<<< Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené
Tytuł Sewerka
Wydawca Redakcja Wieczorów Rodzinnych
Data wyd. 1904
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


DODATEK POWIEŚCIOWY „WIECZORÓW RODZINNYCH.“
SEWERKA
POWIEŚĆ
przez
W. Marréne-Morzkowską,
WARSZAWA.
W drukarni Noskowskiego,
Warecka Nr. 15.

1904.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 3 Мая 1904 г.




I.
Kopanie kartofli.

Mamo! gdzie ta dziewczynka idzie? Taki deszcz pada — pytała Sewerka swojej mamy.
Siedziały obiedwie na werandzie przed domem w ciepły dzień wrześniowy, a przez dziedziniec biegła Jagusia, córka dworskiego parobka. Miała fartuch wełniany zarzucony na głowie, który chronił ją od deszczu a w ręku dźwigała opałkę niemal większą od siebie.
Mama podniosła oczy od książki, którą czytała.
— Idzie pewno do jakiej roboty.
— A do jakiej?
— Zawołam ją, to nam powie.
Pani Sławska wiedziała dobrze, jaką robotę mogła wykonać w tej porze trzynastoletnia dziewczynka i do jakiego użytku służyła opałka, ale chciała ażeby Sewerka ją samą o to zapytała. Znała przytem Jagusię jak wszystkie dzieci swoich służących, zawołała więc:
— Jagusiu, Jagusiu! chodź tutaj!
Dziewczynka postawiła na ziemi opałkę i przybiegła. Była to szczupła, ale czerstwa blondynka. Kosmyki włosów lnianego koloru spadały na opalone czoło, brwi rysowały się na niem dwoma jasnemi łukami, a pod niemi błyszczały sprytne, piwne oczy. Zarumieniona, stanęła przy stopniach werandy, nie śmiejąc wejść dalej zabłoconemi nogami i patrzała na Sewerkę.
Sewerka miała także jasne włosy, spadające na plecy w dwóch ładnych warkoczach, związanych niebieską wstążką. Miała na sobie niebieską sukienkę z białym czyściutkim fartuszkiem.
Obie dziewczynki przypatrywały się sobie z pod oka.
— Chodź tu bliżej, Jagusiu — powiedziała pani Sławska.
Jagusia spojrzała na swoje nogi.
— Nic nie szkodzi — uśmiechnęła się pani Sławska.
Dziewczyna nie dała sobie tego dwa razy powtórzyć, zbliżyła się, pocałowała panią Sławską w rękę.
— Gdzież to idziesz? — spytała.
— Matula posłali mnie ukopać kartofli na obiad.
— I ty to potrafisz? — zawołała Sewerka.
Jagusia rozśmiała się.
— Albo to co wielkiego? — zawołała raźnie — przeszłej jesieni przecie kopałam już na dworskiem, i uzbierałam sobie pięć złotych, matula coś dołożyli i kupili mi trzewiki na zimę.
Sewerka przypatrywała jej się zdziwiona.
— To musi być bardzo ciężko tak kopać?
Jagusia spuściła główkę, spojrzała na swoje spalone ręce i odparła z pewną dumą:
— Czasem, panienko, jak ziemia się zeschnie, ale po deszczu to tak jak masło.
Porównanie ziemi do masła rozśmieszyło Sewerkę. Niema przecież żadnego podobieństwa pomiędzy czarną rolą a tem ślicznem, żółtem masłem, którem jej chleb smarowano.
— Mamo — zawołała — ja bym chciała zobaczyć! Cóż, kiedy deszcz pada.
— O, już ustał, panieneczko — zawołała Jagusia.
— No, to idź włóż kalosze, pójdziemy z Jagusią.
— A ty, mamo?
— Ja mam grube buty i nie boję się błota.
Sewerka wróciła niebawem ubrana do spaceru na czas dżdżysty i poszły. Deszcz rzeczywiście już nie padał. Jagusia wzięła swoją opałkę i motykę.
— Czy to ciężkie? — spytała Sewerka.
Zamiast odpowiedzi dziewczyna podrzuciła opałką.
— Z kartoflami to dopiero będzie ciężka, przecie muszę ugotować dla tatula, matuli, Zośki, Jantka i dla mnie też.
— A któż to Zośka i Jantek?
Jagusia zaczęła się śmiać, chociaż nie miała z czego, Sewerka nie mogła wiedzieć, że Jantek był jej starszym bratem a Zośka młodszą siostrą, ale Jagusia miała taką naturę, że śmiała się z byle czego, a przytem myślała, że są rzeczy, które wszyscy w około wiedzieć muszą.
— Któż to Zośka i Jantek? — Sewerka powtórzyła pytanie.
— A któżby? Jantek dużo starszy ode mnie, pasa źrebaki, a Zośka to ta ma dopiero trzeci rok, ale zje tyle co ja i jeszcze jej mało. To też taka paśna, że ledwo chodzi.
Sewerka nie dobrze rozumiała wyrażenia Jagusi. Wsi prawie nie znała, chowała się długo u babuni w Krakowie, bo matka jej lat kilka przebywała w ciepłych krajach z mężem, chorym na piersi, któremu doktorzy kazali oddychać włoskiem powietrzem.
Nic to nie pomogło, ojciec Sewerki umarł, a pani Sławska długo po tej stracie przyjść do siebie nie mogła. Dopiero tego lata postanowiła osiąść na wsi i wyłącznie zająć się wychowaniem Sewerki.
Sewerka miała lat jedenaście, była to dobra i sprytna dziewczynka, trochę tylko rozpieszczona. Babunia kochała ją nad wszystko i strzegła od wiatru, chłodu, słońca, zmęczenia, tak, iż Sewerka miała ręce i nogi jakby nieużyteczne. Gdy chciała gdzie iść, wożono ją, gdy czego zapragnęła, bona albo służące przynosiły jej to, czego żądała i wszystko zawsze za nią zrobiły.
Sewerka więc zdziwiła się, gdy pomimo słoty mama wzięła ją w pole i patrzała zdumiona na Jagusię, która boso brnęła śmiało po błocie i wodzie.
— Czemuż nie włożysz trzewików? — spytała jej.
Teraz już Jagusia śmiała się na całe gardło.
— Albo to trzewików nie szkoda! — wyrzekła wreszcie, zgorszona samą myślą niszczenia ich w ten sposób.
— Ale możesz się zaziębić — odparła Sewerka, przypominając sobie, że ją ciągle w ten sposób przestrzegano.
Jagusia nie odpowiedziała. Niebardzo rozumiała znaczenie tego słowa przeziębić. Przecież było ciepło a bose jej nogi tonęły w piasku, błocie, śniegu nawet przez większą część roku.
Pani Sławska tłómaczyła córce, że zamaczanie nóg i stąd powstające przeziębienie szkodzi tylko tym, co nie są do tego przyzwyczajeni. Opowiadała przytem, że dziś leczą ludzi zbyt rozdelikaconych chodzeniem bosemi nogami po rosie i że tę kuracyę wynalazł jeden bardzo dobry i miłosierny proboszcz Kneip w Bawaryi, do którego zjeżdża się mnóstwo chorych ludzi.
Jagusia nie uważała na to, co mówiła pani Sławska, bo choć mówiła tym samym co ona językiem, były to rzeczy, o których nie słyszała nigdy i nie rozumiała. Podrzucała więc swoją opałką, idąc z boku, ale gdyby rozumiała, dziwiłaby się pewnie bardzo, że państwo jadą daleko, ażeby chodzić boso, kiedy biedacy chodzą tak od dzieciństwa.
Przyszli tymczasem na miejsce, gdzie Jagusia miała ukopać kartofli. Wynalazła zagony rodziców, postawiła na ziemi opałkę i raźno zabrała się do roboty. Motyka poruszała ziemię pod zczerniałemi już łodygami i wydobywała większe i mniejsze kartofle, przyczepione do nich cienkiemi korzeniami.
Słońce właśnie wyjrzało z za chmur i tak przypiekać zaczęło, że twarz Jagusi pokryła się kroplami potu. Wyprostowała się i obtarła go rękawem koszuli.
— Mogłabyś jej pomódz — odezwała się pani Sławska.
— Ja? — zawołała Sewerka cała zapłoniona.
— Czy ci to na myśl nie przyszło?
— Nie mamo. Skądżeby?
— Wiesz przecież, iż należy bliźniemu pomagać.
— Tak mamo! Jak spotkam ubogiego, zawsze mu daję jałmużnę. Gdy nie mam sama trzech groszy, to proszę babci albo mamy, ażeby mu dali.
— To dobrze, ale nie samą jałmużną można drugiemu pomagać. Jagusia zmęczyła się bardzo. Widzisz, ukopała już blisko pół opałki a ty stoisz i patrzysz.
— Ja się nie zmęczyłam — zawołała dziewczyna, zabierając się znów do roboty. — Oho! po deszczu kopać łatwo.
— Mamo! czy jabym potrafiła? — spytała Sewerka, spoglądając niespokojnie na matkę.
Zdawało jej się to rzeczą niepodobną, ażeby ona wzięła w rękę tę dużą motykę i dotykała czarnej ziemi, wygrzebując z niej kartofle.
— Jakto! nie potrafiłabyś? — wyrzekła pani Sławska. — Cóż to trudnego. Jagusia nie wiele starsza od ciebie a już przeszłego roku na zarobek chodziła. Wstydź się być taką niedołęgą.
Sewerka nic nie odpowiedziała, ale miała łzy w oczach. Nikt nie nazwał jej nigdy niedołęgą. Zbliżyła się do Jagusi, która z całych sił uderzała w zagon motyką.
— Daj mi to — szepnęła.
— Eee! co tam panience! Ja sama ukopię.
— Daj mi, proszę — powtórzyła Sewerka.
— Daj jej — powtórzyła pani Sławska — niech sprobuje.
— Panienka nie potrafi.
— Otóż potrafię — zawołała już teraz rezolutnie Sewerka. — Nie chcę być niedołęgą.
Wzięła motykę. Była ciężka, ale tego pokazać nie chciała. Dotąd nigdy jej nie przeszło przez głowę porównywać siebie z bosą, wiejską dziewczyną, teraz nie chciała jej się dać w czemkolwiek prześcignąć. Podniosła w górę motykę z wysiłkiem, obydwoma rękami i zapuściła ją w kartoflaną grzędę. Rzeczywiście, zagłębiła się w ziemi jak nóż w maśle. I przypomniała sobie zaraz porównanie Jagusi.
Chciała wygrzebać kartofle, ale nie wiedziała, jak się do tego wziąć w rękawiczkach. Jagusia zrozumiała trudność i zaczęła wybierać kartofle leżące na wierzchu. Potem wyrwała krzak, otrząsnęła go z ziemi i nasypała kartofli do opałki. Podzieliły się w ten sposób robotą; Sewerka motyką poruszała ziemię, Jagusia wygrzebywała kartofle, może nie szło to sporzej niż dotąd, przecież opałka się napełniła. Teraz trzeba ją było zanieść do domu. Jagusia wzięła się do tego odważnie, ale zatrzymywała się co parę kroków, stawiała swój ciężar i znów go podejmowała.
— Poczekaj, ja ci pomogę — zawołała Sewerka już sama z siebie, nie czekając upomnienia mamy.
We dwie uchwyciły za opałkę, ale nie wiele sobie pomogły. Dopiero pani Sławska poradziła im, ażeby wzięły kij porzucony na drodze, przeciągnęły go przez pałąk opałki i niosły razem. Teraz szło im raźniej, tylko Jagusia wołała:
— Panienka się zmęczy. Ja sobie sama poradzę.
Ale Sewerka ustąpić nie chciała chociaż ręce jej trochę mdlały.
Pani Sławska patrzała na to z uśmiechem i to jej dodawało odwagi.
— Cóż, bardzoś się zmęczyła? — spytała córkę gdy wracała z nią na werandę.
Sewerka przyznać się nie chciała, tylko nieznacznie rozcierała ręce. A pani Sławska mówiła:
— Dzielna dziewczyna z tej Jagusi, lubię ją bardzo, da sobie radę na świecie i dziś już jest rodzicom pomocą.
Sewerka milczała czas jakiś, aż wreszcie zapytała z rodzajem wymówki.
— Mamo, czy ty chciałabyś, żebym ja była do Jagusi podobna? Bo tak mówisz, jakbyś mi ją za wzór stawiała.
— Naturalnie, chciałabym, żebyś miała jej przymioty.
Sewerka zaczerwieniła się.
— Mamo, to nie moja wina, że nie umiem kopać kartofli!
— Ja też nie dla tego chwalę Jagusię, że je potrafi ukopać.
Oczy Sewerki spoczęły na matce. Pani Sławska uśmiechała się i mówiła:
— Chwalę ją za to, że jest dzielna, pracowita, sprytna, wesoła, że choć mała jeszcze, do niczego się nie leni, gdyby nawet sama została na świecie, dałaby już sobie radę.
— Jakżeby sobie radę dać mogła? — spytała zaciekawiona Sewerka.
— Taką jak ona dziewczynę, chętnie każdy weźmie do służby. Wszak słyszałaś, że rok temu własną pracą zarobiła sobie 75 kop. Tybyś tego nie potrafiła.
— Ja przecież umiem wiele więcej, niż Jagusia, czytam, piszę, rachuję, gram, znam język francuski, a mama tak mówi, jakby ona więcej była warta ode mnie.
Sewerka wyrzekła to z żalem, aż matka uśmiechnęła się, i całując ją, mówiła dalej:
— Moje dziecko, jeśli umiesz więcej od biednej, wiejskiej dziewczyny, nie masz w tem żadnej zasługi. Jesteś tylko o wiele szczęśliwsza, bo cię uczą, bo masz czas, swobodę, środki do nabycia wiadomości, a wszyscy wkoło dbają o twoje wykształcenie. Ale wiesz dobrze, iż wartość człowieka nie zależy na tem, co on umie, ale na tem, jaki użytek zrobi ze swej wiedzy. Ja nie porównywam cię z Jagusią, tylko zwracam na nią twoją uwagę, bo może ci ona pod wielu względami służyć za przykład.
— Dla tego, że potrafi zarobić?
— W części i dla tego.
— Alboż to tak wielka rzecz?
— Jak ci się zdaje?
Sewerka nie bardzo rozumiała pytania mamy, więc pani Sławska wyrzekła.
— Pomyśl, cobyś zrobiła, gdybyś się znalazła zupełnie sama na świecie?
— Jakto sama? Ja przecież mam ciebie, mamo. Mam babcię...
— No, ale gdyby ani mnie, ani babci, ani nikogo z twoich bliskich nie było?
Oczy Sewerki zaszły łzami.
— Nie mów tak, mamo — zawołała. — Ja nie mogę o takich rzeczach myśleć.
Rzuciła się na matkę i zaczęła ją całować.
— No, to pomyśl, że to byłaby jakaś dziewczynka w twoim wieku i w twojem położeniu. Ot np. Anielka Wirecka, pamiętasz ją, przecież bawiłyście się nieraz razem.
— Ach! mamo, co się stało z Anielką, przychodziła często do babci ze swoją mamą, a potem gdzieś wyjechała.
— Anielka miała ojca, który zajmował wysoki urząd i zarabiał dużo pieniędzy, żonie jego i córce na niczem nie zbywało. W czasie cholery ojciec jej umarł nagle i pani Wirecka musiała przyjąć miejsce nauczycielki, ale płacą jej nie wiele, bo ma przy sobie córkę, a teraz pisze mi, że zachorowała ciężko.
— Wiem, wiem — zawołała Sewerka — pamiętam, jak babcia mówiła, że Anielka została sierotą, tak jak i ja.
— Tak jest, moje dziecko, spotkało was jednakie nieszczęście — odparła ze łzami w oczach pani Sławska — tylko, ze śmiercią pana Wireckiego rodzina jego straciła także środki utrzymania, a nam został majątek, który pozwala żyć bez troski.
— Widzisz mamo, że ja nie potrzebuję zarabiać.
Sewerka wyrzekła to z pewną dumą. Rzeczywiście rodzice jej i babka posiadali znaczny majątek, bona francuska, którą dziewczynka miała w Krakowie, i nierozsądne otoczenie powtarzało jej niebacznie, iż jest bogatą, powinna mieć wszystko czego zapragnie, nie potrzebuje się w niczem krępować, trudzić, a nawet nie potrzebuje się uczyć.
Pani Sławska popatrzała na córkę uważnie.
— Nie potrzebujesz dzisiaj. Ale kto może przyszłość przewidzieć?
— Jakto mamo. Przecież Pobórz do nas należy i Zalesie i Jedlinek i Wólka także.
Sewerka wyrecytowała to wszystko jednym tchem. Dobrze widać znała swe przyszłe posiadłości.
— A czy nie słyszałaś o takich, co majątek stracili?
— Ee! my przecież nie stracimy.
— A jak ci się zdaje, na co ludzie tracą majątki?...
Sewerka się zastanowiła. Zwyczajem wielu dzieci powtarzała nieraz to, co usłyszała, nie rozumiejąc tego dobrze.
— Ja myślę — wyrzekła po chwili, — że ludzie tracą majątek, jak go sprzedają...
— To nie żadna racya. Nasza sąsiadka pani Lacka sprzedała majątek, bo trudno jej było nim zarządzać, ale za majątek dostała pieniądze, które przedstawiają taką samą wartość.
— Pieniądze się rozchodzą — odparła sentencyonalnie dziewczynka, bo także to zdanie zapamiętała.
— Czy myślisz, że ziemia rozejść się nie może?
— Jakżeby?
— W bardzo łatwy sposób. Jeżeli np. Poborz, Zalesie, Jedlinek i Wólka — wyliczała przedrzeźniając Sewerkę pani Sławska — przyniesie rocznie dajmy na to dziesięć tysięcy.
— Tylko!
— A wydamy więcej — ciągnęła dalej matka nie zważając na przerwę — to trzeba będzie zaciągnąć dług na ziemię, czyli w rzeczywistości kawałek Poborza czy Zalesia czy Jedlinka przestanie do nas należeć.
— To nie trzeba więcej wydawać.
— Nie zawsze można to uczynić. Naprzykład zdarzają się różne klęski, spalą się zabudowania, zboże w śpichrzu i w stodole, może wypaść pomór na bydło lub owce. Budynki trzeba napowrót postawić, inwentarz kupić, bo bez tego nie możnaby gospodarować. Są także potrzeby konieczniejsze niż wszystko inne. Kiedy ktoś jest chory, choroba wymaga innego powietrza, albo bardzo dobrych doktorów, długiej i kosztownej kuracyi, to nie myśli się o stratach pieniężnych i robi wszystko, co tylko można, by drogą osobę uratować. A wówczas jeśli dochody nie wystarczają, rozchodzi się ziemia. Są też rozmaite wypadki, które mogą najbogatszych od razu pozbawić majątku.
Na ten temat pani Sławska zaczęła opowiadać, jak to Ludwik Filip Orleański, który potem zasiadał na tronie francuskim, był zmuszony w czasie rewolucji dawać lekcye w Genewie, ażeby mieć z czego żyć. Jak wielkie panie zakładały magazyny strojów w obcych stolicach, w których niegdyś królowały w salonach i czuły się bardzo szczęśliwe, jeśli udało im się wyżywić dzieci.
Sewerka słuchała jej uważnie. Matka mówiła o rzeczach, o których nie słyszała nigdy.
— Widzisz więc — kończyła pani Sławska, — że każdy człowiek powinien starać się o to, żeby mógł sam dać sobie radę w razie potrzeby, bo przyszłości nikt przewidzieć nie może. Rodzice pani Wireckiej byli niegdyś bardzo bogaci, lecz później, jak się to nieraz zdarza, utracili majątek. Dali jednak córce staranne wychowanie, ona też uczyła się pilnie i dzięki temu, gdy znalazła się sama na świecie z Anielką, może zapracować na siebie i na nią.
— A mnie mówiono zawsze — zawołała Sewerka, — że nie potrzebuję się uczyć, bo będę bogatą.
— Któż ci to mówił? z pewnością nie babcia ani nauczycielka, która przychodziła codzień dawać ci lekcye, ani też osoby które u babci bywały.
Dziewczynka przyznała, że jej to mówiła bona i służące.
— Służące same nie mając wykształcenia, nie rozumieją jego potrzeby, a bony cudzoziemki są najczęściej także proste dziewczęta, które trzymamy z powodu, że za ich pomocą, dzieci najłatwiej nauczą się obcego języka. Słyszy się wiele rzeczy niedorzecznych, ale trzeba je puszczać mimo uszu. Przedewszystkiem uważać należy, kto mówi.
Pani Sławskiej było przykro, że Sewerka powtarzała tak niemądre zdania. Nie chciała przecież jej tego pokazać, ażeby na przyszłość nie lękała się wypowiadać jej wszystkich swoich myśli, zrozumiała przecież ze smutkiem, że w wychowaniu dziewczynki było wiele złych naleciałości, które należało ostrożnie wyplenić.





