<<< Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené
Tytuł Sewerka
Wydawca Redakcja Wieczorów Rodzinnych
Data wyd. 1904
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




VII.
Goście.

Pani Sławska przez długi czas przebywała z mężem za granicą, a potem nie mogła się otrząść ze smutku po jego stracie, a teraz oddana była tylko córce i przytem zajęta zarządem majątku, zupełnie zapomniała o świecie i jego rozrywkach. Ale dawni znajomi nie zapomnieli o niej, a sąsiedzi zaczęli Pobórz odwiedzać. Najbliższymi byli państwo Saniccy, którzy mieli syna i córkę w wieku zbliżonym do Sewerki. Dzieci te znały się od maleńkości, dla tego też Sewerka ucieszyła się bardzo, gdy któregoś dnia nad wieczorem sąsiedzi zajechali przed dwór w Poborzu.
— Mamo! to Fredzio i Emilka — zawołała, widząc ich wysiadających z rodzicami.
Pani Sławska przedstawiła nowoprzybyłym pannę Julię jako swoją przyjaciółkę i nauczycielkę Sewerki i Anielki.
Zaraz też wniesiono światło, bo wieczory zaczynały się już bardzo wcześnie, i dzieci poszły z panną Julią do szkolnego pokoju, żeby starszym nie przeszkadzać, przypomnieć sobie dawną zażyłość i zaznajomić się z Anielką.
— Jakto dobrze, żeście przyjechali — zawołała Sewerka — będziemy się bawili.
— W co? — spytał Fredzio, który bardzo wysoki na swoje lat dwanaście, zaczynał przybierać miny dorosłego człowieka i pragnął imponować panienkom.
— Najlepiej w ślepą babkę, nabiegać się można. Czy dobrze? — spytała Sewerka. — Ja zaraz pierwsza zawiążę sobie oczy.
— Owszem — wyrzekł chłopiec — niech będzie ślepa babka — jeżeli was to bawi, co do mnie uważam, że takie gry dobre dla dzieci. — Mówił powoli, jakby od niechcenia, cedząc wyrazy w sposób nienaturalny. Widocznie wybrał sobie pomiędzy młodzieżą jakiś niefortunny wzór do naśladowania, co czyniło go bardzo śmiesznym. Za przykładem brata, Emilka zrobiła także niechętną minkę.
— Alboż my nie dzieci? — spytała zdziwiona Sewerka.
— Nas takie rzeczy już nie bawią — wyrzekła Emilka, spoglądając na brata, choć z pewnością uśmiechały jej się zwykłe zabawy.
— A dawniej tak biegaliśmy razem.
— No tak, ale to było dawniej, parę lat temu — dorzucił Fredzio tonem wyższości. — Takie gry wyszły teraz z użycia. W lecie jest krokiet, lawn-tennis, foot-ball — ale w zimie?...
Wzruszył pogardliwie ramionami.
— No, w zimie — dodał — jest jeszcze ślizgawka, ale w tej szkaradnej jesieni.
— Możeby wybrać jaką grę umysłową — zaproponowała panna Julia. — Ponieważ, jak mówicie, nie jesteście już dziećmi, możemy zabawić się w sekretarza. Sewerka i Anielka grały już w niego w Krakowie.
Brat i siostra spojrzeli po sobie w milczeniu z widocznem zdziwieniem i niechęcią.
— Ach, to jakaś gra pisana? — rzucił Fredzio.
— Naturalnie — odparła Sewerka — są to pytania i odpowiedzi.
Saniccy objaśnienie przyjęli w milczeniu, a panna Julia widząc, że im się ten projekt nie podoba, zaproponowała co innego.
— Albo wiecie co? niech każde z was po kolei wypowie wiersz jaki zaczynający się od litery kolejnej alfabetu, która na niego wypadnie. Kto nie przypomni sobie wiersza da fant. Ja zaczynam od A.

A gdy nasz Gnuśny powieki zawiera
Gdy lud swe skargi rozszerza...
Rzuca kraj, skarby niezmierne zabiera
I młodego Kazimierza...

— Teraz Emilka lub Fredzio przypomną sobie jaki wiersz zaczynający się od litery B.
