną mojego klijenta...
Adwokat „Julek“, rumieniąc się trochę, po raz pierwszy przyznawał tytuł „narzeczonej“ Władce.
Na wązkich wargach b. ajenta wykwitnął lekki uśmiech.
— Co jest niewątpliwem — ciągnął adwokat — to, że obydwa listy pochodzą od jednej osoby...
— Tak.
— Która jest sprawcą prześladowań...
— To właśnie można zakwestjonować!
„Julek“ spojrzał zdziwiony.
— Jak kwestjonować? — zapytał jeszcze raz.
— Tak. Ale idźmy śladem pańskich wniosków, panie mecenasie... Potem nastąpi krytyka.
Ta uwaga zdekoncertowała trochę „Julka“. Po chwili jednak rozchmurzył twarz.
— Co za głupie zwierzę z człowieka zauważył. Prosiłem pana po to jedynie żebyś przybył, że chciałem poddać rozumnej krytyce chaos mego rozumowania... I obecnie moja mizerna miłość własna gotowaby się obrazić o słuszne uwagi.
— O, panie mecenasie... — protestował „Fryga“.
Ale adwokat ciągnął już dalej:
— Przechodzę do piątego i ostatniego wniosku... Sprawcą prześladowań, autorem listu, zabójcą, jest spadkobierca księdza Suskiego. Jastrzębski.
— Zupełnie mylne...
— A...
Adwokat spojrzał zdziwiony na „Frygę“.
— Widzę, że pańskie opinje w wielu względach są inne — rzekł. — Słucham:
B. ajent policyjny potarł sobie nos i zaczął:
— Jestem stanowczo przekonany o niewinności Stefana Polnera. To przekonanie nie było najpierw oparte na faktach. Wynikło z przeczucia, a pan mecenas wie, że ja ufam moim przeczuciom. Sprawa zainteresowała mnie wielce od pierwszej chwili, kiedy zaczęto o niej pisać w gazetach. Niech się pan mecenas nie śmieje, ale my oboje z Karolcią, zawsze mamy trochę namiętności do dawnej profesji... Ot, z nudów... bo co prawda, na naszej cukrowni nie ma tak bardzo co robić.. z nudów uważnie przeglądamy sprawozdania ze wszystkich ciekawszych spraw. — Co pan mecenas chce! Natura ciągnie wilka do lasu...
Adwokat uśmiechnął się.
— Sprawa Polnera nas szczególnie zajęła. Badałem ją ze wszystkich stron. — Powiadam panu mecenasowi, że ma ona, dla mnie przynajmniej, ten sam zapaszek, co niegdyś sprawa p. Strzeleckiego i Ejtelesów. Że chłopiec niewinny, to jasne jak słońce. Do mojego przeczucia dołączył się teraz dowód materjalny..
— Materjalny!
— Tak, panie mecenasie... Dowód, który zyskałem przed kilku godzinami.
— Pan?...
— Ja sam. Mogę być nawet świadkiem w tej sprawie.
„Julek“ szeroko otworzył oczy.
— Mów-że! panie Józefie.
— Było to, proszę pana mecenasa w sposób następujący: — Przyjechaliśmy z Karolcią i dzieckiem na kolej do Kutna dziś nad ranem, trochę zawcześnie. Usadowiłem babę w drugiej klasie, a sam poszedłem do bufetu napić się wódki. Trochę mię mdliło. Wszedłem do środka bufetu, bo właściciel znajomy... Siedzimy i gadamy. Aż tu słyszę za załamem muru jakieś głosy... Parę słów, które pochwyciłem, uderzyły mnie. Dałem znak gospodarzowi, żeby się uciszył. I... jest to wprawdzie dość brzydko podsłuchiwać... ale co robić!? Stało się. Muszę się do tego przyznać... Wysłuchaliśmy parę minut rozmowy, pomiędzy dwoma ludźmi, z których jeden przyznał się najspokojniej przed drugim do fałszywego świadczenia w sądzie... Nie wymieniał wprawdzie dokładnie okoliczności, ale wszystko naprowadzało mnie na myśl, że to właśnie mowa o naszej sprawie.
— Więc to tylko przypuszczenie?..
— Zaraz, zaraz panie mecenasie.. Z początku było tylko przeczucie, ale pan mecenas wie, że mnie najczęściej przeczucia nie mylą. Otóż opowiadający mówił, że za fałszywe świadczenie dobrze mu zapłacono, a nawet wymieniał nazwisko osoby, która go namówiła. Może być nawet, że to nie nazwisko, tylko przezwisko... Jest bardzo dziwne.
— Jak brzmi...jak? — pytał gorączkowo adwokat.
— Robak...
Na twarzy „Julka“ wybiło się rozczarowanie. Nazwisko czy przezwisko było mu nieznane. W aktach sądowych nie było śladu żadnego Robaka.
— Ma się rozumieć, to wszystko mnie zaciekawiło. Odrazu myślę sobie... trzeba się dowiedzieć, kto taki gada? Znając nazwisko, nic łatwiejszego jak dowiedzieć się, w jakiej sprawie był świadkiem.
— Logiczne!..
— Powiadam tedy do gospodarza bufetu, którego ta rozmowa równie zaciekawiła: Wyjdź-no pan na salę i zobacz, czy nie znasz tego, co gada... Wyszedł. A trzeba panu mecenasowi wiedzieć, właściciel bufetu to bardzo porządny chłopak i zna całe Kutno i okolicę na palcach...
— I...
— I... w kwadrans wiedzieliśmy, kto mówił i do kogo.
— Zlituj się panie Józefie, kto?
Na twarzy „Frygi“ ukazał się tryumfalny uśmiech.
— Niejaki Wawrzek Kobuz do swego brata Szymka Kobuza, który w naszych okolicach ma pobyt... A przecież pan mecenas pamięta, że ten Wawrzek Kobuz to najważniejszy świadek z naszego procesu. On zeznał, że widział chłopca w nocy koło plebanji..
— Niepodobieństwo!..
— Ależ tak, panie mecenasie, tak... To rzecz niewątpliwa! Szymka właściciel bufetu zna, jak zły szeląg, a od któregoś z robotników kolejowych dowiedzieliśmy się, że ten drugi to jego brat Wawrzek... Miał przyjechać na parę dni odwiedzić go...