II.
Dzień dżdżysty.

Nazajutrz Sewerka obudziła się w złym humorze. Przez długi czas pieszczono ją bardzo, dogadzano wszystkim zachciankom, gdy się tylko skrzywiła, pytano jej, czy nie chora, więc choć było to dobre dziecko, rozkaprysiła się, przywykła uważać siebie za najważniejszą osobę na świecie.
Deszcz padał, po niebie ciągnęły czarne chmury, więc od rana gdy służąca Małgosia przyszła dopomódz jej do ubierania, Sewerka zawołała:
— Po co ja mam wstawać, tak brzydko na dworze.
— Pani już pije herbatę — zauważyła Małgosia, kładąc jej przy łóżeczku wytrzepane pończochy i wyczyszczone trzewiczki.
Sewerka zaczęła się ubierać, ale czyniła to leniwie, skarżyła się, że woda zimna, potem szarpała się jak małe dziecko, kiedy Małgosia czesała ją i zaplatała warkocze, skarżąc się, że ją ciągnie. Suknia była dziś za ciasna, trzewiczki za luźne.
Małgosia z filozoficznym spokojem znosiła dąsy panienki, przyzwyczajona do nich, bo była już przy niej w Krakowie.
Gdy jednak ubieranie trwało bardzo długo, pani Sławska przyszła do pokoju.
— Sewerka jeszcze nie gotowa? — spytała.
Sewerka zaczerwieniła się i spuściła oczy, bo mama za kaprysy strofowała ją nieraz. Małgosia uśmiechnęła się tylko, bo Sewerka od wejścia mamy stała spokojnie i w chwilę też czesanie, zajmujące zwykle najwięcej czasu, skończone zostało.
Sewerka poszła do pokoju jadalnego, był pusty, bo mama miała jakieś zajęcie, a przytem nie lubiła tracić czasu, zarząd znacznym majątkiem dużo go zabierał. Oczekiwała też niecierpliwie nauczycielki, która miała jej pomagać w kształceniu Sewerki, ale ta miała dopiero przyjechać za parę tygodni.
Sewerka więc musiała sama wypić śniadanie, a do tego nie była przyzwyczajona. Małgosia nalała jej herbaty, ale ta jej nie smakowała. Miała znowu ochotę wywrzeć na niej swój zły humor, lecz mama z drugiego pokoju zawołała Małgosi. Dziewczynka więc, nie dopiwszy herbaty, poszła do salonu i przyglądała się bezmyślnie drzewom i kwiatom ogrodu, z których wiatr otrząsał krople deszczu.
Tak ją zastała matka.
— Nic nie robisz, Sewerko? — zapytała zdziwiona.
— Cóż mam robić — odparła ze smutną minką.
— Co! ależ pełno rzeczy. Możesz grać, zapomnisz zupełnie tego, coś umiała.
— Mamo, przecież to jeszcze wakacye.
— Wakacye powinny być odpoczynkiem po pracy, nie próżnowaniem i nudą, a ty przecież nie pracowałaś jeszcze nigdy naprawdę.
— Proszę mamy, ja grać bez nauczycielki nie potrafię.
— Potrafiłabyś, gdybyś miała ochotę. Ale jeśli nie chcesz grać, możesz wziąć jaką robotę. Zaczęłam ci właśnie szydełkiem włóczkowy kaftanik dla siostrzyczki Małgosi.
Sewerka skrzywiła się.
— Kiedy to takie nudne...
— Czy przyjemniej patrzeć na strumienie deszczu — zaśmiała się pani Sławska. — No, to weź książkę, Atlantę, której się tak ucieszyłaś, leży na stole, nie przeczytałaś jej jeszcze. Wieczory Rodzinne także nie rozcięte.
Sewerka wzięła niedbale Atlantę i zaczęła czytać, ale co chwila podnosiła główkę, ziewała ukradkiem, zaglądała do dalszych kart, przypatrywała się obrazkom, jak to się czynić zwykło, kiedy się nie chce czytać.
Pani Sławska tymczasem napisała jakiś list, a skończywszy go, spojrzała na córkę.
— Nie podoba ci się Atlanta? a tak jej pragnęłaś.
— Bo kuzynki Lucia i Zosia, tak się nią zachwycały.
— Lucia jest w jednym z tobą wieku, Zosia o rok młodsza.
— Ja nie wiem, dla czego tak im się podobała?
— Zapewne dla tego, że twoje kuzynki lepiej korzystały z nauk, które im udzielano i są więcej rozwinięte od ciebie.
— Jakto mamo, jakto! — zawołała, czerwieniąc się Sewerka.
— Uważałam to dobrze — mówiła dalej pani Sławska. — Stefek jako starszy daje im dobry przykład, Lucia i Zosia nietylko uczą się bardzo dobrze, ale mają do nauki zamiłowanie, czytają dużo i zdają sobie sprawę z tego, co przeczytały. Zapewne nikt im nie mówił, że ponieważ są bogate, nie potrzebują się uczyć, a może też same mają tyle rozumu, że nie uwierzyłyby, choćby coś podobnego usłyszały.
— Przecież mama wytłomaczyła mi wczoraj, że każdemu nauka może być potrzebną.
— A czy myślisz, że uczymy się jedynie z tego powodu?
Sewerka nie umiała na to odpowiedzieć! Spoglądała przez chwilę na matkę a potem bąknęła:
— Wszyscy się uczą.
— Nie koniecznie — uśmiechnęła się pani Sławska, — Małgosia umie zaledwie czytać i pisać a Jagusia pewno i tego nie potrafi.
— Przecież ja o nich nie myślałam.
— Skoro wszyscy, to Małgosia i Jagusia nie stanowią wyjątku.
— Proszę mamy, to są przecież wiejskie dziewczyny.
— Widzisz więc, że nie wszyscy się uczą. Chciałaś mówić zapewne o wyższych klasach społecznych, czyli tak zwanej dziś inteligencyi. Otóż nauka wymaga nakładu czasu i pieniędzy, dla tego nie jest na nieszczęście dla wszystkich dostępną. Ale czy sądzisz, że uczymy się tylko dla tego, że nauka może dać zarobek albo też dla zwyczaju?
Znowu Sewerka zaczęła się namyślać, aż wreszcie przyznała się, że nie wie.
— Widzę dobrze — odparła pani Sławska, — że nie masz wyobrażenia, co to jest wykształcenie. Znaczy to rozwinięcie wszystkich naszych władz.
Ale po oczach córki widziała, że tłomaczenie to nie wiele ją objaśniało, zaprowadziła więc Sewerkę do pokoju, skąd otwierał się widok na pole i na pracujących robotników. Pole było dość oddalone, ludzie wydawali się bardzo maleńcy i nie można było ich dobrze rozróżnić.
— Porachuj, ilu jest pracujących?
Sewerka uczyniła to z trudnością z powodu oddalenia.
— Co oni robią? — pytała dalej pani Sławska.
— Nie wiem, nie dojrzę.
— Ilu jest mężczyzn, ile kobiet?
— I tego nie zobaczę.
Pani Sławska przyniosła jej perspektywę i kazała przez nią spojrzeć.
— Ach! mamo! — zawołała dziewczynka — teraz widzę doskonale, ludzie są tak wyraźni. Prawie same kobiety i wyrostki. Ach! kopią kartofle, kobiety mają na głowie obwiązane fartuchy, jak wczoraj Jagusia, mają takie same opałki, jak ona miała. Aha, jest i Jagusia. Tak, to ona obróciła się teraz w tę stronę! Pozwól mamo, że jeszcze popatrzę.
Nacieszyć się perspektywą nie mogła, biegała od okna do okna, krzyczała za każdym dostrzeżonym dalekim przedmiotem. Kiedy ją wreszcie odniosła, matka spytała:
— Patrzałaś przez okno i nudziłaś się. Dla czego cię teraz zajmują te same rzeczy, które widziałaś poprzednio?
— Bo teraz widzę je daleko wyraźniej i lepiej.
— Otóż moje dziecko, czem to szkło jest dla oczów, tem wykształcenie dla umysłu, pozwala nam ono lepiej i dokładniej każdą rzecz rozeznać, rozumieć. Daje nam więc tym sposobem źródła przyjemności, niedostępne dla tych, którzy go nie posiadają. Nauka otwiera nam świat przeszły, uczy poznawać dalekie kraje, narody, ich obyczaje, dostarcza przedmiotu do porównań, a tem samem sąd nasz wyrabia. Czy mnie rozumiesz?
— Rozumiem, mamo.
Pani Sławska miała coś dalej mówić, ale przerwał jej wykrzyknik Sewerki.
— Ach, jaka śliczna tęcza!
Rzeczywiście, wyjrzało słońce przez chmury, a na ich ołowianem tle wystąpiła wspaniała tęcza. Dziewczynka przypatrywała jej się długo, wreszcie gdy zjawisko zbladło i zaledwie już było widzialnem, zapytała:
— Mamo, dla czego jest tęcza?
— Trudno ci to wytłómaczyć, Sewerko, bo ażeby zrozumieć, musiałabyś mieć wyobrażenie o niektórych naukach.
— O jakich?
— Naprzód o fizyce. Jest to nauka bardzo ciekawa, bo tłomaczy otaczające nas zjawiska.
Sewerka patrzała na matkę zdziwiona, bo wyrazy te nie miały dla niej jasnego znaczenia. W tej chwili wzrok jej padł na biurko pani Sławskiej i na arkusz białego papieru, który nagle zabarwił się żywemi kolorami.
— Tęcza! — zawołała zdumiona — tęcza na mamy stoliku.
Matka zdjęła z biurka szklany przycisk, którego pryzmat rozkładał promień słoneczny i tęcza znikła, postawiła go na dawnem miejscu i tęcza ukazała się znowu.
— Co to jest, mamo! powiedz mi co to jest — wołała dziewczynka.
— Czy może być, ażebyś nigdy nie widziała takiej tęczy, sprawionej przejściem promienia światła przez szkło ścięte kańciasto?
— Nigdy, mamo!
— To dowód, żeś nieuważnie patrzała. Pytałaś się tylko co, skąd pochodzi tęcza, oto masz na to przykład.
— Kiedy ja nie rozumiem.
— Mówiłam ci, że zrozumiesz, gdy się będziesz uczyła fizyki.
— Ale tymczasem niech mi mama powie, to ja może choć troszeczkę zrozumiem.
— Słuchaj więc, promień światła, który nam się białym wydaje, ma w sobie siedm kolorów, składających tęczę.
— Aż siedm!
— Porachuj je.
— Naprzód jest czerwony. Czy wszystkie mam rachować?
— Naturalnie.
— Potem pomarańczowy, żółty, zielony, niebieski...
— A jeszcze.
— Ciemno-niebieski — to jest szafirowy i fioletowy.
— To mamy siedm. Promień załamuje się w ten sposób w szkle ostro ściętem, że pokazują się jego kolory.
— Tak jest na mamy biurku, ale w obłokach? W obłokach przecież niema szklanego przycisku.
Pani Sławska pokazała jej przez okno kroplę deszczu zawieszoną na końcu bzowego listka, która w tej chwili migotała w słońcu.
— Widzisz, ile to tęczowych kropel, cały ogród jest niemi osypany. Woda jest równie jak szkło przezroczysta i może tak samo rozłożyć promienie światła. Obłoki składają się z miliardów drobinek wodnych, które mają te same własności co krople i one to tworzą tęczę. Pewno mnie dobrze nie rozumiesz, ale jak przyjedzie panna Julia i zaczniesz się uczyć porządnie, to ci się w głowie rozjaśni. Panna Julia jest bardzo wykształcona.
— Teraz rozumiem, że to szczęście być wykształconą, bo się wszystko rozumie. Czego się śmiejesz, mamo? Wszak nie powiedziałam nic niedorzecznego?
— Niema tak uczonego człowieka na świecie, któryby wszystko rozumiał. Ale rozumie się wiele a nawet coraz więcej, bo ludzie uczeni ciągle nad tem pracują.
Przy tej rozmowie zły humor Sewerki minął zupełnie. Ponieważ pani Sławska zasiadła do haftu, którym chciała przyozdobić kościół, znajdujący się w Poborzu i Sewerka przyniosła swój kaftanik i szydełko. Czas jakiś milczała, bo rzeczywiście główka jej pracowała nad tem wszystkiem, co mówiła jej matka.
— Wie mama co ja myślę — odezwała się wreszcie — chciałabym to powiedzieć, ale mama śmiać się nie będzie?
— To zależy. Jakbyś powiedziała coś bez sensu.
— Bo ja sama nie wiem, czy to nie ma sensu.
— Z zapytania śmiać się nie mogę, śmieję się tylko, gdy powtarzasz niedorzeczność słyszaną przypadkiem, jak mała papużka.
— Myślę, że jestem szczęśliwsza od wielu innych dzieci.
— Jest to wielka prawda, Sewerko. Bóg ci dał zdrowie, pojęcie, dostatek, środki wykształcenia. Powinnaś Mu za to dziękować z całego serca.
— Ja też dziękuję i coraz lepiej to rozumiem. Jagusia ma także zdrowie i pojęcie, ale cóż, ona musi chodzić boso, kopać kartofle, po deszczu biegać, nosić takie grube ubranie, mieszkać w brzydkiej chacie.
— Czy uważałaś, że Jagusia jest smutna?
— Wcale nie, wiecznie się śmieje i śpiewa.
— Jagusia ma rodziców, którzy dbają o jej potrzeby. Chodzić boso, mieć grube ubranie, mieszkać w brzydkiej chacie, wcale jej nie sprawia przykrości, bo do tego przywykła i nie marzyła nigdy o niczem innem, a że pracuje wedle sił, to także nie jest nieszczęściem. Jestem pewna, że Jagusia nigdy się nie nudzi i nie wie, co z czasem zrobić, jak pewna panienka.
— Doprawdy, mamo — zawołała, spuszczając oczy Sewerka — tak mi jakoś było smutno, tak nie wiedziałam co robić, że... że...
— Widzisz, kto musi pracować, nigdy podobnego uczucia nie doznaje, bo myśli o tem, co ma do zrobienia, więc niema czasu się nudzić. I pod tym względem ludzie zmuszeni zarabiać na życie są nieraz szczęśliwsi i od tych, co tego nie potrzebują, a nie umieją się niczem zająć.
— Więc mama uważa, że Jagusia jest ode mnie szczęśliwsza? — spytała Sewerka.
Tkwiła w niej jakaś dziwna uraza z powodu, że ta biedna, bosa dziewczyna parę razy już była jej za wzór stawiana.
— Jagusia jest w dużo gorszem położeniu od ciebie — odparła pani Sławska — ale jeżeli z tem położeniem się godzi, może być od ciebie szczęśliwszą. Szczęście w wielkiej części zależy od nas samych i niepodobna wydać sądu, kto od kogo szczęśliwszym się czuje.
— Mamo! Jagusia nawet czytać nie umie. Pytałam jej się o to wczoraj.
Pani Sławska spojrzała na Sewerkę, jak gdyby spodziewała się, że coś do tego doda, ale dziewczynka powiedziała to bez żadnej myśli.
— Jagusia jest inteligentna i uważna, zapewne nauka przyszłaby jej z łatwością — wyrzekła pani Sławska. — Czy nie przyszło ci do głowy, że ty byś ją uczyć mogła?
— Ja! zkądżebym ja?
Zdawała się bardzo zdziwiona tą samą myślą.
— Umiesz przecież czytać, na początek mogłabyś Jagusię tego nauczyć.
— A wie mama — zawołała po chwili — to byłoby doskonale.
— Odwzajemniłabyś się, wszak wczoraj pokazała ci, jak się kopią kartofle, a ręczę, że mogłaby cię jeszcze wielu pożytecznych rzeczy nauczyć.
Myśl uczenia prawdziwej dziewczynki zamiast lalki, której niekiedy z nudów powtarzała lekcye, bardzo się podobała Sewerce. Chciała zaraz zacząć. Matka tłomaczyła jej, że Jagusia teraz jest w polu i nie może swojej roboty porzucić.
— Więc widzi mama — zawołała, — że Jagusia bardzo biedna, skoro nie ma czasu się uczyć. Jakżeż to zrobić?
— Teraz nadchodzą krótkie dnie — pocieszała ją pani Sławska — wieczorami, gdy skończy kopanie kartofli, Jagusia będzie mogła przychodzić na naukę.
Sewerka nie była z tego zadowolona. Miała usposobienie rozpieszczonej jedynaczki; kiedy jej się czego zachciało, musiała to mieć zaraz, nadąsała się więc i rzuciła zaczętą robotę.
Pani Sławska udała, że tego nie zauważyła, ale zmartwiła się znowu, bo patrzyła na córkę bez zaślepienia i widziała w niej wiele braków.
Zaledwie Sewerka doczekała wieczora, prosiła by posłać po Jagusię. Ta przybiegła po chwili umyta i uczesana porządnie.
— Jagusiu — spytała ją pani Sławska — czy chciałabyś się uczyć czytać?
Jagusia nie wiedziała, co odpowiedzieć, skubała swój fartuszek, wreszcie bąknęła.
— Czy ja wiem?
— Nauczyłaś Sewerkę kopać kartofle, nauczysz ją zapewne jeszcze nie jednej roboty, o której nie ma wyobrażenia, ona także chciałaby ciebie czego nauczyć.
Jagusia nic nie odpowiedziała, przypatrując się z pod oka sprzętom w pokoju, froterowanej posadzce, obrazom, zwierciadłom. I to wszystko uwagę jej zajęło zupełnie. Rozumiała jednak, że pani coś do niej mówiła i że należało za to podziękować, pokłoniła jej się więc i uważała to za rzecz dostateczną.
— No cóż, czy chcesz się uczyć? — powtórzyła zapytanie pani Sławska.
Dziewczyna nie miała widać wielkiej chęci, bo odparła, spuszczając oczy:
— Jak ta pani każe.
— Ależ ja ci wcale nie rozkazuję, pytam się o twoją wolę.
Jagusia jednak uparcie powtarzała: „Jak ta pani każe” i nie można z niej było innej odpowiedzi wydobyć. Śmiała na polu jakby na swojem gruncie, tutaj zupełnie straciła pewność siebie i oglądała się niespokojnie na wszystkie strony.
— A widziałaś kiedy książkę? — spytała ją Sewerka.
— Są we wsi ludzie, co się modlą na książce — odparła.
— Przecież nie wszystkie książki służą do modlitwy — zawołała Sewerka. — Ty może nie wiesz co to książka.
Jagusia podniosła oczy, powiodła niemi po pokoju i zatrzymała na książkach, których pełno było na etażerkach i stołach.
— Co nie mam wiedzieć — bąknęła, wskazując je wyraźnie.
— Książka książce nie równa, poczekaj, pokażę ci jedną z obrazkami.
Sewerka przyniosła Historyę Świętą z pięknemi rycinami, przedstawiającemi arcydzieła znakomitych malarzy, ale te nie kolorowane nie zrobiły wrażenia żadnego na Jagusi. Przyzwyczaiła się widzieć jaskrawe obrazy Najświętszej Panny i Świętych, a piękności kompozycyi i czystości linii nie była w stanie ocenić.
— Pokaż jej chromolitografie — doradziła córce pani Sławska.
Ale Robinson Cruzoe, ulubiona książka Sewerki, z kolorowanemi rycinami, nie wiele większe zrobiła wrażenie. Jagusia nie była w stanie zdać sobie sprawy z różnicy barwy Robinsona i Piętaszka, ani z kształtów drzew odmiennych od tych, jakie znała, kaiman zdawał jej się jaszczurką, czarny wąż pijawką, i książka w ogóle nie budziła w niej zajęcia. Sewerka posadziła ją obok siebie przy stole, na którym paliła się lampa i próbowała tłómaczyć jej ryciny.
— Widzisz — mówiła — to historya żeglarza — który się dostał na bezludną wyspę.
Ale chociaż wyrazy były polskie, Jagusia patrzała tylko na panienkę swemi żywemi oczami, nie odpowiadając.
Sewerka mówiła jej o przygodach Robinsona w taki sposób, jak o nich wspominała książka, mówiła, że wyspa, na której się znalazł, leżała pod zwrotnikiem, że rosły na niej obficie palmy, aloesy i t. p., że zabijał na pożywienie antylopy, czerwonaki.
— Wszak mnie rozumiesz? — zapytała nagle, widząc, że Jagusia wodziła w około oczami.
Dziewczyna nic nie odpowiedziała. W gruncie rzeczy nie rozumiała ani słowa, jakby Sewerka mówiła do niej po chińsku.
Zniechęcona rzuciła książkę i spojrzała na matkę.
Pani Sławska dała Jagusi duży kawałek ciasta i zapowiedziała, że co do nauki, rozmówi się z jej rodzicami. To już Jagusia rozumiała doskonale, oczy jej odzyskały odrazu zwykłą wesołość, pocałowała panią Sławską w rękę i poszła uszczęśliwiona.
— Moja mamo — zawołała Sewerka, gdy się drzwi za nią zamknęły — ona jest strasznie głupia! Nic nie pojmuje.
— Przeciwnie, Jagusia jest inteligentna, tylko nie można od niej wymagać, ażeby pojmowała wyrazy, których nigdy nie słyszała, ani zdawała sobie sprawę z wypadków i zdarzeń, do których wchodzą te wyrazy. Przypomnij sobie, że Jagusia śmiała się, że nie wiesz, kto jest Jantek i Zośka.
— Przecież w Robinsonie niema nic nadzwyczajnego.
— Dla ciebie, bo oddawna w rozmowach, opowiadaniach, przy nauce tłomaczono ci rzeczy, których nigdy nie widziałaś.
— Ja nie wiem doprawdy, jak ja mam do niej mówić.
— Wczoraj rano gdyśmy razem szły w pole, gdyście kopały kartofle, rozmawiałyście z sobą i rozumiałyście się doskonale. Dziś uważałam pilnie, gdyś jej opowiadała o Robinsonie i notowałam wyrazy, których wiejska dziewczyna nawet najbystrzejsza pojąć nie może. Zaczęłaś od tego: Robinson, jest to historya żeglarza na bezludnej wyspie. Pomijam nazwisko Robinsona, obce dla ucha Jagusi, bo łatwoby jej wytłómaczyć, że to imię, ale wyraz historya, ma z pewnością dla niej niejasne znaczenie, a już, żeglarz i bezludna wyspa, to rzeczy o których nigdy nie słyszała.
— Prawda mamo, pamiętam dobrze, że kiedy zaczęłaś uczyć mnie geografii, wycinałaś z korka wyspy, przesmyki i rzucałaś w wodę, a ja potem krusząc chleb do mleka przypominałam to sobie i mówiłam, że to wyspy i archipelagi. Mamo! ja mogłabym wytłómaczyć to w ten sam sposób Jagusi.
— Przytem — zaczęła znowu pani Sławska — w Robinsonie jest ciągle mowa o zwierzętach i roślinach innych stref, a wiejska dziewczyna nie wyobraża sobie, by prócz tych, które zna z widzenia, jakie inne istniały na świecie. Pojęcia jej są ograniczone tem, co widzi, bo jest otoczona ludźmi równie mało wykształconemu. Więc się nie dziw, że słuchała tego, coś jej mówiła obojętnie; były to dla niej próżne dźwięki, które jej zająć nie mogły.
Sewerkę zastanowiły bardzo słowa matki. Nigdy nie pomyślała o podobnych rzeczach.
— Moja mamo — odezwała się po chwili — jakbyś mi dopomogła, tobym wiele rzeczy wytłómaczyła Jagusi. Cóż, kiedy mi się zdaje, że ona tego wszystkiego wcale ciekawą nie jest.
— Moje dziecko, trudno być ciekawą tego, o czem się nie wie, że istnieje, Jagusia zastanawia się nad tem, co ją otacza, trzeba naprzód wzbudzić w niej zajęcie do rzeczy obcych, nauczyć ją, że te rzeczy istnieją.
— A jakżeż to zrobić?
— To wcale nie łatwo. Trzeba przedewszystkiem poznać ją lepiej i szukać odpowiedniej sposobności. Czekajmy, zobaczysz, że ona się zdarzy.