Zachęta ani przykład panny Julii nie podziałały, rodzeństwo milczało jak zaklęte.
— To ja powiem — zawołała Sewerka, która tę grę bardzo lubiła. Trudno znaleźć strofę zaczynającą się od A. A, zwykle odnosi się do czegoś poprzedniego, bez którego nie jest zrozumiałą, ale na B wierszy jest pełno. Ot...

Był sobie dziad i baba,
Bardzo starzy oboje,
Ona kaszląca słaba,
On skurczony we dwoje.

— Emilko, przypomnij sobie prędko wiersz zaczynający się od C.
— My nie umiemy wierszy — odezwał się wreszcie Fredzio.
— Szkoda — zawołała Sewerka. — Są wiersze takie śliczne. Mama albo panna Julia czytają nam co wieczór jaki piękny wyjątek lub cały utwór, którego z naszych poetów, a jak mi się co podoba, to się bardzo łatwo nauczę. Ale Anielka to ma taką pamięć, że nieraz może słowo w słowo powtórzyć, co przeczytała uważnie.
— Niektóre szansonetki francuskie to i my umiemy — pochwaliła się Emilka.
— Dla czegoż francuskie, albośmy to Francuzi — zawołała Sewerka?
Młodzi Saniccy spojrzeli po sobie zdziwieni widocznie jej słowami, ale nic nie odpowiedzieli.
— No to bawcie się w co chcecie. W cóż bawicie się w domu? — spytała panna Julia.
— Emilka lubi się bawić w wizyty — rzekł z lekkiem szyderstwem Fredzio.
— O i ty także lubisz — dorzuciła siostra — tylko nie lubisz się przyznać.
— W wizyty? — zdziwiła się Anielka — cóż to za gra?
— Więc dobrze, bawimy się w wizyty — wyrzekła Sewerka, która jako dziewczynka dobrze wychowana wiedziała, że osoby domowe do gości stosować się powinny — tylko nas nauczcie.
— Nie wiem, czy wasza mama pozwoli?
— Dla czegożby mama nie pozwoliła?
— Bo potrzebna nam cała jej garderoba. Przecież damy stroją się na wizyty. I my też przebierzemy się jak najpiękniej.
— I Fredzio? — spytała Sewerka.
— Jak niema więcej panienek, Fredzio gra rolę damy, bardzo mu z tem ładnie, w jednym z maminych kapeluszy wygląda prześlicznie, szczególniej jest mu do twarzy w niebieskim kolorze — mówiła teraz z ożywieniem Emilka. — Ale jak nas jest więcej, to my dziewczynki przebieramy się w najrozmaitsze stroje a Fredzio jest także gościem, a jako kawaler mówi nam komplimenty. Potem panna Eglantine, nasza nauczycielka, prawdziwa paryżanka, rozsądza, która z nas ubrała się najgustowniej. A już ona to się na tem zna.
Panna Julia słuchała ze zdziwieniem tego opowiadania dziesięcioletniej dziewczynki i rzekła:
— Taka zabawa się u nas nie uda; pani Sławska niema żadnych strojów, któreby się do niej przydać mogły.
— Tak, pani Sławska jeszcze nosi żałobę — odparła Emilka — musi mieć przecież dawniejsze suknie, kapelusze, okrycia, tak długo była za granicą, pewnie tam sobie nakupowała ślicznych rzeczy.
— Zdaje mi się — mówiła dalej panna Julia, — że o tem nie pomyślała nawet. Trzeba żebyście sobie znaleźli coś innego, takie wizyty nie udadzą się w Poborzu.
— Pokażę wam piękną książkę, jaką mi mama kupiła, — zawołała Sewerka. „Królowa Niebios.” — Jakie tam śliczne ryciny.
I pobiegła do swego pokoju.
— My mamy całą „Bibliothèque rose” — odezwał się Fredzio. — Są tam bardzo zabawne historye. Panna Eglantine chwaliła je niezmiernie! Mama będąc w Warszawie, kupiła cały jej komplet.
Panna Julia nic nie odpowiedziała, wiedziała dobrze, że te powiastki francuskie są z wielu względów dla naszych dzieci nie odpowiednie, ale nie wypadało jej krytykować pani Sanickiej.