Adwokat był cały rozpromieniony.
Nie chciał jeszcze wierzyć. To odkrycie mogło z gruntu zmienić sprawę; mogło ono zapewnić uniewinnienie nieszczęśliwego chłopca. „Julek“ zwrócił się raz jeszcze do „Frygi“:
— I mógłbyś pan być świadkiem?
— Ba.. Nie tylko ja. Jest przecież i właściciel bufetu...




ROZDZIAŁ X.
Fryga“ kombinuje.

— Jakże panie mecenasie, pierwsza wiadomość, którą przywiozłem, warta zachodu? — pytał po chwili, pocierając energicznie nos, były ajent policyjny...
Uśmiech adwokata był odpowiedzią na te słowa...
— A więc możemy przejść do dalszych kwestji?..
— Z przyjemnością.
— Otóż, panie mecenasie, ja mam taką taktykę. Dobrze mieć dowód, że oskarżony jest niewinny, ale tysiąc razy lepiej znaleźć prawdziwego winowajcę. Tak zawsze postępowałem w moich śledztwach. Nieprawda, że to racjonalne?
„Julek“ potakiwał skinieniem głowy.
— Otóż mamy materjalny dowód niewinności Stefana Polnera. Świadek, na wiarę którego go skazano, jest fałszywy. Mogę to udowodnić ja, może udowodnić właściciel bufetu w Kutnie, wreszcie, jak się weźmie na spytki Szymka Kobuza, i on potwierdzi zwierzenie brata... Jest to pijaczyna, od którego za tydzień ta historja przejdzie do wszystkich kompanów w okolicznych szynkach. To już wiele...
— Niewątpliwie.
— Ale będzie daleko więcej, jeśli znajdziemy prawdziwego winowajcę. Zbrodnia jest zbrodnia. Ksiądz Suski nie zabił się sam. To pewne... Inna rzecz przyjść do sądu i osłabiać poszlaki, walczące przeciwko oskarżonemu; — a zupełnie inna przedstawić od razu rzeczywistego winowajcę i niewątpliwe dowody jego winy...
Adwokat znów skinął głową.
— Kogo pan uważasz za winnego? — zapytał odrazu b. ajent, patrząc „Julkowi“ w oczy.
— Powiedziałem już.. Jastrzębskiego — rzekł z pewną nieśmiałością adwokat.
— I zapewne ma pan mecenas rację...
— Jakto? Przed chwilą powątpiewałeś o tem, panie Józefie?..
— Nie o tem... Powątpiewałem, a nawet wprost przeczyłem, ażeby Jastrzębski był sprawcą prześladowań przeciwko małemu Polnerowi, a konsekwentnie przeciw pannie Lipińskiej... Ale co do zbrodni!.. Jest to rzecz inna. Nie powiadam, ażeby był bezwzględnie jej sprawcą. Może nim być jednakowoż... Na czem pan mecenas opiera swoje przypuszczenia?
— O, przedewszystkiem na przeczuciu...
„Fryga“ uśmiechnął się.
— Niby... na mój sposób.
— A po za tem na przypuszczeniu, że dwa listy, które pan widzisz, jeden ze storublówką do „narzeczonej“ Stefana, drugi do mnie z zapewnieniem o niewinności Polnera pochodzą właśnie od Jastrzębskiego...
„Fryga“ zamyślił się.
— Przypuśćmy... Bezwzględnego dowodu niema. Jest wrażenie, które owego wieczoru odebrał pan mecenas w „Złotej loży“, przypuszczenie, że list, który pan Solski przez chwilę trzymał w ręku, był ten sam, który potem odebrała „narzeczona“ Stefana... Różne drobne okoliczności zdają się za tem mówić. Jest to możebne, bardzo możebne...
B. ajent policyjny wziął dwa listy, leżące na stole, i przez chwilę przyglądał się im.
— Co jest pewnem i bezwarunkowo niewątpliwem, to, że obydwa listy pochodzą od jednej osoby...
Adwokat znów skinął głową.
— Jeśli jednakowoż przypuścimy, że ich autorem jest Jastrzębski, wynika ztąd tylko to, że on właśnie może być zabójcą, ale nigdy prześladowcą dwojga bliźniąt... Jedno z drugiem połączyć się nie da!..
— Z jakiej racji?..
— Z nader prostej... Autor listów... Jastrzębski lub kto inny... niema najwidoczniej ani powodu ani odwagi życzyć źle Stefanowi Polnerowi. Jego „narzeczonej“, przypuszczając, że dziewczyna znajduje się w potrzebie, posyła pieniądze. Pana mecenasa, jako obrońcę Polnera, zapewnia o niewinności chłopca... Czy tak postąpiłby ktoś, kto zaprzysiągł nienawiść temu dzieciakowi? Nie...
„Julek“ przez chwilę zastanawiał się.
— W samej rzeczy.
— Otóż, co mogły być za motywa, które skłoniły kogoś obcego, Jastrzębskiego czy nie Jastrzębskiego, do napisania podobnych listów?... Motywa mogły być tylko dwóch rodzajów... Albo autor listów jest człowiekiem bezwzględnie uczciwym, którego okoliczności wplątały w pasmo wypadków i pozwoliły wiedzieć, że Stefan Polner nie jest sprawcą zbrodni, a który, mając poważne powody do niewystępowania publicznie, chce choć w ten sposób do pewnego stopnia zapobiedz spełnieniu się niesprawiedliwości. Albo — i to przypuszczenie jest daleko prawdopodobniejsze — listy pisał zabójca księdza Suskiego, który ma jednakowoż pewne skrupuły sumienia... Zbrodnię musiał popełnić dla korzyści pieniężnych. Rzecz prosta, wykrytym być nie chce. Ale w chwili spełnienia czynu zbrodniczego, nie przypuszczał, że podejrzenie padnie na kogo innego i obecnie nie chciałby do zabójstwa dołączać jeszcze skazania niewinnego...
„Julek“ z uwagą słuchał rozumowania byłego ajenta.