III.
Zbieranie rydzów.

Była śliczna pogoda, pani Sławska kazała zaprządz do bryczki. Wybierała się z Sewerką na rydze, których pełno było w pobliskim lesie. Było to właśnie południe. Przejeżdżając około mieszkania służących dworskich, zawołała Jagusi i powiedziała matce, że ją zabiera na całe pół dnia do lasu, ażeby pokazała, gdzie najwięcej rydzów i nauczyła Sewerkę je rozpoznawać, bo ona pierwszy raz zbierać je miała.
Zaledwie wjechali w las, Sewerka chciała wysiąść, bo widziała przy drodze czerwone, białe, żółte i szare grzybki, których była wielka obfitość.
— To nie! panienko, to bedłki — uczyła ją Jagusia. — Rydze są tam hen! na prawo, na polance. Trzeba aby Wojciech tam jechał.
Dawała instrukcye woźnicy i kazała stanąć skoro tylko dojechał do oznaczonego miejsca. Czuła się tu na swoim gruncie. Wyskoczyła z bryczki czemprędzej, pochwyciła opałkę, którą z sobą zabrała i zanim pani Sławska wysiadła, biegła prosto pomiędzy młode chojaki i świerki, porastające polankę.
— Poczekaj, poczekaj — wołała pani Sławska, podążając za nią.
Jagusia pochyliła się około sosenki, której gałęzie rozkładały się nad ziemią, podniosła je i odkryła kilka młodziutkich rydzów, oranżowo-zielonych.
Sewerka zaczęła krzyczeć z radości i nożykiem, który z sobą przywiozła, podrzynała rydze i rzucała do koszyczka, który niosła na ręku, a gdy wszystkie wycięła, spytała:
— Gdzież tu ich więcej?
— Niech panienka szuka, ich tu wszędzie pełno.
Sewerka nie szukała daleko, bo wszędzie rozsiane były oranżowe grzybki! Ale skoro Jagusia je zobaczyła, śmiać się zaczęła.
— Albo to rydze? — spytała? Toć panienko brzydkie bedłki, struć się niemi można.
Wzięła je z rąk Sewerki, rzuciła na ziemię i zdeptała.
— Jakże ty je poznajesz — pytała zafrasowana dziewczynka. — One takie do rydzów podobne.
Jagusia zaczęła tłómaczyć, jakie różnice zachodzą pomiędzy niemi. — Rydze mają ciemniejszy kolor, bardziej zaokrąglone brzegi i spód trochę odmienny, a jak się dużo grzybów widzi, to od pierwszego wejrzenia odróżnić je można.
Oprócz fałszywych rydzów pokazała Sewerce purpurowe muchomory, jasno-żółte gąski, brunatne maślaki, śpiczaste kurki, szare sarny, ze spodu jakby sierścią porosłe i wiele jeszcze innych, bo wszystkie znała doskonale, wiedziała, które jeść można bez szkody i te odkładała do swojej opałki, rydze oddając do koszyczka Sewerki.
Zbierając, zagłębiły się pomiędzy drzewa. I wkrótce napełniły swoje koszyki.
— Ach! mój Boże, — zawołała nagle Sewerka — zbłądziłyśmy w lesie. Gdzie moja mama?
— Niech się panienka nie boi, już ja tutaj nie zbłądzę, albo to raz chodzę na jagody, orzechy, grzyby. Z kaździutkiego miejsca trafiłabym do Poborza, choćby mi kto oczy zawiązał.
— Ale ja chcę wrócić do mamy. Mama będzie niespokojna.
— Co się pani ma niepokoić, dyć to lasek maluśki, nie żadna puszcza.
— Ja chcę wrócić, ja się boję! — wołała Sewerka!
A usłyszawszy jakiś szelest pomiędzy gałęziami, dodała z przestrachem:
— Może to wilk?
Nie miała wyobrażenia, jak się kierować i biegła w przeciwną stronę.
— Nie tu, nie tu, panienko, — tłómaczyła Jagusia, na chwilę nie tracąc pewności siebie.
A widząc, że Sewerka jest naprawdę pełna strachu, wzięła ją za rękę.
— Tu niema nijakich wilków, niechże się panienka nie boi.
I schylając się po drodze, gdy napotkała grzyby, prowadziła drżącą Sewerkę, która ciągle oglądała się niespokojnie.
— O, widzi panienka — mówiła — tu idzie dróżka do młyna, dalej będzie krzyż pod wielkim dębem, potem zaraz na lewo siągi zrąbane na zimę a trochę dalej na prawo polanka.
— Myśmy koło siągów ani krzyża nie jechały.
— Bo dojechaliśmy do polanki ze strony zagajnika.
I tak jak mówiła, doprowadziła Sewerkę do miejsca, gdzie została pani Sławska. Jak tylko Sewerka ją zobaczyła, zaczęła biedz z całych sił.
— Mamo! mamo! — wołała — otóż jestem. Czy nie bałaś się o mnie?
— Nic a nic — odparła, śmiejąc się matka — wiedziałam przecież, że ci się nic stać nie może. Jagusia zna lasek, więc z nią zbłądzić nie mogłaś. Zresztą choćbyście i zbłądziły, odszukanoby was z łatwością. O, jak macie dużo rydzów? Poczekaj, upieczemy je zaraz.
Przez czas kiedy dziewczynki były w lesie, pani Sławska kazała Wojciechowi zebrać suchych gałęzi i zapalić ogień, z którego rozsypywały się już żarzące węgle. Jagusia na te węgle kładła rydze.
— Gdyby tu była sól — wyrzekła.
W bryczce był koszyk, wydobyto z niego sól, talerze, widelce. Jagusia posypywała prażące się rydze, a w miarę jak się upiekły, pani Sławska widelcem wybierała je na talerz.
— Ach, jakie wyborne — wołała skosztowawszy Sewerka — nigdym tak dobrych nie jadła.
— A gdyby to panienka wiedziała, jakie dobre kartofle pieczone w popiele! — odezwała się Jagusia.
Sewerka miała wielką ochotę je skosztować, ale kartofli pod ręką nie było. Za to w koszyku były owoce i ciastka, które po rydzach smakowały wybornie.
Pani Sławska usiadła pod drzewem o parę kroków od ogniska, z którego dym podnosił się w górę prostą kolumną, rysował błękitnawem pasmem na tle drzew iglastych i rozpływał w czystem powietrzu.
Słońce chyliło się ku zachodowi a skośne promienie przebijały leśne głębie i słały pomiędzy drzewami złociste kobierce.
— Jak ciepło jeszcze, jak ładnie — wyrzekła Sewerka. — Cóż, kiedy zaraz przyjdzie ta brzydka słota i trzeba będzie siedzieć w pokoju.
— O panienko, jeszcze długo będzie pogoda — wyrzekła Jagusia.
— Zkądże to możesz wiedzieć?
— Obaczy panienka, że będzie — odparła z wielką pewnością, rozglądając się w około.
— Ale jak wiesz?
— A wiem, ja zawsze panience powiem naprzód, jaki czas będzie jutro.
— Są takie narzędzia które to z góry przepowiadają. Takie narzędzie nazywa się barometr, jak wrócimy do domu to ci pokażę.
— Na to nijakiego narzędzia nie potrzeba — zawołała rezolutnie Jagusia. — Dym idzie prościutko w górę, zamiast tłuc się po ziemi, słonko zachodzi bez jednej chmurki a pajęczyny ciągną się po łąkach i rżyskach. Toć wszyscy ludzie wiedzą, że będzie pogoda.
— Mamo, więc na co barometr? — spytała Sewerka.
— Nie każdy umie patrzeć na świat otaczający i tłómaczyć jego zjawiska — odparła pani Sławska — przytem w miastach ludzie nie zawsze mają sposobność patrzeć na zachód słońca, na kierunek dymu i na pajęczyny zawieszone w powietrzu. A wiesz ty co to miasto? — wyrzekła, zwracając się do Jagusi?
Jagusia znała tylko mieścinę w okolicy, która nie mogła jej dać wyobrażenia o kilkopiętrowych kamienicach, tworzących ulice miast. Pani Sławska opowiadała jej o nich a ona słuchała zaciekawiona i od czasu do czasu zadawała pytania świadczące, że ją przedmiot zajmował.
— Co to tam ludzi musi być? aj! aj!... — wołała.
— Ludzi jak mrówia — odpowiadała pani Sławska, używając jej języka — roi się od nich nie tylko w domach ale na ulicach, w sklepach i przy różnych zajęciach.
Oczy Jagusi błyszczały.
— Chciałabyś zobaczyć wielkie miasto? — spytała ją Sewerka.
— I jak jeszcze!... Ale cóż — dodała po chwili — pewno nie zobaczę nigdy.
— Poproszę mamy, jak będziemy jechać do Radomia, żebyś i ty pojechała. Radom dużo mniejszy od Krakowa, Warszawy, ale zawsze to już miasto. Nieprawdaż mamo, że pozwolisz ją zabrać.
Pani Sławska obiecała i dziewczynki uradowane powróciły do Poborza.
Rzeczywiście, w parę dni wypadł pani Sławskiej interes do Radomia. Była to znów wielka radość dla Sewerki, bo Jagusia zajmowała ją coraz więcej. Przekonała się, że matka miała słuszność, Jagusia była bardzo inteligentna, tylko jej myśli krążyły w innem zupełnie zakresie, około przedmiotów, które dobrze znała.
Z Poborza do Radomia były dobre trzy mile, więc wybrano się rano, żeby tego samego dnia powrócić. Sewerka była leniuszkiem, lubiła długo spać, jednak kiedy ją obudzono, choć była dopiero godzina szósta, ubrała się bez żadnych grymasów i pośpiesznie jadła śniadanie.
Dzień zapowiadał się prześliczny, młode zasiewy perliły się obfitą rosą a krople jej migotały tęczowemi barwami. Cieszyło to bardzo Sewerkę, bo nabrała wyobrażenia, skąd te barwy pochodzą, zwracała też pilną uwagę na wszystko, co ją otaczało.
Jagusia, ubrana odświętnie, porządnie obuta, siedziała na przedniem siedzeniu lekkiego koczyka, uszczęśliwiona już samą jazdą, oglądając się ciekawie na wszystkie strony, bo dumną była także z miejsca, jakie zajmowała i z odświętnego stroju jaki matka wdziać jej kazała w dzień powszedni.
Pani Sławska wzięła ją z sobą nietylko, aby jej zrobić przyjemność, ale ażeby dać jej sposobność poznania wielu rzeczy, o których dotąd nie mogła mieć wyobrażenia i pokazać Sewerce, iż to żadna zasługa w jej położeniu mieć szersze widnokręgi i więcej rzeczy rozumieć.
— Mamo! mamo! co tu posiane? — spytała, gdy przejeżdżali około zieleniejącej młodej runi ozimin. — To pewnie pszenica?
— O nie, panienko, to żyto — odezwała się Jagusia.
— A zkądże ty wiesz?
— Widzę przecież, pszenica wcale inaczej wygląda.
— A to pole całe jakby zasiane czerwonemi szpilkami?
— Także żyto, tylko młodziutkie, ledwie wschodzi.
Jechali jakiś czas w milczeniu.
— Ot, widzi panienka, teraz przejeżdżamy koło pszenicy. Taka zieloniutka a tak się już zabrała, że roli nie widać.
— A owsa gdzie niema?
— Owsa! przecieć teraz owsa nie sieją — zawołała Jagusia z takiem zgorszeniem, że aż Sewerka się obraziła i zawołała cierpko:
— Zkądże ja to mam wiedzieć?
Jagusi znowu niepodobna było zrozumieć, że panienka nie wiedziała rzeczy tak prostej. Dopiero pani Sławska wytłómaczyła jej, że Sewerka mieszkała w mieście i nie widziała pól, tylko szeregi domów, brukowane ulice i gdzieniegdzie ogrody, jak to zresztą sama zobaczy niedługo. W końcu dodała: — Powiedz Sewerce, które ziarna sieją się jesienią a które na wiosnę.
Jagusia wyliczała, jakie są ozime a jakie jare zboża. Sewerka zaś nie miała o tem pojęcia.
Tymczasem czwórka koni mknęła szybko i około dziesiątej ujrzeli z daleka szeroko rozłożone miasto, kościoły, gmachy, fabryki i zabudowania kolejowe.
— Patrz Jagusiu, oto Radom — zawołała Sewerka.
Właśnie w tej chwili pociąg wychodził. Lokomotywa buchała czarnym dymem i parą.
— Gore! dla Boga, gore! — krzyknęła Jagusia, podnosząc się w powozie.
— Nie bój się, to nie pożar — śmiała się Sewerka.
Roześmiał się i stary Wojciech na koźle, odwrócił się i rzekł:
— To ino takie wozy bez koni jadą.
Pociąg pędził z hukiem i świstem niedaleko drogi.
— O Jezu! Jezu! — zawołała przestraszona dziewczyna.
Wobec tego dziwu miasto widziane z daleka nie czyniło na niej wrażenia, ale kiedy wjechali pomiędzy dwa szeregi kamienic i zobaczyła mnóstwo ludzi snujących się po ulicach, sklepy pełne najrozmaitszych przedmiotów, coraz szerzej otwierała źrenice, a od czasu do czasu krótki wyraz: O Jezu! wyrywał się z jej ust.
— Widzisz! to takie są miasta — mówiła Sewerka.
Ale Jagusia nie odpowiedziała, może nawet nie słyszała, co do niej mówiono, bo zdawało się, że cała jej dusza skupiła się w oczach. Jak oczarowana wodziła wzrokiem w około. Wszystko dla niej było tak nowem, tak dziwnem i tak pięknem. Dopiero gdy znalazła się w hotelowym pokoju, ochłonęła trochę z wrażenia.
— No cóż! jak ci się tu podoba — pytała ją Sewerka.
— O Jezu, panienko! aż mi się w oczach mąci, a toć jechaliśmy tym miastem z dziesięć stai, a końca ani widać jeszcze, same pałace podobniutkie do siebie, zginąć tu można.
— Mamo, mamo! — śmiała się Sewerka, — Jagusia mówi, że tu zginąć można.
— Tak samo jak tobie się zdawało przed kilku dniami, żeś zginęła w naszym lasku?
— Bo pierwszy raz byłam w lesie.
— A Jagusia pierwszy raz jest w mieście. Jest więc w tem samem położeniu, w jakiem ty byłaś w obec rzeczy nieznanej, kiedy to oglądałaś się, czy niema wilków, a Jagusia wzięła cię za rękę i przyprowadziła do mnie. Śmiać się tu niema z czego.
— Prawda, mamo! — odpowiedziała dziewczynka i zastanawiać się zaczęła, jak różne są wiadomości ludzi, stosownie do tego, co widzą i co ich otacza, dla tego to Jagusia nie mogła nieraz zrozumieć wielu rzeczy, które jej mówiła, bo przechodziły one zupełnie zakres jej świadomości.
Jagusia tymczasem stanęła w oknie i tak się zapatrzyła na cały ruch uliczny, że nie była wstanie słyszeć co do niej mówiono.
— Jaka ona zabawna — śmiała się Sewerka.
— Wrażenie, jakie czynią na Jagusię rzeczy, dla niej zupełnie nowe, są dowodem jej inteligencyi. Zdaje sobie ona sprawę z zupełnej różnicy otoczenia, bo ją dostatecznie ogarnia, gdy tymczasem człowiek głupi, niczemu się nie dziwi.
— Mamo! ja tego dobrze nie rozumiem.
— Trudno ci to zrozumieć, bo starano się od maleńkości dać ci wyobrażenie o świecie i jego zjawiskach, ale wyobraź sobie np. żeś nigdy nie słyszała o morzu, okrętach i t. p. a znalazłaś się nagle na wielkim parowcu, płynącym wśród fal bezbrzeżnego oceanu. Czy nie byłabyś zdumioną? Pomyśl, że Jagusia urodziła się w Poborzu i nie była dalej jak w mieścinie, która nie wiele różni się od wioski.
Kiedy pani Sławska wyszła z dziewczynkami na ulicę, trzeba było Jagusię prowadzić za rękę, bo co chwila zatrzymywała się to przed sklepem, to przed jakim wyższym domem i pytała, co to jest? Chciała też kłaniać się wszystkim spotykanym osobom, o mało nie wpadła pod koła jadącego powozu. Pani Sławska robiła różne sprawunki w sklepach a Sewerka ze swoich pieniędzy kupiła swojej towarzyszce na pamiątkę tej małej podróży krzyżyk z koralikami, które zawiesiła jej na szyi.
Zdawało się, że dziewczyna zwarjuje z radości, nie wiedziała, jak dziękować pani Sławskiej i Sewerce, że jej pokazały takie dziwy i jeszcze takie śliczności darowały. Dzień cały minął dla niej jak sen.
W powrotnej drodze Jagusia była bardzo milcząca. Pani Sławska przypisywała to zmęczeniu. Tymczasem dziewczyna odezwała się nagle:
— Mój Boże, jak to jedni ludzie są szczęśliwi, tyle rzeczy widzą, jak ja z łaski pani. Inne dzieci we wsi to mi nawet nie uwierzą, jak będę opowiadała, czego to ja się napatrzyłam w tym Radomiu.
— Radom to znów nic nadzwyczajnego — śmiała się Sewerka.
— Trudno widzieć wszystkie rzeczy ciekawe na świecie — rzekła pani Sławska. — ale można z łatwością wiedzieć o nich przynajmniej. Czy nie domyślasz się jakim sposobem?
W sprytnych oczach Jagusi odmalowała się wielka ciekawość, ale odpowiedzi znaleźć nie mogła.
— Widzisz, to wszystko znajdziesz w książkach — ciągnęła dalej pani Sławska.
— O Jezu! żebym ja też prędko czytać umiała i mogła wszystko wiedzieć.
Sewerka słysząc te słowa, przypomniała sobie, że parę dni temu wyraziła to samo pragnienie i powtórzyła Jagusi to, co wówczas od matki usłyszała, że nie ma tak mądrego człowieka na świecie, któryby wszystko wiedział.
A pani Sławska dodała:
— Wszystko wiedzieć niepodobna, ale można wiedzieć wiele. Każdy bez wyjątku powinien tem co wie, dzielić się z mniej świadomymi od siebie. Powinnyście obie o tem pamiętać i ty Jagusiu i ty Sewerko, obie wedle sił i możności pomagając drugim.
Trzeba przyznać, że od tej pory Jagusia uczyła się bardzo pilnie.