Sewerka powróciła z książką a Emilka i Fredzio oglądać ją zaczęli.
Potem dziewczynki pytały ich, czy znają „Wieczory Rodzinne” lub „Przyjaciela dzieci”, ale oni nie wiedzieli nawet o istnieniu tych wydawnictw. A Fredzio dziwił się bardzo, iż są dla dzieci polskie pisma peryodyczne, bo panna Eglantina zawsze powtarza, iż to kraj barbarzyński, i że tu nic niema z tego, coby być powinno.
Sewerka pokazała zaraz wydawnictwa dla dzieci i opowiadała ciekawe rzeczy, jakie zawierają.
— Jak to przyjemnie — kończyła — mieć co tydzień coś nowego do czytania. Wiecie, to jeszcze nic, ale teraz, kiedy dnie takie krótkie a często takie brzydkie, że tylko wychodzimy dla zdrowia i wracamy czemprędzej zabłocone po kolana, to cóżbyśmy bez książek robiły. A jak to się tej poczty wygląda, tem bardziej, że każda powieść urywa się co numer w najciekawszem miejscu.
Mówiła z zapałem, zaczęła nawet opowiadać jedną z zaczętych powieści, spostrzegła jednak, że Emilka widocznie myśli o czem innem, a słucha ją tylko przez grzeczność. Fredzio zaś nie udawał nawet, że go to zajmuje i przerzucał od niechcenia ryciny w „Królowej niebios,“ tłumiąc ziewanie.
Sewerka próbowała mówić o różnych zajęciach wiejskich, opowiadała, jak wesołem było zbieranie owoców, pytała, czy mają swoje ogródki, jakie swoje gospodarstwo, ale to także ich nie zajmowało, bo Emilka odparła, że ogrodnik przynosi co rano sezonowe owoce i bukiety, a panna Eglantyna nie pozwala jej kopać, bo od tego ręce grubieją, ani wychodzić w południe, bo się może opalić, a panienka powinna dbać o swoją powierzchowność — dodała poważnie jak mała papużka.
Sewerka słuchając jej, otworzyła szeroko oczy.
— A moja mama i panna Julia pozwalają mnie i Anielce wychodzić o każdej godzinie i o każdej porze, nawet czasem bez kapeluszy. Kopiemy, pielemy, nawet raz kopałam kartofle.
— I pani Sławska o tem wiedziała? — spytał zdumiony Fredzio.
— Naturalnie. Mama dała mi za przykład Jagusię, córkę naszego fornala, która szła w pole po kartofle i powiedziała...
Sewerka zacięła się i zaczerwieniła. Mama powiedziała jej, że byłaby niedołęgą, gdyby nie potrafiła zrobić tak prostej rzeczy, ale spostrzegła się w porę, iż powtarzając to, byłaby niegrzeczna dla swoich gości.
— Cóż ci mama powiedziała? — spytała Emilka.
— Że... że powinnam jej pomódz.
— Komu? Ty Jagusi? I tyś pomagała?
— Ma się rozumieć. O! ja się i gospodarstwem zajmuję.
— Panna Eglantyna nie pozwala mi nigdy iść na dziedziniec folwarczny, ani rozmawiać z prostemi dziećmi, bo mogłabym nabyć złych manier.
— Ja też nie naśladuję sposobu mówienia Jagusi, ale przeciwnie, uczę ją.
— Czegoż?
— Tego, co sama umiem. A mama mówi, że Jagusia ze swej strony nauczyć mnie może wielu rzeczy i przekonałam się już o tem.
— A to ciekawe! — zawołał Fredzio, zapominając ze zdziwienia swej przesadnej mowy.
— Naprzód nauczyła mnie kopać kartofle.
— To rzecz dla nas zbyteczna — przerwał pogardliwie.
— Nauczyła mnie rozpoznawać różne rośliny, grzyby i wiele innych praktycznych rzeczy, o których nie miałam wyobrażenia.
Po wyjeździe państwa Sanickich Sewerka, Anielka zawołały jednozgodnie:
— Jakież to nudne dzieci!
— Biedne dzieci — wyrzekła panna Julia.