— Że listy są dziełem zabójcy, najlepszym dowodem załączenie stu rubli dla Władki... Zabójca ukradł pieniądze i logicznie choć drobną część tych pieniędzy pragnie poświęcić na korzyść „narzeczonej“ niewinnie skazanego. Wreszcie w liście do pana mecenasa, podpisuje się wprost „Zabójca“. Jest to tak naiwne i nieostrożne, że w pierwszej chwili mogłoby naprowadzić na myśl jakiegoś żartu... ewentualnie upoważnić do wniosku wprost przeciwnego, a mianowicie że ten, kto się podpisał „zabójca“ nie był właśnie „zabójcą“. Ale nie!.. Mojem zdaniem wynika ztąd jeden wniosek.
— Jaki?
— Że zabójca nie był łotrem z profesji... Przeciwnie, to człowiek ze świata, człowiek dotąd uczciwy, którego okoliczności doprowadziły do tej strasznej ostateczności, który popełnił zbrodnię po raz pierwszy... Pomimo, iż wykonał swój czyn artystycznie i usunął wszelką możliwość podejrzeń, nie ma potem spokoju. Sumienie go dręczy... Przychodzą mu na myśl ciągłe skrupuły. Ze zdziwieniem widzi, że skazują za jego zbrodnię niewinnego i pod wpływem tego strasznego niepokoju znajduje dostateczny, zdaniem swojem, sposób pogodzenia buntującego się sumienia ze swem bezpieczeństwem... I wówczas pisze listy.
— Ależ zlituj się, panie Józefie, ten obraz jak nie można bardziej przypada do położenia Jastrzębskiego...
— I ja tak sądzę.
— A więc on byłby zabójcą?
— Tak mi się zdaje.. Zabójcą niedoświadczonym, dyletantem, dającym się poruszyć wyrzutom sumienia, ale nie mniej — zabójcą. Czy mógł mieć do tego pewne powody?.. Oto kwestja, zresztą nietrudna do rozstrzygnięcia. Nie mówię już o chęci bezpośredniego rabunku... Ale nie zapominajmy, że Jastrzębski jest spadkobiercą księdza Suskiego. Chciał przecież oddać panu mecenasowi sprawę sukcesyjną. Był z nieboszczykiem w złych stosunkach. Za życia nie mógł dostać nic... Ale po śmierci liczy na wszystko. Co do sukcesji, to, jak widać choćby z rozmowy, którą pan mecenas miał z nim w „Złotej loży“, musi być dość znaczna. Jeśli fundusze nie są jawne, tem większa podnieta do spełnienia zbrodni... Wszystko, co znajduje się w pewnej tajemnicy, w pewnem półświetle tem bardziej podnieca naszą fantazję...
Adwokat z niezmiernem zajęciem śledził tok rozumowania „Frygi“. Na jego twarzy można było kolejno widzieć podziw i aprobatę.
— A więc — ciągnął były ajent policyjny — Jastrzębski mógł mieć powody do spełnienia zbrodni... Jeśli poszukamy głębiej w jego stosunkach i życiu, możemy znaleźć tych powodów więcej. Mówi mi wprawdzie pan mecenas, że przedstawia się on na pozór korzystnie. Jest podobno urzędnikiem banku i razem obywatelem ziemskim. Ale przyznam się panu mecenasowi, już to jedno zestawienie nie podoba mi się... Wreszcie kto może wiedzieć, jakich namiętności jest on ofiarą?.. W jakiem finansowem położeniu znajdował się w chwili spełnienia zbrodni?.. rzecz prosta, jeśli ją spełnił... To wszystko trzeba zbadać. A wówczas będziemy mieli materjał do sądu bardziej stanowczego. Czy tak?..
— Ależ tak, tak... — wołał „Julek“. — Rozumujesz pan, jak podręcznik logiki...
— Jest jedna kwestja, panie mecenasie. Z pańskiego opowiadania możnaby wyprowadzić również i wniosek, że Jastrzębski zbrodni nie spełnił...
— Z mojego opowiadania?
— Tak jest.. Powiedział przecie mecenasowi, że na kilka dni przed spełnieniem zbrodni ciężko zachorował i leżał przez długi czas w łóżku?..
— W samej rzeczy.
— Ztąd kwestja: w jaki sposób człowiek śmiertelnie chory mógłby podnieść się z łóżka i zabić drugiego człowieka, mieszkającego od niego o dobre ośm mil drogi?
— Istotnie...
— A jednak to kwestja tylko pozornie trudna do rozwiązania. Najpierw wersja o chorobie, choć na jej stwierdzenie Jastrzębski odrazu w rozmowie powoływał się na świadectwo lekarza, może być fałszywą. Jakkolwiekbądź, wysunięcie jej naprzód bez powodu w rozmowie względnie obojętnej, i to z powołaniem się na czyjeś świadectwo, jest już podejrzanem. Wygląda to wprost na manewr winnego, z góry przygotowującego sobie alibi. Wreszcie historja choroby jest fałszywa albo prawdziwa. Fałszywa stanowi dowód winy Jastrzębskiego. Prawdziwa — mogłaby najwyżej wskazywać, że nie był on materjalnym sprawcą zbrodni, co mu nie przeszkadza być moralnym jej kierownikiem...
Adwokat dłużej nie mógł już wytrzymać.
— Ależ... na miłość boską... zlituj się, panie Józefie zkąd bierzesz te dowody... to rozumowanie... zkąd? Słuchając cię, jest się pewnym, bezwzględnie pewnym czyjejś winy lub niewinności!..
„Fryga“ uśmiechnął się i nawet zarumienił.
— O! pan mecenas dla mnie zbyt łaskaw... Ale idźmy dalej.
— Idźmy...
— Przyszliśmy więc do wniosku, że Jastrzębski materjalnie lub moralnie może być winien zbrodni... Rzecz tę zresztą sprawdzimy, przeprowadziwszy maleńkie śledztwo...
— Zgoda.
— Teraz idzie mi o przekonanie pana mecenasa, że zabójca... przypuśćmy, Jastrzębski albo wreszcie kto inny... jednem słowem autor tych dwóch listów... — wskazał głową na listy leżące na stole — nie jest jednocześnie prześladowcą Stefana Polnera i panny Lipińskiej, bliźniąt... jeśli w samej rzeczy są bliźniętami...