IV.
Sierota.

Mamo! mamo! — przynieśli paczkę — wołała Sewerka, przybiegając do matki, która dawała ogrodnikowi jakieś rozporządzenia.
Poczta tylko trzy razy na tydzień przychodziła do Poborza, pani Sławska oczekiwała jej zawsze z niecierpliwością, bo trzymała dużo czasopism i odbierała wiele listów. Sewerce także pilno było dowiedzieć się czy przyszedł świeży numer Wieczorów Rodzinnych, które stanowiły ulubione jej czytanie, więc pośpiesznie ciągnęła matkę na werendę, gdzie służący złożył na stole torbę, zawierającą dzienniki i listy.
Pani Sławska na wierzchu znalazłszy czasopismo dla córki, oddała jej, bo ona lubiła sama rozdzierać opaski. Sewerka też zaraz się zabrała do czytania. Powieści zaczęte zajmowały ją bardzo, gdy nagle usłyszała wykrzyknik matki.
— Ach! mój Boże.
Pani Sławska trzymała list drżącemi rękoma i łzy miała w oczach.
— Co się stało? — zawołała przestraszona dziewczynka.
— Stało się wielkie nieszczęście, pani Wirecka, matka Anielki umarła.
Sewerka miała dobre serce, rozpłakała się, myśląc o sierocie, z którą bawiła się często.
— To Anielka — zawołała — niema już ani ojca, ani matki.
— Ani nikogo blizkiego na świecie.
— Mamo! jaka ona biedna! Ale przecież ty jej nie opuścisz?
Pani Sławska nic nie odrzekła. Była głęboko zamyślona i machinalnie list odebrany obracała w ręku.
Sewerka wiedziała, że kiedy matka rozważała coś pilnie, przeszkadzać jej nie należało.
Próbowała czytać dalej, ale nie mogła zebrać uwagi, stała jej ciągle w myśli pani Wirecka, młoda, silna, której ani razu chorą nie widziała. Ta śmierć przeraziła ją. Pierwszy raz ukazała jej się w całej swej grozie. Straciła wprawdzie ojca. Ale ojciec był zawsze chory, od pierwszego dzieciństwa pamiętała go bladym, kaszlącym. Przestrzegano ją zawsze z tego powodu, ażeby nie hałasowała, bo to ojca męczy. Pana Wireckiego, który bywał u jej babki, nie zauważyła wcale, co innego pani Wirecka, tę znała doskonale i bardzo kochała. Pani Wirecka była przyjaciółką jej mamy, z którą znały się jeszcze pannami, brała ją nieraz na spacer, sprawiała różne przyjemności, a taka była zawsze żywa i wesoła. Nigdy jej nie przeszło przez głowę, że ona umrzeć mogła.
I nagłe zdjęła ją wielka trwoga. Przypadła do kolan matki i zaczęła wołać:
— Ja nie chcę, żebyś ty umarła, mamo! ja nie chcę.
Pomimo smutku pani Sławska uśmiechnęła się.
— Uspokójże się — wyrzekła, tuląc ją do siebie — przecież nie jestem chora, nic mi nie grozi.
— Dla czego pani Wirecka umarła?
— Moje dziecko, wiesz dobrze, iż śmierć i życie jest w Boskiem ręku. Tam, gdzie była pani Wirecka, panował ciężki tyfus. Chorowała na niego także Anielka, ona wyzdrowiała, a matka jej umarła. Była wycieńczona zmartwieniem i pracą.
Przestraszone oczy Sewerki zwróciły się na panią Sławską.
— A ty, mamo!
— Nie bądź dziecinna — wyrzekła stanowczo. — Nie trzeba trapić się próżno przywidzeniem nieszczęść, które nie nastąpiły, dość dniowi na jego nędzy. Ot, trzeba lepiej zastanowić się nad tem, co mamy do zrobienia. Postanowiłam przywieźć tutaj Anielkę i zająć się jej wychowaniem. Jest w jednym z tobą wieku, równie przysposobiona. Będziecie uczyły się razem. Właśnie to rozważałam.
Sewerka patrzała na matkę, a choć tego nie powiedziała, widać było w jej oczach wyraźnie, iż nie rozumie, co ona rozważała.
— Widzisz, biorąc Anielkę, biorę na siebie odpowiedzialność za jej przyszłość a przytem i koszt jej utrzymania.
— O mamo! przecież nam na to wystarczy.
— Moje dziecko, ty nie masz o takich rzeczach wyobrażenia. Nie wiesz, jakie są nasze interesy, jakie mam ciężary i zobowiązania. Pobórz na utrzymanie jednej osoby więcej z łatwością wystarczy, ale wydatki na dzieci zwiększają się z każdym rokiem, a ja muszę dać Anielce takie wykształcenie, by mogła sobie sama przyszłość zabezpieczyć. Z góry więc wiem, że z tego powodu będę musiała odmówić ci nie jednej kosztownej przyjemności.
— Mamo, ja nic nie będę chciała.
— Pamiętaj Sewerko, że ci to nieraz przypomnę.
Dziewczynka już teraz o niczem myśleć nie mogła, tylko o przyszłej towarzyszce. Codzień pytała, kiedy Anielka przyjedzie. Tymczasem pani Sławska miała ważne interesy i nie mogła domu opuścić, napisała więc do panny Julii, prosząc, ażeby pojechała po Anielkę i przywiozła ją z sobą do Poborza, posłała pieniądze na tę podróż i na sprawienie dziewczynce tego, co jej mogło być potrzebne. W domu zaś przygotowała wszystko na jej przyjęcie. Stolarzowi kazała zrobić dla niej takie same łóżeczko, szafkę, stolik do pisania, jak te co miała Sewerka, ażeby żadna różnica nie przypominała im, jak odmienne było ich położenie, wiedziała bowiem dobrze, że trzeba wielkiego starania, ażeby służący nie dali tego gorzko uczuć dzieciom przygarniętym w domu krewnych lub opiekunów. Chciała więc zawczasu postawić Anielkę na stopie zupełnej równości z własną córką.
Wreszcie panna Julia napisała, oznaczając dzień swego przyjazdu na wtorek wieczorem. List doszedł właśnie w wigilię dnia tego. Pani Sławska wydała zaraz rozkaz, by powóz i bryczka pod rzeczy pojechały na stacyę kolei.
Sewerka nie posiadała się z radości, krzyczała, biegała po całym domu, spotkała Jagusię i zaczęła wykręcać nią na wszystkie strony, wołając:
— Wiesz, wiesz! Anielka jutro przyjeżdża.
I rozgniewała się, ponieważ Jagusia dość obojętnie przyjęła tę wiadomość. Zdawało jej się, że to jutro nigdy nie nadejdzie. Nie dawała matce spokoju z zapytaniami. Gdzie Anielka będzie siedziała przy stole, co będzie jutro na kolacyę? Czy Anielka lubi to samo co ona, wreszcie o której godzinie i minucie przyjedzie?
Przez cały ten dzień i następny Sewerka nic nie robiła, tylko biegała z kąta w kąt, nie mogąc sobie miejsca znaleźć. Czytając głośno z matką, nic nie uważała, roboty nie była w stanie skończyć i z tego powodu dostała burę.
— Moja mamo — mówiła przepraszając — już ja to jutro zrobię, jak będzie Anielka.
Pani Sławska wzruszyła tylko ramionami.
— Kiedyż ten wieczór nadejdzie — mówiła ciągle Sewerka, zaglądając do każdego zegara po kolei. Jak na złość wskazówki posuwały się tak wolno, że byłaby chciała im dopomódz. Wreszcie zmęczona usiadła na werandzie, skąd widać było drogę, prowadzącą do kolei i zaczęła wzdychać.
— Ach! jak ten czas się dłuży!
— Wiadoma rzecz — wyrzekła pani Sławska, — że dłuży się on zawsze próżniakom.
— Mamo, przecież ja próżniakiem nie jestem.
— Ciekawam bardzo, Sewerko, co dzisiaj zrobiłaś?
— To dzień wyjątkowy!
— Wyjątkowe dnie zawsze wynaleźć można. To nie racya, że ktoś wieczorem przyjedzie, by cały dzień zmarnować. Gdybym się była tego spodziewała, nicbym ci nie mówiła o liście panny Julii.
— Moja mamo, kiedy ja doprawdy nic dziś robić nie mogę.
— Widzę to dobrze, ale przyznaj sama, że to niema najmniejszego sensu.
— Cóż ja poradzę!
— Trzeba umieć panować nad sobą i robić to, co do nas należy, czy nam w sercu smutno czy wesoło. Czy myślisz, że ci wszyscy, którzy pracują, nie mają takich przeszkód jak ty, że także nieraz nie spodziewają się czegoś, nie lękają o coś, a może nawet drżą o zdrowie i pomyślność ukochanych?
Sewerka chciała odpowiedzieć, jak to zwykle czynią rozpieszczone dzieci: „Kiedy ja nie mogę.” Ale gdy spojrzała na matkę, przypomniała sobie nagle scenę z dzieciństwa.
Pani Sławska stała w takiej samej postawie jak teraz, i przygotowywała z wielką uwagą napój dla męża, który był wówczas bardzo chory. Służący biegali po domu, wypełniając różne rozkazy doktora, będącego przy chorym. Ręce matki drżały, a łza po łzie spływała jej z oczów. Pomimo to spełniała, co do niej należało, a gdy rządca przyszedł o coś zapytać, wydała mu rozporządzenia jasne i dobitnie, nie przerywając swego zajęcia.
— Mamo! — wyrzekła z nagłem postanowieniem, sprobuję skończyć ten włóczkowy szalik dla Jagusi.
— Dobrze, ale już zimno na werandze, chodźmy do pokoju.
Sewerce nie chciało się iść do pokoju, bo nie mogła wyglądać na drogę, jednak poszła za mamą, nie mówiąc słowa, wzięła szydełkową robotę i pracowała pilnie. Myśl jej opanowały wspomnienia, które jedne po drugich, jak ziarnka różańca, przesuwały się przed oczami jej duszy. Ileż razy widziała matkę wchodzącą do pokoju ojca, ocierała łzy, obmywała twarz, przywoływała gwałtem uśmiech na usta i udawała wesołą, aby choremu dodać otuchy. Pomimo zmartwienia zajmowała się też ładem domowym, gospodarstwem, interesami. A czyniła to zawsze z jednostajną słodyczą.
Przypomniała sobie także, jak mówiono kiedyś w Krakowie u babki, że kto inny na jej miejscu byłby stracił głowę, a ona podołała wszystkiemu.
I gdy tak przypominała sobie dawne rzeczy, wieczór nadszedł, podano światło, jednocześnie zaturkotało na dziedzińcu.
— Jadą! — krzyknęła Sewerka.
I wybiegła na ganek a za nią wyszła pani Sławska.
Pannę Julię widziała Sewerka po raz pierwszy. W czasie, gdy witała się ona z jej matką, z którą była od dawna w przyjaźni, Sewerka spojrzała na Anielkę. Biedna, zdawała się tak bladą, smutną, znękaną, że rozglądała się w około, jakby nie wiedziała, gdzie ją przywieziono. Czarne jej, podkrążone oczy błyszczały powiększone nadmiernie wychudzeniem twarzyczki, czarne włosy spadały niekarne w około czoła. Wysiadła z powozu za panną Julią i stała z boku onieśmielona.
— Czy nie poznajesz mnie, Anielko? — zawołała Sewerka, rzucając jej się na szyję.
Anielka nie odpowiedziała, tylko powieki jej drgały szybko, wstrzymując łzy, które na rzęsach zawisły.
— Nie płacz — zawołała Sewerka — nie rozumiejąc jej wzruszenia — ja będę cię kochać jak siostra, a moja mama będzie i twoją mamą, zobaczysz. Na świecie lepszej mamy być nie może.
Ale na ten wyraz mama, który przypomniał jej świeżą stratę, Anielka się rozszlochała i panna Julia musiała ją zaraz zaprowadzić do swego pokoju.
Sewerka była zdumiona rezultatem swego powitania, chciała biedz za Anielką, ale pani Sławska ją wstrzymała. Pojęła, że trzeba się dziecku dać wypłakać, że jest ono wzruszone i onieśmielone nowem otoczeniem, zostawiła ją więc staraniom panny Julii, z którą zabrała już bliższą znajomość.
Anielka nie pokazała się wcale dnia tego, panna Julia sama zaniosła jej herbaty, ułożyła spać w swoim pokoju i dopiero gdy zasnęła, przyszła na herbatę, z którą na nią czekano.
Teraz pani Sławska przedstawiła jej przyszłą uczennicę i Sewerka mogła jej się przypatrzeć. Miała jedną z tych łagodnych i rozumnych twarzy, które odrazu zyskują zaufanie.
— Masz ochotę się uczyć? — spytała panna Julia.
— Z panią uczyć się będę — odparła bez namysłu dziewczynka.
Panna Julia zaczęła się śmiać.
— A dla czego ze mną? Jeszcze mnie nie znasz.
— Mama mi o pani mówiła i widzę, że pani jest dobra.
— To prawda, złą nie jestem — odparła wesoło panna Julia — chociaż gdybym nawet taką była, jeszcze powinnabyś się uczyć.
Sewerka zrobiła minkę zepsutego dziecka, świadczącą, że ten argument zupełnie jej nie przekonał.
— Przecież nie uczysz się dla mnie, tylko dla siebie — mówiła dalej panna Julia. — Ale dajmy temu pokój, widzę, że jesteś szczerą i mam nadzieję, że porozumiemy się z sobą łatwo.
Uściskała Sewerkę serdecznie.
— Cóż, masz mi coś do powiedzenia, widzę to po twoich oczkach — rzekła po chwili.
— Czy Anielka tak ciągle płacze? — spytała Sewerka.
Wyrazista twarz nauczycielki zasmuciła się.
— Ciągle nie — odparła, ale widok każdej nowej osoby przypomina jej poniesioną stratę. Należy z nią postępować z wielką delikatnością, bo ona jest bardzo biedna i po tyfusie przyjść jeszcze do siebie nie może. Byle co ją drażni. Ażeby się uspokoiła, potrzeba ją kochać, otaczać troskliwością.
— Ja ją kocham! — zawołała z wylaniem dziewczynka — ja będę się nią opiekowała.
— Wiem, że tak chcesz — odparła panna Julia. — Widzę to po twoich oczach. Masz dobrą matkę, która cię uczy miłości bliźniego, ale w takich rzeczach nie dosyć chcieć, trzeba umieć.