— A jak ich trudno zabawić — dodała Sewerka. — Doprawdy, mamo, robiłam co tylko mogłam, ale to nie nie pomagało. Nic ich nie zajmuje.
— To pewne, że nie zajmuje ich to, co was i to właśnie najwięcej utrudnia towarzystwo i uniemożliwia zabawę.
— Mój Boże! jak to smutne — odezwała się po namyśle Sewerka. — Mieszkamy od siebie o miedzę, żyjemy w jednakich warunkach, znamy się od dzieciństwa, a tacyśmy inni.
Anielka zaczęła całować po rękach panią Sławską wołając:
— Jakaż ja szczęśliwa, że jestem tutaj. Państwo Saniccy mogą być najlepsi, ale ja chociaż jestem biedna sierota, nie potrafiłabym się nigdy do nich przyzwyczaić.
— Bo my jesteśmy swoi — wyrzekła Sewerka — i ty jesteś swoja, a oni jakoś dziwnie obcy. Nie znam tej panny Eglantyny, ale jej niecierpię. To musi być straszna dziwaczka.
— Panna Eglantyna nie winna temu, jeśli nie nadaje się do naszych dzieci, do naszych stosunków. We Francyi byłaby może na swojem miejscu. Sposób jej wychowania odpowiada może tamtejszym wyobrażeniom i obyczajom. Dla nas jest niewłaściwy i jak dobrze zauważyła Sewerka, czyni dzieci obcemi we własnym kraju.
— Oh! jak to dobrze, że u nas niema żadnej panny Eglantyny, tylko jedyna, kochana, dobra panna Julia.
I obydwie całowały ją na wyścigi.
Kochana, dobra panna Julia miała przecież wiele kłopotu ze swemi uczennicami. Anielka popadała niekiedy w apatyczny smutek, naturalny w jej położeniu, szkodliwy jednak, bo kiedy wywołała go jakakolwiek okoliczność, zamyślała się nagle, nie uważała, co do niej mówiono, traciła czas daremnie.
Sewerka była znów w gruncie dobrą i rozumną dziewczynką, ale miała często fantazye i przypominała sobie czasy spędzone przy babci, kiedy to każda jej zachcianka była prawem, a wówczas przychodziły jej do głowy dziwne wybryki, któremi pani Sławska trapiła się bardzo, bo im goręciej kochała swoją jedynaczkę, tem bardziej chciała ją widzieć wzorową we wszystkiem.
Któregoś pięknego dnia zimowego, gdy pola pokryte śniegiem iskrzyły się pod promieniami słońca, Sewerka i Anielka stojąc w oknie jadalnego pokoju, z którego widok był na dziedziniec, ujrzały szczególne widowisko: maleńkie saneczki futrem wybite, zaprzężone w dwa siwe osiełki. Powoził nimi Fredzio a Emilka siedziała przy nim rozpromieniona. Panna Eglantyna jechała dalej zwykłemi sankami, a doświadczony woźnica wraz z chłopcem stajennym nie spuszczał z oka saneczek dziecinnych.
— Co to? co to? jakie śliczne saneczki — zawołały panienki, chwytając co było pod ręką i wybiegając na ganek.
Ten cały ekwipaż był darem noworocznym bogatego wujaszka i małym Sanickim pilno było się nim pochwalić. Zaledwie przywitawszy się z panią Sławską, Fredzio z miną skończonego sportsmana zapraszał po kolei Sewerkę i Anielkę do swoich saneczek i woził je w około dziedzińca lub w aleję.
Radość z tego powodu była wielka. Potem panienki próbowały same kierować osiełkami i pokazało się, że Sewerka była z nich trzech najdzielniejszym woźnicą. Z tego powodu Fredzio dowodził, że będzie z niej znakomita amazonka. Opowiadał, że w Anglii i Francyi panienki w jej wieku jeżdżą na kucykach i na lato obiecywał urządzać w czasie wakacyi różne spacery. Cały krótki dzień zimowy cieszyły się dzieci tą zabawką, a gdy panna Eglantyna nakazała powrót do domu, żegnały się, obiecując sobie często tę przyjemność ponawiać.