— Wątpisz pan o ich pokrewieństwie?
— Nie wiem... To rzecz do sprawdzenia. Tym czasem, jak i przed chwilą twierdzę, że zabójca, a więc autor listów, niema nic wspólnego z prześladowcą Polnera i domniemanej jego siostry. Nie... autor listów jest niezręczny i niedoświadczony... ma skrupuły... pomimo woli kompromituje się. Przeciwnie prześladowca Polnera jest bardzo silny. Całem jego dążeniem — skazanie chłopca. Żadne skrupuły go nie zatrzymują. Działa energicznie i ostrożnie. Ten tajemniczy Robak, który przygotowuje fałszywych świadków, jest najprawdopodobniej pseudonimem. Sam sposób wywołania fałszywego zeznania Wawrzka Kobuza, który zeznawał niby nie z własnej woli, niby przymuszony, jest najlepszym dowodem jego zręczności... Taki człowiek nie napisałby nigdy kompromitujących listów, które tu leżą!.. Nigdy.
— A więc, panie Józefie, pańskiem zdaniem prześladowca Stefana działał zupełnie niezależnie od zabójcy? Czy to możebne? W jaki sposób?..
— Najmożebniejsze! Przedewszystkiem to sprawa wyjątkowa. W takiej sprawie wszystko, co w zwykłych warunkach jest nieprawdopodobnem, stanowi rzecz zupełnie możebną. Intryga, jakkolwiek na pozór nader dziwna, w gruncie rzeczy jest zrozumiała. Ktoś, wytrawny łotr, może nawet łotrzy, żywi lub żywią nienawiść do pańskiego klijenta. Zdarza się tajemnicza zbrodnia, spełniona przez kogoś niewiadomego. Dzieciak był w stosunku z ofiarą zbrodni... Okoliczności rzucają nań pewien cień. Dla czego nie pomódz okolicznościom?.. Właśnie najbezpieczniej działać z ukosa, nie będąc wprost zainteresowanym w samej sprawie. Tak też postąpili prześladowcy Stefana...
— Może i masz pan rację...
— W tym punkcie mam ją bezwarunkowo!
Przez chwilę panowało milczenie.
— W ten sposób, jeśli pan mecenas pozwoli, ustanowiliśmy już parę kwestji, przypuszczalnie przynajmniej: kwestję niewinności Polnera, winy Jastrzębskiego i jego łączność z prześladowcami... Nie jest to ostatnie słowo. To tylko grunt do dalszego śledztwa. Pozostaje nam jeszcze jedna bardzo ważna kwestja. Nazwę ją kwestja bliźniąt... Wielkie pytanie: czy Stefan Polner i panna Lipińska są bliźniętami? Czy ich prześladowanie jest dziełem jednej ręki?
— Wątpisz pan o tem?
— Nie tyle wątpię, ile... chciałbym tę rzecz sprawdzić. A sprawdzić łatwo.
— Łatwo.
— I bardzo... Niech pan mecenas będzie cierpliwym tylko na chwilę. Ze słów pana mecenasa widzę, że panna Lipińska, nosząca obecnie nazwisko swej przybranej matki, została porzuconą przez jakąś kobietę w Częstochowie w chwili, gdy liczyła już rok, może więcej... Przypuszczaćby ztąd należało, że dziecko w chwili podrzucenia było już ochrzczone i zapisane gdzieś do parafjalnych ksiąg stanu cywilnego. Nieprawda?
— Zupełna racja... Ale gdzie tych ksiąg szukać?
— Gdzie? W tej chwili powiem... Pan mecenas sądzi, że panna Lipińska i Stefan Polner są bliźniętami?..
— Mówi za tem ich podobieństwo, bezwzględne podobieństwo!..
— To dowód moralny. Nam potrzeba materjalnego...
— A więc?
— Więc.. przecież do licha w aktach sądowych znajduje się chyba metryka oskarżonego. Było to konieczne, ażeby określić dokładnie jego wiek i stopień kary...
— W samej rzeczy.
Adwokat „Julek“ zamyślił się.
— Jest... jest — mówił po chwili i nawet...
Zaczął czegoś szukać w notatkach, rozrzuconych po stole.
— I nawet... mogę powiedzieć panu... że Stefan Polner — w tej chwili adwokat znalazł jakiś papierek pokryty zygzakami — został zapisany do ksiąg stanu cywilnego parafji Ś-go Aleksandra w Warszawie w lipcu 1861 r., jako syn niezamężnej Jadwigi Polner, tancerki baletu teatrów warszawskich, z ojca niewiadomego...
— Baletnicy?
— Tak!.. I jakie wnioski ztąd chcesz pan wyprowadzić? — pytał gorączkowo adwokat.
— Dotąd żadnych, choć imię jego matki Jadwigi, dawałoby w tym kierunku pewne pole. Ale jutro...
— Jutro?..
— Pójdę najprościej do parafji Św. Aleksandra i zażądam, ażeby mi wydano metrykę Jadwigi Polner, urodzonej w maju 1861 r. Jeśli panna Jadwiga Lipińska i Stefan Polner są bliźniętami, jej akt urodzenia musi być zapisany w tym samym kościele i w tym dniu, ma się rozumieć, jako Jadwigi Polner... Imię może zresztą być inne. To się sprawdzi... Co pan mecenas o tem mówi?
Ale „Julek“ już skoczył z krzesła. Biegał po pokoju i wołał.
— Zlituj się panie Józefie, nie rozumiem... jak mi to mogło dotąd nie przyjść do głowy?.. To takie proste, takie proste!...
Adwokat zatrzymał się przed „Frygą“.
— Słowo daję, pan jesteś w swojej specjalności gienijalny!..
„Fryga“ był wysoce zakłopotany.
— O niech pan mecenas nie żartuje!..
— Jakkolwiekbądź — dorzucił po chwili — to rozwiąże kwestję: Czy podobieństwo jest tylko przypadkowe, czy też w samej rzeczy mamy do czynienia z bliźniętami? Potem, będziemy wiedzieli czego się we wszystkich punktach trzymać i jak dalej prowadzić swe działanie.




ROZDZIAŁ XI.