V.
Towarzyszka.

Nazajutrz Sewerka obudziwszy się, pomyślała zaraz o Anielce, ubrała się prędko, nie marudząc, jak to zwykle czyniła i pobiegła pod drzwi panny Julii. Nauczycielka lubiła rano wstawać i drzwi jej były tylko przymknięte. Dziewczynka wpadła do pokoju i zatrzymała się nagle, bo Anielka spała jeszcze w najlepsze. Panna Julia dała jej znak, ażeby sprawiała się cicho, potem na palcach wyszła wraz z nią z pokoju, ostrożnie zamknęła drzwi za sobą i powiedziała służącej, żeby tam nie wchodziła.
Anielka źle spała w nocy, zrywała się, miała nawet gorączkę, trzeba jej było dać wypocząć. Panna Julia tymczasem zajęła się urządzeniem szkolnego pokoju. Nakupiła w Warszawie zeszytów jednakowych dla obydwóch swoich uczennic, teraz ułożyła je w szufladkach dużego stołu, który miał służyć do nauki. Pani Sławska wybrała na szkołę widny i obszerny pokój, oddalony od gospodarskiego gwaru, okna jego wychodziły na ogród, ażeby nic dziewczynkom nie sprawiało roztargnienia.
Panna Julia postawiła na szafie, zawierającej książki do nauki potrzebne, wielki globus, który z sobą przywiozła, na ścianach rozwiesiła wizerunki różnych sławnych ludzi, a pani Sławska kazała przenieść i ustawić w rogu pokoju posąg Mickiewicza, który dotąd stał w jej saloniku wraz z bluszczem, obwijającym się około kolumny, służącej mu za podstawę, kazała zawiesić białe firanki i story, a wreszcie postawić wygodną kanapkę, parę fotelików. W ten sposób urządzony pokój był tak miły, iż przyjemnie było w nim przebywać.
Gdy się Anielka obudziła i ubrała, Sewerka pobiegła do niej i zaczęła ją oprowadzać po całym domu. Anielka pozwalała powodować sobą, szła wszędzie, gdzie ją ciągnęła Sewerka, ale nic nie mówiła, a na jej ciągłe zapytania odpowiadała tylko tak lub nie.
— Widzisz, tu się uczyć będziemy — wyrzekła z dumą Sewerka. — Nieprawdaż, że tu ładnie?...
Pokazała jej wszystkie rzeczy dla niej przeznaczone, zupełnie takie same jak te, które sama miała. Nawet na łóżeczku była taka sama szafirowa kapa, jak ta, co pokrywała pościel Sewerki.
— Ach! jakaż ta twoja mama dobra — zawołała rozrzewniona Anielka.
I słysząc w pobliskim pokoju głos pani Sławskiej, pobiegła pędem, ażeby ucałować jej ręce i dziękować za wszystko, co dla niej robiła. Trudno było uspokoić ten wybuch wdzięczności.
Biedna sierota miała gorące serce i niezmierną subtelność uczuć, które musiało sprawiać jej wiele bólów, bo nie wszyscy umieją odczuć je i uszanować.
Sewerka nie rozumiała tego zupełnie, jak zwykle dzieci szczęśliwe. Pokazało się to zaraz przy pierwszej sposobności.
W parę dni po przyjeździe Anielki, stolarz przywiózł obstalowaaną szafkę na jej drobiazgi, taką samą jaką miała Sewerka, tylko naturalnie nową i błyszczącą, gdy tamta była już troszeczkę zniszczona. Sewerka miała ochotę nową dla siebie zatrzymać a starą dać Anielce, ale pani Sławska na to nie pozwoliła co wprowadziło ją w zły humor.
Gdy więc szafka stanęła na miejscu, oddając klucz towarzyszce, powiedziała z trochą przekąsu:
— Tutaj ułożysz swoje książki, pudełka, graciki. Może ci pomódz.
— Ja prawie nie mam, co układać — odparła Anielka.
— Jakto! nie masz nic swojego.
— Proste pudełko z nićmi, nożyczkami, naparstkiem, książka do nabożeństwa mamy, fotografie rodziców, które chciałabym powiesić nad łóżkiem, oto wszystko.
— Poczekaj, to ja coś znajdę dla ciebie.
Anielka zaczerwieniła się po białka, ale Sewerka tego nie spostrzegła. Otworzyła swoją szafkę pełną przeróżnych drobiazgów i przeglądała je długo, jakby trudno jej się było zdecydować, co wybrać, aż wreszcie wyjęła szkatułeczkę trochę odrapaną, parę książek, które mniej lubiła, figurkę porcelanową z utrąconą ręką, flakonik nieco wyszczerbiony i t. p. rzeczy.
— Widzisz — rzekła — masz tu książki, pewnie ich nie znasz, a tu ładne drobiazgi, flakonik i figurkę którą mi mama z zagranicy przywiozła, szkatułeczka zastąpi twoje proste pudełko.
Wyliczała każdy przedmiot z osobna, zachwalając go niby towar. Anielka słuchała jej zaczerwieniona.
— Mama nie chce — dodała Sewerka — mama nie chce, żeby pomiędzy nami była jakakolwiek różnica, więc twoja szafka nie powinna być pusta.
— Ah! jaka twoja mama dobra — zawołała znowu z przejęciem Anielka. — Ale ja tego wszystkiego co mi dajesz, wziąć nie mogę... nie... nie mogę.
Powiedziała te słowa ze łzami i Sewerka nie wiedziała, co począć.
— Dla czego nie możesz? — zapytała wreszcie zniecierpliwiona. — Mam tak dużo drobiazgów, mama mnie z pewnością nie zgani, a przecież mogę rozporządzać swoją własnością.
— To nie to. Ale ja już wszystko mam od was i chleb i naukę i opiekę, ja więcej już wziąć nie mogę. Testem tylko biedną sierotą. Nie zapomnę o tem nigdy.
I z głośnym płaczem wybiegła z pokoju.
Sewerka została bardzo nadąsana. Okazała się przecież szczodrobliwą, a tu ta Anielka chciała nie wiedzieć czego.
W tej chwili do pokoju weszła pani Sławska.
— Cóż to się stało? — spytała — widziałam przez okno szlochającą Anielkę. Myślałam, że rozmawiacie i bawicie się w najlepsze.
— Ona jest nieznośna — zawołała zaperzona Sewerka. — Darowałam jej taką ładną szkatułkę, książki, figurkę, flakonik, piórnik, a ona zamiast mi podziękować, płacze. Ja nie chcę takiej towarzyszki, co mi po niej. Nic nie mówi, płacze, obraża się nie wiedzieć o co.
— Wiesz dobrze, iż Anielka jest chora. Panna Julia ostrzegała cię, że przez czas jakiś trzeba z nią postępować ostrożnie.
— Ja też tak robię. Darowałam jej śliczną szkatułkę, wie mama — tę z mozaiką, książki, flakonik, fig...
— Słyszałam to już — przerwała pani Sławska. — Powinnaś jednak wiedzieć, że największą wartość darom nadaje sposób, w jaki są ofiarowane.
— Przecież ja dawałam je chętnie.
— To nie dość. Trzeba dać tak, żeby nie upokorzyć. Jakżeż to było? powiedz mi wszystko.
— Powiedziałam, że mama nie chce, by pomiędzy nami była jaka różnica, więc kiedy moja szafka jest pełna różnych rzeczy i ona także mieć coś w swojej powinna.
— Nie było to wcale delikatnie z twojej strony. Przytem zapewne wyliczałaś wszystkie przedmioty darowane, jak to teraz czyniłaś?
Sewerka zarumieniła się.
— Ale kiedy to są rzeczy ładne i pożyteczne. Anielka powinna mi być wdzięczna.
— Przykro mi, jeśli sama nie rozumiesz, czem ją uraziłaś. A przytem jak widzę, dałaś jej same wybierki, chociaż je ładnemi nazywasz.
— Ona i takich nie ma — bąknęła zarumieniona Sewerka.
— Otóż to. Dałaś jej to uczuć, nasunęłaś jej myśl, że tylko zgadzając się z moją wolą, dopuszczasz ją do zupełnej równości i upokorzyłaś w dodatku, ofiarując rzeczy, które równie dobrze mogłabyś wyrzucić na śmiecie. Kiedyś już chciała zrobić jej podarunek, trzeba było wybrać to, co masz najładniejszego, co ma dla ciebie wartość największą.
— To dobre! Dla czegoż miałam robić taką ofiarę?
— To znaczy, że chciałaś okazać się wspaniałomyślną bez żadnej ofiary. Anielka zrozumiała to niezawodnie, zrozumiała też, że dla sieroty jak ona, przyjętej z łaski do tego domu, rzecz odrzucona przez ciebie będzie jeszcze zbyt piękną... Czy nie tak? Spuszczasz oczy. Niezawodnie tak było.
— Bo... bo... Anielka to powiedziała. Ale skąd mama wie?
— Odgadnąć nie trudno. Jakże mi przykro, że moja córka nie posiada delikatności uczuć. Kto cię nie zna, mógłby pomyślić, że masz złe serce..
— Mamo! wiesz przecież, że tak nie jest — zawołała rozżalona Sewerka.
— To nie dość mieć serce, trzeba je umieć okazać, wejść w położenie każdego, nikomu nie zrobić przykrości, szczególniej też tym, którzy od nas zależą.
Sewerka słuchała matki uważnie, ale przekonaną nie była.
— Mnie zawsze sprawiało przyjemność, kiedy co dostałam, nie wchodziłam w to, czy to było coś więcej lub mniej ładnego.
— A od kogo dostawałaś zwykle podarunki?
— Od mamy, babci, wujostwa.
— Więc od najbliższych, od których nic upokorzyć nie może, do których udajesz się w każdej potrzebie, zwierzasz z każdem żądaniem! To zupełnie co innego.
— Nie rozumiem dobrze tej różnicy.
Sewerka byłaby rozumiała ją z łatwością ale nie chciała, uparła się i była zadąsana.
— A czy nie pamiętasz? — spytała pani Sławska — co dostałaś zeszłego roku na gwiazdkę od tej przyjaciółki babci, którą widziałaś po raz pierwszy.
— Przywiozła mi z zagranicy taką śliczną lalkę, jakiej nie było w całym Krakowie.
— Widzisz więc, że wybrała dla ciebie coś osobliwego.
— Wiedziała zapewne, że ja mam dużo ładnych rzeczy.
— Więc widzisz sama, iż dałaś Anielce same wybierki, dla tego, że nic nie ma, że to, co odrzucasz i tak będzie dla niej aż nadto dobre. Czy zastanowiłaś się, jak to było nieszlachetnie z twojej strony.
Sewerka stanęła cała w ogniu i rozpłakała się. Ale były to łzy upokorzenia, nie żalu. Pani Sławska spostrzegła to zaraz i wcale niemi nie rozczulona, wyszła, zostawiając córkę samą.
Szukała teraz Anielki, której było jej żal widocznie. Dziewczynka ze swemi łzami wcisnęła się w kącik werendy, pani Sławska wzięła ją z sobą, a właściwie szła do sadu i pokazywała drzewa obciążone owocem.
Anielka zrazu poszła tylko, ażeby spełnić wolę swojej opiekunki, ale na widok sadu rumieniącego się i złocącego owocem, przy ciepłem jeszcze październikowem słońcu, rozjaśniła się jej twarzyczka.
Pani Sławska pozwoliła jej zerwać śliczne jabłko, na gałęzi zwieszającej się ku ziemi, a potem rozmawiała z ogrodnikiem o robotach, jakie trzeba prędko przed zimą wykonać.
Tymczasem pomimo spóźnionej pory, żółty motylek przeleciał tuż koło noska Anielki i dziewczynka gonić go zaczęła. Pani Sławska patrzała na to z uśmiechem, pragnęła gorąco, żeby to biedne, znękane dziecko w jej domu odżyło, nabrało zdrowia, siły i wyszło na pożyteczną kobietę. Anielka wzięła ją za serce swą subtelną delikatnością, i głębokim smutkiem, a przytem nie była wcale zaślepioną matką i widziała w niej przymioty, których niestety, brakło Sewerce. Towarzystwo Anielki mogło na nią wpłynąć zbawiennie. Rozmyślając nad tem, usiadła na ławce, a stary Tomasz ogrodnik zdawał jej sprawę ile już grzęd warzywnych przygotował pod zasiew i badając horyzont dowodził, że teraz, kiedy piękna pogoda, trzeba dokonać zbioru zimowych owoców i rachował wiele korcy ich będzie.
Gdy pani Sławska rozmawiała z Tomaszem, uczuła nagle na ręce, którą trzymała zwieszoną, gorące usteczka, które na niej wyciskały pocałunki. To Anielka podeszła pocichu i nie mogła się wstrzymać od okazania swojej miłości.
— Moje drogie dziecko — wyrzekła, przyciągając ją do siebie.
Oczy Anielki zabłysły, odczuła serce pani Sławskiej i pokochała ją jeszcze goręcej, bo jak roślina słońca, ona potrzebowała kochać i być kochaną. Nie umiała tego dobrze wyrazić słowem, ale za to mówiło jej spojrzenie.
— Anielko — wyrzekła pani Sławska z uśmiechem — pamiętaj, żebyś mi zawsze powiedziała swoje pragnienia, zwierzyła się, gdyby cię broń Boże co zmartwiło albo dokuczyło. Pragnę, ażeby ci w moim domu było jak najlepiej, ażebyś uważała go za dom rodzicielski a mnie za swoją najlepszą przyjaciółkę, bo byłam przyjaciółką twojej drogiej mamy.
Dzień ten pozostawił pani Sławskiej smutne wrażenie, bo zrozumiała, że nie będzie rzeczą łatwą utrzymać zgodę pomiędzy wychowanką a córką i przyuczyć tę ostatnią do właściwego postępowania.
Sewerka wprawdzie ucieszyła się jej przyjazdem, ale jak wiele jedynaczek, nie przywykła była do ciągłego towarzystwa rówieśnic. Miewała tylko gości i wiedziała, że dla nich krępować się trzeba, ale nie umiała panować nad swemi wadami i samowolą swego charakteru.
Przytem wyobrażała sobie, że Anielka jako sierota, wychowywana z łaski, będzie stosowała się do niej i ulegała we wszystkiem, był to według niej obowiązek wdzięczności. Anielka tymczasem była zupełnie inną niż sądziła, chociaż wdzięczność odczuwała gorąco, więc mimo przestróg matki czuła do niej żal, który łatwo mógł zmienić się w niechęć.