Po wyjeździe gości Sewerka była zamyślona, a wieczorem mówiąc matce dobranoc, zaczęła ją prosić o taki maleńki powozik z osiełkami, którym mogłaby wozić ją na spacer, Anielkę i pannę Julię.
— Oho — wyrzekła, śmiejąc się pani Sławska — widzę, że zbytki sąsiadów w główce ci przewróciły.
— Nie mamo — zawołała zarumieniona dziewczynka — ale dla czego jabym tego samego mieć nie mogła?
— Bo to wydatek znaczny i niepotrzebny zupełnie.
— Proszę mamy, słyszałam nieraz, że jesteśmy równie bogaci jak Saniccy.
— Naprzód nie wiemy, co się dzieje w cudzej kieszeni, powtóre, cudze wydatki do niczego nas nie obowiązują. Jest to najfałszywszy zwyczaj, oglądać się w takich razach na drugich. Czy nie wiesz, jakie to zwierzęta naśladują ślepo wszystko, co zobaczą, choćby to były rzeczy najniedorzeczniejsze.
— Mamo! mamo! — przerwała zawstydzona Sewerka — ja przecież małpką nie jestem.
— A dla czego napierasz się tego, o czem nie pomyślałabyś wcale, gdybyś nie zobaczyła u innych.
— Kiedy to takie ładne, przyjemne i pożyteczne nawet.
— Szczególniej pożyteczne.
— Przecież mama często w lecie jeździ w pole i do innych folwarków, nie byłoby już potrzeby zaprzęgać koni, moje osiołki albo lepiej kucyki o których Fredzio mówił, służyłyby do tego.
— I stałyby próżno cały rok, dopóki panience nie przyszłaby fantazya ich użyć. Nie, moje dziecko, na tak kosztowną zabawkę nie namówisz mnie nigdy.
— A czyby to kosztowało tak drogo?
— Nie pytałam się i pytać nie będę, fantazya jest zawsze zbyt droga.
Sewerka nie przywykła do tak stanowczej odmowy, rozpłakała się a co gorzej rozdąsała.
— Jaka ja nieszczęśliwa — szlochała. — Mama mnie nie kocha, kiedy mi tak małej rzeczy odmawia.
Pani Sławska jednak wcale się temi łzami nie rozczuliła, przeciwnie wyrzekła surowo:
— Mówisz niedorzeczności, których słuchać nie myślę. Idź spać teraz, a przy wieczornej modlitwie proś Boga o rozum, bo popełniasz grzech ciężki, narzekając na swoje położenie.
Sewerka nie przywykła do tak surowych słów, z płaczem skierowała się ku drzwiom, ale nagle uczuła taki żal za swój postępek, iż zamiast odejść, pędem przybiegła do matki i zaczęła ją przepraszać.
— Nie gniewaj się, mamo — powtarzała. — Jak mogłam taką rzecz powiedzieć? Widzę dobrze, jak byłam zła, niemądra. Ale to także wina Fredzia. On mi ciągle mówi o różnych przyjemnościach, które mieć powinniśmy.
— Moja Sewerko, nie tłomacz się w ten sposób, bo to żadna wymówka. Gdy uznajesz, że byłaś zła i niedorzeczna, przebaczam ci z całego serca, ale kiedy składasz twoją własną winę na Fredzia lub kogokolwiek innego, widzę, że w gruncie nie pojmujesz dobrze, coś uczyniła.
— Doprawdy mamo, on mówi mi to nieustannie.
— Że ktoś coś mówi, to nie racya by go zaraz słuchać można.
— O nie, mamo.
— A czy przynajmniej Fredzio wydaje ci się rozumny, budzi twoje zaufanie?
— Przeciwnie, mamo.
— Przecież sama przed paru tygodniami śmiałaś się z niego i cieszyłaś, że jesteś pod opieką moją i panny Julii. Czy to pamiętasz?
Sewerka spuściła głowę, nic nie mówiąc.
— Dla czego się twoje zdanie tak zupełnie zmieniło?
Sewerka milczała dalej.
— Widzę niestety, że na twoje zdanie wpłynęła tak ważna przyczyna, jak eleganckie saneczki, zaprzężone w dwa osiełki.
— O mamo!
— Jakże mi to inaczej wytłómaczysz?