Wiadomość wKurjerze“.

Wybiła godzina jedenasta.
„Julek“ był głęboko poruszony. Przebiegał szybko pokój, gestykulując i mrucząc pod nosem:
— Tak... tak...
„Fryga“ spoglądał nań z uśmiechem, w którym przebijał się pewien odcień tryumfu.
Wtem za drzwiami dał się słyszeć szmer głosów.
Drzwi otworzyły się szeroko i stanął w nich Ludek Solski, blady, z ubraniem w nieładzie. Adwokat posunął się na jego spotkanie. Zrozumiał odrazu, że stało się coś niezwykłego.
— Co ci jest? — pytał.
— Znikła... — zdołał odpowiedzieć z wysiłkiem Ludek.
— Kto?
— Ona...
„Julek“ jeszcze nie rozumiał.
— Kto... ona?..
— Jadzia...
Z kolei wiadomość ta sprawiła przygniatające wrażenie na adwokata.
— Jak... kiedy... co? Mów... opowiadaj.
Solski upadł na krzesło, ciężko oddychając.
— Biegłem do ciebie jak warjat... — wyszeptał.
— Chcesz szklankę wody?
— Daj...
Po krótkiej chwilce odpoczynku Ludek Solski zaczął opowiadanie. Było ono krótkie i proste.
Poprzedniego dnia, stosownie do umowy z Jadzią, nie był u niej wcale, a natomiast przez cały dzień biegał za interesami w celu przyśpieszenia ślubu. Dziś po południu miał dopiero odwiedzić narzeczoną. Gdy oto przed godziną przybiegła doń Władka z przyniesioną jej przez starą Jóźwikowę wiadomością o napół tajemniczem zniknięciu Jadzi jeszcze onegdajszego wieczoru. Maglarka z początku nie niepokoiła się zbytecznie niespodziewanem odejściem swej sublokatorki, gdy jednak Jadzia nie powracała ani na drugi ani na trzeci dzień, uważała za właściwe dać o tem znać Władce. W ten sposób wiadomość doszła do Solskiego. Pojechać w tejże chwili na Leszno, dowiedzieć się od maglarki znanych już nam szczegółów przybycia posłańca i odejścia z nim Jadzi, wreszcie przybiedz po radę i pomoc do „Julka“ — było dlań dziełem kilku chwil.
Twarz adwokata, gdy słuchał opowiadania, chmurzyła się coraz bardziej. Gdy Solski skończył, mimowoli rzekł:
— Widzisz... mówiłem, że twojej narzeczonej grożą niebezpieczeństwa...
Zapanowało milczenie:
— Co robić?... co robić? — pytał Solski.
W tej chwili spojrzenie adwokata padło na „Frygę“.
Były ajent policyjny od samego początku tej sceny, jak tylko wszedł Ludek Solski, chciał się usunąć i wyjść do drugiego pokoju. Ale „Julek“ zatrzymał go ruchem ręki i rzekł w przelocie:
— Zostań pan... Możesz nam być potrzebny!
„Fryga“ usunął się tylko w kąt pokoju. Wyjął z kieszeni poranny numer któregoś z „Kurjerów“ i zasiadłszy w fotelu, zagłębił się w jego czytanie. Pomimo to żywe spojrzenia, rzucane z po za dziennika, dowodziły, że nie traci z uwagi ani jednego słowa z rozgrywającej się obok sceny.
Teraz adwokat postąpił ku niemu parę kroków.
— Panie Józefie... — rzekł.
— Co pan mecenas każe?
Ludek Solski spoglądał zdziwiony na tego niepozornego człowieczka, którego w pierwszej chwili wzruszony, nie zauważył. Pytał sam siebie: z jakiej racji „Julek“ robił konfidentem ich tajemnic kogoś obcego?
— Słyszałeś pan, panie Józefie, wszystko — ciągnął adwokat. — Powiedz co robić?..
„Fryga“ podniósł się z fotela i zbliżył do biurka. Trzymał w ręku „Kurjer“ i z zaciekawieniem patrzył w szpalty pisma.
— Zaraz, panie mecenasie... — rzekł.
Adwokat spoglądał nań zdziwiony, nie rozumiejąc tej odpowiedzi. W tej chwili Solski pociągnął go za ramię.
— Kto to taki? — spytał przyciszonym głosem.
— Ach... Zapomniałem ci powiedzieć. Józef Z..., były ajent policyjny, zwany niegdyś „Frygą“. Mówiłem ci o nim parę razy.
— Istotnie...
„Fryga“ skończył już czytać „Kurjer“.
Zbliżył się do biurka i rzekł:
— Co robić?.. Przeprowadzić w tej chwili śledztwo, rzecz prosta, tymczasem śledztwo prywatne, równolegle do śledztwa, które mamy przedsięwziąć w sprawie Polnera. A oto i materjał do śledztwa..
Podał „Julkowi“ numer pisma i wskazał palcem jakiś urywek w dziale drobnych wiadomości miejskich.
— Niech pan mecenas przeczyta...
Adwokat rzucił okiem na wskazaną przez byłego ajenta wiadomość i zbladł. Po chwili jednak wyprostował się i zaczął czytać głosem drżącym ze wzruszenia.
Zbrodnia. Nocy onegdajszej na Nowej Pradze popełnioną została zagadkowa zbrodnia. Ofiarą jej padł siedemdziesięcioletni starzec z powołania szewc, nazwiskiem Wojciech P., oddawna tam zamieszkały, znany zresztą z prowadzenia bynajmniej niewzorowego i gustowania w spirytualjach.
„Wojciech P... powrócił do domu wieczora, kiedy została spełnioną zbrodnia, dość wcześnie i wyjątkowo trzeźwy. Widziano go około godziny 9-ej wieczorem wchodzącego do domku, gdzie zamieszkiwał. Posesja ta, położona na samym krańcu Nowej Pragi, jest dość lichą ruderą, posiadającą trzech tylko lokatorów. Parter zajmuje sam gospodarz, niejaki K..., podejrzany o stosunki ze złoczyńcami, w których obfitują tamte okolice.