VI.
Zbiór owoców.

Scena z podarunkami, których Anielka nie przyjęła, zostawiła cień pomiędzy dziewczynkami i zmroziła w zawiązku ich wspólne pożycie.
Pani Sławska jednak zostawiła to czasowi i postępowała tak, jakby zapomniała o tem, co zaszło, korzystała tylko z każdej nastręczającej się sposobności, by dać dziewczynkom wspólne zajęcie lub zabawę. Więc w słoneczny dzień około godziny dziesiątej gdy rosa obeschła, weszła niespodzianie do pokoju szkolnego.
— Muszę cię prosić — rzekła do panny Julii — abyś na dzisiaj zwolniła dziewczynki od lekcyi, mam dla nich robotę.
Sewerka poskoczyła do matki, Anielka podniosła głowę i patrzała na panią Sławską z uśmiechem, który dotąd rzadko pojawiał się na jej twarzyczce.
— Mamo, co każesz nam robić? — pytała ciekawie Sewerka.
— Będziemy zbierały owoce na zimę.
— Ja zaraz zgadłam — zawołała Anielka.
— Jakim sposobem — odezwała się Sewerka.
— To może i ja przydam się także? — spytała panna Julia.
— Naturalnie, przydadzą się wszyscy, owoców mamy bardzo dużo. Trzeba też zawołać Jagusię.
I poszły.
Przez drogę Sewerka spytała Anielki.
— Jakim sposobem domyśliłaś się, że mama nas zawoła do sadu?
— Jakoś mi to przyszło do głowy, bo byłam w sadzie z twoją mamą, kiedy ogrodnik mówił, że jak tylko trafi się dzień słoneczny, trzeba, zebrać zimowe owoce.
— Dla czego robi się to w dzień słoneczny?
— Pewno dla tego, że to przyjemniej.
— Ej, panienko — odezwała się ze śmiechem praktyczna Jagusia — rwać jabłka i gruszki zawsze przyjemnie, ale mnie się widzi, że tu całkiem o przyjemność nie chodzi, tylko że owoce trzeba zbierać suche, bo inaczej się psują.
Tak rozmawiając, doszły do sadu. Była tam już pani Sławska i panna Julia. Ogrodniczek Stasiek stojąc na wysokiej drabinie, zrywał prześliczne złote renety w koszyk, który zawiesił na ręku, a dwie panie rwały te, które dostać mogły. Jabłoń zwieszała ku ziemi obciążone gałęzie, które podpierać musiano, ażeby się nie połamały. Koło innych drzew krzątały się dziewki folwarczne pod wodzą ogrodnika i klucznicy.
Panienki rzuciły się wszystkim pomagać. Biegały od jednego drzewa do drugiego i wszystkie zebrane owoce znosiły do jednego kosza.
Pani Sławska powiedziała im, że tak robić nie można, bo trzeba je dobierać gatunkami, ażeby potem w zimie od razu trafić do tych, które będą potrzebne. Jedne jabłka dojrzewają wcześniej od drugich, jedne można dotrzymać do samej wiosny, inne znów prędko się psują, trzeba je więc wcześniej spożytkować, są takie, co tylko dobre do kuchni, a niektóre znów mają smak i zapach wyborny.
— Ułożymy je stosownie w piwnicy — dodała.
— Ja zawsze myślałam — odezwała się Sewerka, — że się drzewa trzęsie, a wówczas owoce spadają i z ziemi je zbierać łatwo. A tu tyle z niemi roboty!
— Oho! — przerwał stary Tomasz ogrodnik — ślicznie uchowałyby się owoce w ten sposób zbierane. Z owocem trzeba ostrożnie, panienko, żeby go nie uszkodzić, jak się obije o ziemię, zaraz się psuje. To grzech nawet poniewierać takim darem Bożym.
Cały dzień prawie zbierano w sadzie jabłka i gruszki, które w koszach i faskach odnoszono do piwnic. Czas ten zeszedł dziewczynkom bardzo przyjemnie. Ruch na świeżem powietrzu, wyborne owoce, gorące jeszcze słońce, obfitość i wesołość ogólna, podziałały nawet na Anielkę. Biegała, goniła się z Sewerką, a na jej twarzyczkę wystąpiły lekkie rumieńce. Pani Sławska i panna Julia patrzyły na to z radością.
Co chwila Sewerka przybiegała do matki, zapytać o nazwę jakiego gatunku, o jego cechy znamienne. Zrazu Anielka słuchała tylko objaśnień, potem jednak ośmieliła się i pytała także.
Pani Sławska znała niektóre gatunki, po inne objaśnienia odsyłała dzieci do Tomasza.
Jagusia tych objaśnień słuchała ciekawie, zajmowały ją widocznie daleko więcej niż różne opowiadania Sewerki, która nie umiała się do jej poziomu przystosować i wyobrażała sobie, iż skoro dziewczyna zobaczyła miasto, mogła wszystko rozumieć. Widocznie przyzwyczajoną była do rzeczy powszednich, praktycznych. Trudno jej było spamiętać nazwy różnych gatunków jabłek i gruszek, ale za to wiedziała doskonale, kiedy które zdatne są do użytku i jaki smak mają.
— Panienko — mówiła — oto te jabłuszka czerwone z jednej strony, zielone z drugiej to się przechowują do nowych a teraz takie twarde jak kamień.
— Mama mówiła jak się nazywają.
— Oj panienko, zabaczyłam, ale poznam je wszędzie.
— To kalwile — wtrąciła Anielka.
— Niech tam sobie będą jakie chcą — mówiła Jagusia.
— Powtórz to kalwile — nalegała Sewerka.
— Kalile.
— Ależ nie, kalwile, kalwile.
— No, kalile, czy kalwile to wszystko jedność panienko — odparła znudzona. — Ja i tak nie spamiętam takiej dziwnej nazwy.
— Ale pomyśl, — perswadowała Sewerka — gdybyś chciała kupić takie jabłka, musiałabyś je nazwać.
Argument nie trafił wcale do przekonania Jagusi. Zaczęła się śmiać.
— Gdzie jabym tam mogła jabłka kupować, jeszcze z takimi wymysłami. A zresztą poznałabym je wszędzie, ale i ja też wiem jak się niektóre nazywają.
Pobiegła do jednego z koszyków z owocami, przyniosła niewielkie jabłko, jak wosk żółte i rzekła z tryumfem:
— Te oto panienko, to są czubajki.
— To wenetki — zawołała Sewerka, która je bardzo lubiła.
— Ludzie to je nazywają czubajki, niech panienka spyta pana Tomasza.
Pani Sławska, która właśnie nadeszła, rozstrzygnęła tę ważną sprawę, mówiąc, wenetki noszą także tę pospolitą nazwę. Przy tej sposobności powiedziała panienkom, że na wsi wszędzie nadają swoje nazwy otaczającym roślinom, nie troszcząc się wcale o ich naukową nazwę. Nie poprzestając na tem, lud zna kilka gwiazdozbiorów, pod nazwiskami przez siebie nadanemi, których nie domyślają się astronomowie.
Jagusia słuchała uważnie tego, co mówiła pani Sławska, uśmiechając się nieznacznie.
— Ty pewnie znasz te wszystkie rośliny, po których depcemy? — spytała ją panna Julia.
— Co nie mam znać — odparła rezolutnie. — Znają je wszyscy.
— A może my nie znamy, pokaż nam niektóre.
Jagusia zastanowiła się chwilę. Potem schyliła się, zerwała misternie powycinane listeczki, rosnące w kępach koło ścieżki i rzekła:
— Państwo przecież muszą wiedzieć, że ten chwast to krwawnik. Gospodyni zawsze każe go zrywać dla indycząt i siekać z kwaśnem mlekiem i twarogiem.
— A ta roślina taka wysoka z kolczastym wierzchem i ogromnemi liśćmi? — pytała ciekawie Sewerka.
— Ten chwast panienko, dyć to łopian.
I widać było, choć tego nie wypadało pokazywać, iż miała ochotę śmiać się z tych, co takich prostych rzeczy nie wiedzieli. Sewerka to spostrzegła i to ją ubodło. To też nie słuchała już, gdy pokazywała dalej rozmaite rośliny, opowiadając, jaki z nich użytek.
— Jaka ta Jagusia głupia — wyrzekła lekceważąco do Anielki, gdy obie znalazły się w zacisznym pokoju i usiadły na wygodnej kanapce, po całodziennem zmęczeniu.
— Jagusia? Dlaczego? — spytała Anielka — ona wydaje mi się przeciwnie sprytną dziewczyną.
— Widziałaś sama, jak ją trudno czego nauczyć. Myslałam zrazu, że to dlatego, że nigdy nie wyjrzała za granicę Poborza. Prosiłam mamy, by ją wzięła do Radomia, bo to może ją choć trochę rozwinie, ale gdzie tam..
— Słyszałam przecież, że od tego czasu nabrała chęci do nauki i robi wielkie postępy w czytaniu.
— No tak, ale powtarzam jej napróżno różne nazwy, opowiadam o ciekawych zjawiskach, a ją to nic nie obchodzi.
— Ale za to wie ona takie rzeczy, o których my nie mamy pojęcia.
— Może o tych indyczętach, co to się je karmi drobnemi listkami jakiejś rośliny, którą nazwała... doprawdy, nie pamiętam jak... — zdaje się krwawnikiem.
— Otóż to — wyrzekła z przekąsem Sewerka, bo nie lubiła, żeby jej ktokolwiek zaprzeczał. — Cóż mnie indyczęta obchodzą.
Anielka umilkła, bo zawsze w rozmowie ustępowała towarzyszce, ale panna Julia, która przerzucając gazety słyszała ich rozmowę, spytała:
— Dla czegóż cię nie obchodzą?
Sewerka zarumieniła się i bąknęła niewyraźnie:
— Ii — taki tam drób.
— A widziałaś kiedy drobne pisklęta kur, kaczek, gęsi?
— Nie widziałam.
— Więc nie obchodzą cię dlatego, że ich nie znasz. W tem samem położeniu jest Jagusia w obec rzeczy, o których jej opowiadasz. Zaręczam ci jednak, że świeżo wyklute z jajka ptactwo domowe jest bardzo zajmujące i łaskawe, możesz je wziąć w rękę, przypatrywać się codzień, jak porastają w pierze, a matki jakże się nimi troskliwie zajmują! Niedawno napierałaś się kanarków, boś czytała o nich w jakiejś książce. W czemże kanarki są więcej zajmujące od innych ptaków? Powiem ci, że rozum polega na tem, by uważać na wszystko, co nas otacza, a wtedy wszystko zajmować nas będzie.
Sewerka słuchała nie bardzo przekonana. Ale Anielka zawołała zaciekawiona.
— Niech nam pani pokaże kaczęta, gąsięta, indyczęta, bo kurczęta to znam, ale takie duże, ogrodnik zawsze je spędza z ogrodu i klombów.
— Pokaże wam je na wiosnę, bo ptactwo się wówczas lęgnie. Taki drobiazg zmarniałby w zimie albo też wymagał nadzwyczajnych starań.
— Szkoda.
— Mogę wam tymczasem przeczytać w Panu Tadeuszu Mickiewicza opis gospodarstwa Zosi, czubatych i szurpatych kur, którym ten wielki poeta poświęcił kilkanaście wierszy w swym poemacie.
— Mickiewicz pisał o kurach? — zawołały obie dziewczynki, które już znały niektóre wyjątki z dzieł jego.
— Nigdybym nie myślała — odezwała się po chwili Sewerka — by taki wielki poeta, któremu pomniki stawiają, zajmował się tak powszedniemi rzeczami.
— Przekonasz się, czytając go, że tak nie jest. Zajmował się on nawet ogrodem warzywnym i ślicznie opisał Zosię, zbierającą ogórki. Ludzie wielcy prawdziwie potrafią podnieść i ożywić to, co ty nazywasz pogardliwie rzeczą powszednią.
Panna Julia ostatnie wyrazy powiedziała z naciskiem i Sewerka to zrozumiała, rzekła więc patrząc na nauczycielkę.
— Proszę pani, przecież są rzeczy powszednie.
— Są, naturalnie. Ale rzeczy powszednie są nieraz bardzo ważne, nie trzeba więc lekceważyć czynności, które codzień spełniamy, bo jeśli spełniać je będziemy niedbale, mogą stąd wypaść wielkie szkody. W ogóle rzeczy same przez się nie są ani wielkie, ani małe, wszystko zależy od myśli w jakiej je spełniamy. Najdrobniejsza czynność podjęta dla dobra drugich, będzie miała większe znaczenie niż niepowszedni a samolubny uczynek.
— Rozumiem, rozumiem — zawołała Anielka.
— A ja nie bardzo — wtrąciła Sewerka przekornie.
— Więc powiedz nam jaki przykład — wyrzekła panna Julia, zwracając się do Anielki.
Anielka zarumieniła się po same uszy.
— Bo ja przypomniałam sobie moją mamę... — szepnęła onieśmielona.
— Więc powiedz nam, coś sobie przypomniała — wyrzekła Sewerka, całując ją i zapominając na chwilę o swej złej woli. — Ja przecież znałam dobrze twoją mamę i panna Julia znała ją także.
— Mieszkała u nas moja babcia, która przed śmiercią chorowała długo. Była bardzo rozdrażniona, nie znosiła najlżejszego hałasu, więc mama sama zamiatała i sprzątała jej pokój, bo nikt tego tak cicho jak ona zrobić nie umiał. To przecież taka zwykła, pospolita robota, ale mama ją wykonywała przez miłość, przez troskliwość i dla tego pomyślałam, że to właśnie było tak, jak pani mówiła.
Anielka kończąc te słowa z nieśmiałością, zwróciła się do nauczycielki:
— Dobrałaś przykład trafny — rzekła po chwili panna Julia — i dla każdego zrozumiały, bo jestem pewna, iż w potrzebie każda z was uczyniłaby to samo.
— Spodziewam się — zawołały obiedwie.
— Widzicie więc, jak to trudno gatunkować czyny ludzkie, nazywać je wielkiemi lub drobnemi. A czy wam to przeświadczenie jakiej uwagi nie nasunie? czy nie może posłużyć do praktycznej przestrogi?
— Jakiej? jakiej?
— O! pomyślcie trochę, a jestem pewna, że znajdziecie.
Przez chwilę dziewczynki patrzały po sobie.
— Już wiem, już wiem — zawołała Sewerka. — Nie trzeba tak zaraz wydawać sądu. Nieprawdaż?
— Prawda, moje dzieci. Powinnyście zawsze o tem pamiętać.






VII.
Goście.

Pani Sławska przez długi czas przebywała z mężem za granicą, a potem nie mogła się otrząść ze smutku po jego stracie, a teraz oddana była tylko córce i przytem zajęta zarządem majątku, zupełnie zapomniała o świecie i jego rozrywkach. Ale dawni znajomi nie zapomnieli o niej, a sąsiedzi zaczęli Pobórz odwiedzać. Najbliższymi byli państwo Saniccy, którzy mieli syna i córkę w wieku zbliżonym do Sewerki. Dzieci te znały się od maleńkości, dla tego też Sewerka ucieszyła się bardzo, gdy któregoś dnia nad wieczorem sąsiedzi zajechali przed dwór w Poborzu.
— Mamo! to Fredzio i Emilka — zawołała, widząc ich wysiadających z rodzicami.
Pani Sławska przedstawiła nowoprzybyłym pannę Julię jako swoją przyjaciółkę i nauczycielkę Sewerki i Anielki.
Zaraz też wniesiono światło, bo wieczory zaczynały się już bardzo wcześnie, i dzieci poszły z panną Julią do szkolnego pokoju, żeby starszym nie przeszkadzać, przypomnieć sobie dawną zażyłość i zaznajomić się z Anielką.
— Jakto dobrze, żeście przyjechali — zawołała Sewerka — będziemy się bawili.
— W co? — spytał Fredzio, który bardzo wysoki na swoje lat dwanaście, zaczynał przybierać miny dorosłego człowieka i pragnął imponować panienkom.
— Najlepiej w ślepą babkę, nabiegać się można. Czy dobrze? — spytała Sewerka. — Ja zaraz pierwsza zawiążę sobie oczy.
— Owszem — wyrzekł chłopiec — niech będzie ślepa babka — jeżeli was to bawi, co do mnie uważam, że takie gry dobre dla dzieci. — Mówił powoli, jakby od niechcenia, cedząc wyrazy w sposób nienaturalny. Widocznie wybrał sobie pomiędzy młodzieżą jakiś niefortunny wzór do naśladowania, co czyniło go bardzo śmiesznym. Za przykładem brata, Emilka zrobiła także niechętną minkę.
— Alboż my nie dzieci? — spytała zdziwiona Sewerka.
— Nas takie rzeczy już nie bawią — wyrzekła Emilka, spoglądając na brata, choć z pewnością uśmiechały jej się zwykłe zabawy.
— A dawniej tak biegaliśmy razem.
— No tak, ale to było dawniej, parę lat temu — dorzucił Fredzio tonem wyższości. — Takie gry wyszły teraz z użycia. W lecie jest krokiet, lawn-tennis, foot-ball — ale w zimie?...
Wzruszył pogardliwie ramionami.
— No, w zimie — dodał — jest jeszcze ślizgawka, ale w tej szkaradnej jesieni.
— Możeby wybrać jaką grę umysłową — zaproponowała panna Julia. — Ponieważ, jak mówicie, nie jesteście już dziećmi, możemy zabawić się w sekretarza. Sewerka i Anielka grały już w niego w Krakowie.
Brat i siostra spojrzeli po sobie w milczeniu z widocznem zdziwieniem i niechęcią.
— Ach, to jakaś gra pisana? — rzucił Fredzio.
— Naturalnie — odparła Sewerka — są to pytania i odpowiedzi.
Saniccy objaśnienie przyjęli w milczeniu, a panna Julia widząc, że im się ten projekt nie podoba, zaproponowała co innego.
— Albo wiecie co? niech każde z was po kolei wypowie wiersz jaki zaczynający się od litery kolejnej alfabetu, która na niego wypadnie. Kto nie przypomni sobie wiersza da fant. Ja zaczynam od A.

A gdy nasz Gnuśny powieki zawiera
Gdy lud swe skargi rozszerza...
Rzuca kraj, skarby niezmierne zabiera
I młodego Kazimierza...

— Teraz Emilka lub Fredzio przypomną sobie jaki wiersz zaczynający się od litery B.
Zachęta ani przykład panny Julii nie podziałały, rodzeństwo milczało jak zaklęte.
— To ja powiem — zawołała Sewerka, która tę grę bardzo lubiła. Trudno znaleźć strofę zaczynającą się od A. A, zwykle odnosi się do czegoś poprzedniego, bez którego nie jest zrozumiałą, ale na B wierszy jest pełno. Ot...

Był sobie dziad i baba,
Bardzo starzy oboje,
Ona kaszląca słaba,
On skurczony we dwoje.