— Doprawdy, ja już sama nie wiem, nie rozumiem.
— To właśnie jest najgorsze. Trzeba zawsze wiedzieć, dla czego się coś robi i rozumieć samą siebie. Inaczej czyż można rachować na tych, którzy zmieniają zdanie z byle jakiego powodu? Przyznaj, że zawróciły ci w głowie saneczki.
Sewerka płakała długo i serdecznie, aż wreszcie zawołała:
— Mamo, ja już wcale nie chcę widzieć ani Fredzia ani Emilki, ani ich saneczek.
— A to dla czego?
— Bo mama mówi, że mi to przewraca w głowie.
— A cóż warta taka głowa, w której byle co przewróci? W życiu spotykamy ludzi najrozmaitszych: dobrych, złych, mądrych, głupich, chytrych, przewrotnych, ażeby ich uniknąć schronićby się trzeba na bezludną wyspę. Trzeba więc koniecznie wyrobić sobie własne zdanie i nie być jak owa chorągiewka na dachu, która zmienia swój kierunek za każdym powiewem wiatru. Słowa takiego Fredzia na ciebie wpływać nie powinny.
— Prawda mamo. Wielka prawda. Już teraz zaręczam ci, że choćby mnie kto nie wiem jak przekonywał, nigdy w życiu zdania nie zmienię.
Sewerka mówiła to z takiem przejęciem, iż pani Sławska uśmiechnęła się.
— Moje dziecko, nie trzeba wpadać z jednej ostateczności w drugą. Zupełnie jest co innego ulegać każdemu wpływowi, a co innego, upierać się przy zdaniu raz powziętem, które może okazać się mylnem. Ludzie dawniej myśleli, że słońce obraca się około ziemi, a gdy Kopernik przekonał ich, że jest przeciwnie; czy mieli upierać się przy swojem zdaniu?
— Więc jakże to zrobić? — szepnęła Sewerka.
— Trzeba poradzić się rozumu, a nie przyjmować nigdy cudzego zdania bez namysłu. Fredzio z pewnością nie przekonywał cię żadnem rozsądnem rozumowaniem. Swoim zwyczajem rzucał pewnie pochwytane niemądre frazesy, które moją córeczkę olśniły... z pomocą saneczek wybitych futrem i pary osiołków.
— Mamo, mamo! nie mów już tego. Ach Boże! jak to trzeba zastanawiać się nad wszystkiem.
— Prawda, trzeba się zastanawiać, to jedyny sposób ustrzeżenia się od błędów, niedorzeczności a niestety nieraz i złych czynów.
Sewerka odeszła od pani Sławskiej niby przekonana. Jednakże śniły jej się śliczne saneczki i Fredzio, a nawet tak miała niemi główkę nabitą, iż przyśniło jej się także, że takie same miała na własność i siedziała w nich z Anielką. Po obudzeniu zrobiło jej się bardzo smutno, że to był sen tylko.
Chociaż czuła, że to było brzydko, zazdrościła małym Sanickim kosztownego cacka a nawet pragnęła w głębi duszy, żeby śnieg prędko zginął, jedynie dla tego, że wówczas nie mogliby używać saneczek. Nieraz z trwogą patrzała na drogę, czy nie zobaczy tego ładnego ekwipażu, o którym zapomnieć nie mogła. Zastanowienie nic tu nie pomagało. Za nic w świecie nie byłaby wypowiedziała tak szkaradnego życzenia, niemniej życzenie to odczuwała i mimowolnie było jej bardzo przykro.
To też, gdy którejś pięknej niedzieli pani Sławska powiedziała, że państwo Saniccy zaprosili ją z całym domem na obiad, i że wprost z kościoła do nich pojadą, Sewerka zrobiła niezadowoloną minkę i spytała:
— Dla czego tam mamy jechać?
— Państwo Saniccy są to nasi najbliżsi sąsiedzi, rodziny nasze znały się oddawna, doznaliśmy od nich wiele uprzejmości, dla czegoż więc miałabym nie przyjąć ich zaprosin?
— Bo... bo mama sama mówiła, że Fredzio jest śmieszny a Emilka... Emilka także jest ze swoją francuszczyzną nieznośna...