„Na facjatce w dwóch sąsiednich izdebkach, komunikujących się nawet ze sobą przez wewnętrzne drzwi zamieszkiwali dwaj lokatorzy, z których jeden Wojciech P... stał się właśnie ofiarą zbrodni. Jego sąsiad, który tu zamieszkiwał dopiero od tygodnia, pełnił podobno obowiązki posłańca. Nazwisko jego nie jest dokładnie wiadome, ponieważ nie był zameldowanym. Gospodarz twierdzi, iż ów tajemniczy lokator podał mu oryginalne miano „Robak“. Istnieje przypuszczenie, że jest to raczej pseudonim lub przezwisko.
„Jakkolwiekbądź, niewątpliwem jest, że późnym już wieczorem widziano mniemanego Robaka, wracającego również do domu w towarzystwie jakiejś młodej kobiety. Co następnie zaszło w sąsiednich mieszkaniach Wojciecha P... i Robaka, nie wiadomo nikomu. Sąsiednie domy są położone tak daleko, że materjalnem niepodobieństwem byłoby słyszeć z nich hałas walki lub krzyk o pomoc. Stanowiłoby to tem większe niepodobieństwo, że podczas nocy, kiedy spełniona została zbrodnia, szalała gwałtowna burza i nawet upadło w okolicy parę piorunów.
„Dopiero wczoraj rano sąsiedzi zwrócili uwagę, iż okna jednej z izdebek, położonych na facjatce były wyrwane z zawias, a szyby porozbijane. Przywołana straż ziemska weszła do izdebki.
„Wewnątrz znaleziono najstraszniejszy nieład. Większość lichych sprzętów była poprzewracaną i porozbijaną. Ślady walki są widoczne. Drzwi komunikujące mieszkanie mniemanego Robaka z izdebką Wojciecha P... znaleziono wybite. Obok nich leżały zimne już zwłoki starego szewca...
„Trup nosi na skroni głęboką ranę. Według wszelkiego prawdopodobieństwa śmiertelne uderzenie zadane zostało ciężkim młotkiem szewckim, leżącym obok. Lokator izdebki, gdzie spełniono zbrodnię i kobieta, którą ze sobą owego wieczoru sprowadził, znikli. Wybite okno i pozostałe pomimo deszczu ślady na podwórzu zdają się dowodzić, że prawdopodobnie sprawcy zabójstwa wymknęli się ta drogą.
„Tajemnicza ta zbrodnia powoduje ogromną sensację na Nowej Pradze. Do koła rudery gromadzą się tłumy okolicznych mieszkańców.
„Kto była nieznajoma kobieta? Jakie jest rzeczywiste nazwisko mniemanego Robaka? Kto właściwie popełnił zbrodnię? Jakie były jej powody? Oto cały szereg pytań, które śledztwo musi wyjaśnić... Tymczasem pozostaje okryta mgłą tajemnicy...
„W ostatniej chwili dowiadujemy się ważnego szczegółu, który spieszymy podać do wiadomości czytelników:
„Robaka znano od dłuższego czasu na Nowej Pradze pod tem nazwiskiem. Była to zagadkowa egzystencja, należąca, o ile się zdaje, do szumowin społeczeństwa. Posłańcem został dopiero od trzech czy też czterech dni... Przypuszczają zresztą, że mógł sobie tylko samozwańczo, dla pewnych specjalnych celów, przywłaszczyć na pewien czas mundur posłańca. Ta ostatnia okoliczność jest do sprawdzenia.“
Adwokat skończył.
Podczas odczytywania artykułu Ludek Solski nie mógł stłumić niepokoju, który widniał na jego bladej twarzy. „Fryga“ stał spokojny i zimny.
Zaledwo „Julek“ złożył numer „Kurjera“ na biurko, kiedy Solski zawołał, zwracając się do byłego ajenta policyjnego:
— Więc pan... pan sądzisz, że pomiędzy zniknięciem mej narzeczonej, a tym strasznym wypadkiem, istnieje związek?..
— Tak, jestem przekonany.
Teraz i adwokat uważał za właściwe zainterweniować:
— Ależ zkąd, z jakiej racji?
— O racji zaraz powiem... Co do samego faktu, to ów fałszywy czy prawdziwy posłaniec, który onegdaj około dziewiątej wieczorem wyprowadził pannę Lipińską z mieszkania maglarki na Lesznie, był niewątpliwie tym samym posłańcem, który późno w noc przyprowadził na Nową Pragę młodą kobietę... Ta kobieta, to właśnie panna Lipińska.
— I pan sądzisz, że moja narzeczona została wspólniczką zbrodni? pytał gwałtownie Solski.
— Przeciwnie... Miała się stać jej ofiarą. Dziwnym tylko trafem, którego w tej chwili jeszcze odgadnąć niepodobna, zamiast niej — padł ofiarą stary szewc..
„Fryga“ zamilkł.
— Trzeba za to dziękować Bogu — dodał po chwili ze smutkiem — a przede wszystkiem przekonać się, czy przypadkiem łotrzy nie byli szczęśliwsi w następnym swym zamachu przeciw narzeczonej pana...
— Sądzisz pan, że był drugi zamach? — pytał adwokat.
— Musiał być... Panna Lipińska nie była sprawczynią zbrodni, ale musiała być jej świadkiem. Łotr, czy łotrzy, którzy ją wciągnęli w zasadzkę mieli od tej chwili sto razy więcej powodów usunięcia niebezpiecznego świadka... Od tego czasu upłynęło zapewne 30 godzin może więcej. Nieobecność panny Lipińskiej jest znakiem bardzo złym...
Ludek Solski zdawał się być jeszcze bledszym, niż przed chwilą. Zaciskał ręce aż mu trzaskały w stawach i kierował kolejno to na adwokata, to na „Frygę“ błędny pytający wzrok.
— Jakież ostatecznie masz pan dowody, jakie racje tak mniemać? — pytał „Julek“. — Może to wszystko mylny ślad...
Były ajent policyjny potrząsnął przecząco głową.