— Emilko, przypomnij sobie prędko wiersz zaczynający się od C.
— My nie umiemy wierszy — odezwał się wreszcie Fredzio.
— Szkoda — zawołała Sewerka. — Są wiersze takie śliczne. Mama albo panna Julia czytają nam co wieczór jaki piękny wyjątek lub cały utwór, którego z naszych poetów, a jak mi się co podoba, to się bardzo łatwo nauczę. Ale Anielka to ma taką pamięć, że nieraz może słowo w słowo powtórzyć, co przeczytała uważnie.
— Niektóre szansonetki francuskie to i my umiemy — pochwaliła się Emilka.
— Dla czegoż francuskie, albośmy to Francuzi — zawołała Sewerka?
Młodzi Saniccy spojrzeli po sobie zdziwieni widocznie jej słowami, ale nic nie odpowiedzieli.
— No to bawcie się w co chcecie. W cóż bawicie się w domu? — spytała panna Julia.
— Emilka lubi się bawić w wizyty — rzekł z lekkiem szyderstwem Fredzio.
— O i ty także lubisz — dorzuciła siostra — tylko nie lubisz się przyznać.
— W wizyty? — zdziwiła się Anielka — cóż to za gra?
— Więc dobrze, bawimy się w wizyty — wyrzekła Sewerka, która jako dziewczynka dobrze wychowana wiedziała, że osoby domowe do gości stosować się powinny — tylko nas nauczcie.
— Nie wiem, czy wasza mama pozwoli?
— Dla czegożby mama nie pozwoliła?
— Bo potrzebna nam cała jej garderoba. Przecież damy stroją się na wizyty. I my też przebierzemy się jak najpiękniej.
— I Fredzio? — spytała Sewerka.
— Jak niema więcej panienek, Fredzio gra rolę damy, bardzo mu z tem ładnie, w jednym z maminych kapeluszy wygląda prześlicznie, szczególniej jest mu do twarzy w niebieskim kolorze — mówiła teraz z ożywieniem Emilka. — Ale jak nas jest więcej, to my dziewczynki przebieramy się w najrozmaitsze stroje a Fredzio jest także gościem, a jako kawaler mówi nam komplimenty. Potem panna Eglantine, nasza nauczycielka, prawdziwa paryżanka, rozsądza, która z nas ubrała się najgustowniej. A już ona to się na tem zna.
Panna Julia słuchała ze zdziwieniem tego opowiadania dziesięcioletniej dziewczynki i rzekła:
— Taka zabawa się u nas nie uda; pani Sławska niema żadnych strojów, któreby się do niej przydać mogły.
— Tak, pani Sławska jeszcze nosi żałobę — odparła Emilka — musi mieć przecież dawniejsze suknie, kapelusze, okrycia, tak długo była za granicą, pewnie tam sobie nakupowała ślicznych rzeczy.
— Zdaje mi się — mówiła dalej panna Julia, — że o tem nie pomyślała nawet. Trzeba żebyście sobie znaleźli coś innego, takie wizyty nie udadzą się w Poborzu.
— Pokażę wam piękną książkę, jaką mi mama kupiła, — zawołała Sewerka. „Królowa Niebios.” — Jakie tam śliczne ryciny.
I pobiegła do swego pokoju.
— My mamy całą „Bibliothèque rose” — odezwał się Fredzio. — Są tam bardzo zabawne historye. Panna Eglantine chwaliła je niezmiernie! Mama będąc w Warszawie, kupiła cały jej komplet.
Panna Julia nic nie odpowiedziała, wiedziała dobrze, że te powiastki francuskie są z wielu względów dla naszych dzieci nie odpowiednie, ale nie wypadało jej krytykować pani Sanickiej.
Sewerka powróciła z książką a Emilka i Fredzio oglądać ją zaczęli.
Potem dziewczynki pytały ich, czy znają „Wieczory Rodzinne” lub „Przyjaciela dzieci”, ale oni nie wiedzieli nawet o istnieniu tych wydawnictw. A Fredzio dziwił się bardzo, iż są dla dzieci polskie pisma peryodyczne, bo panna Eglantina zawsze powtarza, iż to kraj barbarzyński, i że tu nic niema z tego, coby być powinno.
Sewerka pokazała zaraz wydawnictwa dla dzieci i opowiadała ciekawe rzeczy, jakie zawierają.
— Jak to przyjemnie — kończyła — mieć co tydzień coś nowego do czytania. Wiecie, to jeszcze nic, ale teraz, kiedy dnie takie krótkie a często takie brzydkie, że tylko wychodzimy dla zdrowia i wracamy czemprędzej zabłocone po kolana, to cóżbyśmy bez książek robiły. A jak to się tej poczty wygląda, tem bardziej, że każda powieść urywa się co numer w najciekawszem miejscu.
Mówiła z zapałem, zaczęła nawet opowiadać jedną z zaczętych powieści, spostrzegła jednak, że Emilka widocznie myśli o czem innem, a słucha ją tylko przez grzeczność. Fredzio zaś nie udawał nawet, że go to zajmuje i przerzucał od niechcenia ryciny w „Królowej niebios,“ tłumiąc ziewanie.
Sewerka próbowała mówić o różnych zajęciach wiejskich, opowiadała, jak wesołem było zbieranie owoców, pytała, czy mają swoje ogródki, jakie swoje gospodarstwo, ale to także ich nie zajmowało, bo Emilka odparła, że ogrodnik przynosi co rano sezonowe owoce i bukiety, a panna Eglantyna nie pozwala jej kopać, bo od tego ręce grubieją, ani wychodzić w południe, bo się może opalić, a panienka powinna dbać o swoją powierzchowność — dodała poważnie jak mała papużka.
Sewerka słuchając jej, otworzyła szeroko oczy.
— A moja mama i panna Julia pozwalają mnie i Anielce wychodzić o każdej godzinie i o każdej porze, nawet czasem bez kapeluszy. Kopiemy, pielemy, nawet raz kopałam kartofle.
— I pani Sławska o tem wiedziała? — spytał zdumiony Fredzio.
— Naturalnie. Mama dała mi za przykład Jagusię, córkę naszego fornala, która szła w pole po kartofle i powiedziała...
Sewerka zacięła się i zaczerwieniła. Mama powiedziała jej, że byłaby niedołęgą, gdyby nie potrafiła zrobić tak prostej rzeczy, ale spostrzegła się w porę, iż powtarzając to, byłaby niegrzeczna dla swoich gości.
— Cóż ci mama powiedziała? — spytała Emilka.
— Że... że powinnam jej pomódz.
— Komu? Ty Jagusi? I tyś pomagała?
— Ma się rozumieć. O! ja się i gospodarstwem zajmuję.
— Panna Eglantyna nie pozwala mi nigdy iść na dziedziniec folwarczny, ani rozmawiać z prostemi dziećmi, bo mogłabym nabyć złych manier.
— Ja też nie naśladuję sposobu mówienia Jagusi, ale przeciwnie, uczę ją.
— Czegoż?
— Tego, co sama umiem. A mama mówi, że Jagusia ze swej strony nauczyć mnie może wielu rzeczy i przekonałam się już o tem.
— A to ciekawe! — zawołał Fredzio, zapominając ze zdziwienia swej przesadnej mowy.
— Naprzód nauczyła mnie kopać kartofle.
— To rzecz dla nas zbyteczna — przerwał pogardliwie.
— Nauczyła mnie rozpoznawać różne rośliny, grzyby i wiele innych praktycznych rzeczy, o których nie miałam wyobrażenia.
Po wyjeździe państwa Sanickich Sewerka, Anielka zawołały jednozgodnie:
— Jakież to nudne dzieci!
— Biedne dzieci — wyrzekła panna Julia.
— A jak ich trudno zabawić — dodała Sewerka. — Doprawdy, mamo, robiłam co tylko mogłam, ale to nie nie pomagało. Nic ich nie zajmuje.
— To pewne, że nie zajmuje ich to, co was i to właśnie najwięcej utrudnia towarzystwo i uniemożliwia zabawę.
— Mój Boże! jak to smutne — odezwała się po namyśle Sewerka. — Mieszkamy od siebie o miedzę, żyjemy w jednakich warunkach, znamy się od dzieciństwa, a tacyśmy inni.
Anielka zaczęła całować po rękach panią Sławską wołając:
— Jakaż ja szczęśliwa, że jestem tutaj. Państwo Saniccy mogą być najlepsi, ale ja chociaż jestem biedna sierota, nie potrafiłabym się nigdy do nich przyzwyczaić.
— Bo my jesteśmy swoi — wyrzekła Sewerka — i ty jesteś swoja, a oni jakoś dziwnie obcy. Nie znam tej panny Eglantyny, ale jej niecierpię. To musi być straszna dziwaczka.
— Panna Eglantyna nie winna temu, jeśli nie nadaje się do naszych dzieci, do naszych stosunków. We Francyi byłaby może na swojem miejscu. Sposób jej wychowania odpowiada może tamtejszym wyobrażeniom i obyczajom. Dla nas jest niewłaściwy i jak dobrze zauważyła Sewerka, czyni dzieci obcemi we własnym kraju.
— Oh! jak to dobrze, że u nas niema żadnej panny Eglantyny, tylko jedyna, kochana, dobra panna Julia.
I obydwie całowały ją na wyścigi.
Kochana, dobra panna Julia miała przecież wiele kłopotu ze swemi uczennicami. Anielka popadała niekiedy w apatyczny smutek, naturalny w jej położeniu, szkodliwy jednak, bo kiedy wywołała go jakakolwiek okoliczność, zamyślała się nagle, nie uważała, co do niej mówiono, traciła czas daremnie.
Sewerka była znów w gruncie dobrą i rozumną dziewczynką, ale miała często fantazye i przypominała sobie czasy spędzone przy babci, kiedy to każda jej zachcianka była prawem, a wówczas przychodziły jej do głowy dziwne wybryki, któremi pani Sławska trapiła się bardzo, bo im goręciej kochała swoją jedynaczkę, tem bardziej chciała ją widzieć wzorową we wszystkiem.
Któregoś pięknego dnia zimowego, gdy pola pokryte śniegiem iskrzyły się pod promieniami słońca, Sewerka i Anielka stojąc w oknie jadalnego pokoju, z którego widok był na dziedziniec, ujrzały szczególne widowisko: maleńkie saneczki futrem wybite, zaprzężone w dwa siwe osiełki. Powoził nimi Fredzio a Emilka siedziała przy nim rozpromieniona. Panna Eglantyna jechała dalej zwykłemi sankami, a doświadczony woźnica wraz z chłopcem stajennym nie spuszczał z oka saneczek dziecinnych.
— Co to? co to? jakie śliczne saneczki — zawołały panienki, chwytając co było pod ręką i wybiegając na ganek.
Ten cały ekwipaż był darem noworocznym bogatego wujaszka i małym Sanickim pilno było się nim pochwalić. Zaledwie przywitawszy się z panią Sławską, Fredzio z miną skończonego sportsmana zapraszał po kolei Sewerkę i Anielkę do swoich saneczek i woził je w około dziedzińca lub w aleję.
Radość z tego powodu była wielka. Potem panienki próbowały same kierować osiełkami i pokazało się, że Sewerka była z nich trzech najdzielniejszym woźnicą. Z tego powodu Fredzio dowodził, że będzie z niej znakomita amazonka. Opowiadał, że w Anglii i Francyi panienki w jej wieku jeżdżą na kucykach i na lato obiecywał urządzać w czasie wakacyi różne spacery. Cały krótki dzień zimowy cieszyły się dzieci tą zabawką, a gdy panna Eglantyna nakazała powrót do domu, żegnały się, obiecując sobie często tę przyjemność ponawiać.
Po wyjeździe gości Sewerka była zamyślona, a wieczorem mówiąc matce dobranoc, zaczęła ją prosić o taki maleńki powozik z osiełkami, którym mogłaby wozić ją na spacer, Anielkę i pannę Julię.
— Oho — wyrzekła, śmiejąc się pani Sławska — widzę, że zbytki sąsiadów w główce ci przewróciły.
— Nie mamo — zawołała zarumieniona dziewczynka — ale dla czego jabym tego samego mieć nie mogła?
— Bo to wydatek znaczny i niepotrzebny zupełnie.
— Proszę mamy, słyszałam nieraz, że jesteśmy równie bogaci jak Saniccy.
— Naprzód nie wiemy, co się dzieje w cudzej kieszeni, powtóre, cudze wydatki do niczego nas nie obowiązują. Jest to najfałszywszy zwyczaj, oglądać się w takich razach na drugich. Czy nie wiesz, jakie to zwierzęta naśladują ślepo wszystko, co zobaczą, choćby to były rzeczy najniedorzeczniejsze.
— Mamo! mamo! — przerwała zawstydzona Sewerka — ja przecież małpką nie jestem.
— A dla czego napierasz się tego, o czem nie pomyślałabyś wcale, gdybyś nie zobaczyła u innych.
— Kiedy to takie ładne, przyjemne i pożyteczne nawet.
— Szczególniej pożyteczne.
— Przecież mama często w lecie jeździ w pole i do innych folwarków, nie byłoby już potrzeby zaprzęgać koni, moje osiołki albo lepiej kucyki o których Fredzio mówił, służyłyby do tego.
— I stałyby próżno cały rok, dopóki panience nie przyszłaby fantazya ich użyć. Nie, moje dziecko, na tak kosztowną zabawkę nie namówisz mnie nigdy.
— A czyby to kosztowało tak drogo?
— Nie pytałam się i pytać nie będę, fantazya jest zawsze zbyt droga.
Sewerka nie przywykła do tak stanowczej odmowy, rozpłakała się a co gorzej rozdąsała.
— Jaka ja nieszczęśliwa — szlochała. — Mama mnie nie kocha, kiedy mi tak małej rzeczy odmawia.
Pani Sławska jednak wcale się temi łzami nie rozczuliła, przeciwnie wyrzekła surowo:
— Mówisz niedorzeczności, których słuchać nie myślę. Idź spać teraz, a przy wieczornej modlitwie proś Boga o rozum, bo popełniasz grzech ciężki, narzekając na swoje położenie.
Sewerka nie przywykła do tak surowych słów, z płaczem skierowała się ku drzwiom, ale nagle uczuła taki żal za swój postępek, iż zamiast odejść, pędem przybiegła do matki i zaczęła ją przepraszać.
— Nie gniewaj się, mamo — powtarzała. — Jak mogłam taką rzecz powiedzieć? Widzę dobrze, jak byłam zła, niemądra. Ale to także wina Fredzia. On mi ciągle mówi o różnych przyjemnościach, które mieć powinniśmy.
— Moja Sewerko, nie tłomacz się w ten sposób, bo to żadna wymówka. Gdy uznajesz, że byłaś zła i niedorzeczna, przebaczam ci z całego serca, ale kiedy składasz twoją własną winę na Fredzia lub kogokolwiek innego, widzę, że w gruncie nie pojmujesz dobrze, coś uczyniła.
— Doprawdy mamo, on mówi mi to nieustannie.
— Że ktoś coś mówi, to nie racya by go zaraz słuchać można.
— O nie, mamo.
— A czy przynajmniej Fredzio wydaje ci się rozumny, budzi twoje zaufanie?
— Przeciwnie, mamo.
— Przecież sama przed paru tygodniami śmiałaś się z niego i cieszyłaś, że jesteś pod opieką moją i panny Julii. Czy to pamiętasz?
Sewerka spuściła głowę, nic nie mówiąc.
— Dla czego się twoje zdanie tak zupełnie zmieniło?
Sewerka milczała dalej.
— Widzę niestety, że na twoje zdanie wpłynęła tak ważna przyczyna, jak eleganckie saneczki, zaprzężone w dwa osiełki.
— O mamo!
— Jakże mi to inaczej wytłómaczysz?
— Doprawdy, ja już sama nie wiem, nie rozumiem.
— To właśnie jest najgorsze. Trzeba zawsze wiedzieć, dla czego się coś robi i rozumieć samą siebie. Inaczej czyż można rachować na tych, którzy zmieniają zdanie z byle jakiego powodu? Przyznaj, że zawróciły ci w głowie saneczki.
Sewerka płakała długo i serdecznie, aż wreszcie zawołała:
— Mamo, ja już wcale nie chcę widzieć ani Fredzia ani Emilki, ani ich saneczek.
— A to dla czego?
— Bo mama mówi, że mi to przewraca w głowie.
— A cóż warta taka głowa, w której byle co przewróci? W życiu spotykamy ludzi najrozmaitszych: dobrych, złych, mądrych, głupich, chytrych, przewrotnych, ażeby ich uniknąć schronićby się trzeba na bezludną wyspę. Trzeba więc koniecznie wyrobić sobie własne zdanie i nie być jak owa chorągiewka na dachu, która zmienia swój kierunek za każdym powiewem wiatru. Słowa takiego Fredzia na ciebie wpływać nie powinny.
— Prawda mamo. Wielka prawda. Już teraz zaręczam ci, że choćby mnie kto nie wiem jak przekonywał, nigdy w życiu zdania nie zmienię.
Sewerka mówiła to z takiem przejęciem, iż pani Sławska uśmiechnęła się.
— Moje dziecko, nie trzeba wpadać z jednej ostateczności w drugą. Zupełnie jest co innego ulegać każdemu wpływowi, a co innego, upierać się przy zdaniu raz powziętem, które może okazać się mylnem. Ludzie dawniej myśleli, że słońce obraca się około ziemi, a gdy Kopernik przekonał ich, że jest przeciwnie; czy mieli upierać się przy swojem zdaniu?
— Więc jakże to zrobić? — szepnęła Sewerka.
— Trzeba poradzić się rozumu, a nie przyjmować nigdy cudzego zdania bez namysłu. Fredzio z pewnością nie przekonywał cię żadnem rozsądnem rozumowaniem. Swoim zwyczajem rzucał pewnie pochwytane niemądre frazesy, które moją córeczkę olśniły... z pomocą saneczek wybitych futrem i pary osiołków.
— Mamo, mamo! nie mów już tego. Ach Boże! jak to trzeba zastanawiać się nad wszystkiem.
— Prawda, trzeba się zastanawiać, to jedyny sposób ustrzeżenia się od błędów, niedorzeczności a niestety nieraz i złych czynów.
Sewerka odeszła od pani Sławskiej niby przekonana. Jednakże śniły jej się śliczne saneczki i Fredzio, a nawet tak miała niemi główkę nabitą, iż przyśniło jej się także, że takie same miała na własność i siedziała w nich z Anielką. Po obudzeniu zrobiło jej się bardzo smutno, że to był sen tylko.
Chociaż czuła, że to było brzydko, zazdrościła małym Sanickim kosztownego cacka a nawet pragnęła w głębi duszy, żeby śnieg prędko zginął, jedynie dla tego, że wówczas nie mogliby używać saneczek. Nieraz z trwogą patrzała na drogę, czy nie zobaczy tego ładnego ekwipażu, o którym zapomnieć nie mogła. Zastanowienie nic tu nie pomagało. Za nic w świecie nie byłaby wypowiedziała tak szkaradnego życzenia, niemniej życzenie to odczuwała i mimowolnie było jej bardzo przykro.
To też, gdy którejś pięknej niedzieli pani Sławska powiedziała, że państwo Saniccy zaprosili ją z całym domem na obiad, i że wprost z kościoła do nich pojadą, Sewerka zrobiła niezadowoloną minkę i spytała:
— Dla czego tam mamy jechać?
— Państwo Saniccy są to nasi najbliżsi sąsiedzi, rodziny nasze znały się oddawna, doznaliśmy od nich wiele uprzejmości, dla czegoż więc miałabym nie przyjąć ich zaprosin?
— Bo... bo mama sama mówiła, że Fredzio jest śmieszny a Emilka... Emilka także jest ze swoją francuszczyzną nieznośna...
— To jeszcze nie racya, bym zrywała stosunki z dawnymi znajomymi. Fredzio i Emilka mają swoje śmieszności, ale pomimo to jestem pewna, że w gruncie są to dobre dzieci i z czasem się o tem przekonasz.
— Ja ich nie lubię.
— To bardzo źle. Nie trzeba sądzić z pozoru. Nietylko dzieci, nawet ludzi na świecie jest mało, którzy by nie mieli jakiegoś ale, i my mamy je także z pewnością. Gdybyśmy chcieli przestawać z samemi doskonałościami, musielibyśmy obchodzić się bez towarzystwa, a z pewnością obchodzonoby się bez naszego — dodała, śmiejąc się pani Sławska.
— Mamo! ty przecież jesteś doskonałą.
— Niestety! — mówiła rozweselona mama, — Bóg widzi, jak mi do tego daleko, ale skoro sądzisz, że taką jestem, to powinnabyś zwracać więcej uwagi na moje słowa.
— Przecież ja cię słucham we wszystkiem, tylko nie zawsze dobrze rozumiem. Ot i teraz chciałabym cię o jedną rzecz spytać.
— O cóż to? wiesz, że ci zawsze chętnie odpowiadam.
— Nie wiem sama, jak to powiedzieć. Oto gniewałaś się na mnie, że byłam pod wpływem Fredzia... a przecież...
Sewerka mówiła to z pewnem pomieszaniem i urwała nagle.
— A przecież — dokończyła pani Sławska — jedziemy dziś do państwa Sanickich. — Cóż tu dziwnego?
— Bo jak mnie się znowu w głowie przekręci — szepnęła zafrasowana.
— Sewerko! Sewerko! zastanów się. Czyżby to być mogło po tem wszystkiem cośmy mówiły? Przecież przysięgałaś sobie, że nigdy w życiu zdania nie zmienisz i musiałam ci tłómaczyć, w jakich razach zmienić je wolno.
— Otóż to właśnie najtrudniejsze do rozpoznania.
— Wątpię bardzo, ażeby Fredzio mógł ci powiedzieć coś takiego, coby twoim przekonaniom zaszkodziło. A w takim razie, no, w takim razie nie byłoby już na to żadnej rady, trzebaby cię całe życie prowadzić na pasku. Byłoby to prawdziwe nieszczęście dla ciebie i wszystkich, coby się do ciebie zbliżyli, bo któż może rachować na istotę bez charakteru, która stosownie do ludzi z którymi przestaje, przybiera wszystkie barwy.
Pani Sławska powiedziała te słowa poważnie i dodała:
— Staram się usilnie, by moja córka taką nie była i mam w Bogu nadzieję, że wyrobię w niej to, co w człowieku jest rzeczą najważniejszą — charakter. Czy rozumiesz dobrze, Sewerko, co to jest charakter?
— Rozumiem, mamo! Panna Julia tłómaczyła nam to kiedyś dokładnie. Mówiła, że okazuje się on wówczas, kiedy człowiek stoi twardo przy tem, co uważa za dobre, za sprawiedliwe, kiedy nawet w drobnych rzeczach nie odstąpi obowiązku i nie da się od niego odwieść ani namową, ani groźbą, ani przykładem.
— Spamiętałaś doskonale. Cóż stąd jednak, jeżeli słowa panny Julii zostały jedynie w twojej pamięci.
— Widzi mama, ja dla tego nie chciałabym być u państwa Sanickich.
— Widzę, Sewerko, że jak twój ulubiony bohater Robinson, powinnabyś żyć na bezludnej wyspie, powtarzam ci to zawsze. Tam to twój charakter okazałby się w całej pełni. Chociaż kto wie, może wpływałyby na niego zwierzęta w braku ludzi.
— Mama się ze mnie śmieje.
Ale pani Sławska nie śmiała się, przeciwnie, była poważna i zafrasowana. Wstrząsnęła też głową mówiąc do córki:
— Martwisz mnie bardzo, dziecko moje.
Powiedziała to z takim wyrazem, że Sewerka zawołała:
— Nie chcę martwić mamy! Zobaczysz, ja się poprawię.
— Będziesz miała właśnie sposobność wypróbowania samej siebie.