— To jeszcze nie racya, bym zrywała stosunki z dawnymi znajomymi. Fredzio i Emilka mają swoje śmieszności, ale pomimo to jestem pewna, że w gruncie są to dobre dzieci i z czasem się o tem przekonasz.
— Ja ich nie lubię.
— To bardzo źle. Nie trzeba sądzić z pozoru. Nietylko dzieci, nawet ludzi na świecie jest mało, którzy by nie mieli jakiegoś ale, i my mamy je także z pewnością. Gdybyśmy chcieli przestawać z samemi doskonałościami, musielibyśmy obchodzić się bez towarzystwa, a z pewnością obchodzonoby się bez naszego — dodała, śmiejąc się pani Sławska.
— Mamo! ty przecież jesteś doskonałą.
— Niestety! — mówiła rozweselona mama, — Bóg widzi, jak mi do tego daleko, ale skoro sądzisz, że taką jestem, to powinnabyś zwracać więcej uwagi na moje słowa.
— Przecież ja cię słucham we wszystkiem, tylko nie zawsze dobrze rozumiem. Ot i teraz chciałabym cię o jedną rzecz spytać.
— O cóż to? wiesz, że ci zawsze chętnie odpowiadam.
— Nie wiem sama, jak to powiedzieć. Oto gniewałaś się na mnie, że byłam pod wpływem Fredzia... a przecież...
Sewerka mówiła to z pewnem pomieszaniem i urwała nagle.
— A przecież — dokończyła pani Sławska — jedziemy dziś do państwa Sanickich. — Cóż tu dziwnego?
— Bo jak mnie się znowu w głowie przekręci — szepnęła zafrasowana.
— Sewerko! Sewerko! zastanów się. Czyżby to być mogło po tem wszystkiem cośmy mówiły? Przecież przysięgałaś sobie, że nigdy w życiu zdania nie zmienisz i musiałam ci tłómaczyć, w jakich razach zmienić je wolno.
— Otóż to właśnie najtrudniejsze do rozpoznania.
— Wątpię bardzo, ażeby Fredzio mógł ci powiedzieć coś takiego, coby twoim przekonaniom zaszkodziło. A w takim razie, no, w takim razie nie byłoby już na to żadnej rady, trzebaby cię całe życie prowadzić na pasku. Byłoby to prawdziwe nieszczęście dla ciebie i wszystkich, coby się do ciebie zbliżyli, bo któż może rachować na istotę bez charakteru, która stosownie do ludzi z którymi przestaje, przybiera wszystkie barwy.
Pani Sławska powiedziała te słowa poważnie i dodała:
— Staram się usilnie, by moja córka taką nie była i mam w Bogu nadzieję, że wyrobię w niej to, co w człowieku jest rzeczą najważniejszą — charakter. Czy rozumiesz dobrze, Sewerko, co to jest charakter?
— Rozumiem, mamo! Panna Julia tłómaczyła nam to kiedyś dokładnie. Mówiła, że okazuje się on wówczas, kiedy człowiek stoi twardo przy tem, co uważa za dobre, za sprawiedliwe, kiedy nawet w drobnych rzeczach nie odstąpi obowiązku i nie da się od niego odwieść ani namową, ani groźbą, ani przykładem.
— Spamiętałaś doskonale. Cóż stąd jednak, jeżeli słowa panny Julii zostały jedynie w twojej pamięci.
— Widzi mama, ja dla tego nie chciałabym być u państwa Sanickich.
— Widzę, Sewerko, że jak twój ulubiony bohater Robinson, powinnabyś żyć na bezludnej wyspie, powtarzam ci to zawsze. Tam to twój charakter okazałby się w całej pełni. Chociaż kto wie, może wpływałyby na niego zwierzęta w braku ludzi.
— Mama się ze mnie śmieje.
Ale pani Sławska nie śmiała się, przeciwnie, była poważna i zafrasowana. Wstrząsnęła też głową mówiąc do córki:
— Martwisz mnie bardzo, dziecko moje.
Powiedziała to z takim wyrazem, że Sewerka zawołała:
— Nie chcę martwić mamy! Zobaczysz, ja się poprawię.
— Będziesz miała właśnie sposobność wypróbowania samej siebie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.