— Nie... — rzekł. — Mam tylko jeden dowód, ale stanowczy. Czy pan mecenas nie pamięta, com mówił przed chwilą o zwierzeniach Wawrzka Kobuza, podsłuchanych na stacji w Kutnie?.. Nazywał człowieka, który go podmówił do fałszywego zeznania, „Robakiem“. Oto dowód. Teraz nie potrzebuję już chodzić do parafji Ś-go Aleksandra, ażeby się ostatecznie przekonać, że panna Lipińska i Stefan Polner są bliźniętami... Ta wspólna, pochodząca z jednego źródła i działająca przy pomocy tego samego narzędzia nienawiść, która ich prześladuje, jest argumentem niezbitym...
„Fryga“ mówił powoli, poważnie, głosem smutnym.
Adwokata uderzały i przekonywały jego słowa. Pomimo to miał jeszcze wątpliwości, chciał je poddać krytyce.
— Jeszcze jedno... Powiedz mi, panie Józefie, w jaki sposób panna Lipińska mogła pójść za tym łotrem, człowiekiem nieznanym jej, zapewne nie wzbudzającym zaufania?.. Ja tego nie rozumiem...
„Fryga“ mimowoli uśmiechnął się.
— I ja nie rozumiem tego zupełnie... Co pan chce panie mecenasie, nie jestem przecież czarodziejem. Mogę przypuszczać.. Musiano użyć jakiegoś podstępu. Maglarka mówi o liście. Dla czegóźby łotrzy, którzy nie cofają się przed zbrodnią, mieli się cofnąć przed fałszerstwem?..
Teraz Solski podniósł się z krzesła.
W oczach błyszczał mu gorączkowy ogień. Głos miał ochrypły.
— Panie — rzekł, składając błagalnie ręce — radź... mów, co zrobić...
— Dobrze — odpowiedział po prostu „Fryga“.
Zamyślił się.
— Najpierw — zaczął znowu — niech pan próbuje się uspokoić... Wsiądziemy zaraz we dwóch w dorożkę i pojedziemy na Nową Pragę. Przeprowadzimy własne śledztwo...
Ludek zrobił nad sobą wysiłek.
Poszedł do lustra, uporządkował nieład ubrania i rzekł, odwracając się do byłego ajenta:
— Jestem gotów. Jedziemy.
— Jeszcze sekunda.
„Fryga“ zwrócił się do adwokata.
— Czy pan mecenas nie zna kogo w biurze posłańców?
— Znam...
— Otóż, jeśli to panu mecenasowi nie robi trudności, prosiłbym o jedną rzecz.
— Co takiego?
— Ażeby pan mecenas był tak łaskaw poinformować się w biurze, czy w liczbie posłańców przyjętych w ciągu ostatniego tygodnia, niema jakiego Robaka?.. Jeśli jest, w jakich okolicznościach został przyjęty?.. Gdyby go nie było, czy i jakich nowych posłańców przyjęto do biura w ostatnim czasie.
Ludek Solski podszedł do „Julka“ i wziął go za rękę.
— Mój drogi — pytał — zrobisz to?..
— Ależ zrobię.
— To wszystko... Dziś wieczorem musimy się zobaczyć. U pana mecenasa byłoby niedogodnie, u pana Solskiego również. Mogą panów śledzić. Niech panowie będą u mnie, w Hotelu Słowiańskim, dziś o dziewiątej...




ROZDZIAŁ XII.
Co robi pan Onufry?

Od dwudziestu czterech godzin pan Onufry Leszcz nie mógł sobie znaleść miejsca...
Było to nazajutrz po owej strasznej nocy, podczas której spełnione zostało zabójstwo na Nowej Pradze. Burza, która szalała w nocy odświeżyła powietrze. To też pan Onufry z błogim uśmiechem na twarzy wciągał w siebie woń gwoździków, rozkwitających na skwerze na Krakowskiem-Przedmieściu.
Była dziewiąta rano.
Pan Onufry wysłuchał już ze skupieniem ducha nabożeństwa porannego w kościele Reformatów na Senatorskiej, wstąpił na kawę do Saskiego Ogrodu, a wreszcie przywędrował powoli na skwer na Krakowskiem-Przedmieściu. Usiadł na ławce i spoglądał na prawo i na lewo, jak gdyby oczekując kogoś...
Upłynął kwadrans.
Ten ktoś nie przychodził. W zmarszczkach szerokiej, przyjemnie uśmiechniętej twarzy pana Onufrego zaczynał się ukazywać tajony niepokój...
W tem przed ławką, na której siedział, zatrzymał się jakiś dzieciak. Był to typ gamena ulicznego. Najwyżej dwunastoletni, szczupły, dość na swój wiek wysoki, chłopiec miał spryt wypisany w oczach i na twarzy. Ubrany był licho, prawie w łachmanach.
Dzieciak stanął przed ławką i uparcie się przypatrywał panu Onufremu. Byłego komornika to badawcze wejrzenie ulicznika zaczynało trochę żenować. Pomimo to przystroił twarz w jeden ze swych najdobrotliwszych uśmiechów i zapytał:
— Czego tak patrzysz, moje dziecko?..
— A bo...
Dzieciak przerwał sobie i znów przyglądał się szerokiej twarzy byłego komornika. Po chwili nabrał odwagi i rezolutnie postąpił naprzód. Zaczął czegoś szukać za pazuchą i niebawem wydobył jakąś brudną i pomiętą kopertę...
Pokazał ją zdaleka panu Onufremu.
— Czy to do pana? — zapytał.
Leszcz mimowoli pobladł.
Zdawało mu się, że widzi na kopercie zamazany napis ołówkiem: „Wielmożny pan Onufry“; zdawało mu się, że poznaje pismo Robaka.
— Pokaż-no, mój chłopczyku — rzekł, usiłując zachować poprzednią dobrotliwość w głosie.
Udawało mu się to z trudnością.
— Do pana, czy nie do pana?.. — pytał śmiało ulicznik.
— Przypuśćmy że do mnie...
— Kiedy tak, to dostanę od pana za kurs dwa złote.
Były komornik, nie mówiąc ani słowa, wyjął z portmonetki trochę srebra i dał dzieciakowi. Koperta przeszła do jego ręki. Podniósł się, chcąc odejść, ale w tej chwili przyszła mu do głowy nowa myśl.
Zatrzymał dzieciaka.
— Słuchaj, mój chłopcze, możesz mi powiedzieć, kto i kiedy oddał ci ten list?..
— Dobrze... ale da pan jeszcze dychę...
Pan Onufry znów otworzył portmonetkę. Za chwilę łobuziak recytował:
— Dał mi jeden posłaniec, za Wolskiemi rogatkami, kazał o 9-ej być na Skwerze i poszukać jednego pana, co się nazywa pan Onufry... Powiedział mi jak wygląda...
— I kiedy to było?
— Dziś o 7-ej rano.
Badanie zostało zakończone.
W kwadrans potem pan Onufry Leszcz siedział w swoim gabinecie przy biurku, pochylony nad kilku wierszami zamazanego pisma, rzuconego drżącą ręką na papier. Oryginalny list brzmiał jak następuje:

„Wszystko źle, strasznie źle... Bądź o dwunastej na Woli, tam gdzie wiesz. Przynieś co z ubrania. Pośpiech... Inaczej wszystko stracone... R.“
Panu Onufremu krew uderzyła do twarzy. Usta mu drżały... Mruczał coś, zaciskając zęby.

Spojrzał na zegar. Dochodziła dziesiąta.
Powziął szybko postanowienie. Zrobił węzełek z garderoby, do pugilaresu włożył nieco banknotów i wyszedł. Na Placu Teatralnym wsiadł w tramwaj, idący do rogatek wolskich.
Dopiero około trzeciej powrócił — tym razem bez węzełka — do domu...
Stara służącą była w najwyższym stopniu zdziwiona nieregularnością, jakiej się dopuścił jej pan, spóźniwszy się na obiad. Było to pierwsze spóźnienie od wielu lat!..
Po powrocie pan Onufry zdawał się być mniej zaniepokojony.
Ale tylko na pozór. W istocie nie mógł sobie znaleść miejsca. Obiadu nie jadł prawie wcale, a tego popołudnia nie wyszedł na zwykłą przechadzkę. Posłał tylko do kiosku po komplet wieczornych gazet i długo czegoś w nich szukał. Co chwila spoglądał na wskazówki zegara, jak gdyby pragnął przyspieszyć bieg czasu.
Całą prawie noc następną nie spał, a rano już od piątej był na nogach...
Wbrew zwyczajowi tego poranku nie wyszedł do kościoła. O ósmej rano posłał znów do kiosku po poranne numera „Kurjerów“ i długo siedział nad niemi pochylony.
Gdyby kto zajrzał w owej chwili w twarz byłemu komornikowi, ujrzałby jego rysy konwulsyjnie wykrzywione.
Był to ten sam poranek, kiedy „Fryga“ naradzał się z adwokatem i z Solskim.
Około jedenastej rano pan Onufry usłyszał jakieś głosy w kuchni, leżącej niedaleko gabinetu. Podniósł się... Słuchał przez chwilkę, wreszcie otworzył drzwi od kuchni i stanął w nich.
W kuchni znajdowały się dwie osoby, służąca i roznosiciel z telegrafu.
— To chyba nie tu... to nie może być — mówiła stara kobieta...
Roznosiciel trzymał w ręku telegram.
— Jakże się nazywacie? — pytał.
— Joanna Gniazdowska....
— Właśnie tak napisane. Joanna Gniazdowska... Telegram do was...
Kobieta kręciła głową.
— To nie może być... Jakem żywa, nikt do mnie żadnych telegramów ani listów nie pisał.
W tej chwili spostrzegła stojącego w drzwiach pana.
— Proszę pana... — zaczęła.
— Słyszałem... słyszałem... — przerwał jej były komornik, próbując okrasić twarz dobrodusznym uśmiechem. — Niema co!.. Telegram do Joanny... Trzeba wziąć... Nie ugryzie was przecie.
Pan Onufry wziął papier z ręki roznosiciela.
— Tak jest, najwyraźniej napisane: „Joanna Gniazdowska“ — dodał — bierzcie, Joanno...
Służąca jeszcze niezdecydowana wyciągnęła rękę.
— Ta, bierzcie!.. — dorzucił roznosiciel telegrafu.
Niebieski papier znalazł się wreszcie w ręku Joanny.
Pan Onufry, widząc, że kwestja załatwiona, cofnął się do gabinetu. Usiadł przy biurku i zdawał się czegoś oczekiwać.
W parę minut drzwi od kuchni otworzyły się i ukazała się w nich głowa starej służącej.
— A czego to chcecie, Joanno? — pytał jej pan.
Kobieta wsunęła się ostrożnie do pokoju. W ręku trzymała niezręcznie depeszę.
— Proszę pana — rzekła zaambarasowana — nie wiem, co to ma być...
— Przeczytajcie...
— Nijak nie mogę... Czytam przecież na książce do nabożeństwa.. a tego ani rusz nie rozumiem...
— Pokażcie.
Joanna podała kartę panu.
— To po niemiecku — rzekł, rzuciwszy okiem na papier.
— O la Boga! po niemiecku...
— Telegrafują do was z Berlina... Macie kogo znajomego w Berlinie?
Służąca wzruszyła ramionami.
— Gdzieżby tam... Miałam kumę pod Zamościem, to umarła...
Po chwili dodała z kobiecą ciekawością:
— I... proszę pana... co tam pisze?
— Prawie nic. Dwa słowa wszystkiego. Oto cała depesza: „Berlin. Jadę dalej (podpisano) Wurm.“ Czy nie znaliście jakiego Wurma?
— Nigdy w życiu...
— To chyba pomyłka, albo może kto chciał z was zażartować...
— O la Boga!
Joanna zbliżyła się do pana i pocałowała go w rękę.
— I co ja mam z tem robić proszę pana?.. Żeby tylko nie było jakiego kłopotu!..
— Co? Najlepiej podrzeć i wyrzucić do śmieci...
Mówiąc to, pan Onufry darł telegram w drobne kawałki.
Joanna pocałowała pana Onufrego raz jeszcze w rękę i odeszła.
Od tej chwili humor pana Onufrego zmienił się w sposób zadziwiający. Kazał sobie podać kawę, której od rana jeszcze nie pił, a następnie, wykwintnie ubrany, gwiżdżąc między zębami jakąś piosenkę, wyszedł na miasto...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.