VIII.
Pokusa.

Zaraz po obiedzie w Zagajach zaszły przed dom saneczki ciągnione przez osiełki i zaczęły się przejażdżki, naprzód wkoło dziedzińca, potem coraz dalej, w aleje prowadzące od dworu i do kościoła. Dzieci powoziły po kolei i zdawały się bawić doskonale.
— Trzeba używać śpiesznie tej przyjemności — zawołała Sewerka — skończy się wraz z sanną, a wówczas pewnie osiełki pójdą do innej roboty.
— Właśnie, że nie — odezwał się Fredzio z tryumfem.
Sewerka zarumieniła się mimowolnie, bo przelękła się, czy nie odgadł jej skrytej zazdrości.
— Jakto! jakto? — spytała.
— Wujaszek wie przecież dobrze, iż sanna u nas jest krótkotrwała, przysłał więc taki powozik, który może służyć w każdej porze. Są do tego koszyczka koła, a zamiast futra, wkładają się dywaniki a wtedy jest jeszcze śliczniejszy. To też wyglądamy z Emilką niecierpliwie, żeby śnieg zginął a wówczas przyjedziemy do was nowym ekwipażem.
Sewerka oniemiała. Czuła, że coś powiedzieć należy, a w tej chwili nie mogła wynaleźć nic innego nad słowa:
— Jaki wasz wujaszek dobry.
— A jaki bogaty — zawołał Fredzio z zapałem. — Obiecał przysłać nam w lecie kucyka z siodełkiem. A jaki ma świetny apartament w Warszawie, co tam ślicznych rzeczy. Kiedy jesteśmy u niego, to się pyta codzień, jaką chcemy leguminę na obiad i codzień dostajemy pudełka cukierków, aż mama prosiła, żeby ich nie kupował, bo możemy się pochorować.
— Ach! jak to dobrze mieć takiego wujaszka.
— Kupuje nam loże, prowadzi do teatru, do cyrku, wozi na spacery. A takie ma śliczne konie, że jak niemi jedzie po Warszawie, to się wszyscy oglądają.
— Jakież są te konie?
— Takie dziwne bułanki, zupełnie różowawego koloru, a takie ogniste, lecą jak wiatr, ledwie je może Maciej utrzymać, woźnica wujaszka, chociaż słynie ze swojej siły.
— Choiałabym choć zobaczyć takie konie — mówiła Sewerka, która słysząc te opowiadanie, oczy szeroko otwierała.
Fredzio prawił też dalej o wszystkich przyjemnościach, jakie on i siostra zawdzięczali wujowi. Spodziewał się, że w jesieni zabierze ich do kąpieli morskich, tylko niewiadomo, jak to będzie ze mną — dodał zafrasowany — bo od wakacyi ojciec chce mnie oddać do szkół. A u nas szkoły zaczynają się tak wcześnie, właśnie kiedy jest najświetniejszy sezon kąpielowy.
Fredzio był w tych rzeczach doskonale powiadomiony, a Sewerka słuchała go z coraz większem zajęciem. Już teraz jego przesadzony sposób mówienia nie wydawał jej się wcale śmieszny, przeciwnie, imponowały jej wyszukane wyrazy, miny, udawanie dorosłego. Fredzio uszczęśliwiony też wrażeniem, jakie sprawiał, występował coraz śmielej. Przyznał się, iż przenosi francuski język nad własny, że jest on daleko więcej elegancki niż polski, i dla tego to używają go ogólnie ludzie wykwintni. Wuj jego i wujenka mówili nim zawsze.
Naturalnie zaczęli oboje w skutek tej rozmowy mówić po francusku i tak zajechali przed dom.
Anielka, która stała z Emilką, gotowa z kolei do wsiadania, uśmiechnęła się nieznacznie. Sewerka dostrzegła ten uśmiech, a ponieważ w jej główce kłóciły się różne myśli, sumienie było niezupełnie spokojne, obraziła się na towarzyszkę.
Nikt tego nie zauważył na razie. Wieczorem jednak wracając do Poborza, Sewerka wbrew zwyczajowi, była milcząca. Anielka zaś mówiła, że bawiła się dobrze i że Emilka podoba jej się daleko więcej od brata, bo jest bardziej naturalna i serdeczna.
Sewerka miała ochotę protestować, stanąć w obronie Fredzia, nie wiedziała jednak w jakiej formie to zrobić, by nie być w sprzeczności z rozmową, jaką wczoraj jeszcze miała z matką, udała więc, że jej się spać chce i rozmyślała nad drobnymi wypadkami dnia, które ją niepokoiły, gdyż była w rozterce sama z sobą. To poczucie wprawiało ją w zły humor. Przytem wzrastał jej żal do Anielki, za podpatrzony mimowolny uśmiech, którego znaczenie rozumiała dobrze i za to wszystko co mówiła o Fredziu. Zdawało jej się, że zarzuty jemu czynione mogły stosować się do niej także, a przynajmniej przypisywała Anielce ten zamiar.
To też gdy szły spać, zamiast uściskać ją jak zwykle, zwróciła się z gniewem i rzekła szorstko:
— Dziękuję ci bardzo. Cały dzień dokuczałaś mi i wyśmiewałaś. Widziałam to dobrze.
— Ja ci dokuczałam? — zawołała Anielka zdumiona.
— Myślisz, że nie rozumiem, dla czego to wszystko mówiłaś o Fredziu.
— Mówiłam wyraźnie, więc nie było nic trudnego do zrozumienia.
Anielka wyrzekła to z taką szczerością, że to samo już powinno było przekonać Sewerkę, jak była niesprawiedliwą. Ale stało się przeciwnie, czując w głębi duszy, że nie ma słuszności, upierała się tem bardziej przy swojem i odparła z gniewem:
— Wiem, wiem, ty zawsze masz słuszność, ty umiesz udawać niewiniątko, ale ja poznałam cię już dobrze i mnie z pewnością nie oszukasz, jak to czynisz z innymi.
Słysząc to, Anielka stanęła jak wryta, zbladła i łzy gwałtowne rzuciły się z jej oczu.
Zdarzało się wprawdzie czasem, że Sewerka powiedziała jej jakie niebaczne słówko. Nigdy jednak dotąd nie była dla niej tak brutalnie przykrą, jak dzisiaj. Zazwyczaj też gdy uczuła, że postąpiła źle, rzucała jej się na szyję i przepraszała serdecznie. Teraz nie myślała przepraszać, zacięła się nawet wobec łez Anielki, nadąsana i chmurna położyła się, nic nie mówiąc i udała, że zaraz zasypia.
Biedna Anielka położyła się także, tłumiąc z całych sił duszące ją łkania. Bo im więcej rozmyślała, tem mniej czuła się winną, a wybuch Sewerki zdawał się świadczyć o jakiejś zadawnionej niechęci. Niczem przecież na nią nie zasłużyła. Pokochała gorąco panią Sławską, miała dla niej niewypowiedzianą wdzięczność i starała się okazywać to jej samej i Sewerce jak mogła najlepiej.
A teraz pomawiano ją o fałsz, o przewrotność, przypisywano jakieś złośliwe zamiary. Sewerka gotowa powiedzieć to pani Sławskiej, a wówczas co ona o niej pomyśli. A jeśli zrozumie, że oskarżenie fałszywe, jakże cierpieć będzie nad postępkiem ukochanej jedynaczki.
Wobec tego Anielka czuła dobrze, że nie może nikomu, nawet pannie Julii powiedzieć o tem, co ją spotkało, bo musiałaby oskarżyć Sewerkę, że musi cierpieć milczeć, pokryć nawet swoje strapienie i znosić dalej dokuczania i złą wolę towarzyszki. Nie dziw, że prawie całą noc nie zmrużyła oka, zasnęła dopiero nad ranem i obudziła się z bólem głowy i zapuchłemi oczami.
Panna Julia aż się przelękła, gdy ją zobaczyła.
— Co tobie, musisz być chora?
Anielka wypierała się jak mogła. Próbowała nawet wstać z łóżka, ubrać się i siąść do śniadania, ale żaden kęs nie chciał przejść jej przez gardło. Panna Julia, która przypatrywała jej się pilnie, kazała się położyć i dziewczynka usłuchała, bo nie była wstanie utrzymać się na nogach i czuła, że łzy jej ciągle napływały do oczu.
Pani Sławska bardzo się zaniepokoiła zasłabnięciem Anielki i zaraz do niej poszła. Wymawiała sobie, że nie dość na nią uważała u państwa Sanickich i dziewczynka pewno przeziębiła się przy tych ciągłych przejażdżkach. A że we wsi panowała odra, bała się dla niej tej choroby, którą Sewerka już przechodziła.
Znalazła u Anielki gorączkę i wielkie przygnębienie, a nie wiedząc o tem, co zaszło między dziewczynkami, przypisała je chorobie i chciała zaraz posłać po doktora, chociaż Anielka zaręczała, że jest już lepiej, i że z pewnością nic jej nie będzie. Zatrzymała ją jednak w łóżku.
Biedna Anielka rozmyślała nad swojem położeniem i nie widziała z niego żadnego wyjścia. Potrzebowała serca i rady, ale nie mogła pytać ani pani Sławskiej, ani nawet panny Julii, bez oskarżenia Sewerki, a tego nic w świecie uczynić nie chciała. Było jej tak przykro zależeć pośrednio od jej łaski, którą tak niedelikatnie czuć dawała, iż modliła się gorąco, by Bóg zesłał jej śmierć, coby ją od tej łaski uwolniła i połączyła z rodzicami.
Do pani Sławskiej i panny Julii przywiązała się całem sercem. Sewerkę gotowa była pokochać jak siostrę, ale ona zawsze jakiem szorstkiem słówkiem lub czynem rozrywała nić nawiązanej sympatyi. Najczęściej nie robiła tego ze złej woli, tylko przez nieuwagę. Przytem jako dziecko szczęśliwe, pieszczone, kochane, nie rozumiała wrażliwości Anielki, może nawet chorobliwej, ani tej biednej znękanej duszyczki, którą można było zrazić lub przywiązać lada dobrem słówkiem.
Sewerka była żywa, samowolna, nie przywykła do krępowania się w czemkolwiek. Anielka cicha, zamknięta w sobie z powodu, że znajdowała się pomiędzy obcymi i czuła swoje położenie.
Były to więc zupełnie sprzeczne natury i już z tego powodu porozumieć im się było trudno. Sewerka przytem sama nie zdawała sobie sprawy, iż w głębi duszy miała jakąś niechęć dla tej dziewczynki, którą matka od razu postawiła na jednej z nią stopie, kiedy ona od dzieciństwa przyzwyczaiła się być najpierwszą i jedyną.
Panna Julia chwaliła też częściej Anielkę niż Sewerkę. Obiedwie były bardzo rozwiniete i zdolne, ale Anielka była uważniejsza i dla tego uczyła się lepiej a Sewerka lubiła, żeby ją chwalono wyłącznie. Na razie cieszyła się bardzo, że będzie miała towarzyszkę, ale potem pokazało się, iż doznawała z tego powodu przykrości, o których nie pomyślała.
Nie wyobrażała sobie nigdy między nią a sobą zupełnej równości. Niechby sobie miała takie same łóżeczko, pościel, sprzęty, ale nie mogła znieść jednakich pochwał a tem więcej nagany z jej powodu.
Jednak pomimo wszystko Sewerka kochała Anielkę, a przynajmniej była przekonana, że ją kocha i zapewne zdziwiłaby się bardzo, gdyby jej kto pokazał niby w lusterku prawdziwy obraz jej uczuć. Kiedy więc Anielka zachorowała i wiedziała, że matka i nauczycielka są niespokojne, zmartwiła się szczerze, tem bardziej, iż sumienie niepokoiło ją coraz więcej. Powiedziała jej wprawdzie wczoraj w rozdrażnieniu, co tylko jej przyszło do głowy. Ale cóż z tego? Czy to raz powie się coś nieuważnie? Jak można takie drobiazgi brać do serca. Przypomniała sobie przecie jak bardzo Anielka zbladła, jak zalała się łzami i nie odrzekła jej słówka jednego.
Teraz chciała pójść do Anielki i przeprosić ją, ale coś ją wstrzymywało, zaczęła więc w siebie wmawiać, że nie ta sprzeczka spowodowała chorobę, że było to pewnie zaziębienie, chociaż to nie tłomaczyło wcale zapłakanych oczu. Była jednak zasępiona, nie swoja, przy lekcyi nie uważała, a grając myślała, czy głos fortepianu do chorej nie dochodzi i zrywała się ciągle, by zobaczyć, czy wszystkie drzwi szczelnie zamknięte.
Że dzień był suchy i niezbyt mroźny, poszła z panną Julią na spacer, ale spacer jej się dłużył, bo nie miała z kim się gonić, bawić w śnieżki a przytem panna Julia była milcząca i Sewerce przyszło na myśl, że pewnie z niej jest niezadowolona. Gdyby nie to, że ją sumienie gryzło, byłaby spytała wręcz: „Czy się pani na mnie gniewa?” Nie śmiała przecież tego uczynić.
Potem chciała pójść do matki, ale pani Sławska miała tego dnia ważne interesa, spisywano jakieś kontrakty, a w takich razach wiedziała, że nie trzeba jej przeszkadzać. Panna Julia po skończeniu lekcyi zabrała się także do pisania listów. Sewerka zajrzała pocichu do Anielki. Anielka chociaż dobrze słyszała jej kroki, udała, że śpi. Sewerka poszła powiedzieć o tem pannie Julii. Nawet z Jagusią pobawić się nie mogła, bo Jagusia była chora na odrę.
Dziewczynka chodziła z kąta w kąt, wyglądała oknem, słowem nudziła się, jak zwykle nudzą się ci, co nic nie robią, a w dodatku nie są sami z siebie zadowoleni.
— Czemuż nie weźmiesz książki albo roboty? — spytała panna Julia, podnosząc głowę.
Sewerka skrzywiła się.
— Lubię robotę, kiedy rozmawiamy z Anielką, kiedy pani lub mama co czyta. A tak samej szyć, to się przykrzy.
A widząc, że panna Julia list składa, dodała:
— Żeby przynajmniej Anielka tej odry nie dostała.
— Mogłabyś ją w takim razie pilnować, skoro sama już ją przebyłaś.
— Oj, jaka to przykra choroba. Taki niesmak, ból głowy, ból oczu, kaszel. Biedna Anielka!
— Biedna! biedna! — powtórzyła z przejęciem panna Julia. — Biedna chociażby odry nie miała.
— Dla czego? — zawołała Sewerka, rumieniąc się mimowoli.
Panna Julia popatrzała na nią uważnie.
— Naprzód niema ani ojca ani matki, ani też nikogo bliskiego na świecie. A potem... Czy nigdy nie przyszło ci na myśl, jak smutne jest jej położenie?
— Ja nie wiem... ja... ja... mnie się zdaje, że Anielka jest w takiem samem położeniu, co i ja.
— Pozornie tak jest, twoja dobra mama stara się o to, by nie było pomiędzy wami żadnej różnicy. Niemniej Anielka wie, że jest na łasce cudzej, a ta łaska tylko wówczas nie cięży, kiedy idzie z serca.
— Przecież kochamy Anielkę.
— Wierzę, bo któż nie kochałby tak dobrego i miłego dziecka? Ale to nie dość kochać, trzeba to umieć okazać, a nadewszystko zachować wobec niej delikatność, jaka się należy mniej od nas szczęśliwym.
Sewerka zarumieniła się znów na te słowa i zawołała niebacznie:
— Pani tak mówi, jak gdybym ja dokuczała Anielce.
— Czyżbym uderzyła w stół? — odparła panna Julia. — Nie miałam nikogo na myśli, ale wiem, że Anielka miała często oczy zapłakane, a gdym ją pytała, nigdy nic nie chciała powiedzieć.
— Bo ona zawsze jest smutna.
— To powód by unikać wszystkiego, coby mogło ją dotknąć lub przypomnieć straty, jakie poniosła.
— Ale to trudno ciągle o tem myśleć.
— Kiedy się kogo kocha, nie czuje się tej trudności a mówisz, że Anielkę kochasz.
— Kocham, kocham, tylko... — zawołała Sewerka i zatrzymała się nagle.
— Tylko co?
— Tylko ona zawsze płacze i płacze.
Panna Julia milczała przez chwilę, jakby czekała, że Sewerka wszystko jej opowie, przyzna się do tego, że wyrządziła przykrość Anielce, bo sama zauważyła to już nieraz. Ale widząc, że dziewczynka trwa w swoim uporze, wyrzekła:
— Jeśli Anielka czuje się tu nieszczęśliwą, trzeba będzie obmyśleć jej inne schronienie.
— Jakto! Gdzie?
— Pomówię o tem z twoją mamą. Trzebaby się naprzód dowiedzieć, co jej dolega. Ona tego nie chce powiedzieć, myślałam, że ty mi w tem dopomożesz i powiesz szczerze, o co wam wczoraj poszło i dla czego Anielka tak płakała, że aż jej oczy zapuchły.
— Pani pewnie myśli, że ja jestem niegodziwa — zawołała Sewerka sama bliska płaczu.
— Można nie być wcale niegodziwą, a pomimo to zrobić komuś przykrość.
— Ja wiem, że ją zrobiłam Anielce, ale to nie moja wina, doprawdy nie moja. Ona mówiła, że Fredzio jest śmieszny, jest przesadzony i już nie wiem co jeszcze, a ja go broniłam.
— Kiedyś to mówiła?
— Kiedyśmy wracały.
— Czemużeś wówczas milczała zamiast bronić Fredzia.
— Bo i mama i pani były tego samego zdania co Anielka.
— Rzeczywiście tak było. A nie jest to żadna obmowa, bo najlepszy nawet przyjaciel Fredzia musi dostrzedz jego śmieszności i wady bijące w oczy. W jakiż sposób broniłaś go, jestem tego bardzo ciekawa?
— To jest ja go właściwie nie broniłam, tylko powiedziałam, że mi to przykro.
— Nie było tu powodu do łez. Czy Anielka upierała się przy swojem?
— Nie, wcale już o Fredziu nie mówiła.
Sewerka nie skłamała, ale nie powiedziała wszystkiego. Niepodobna było z jej opowiadania dojść, czem tak bardzo dotknęła towarzyszkę. Sewerka czuła to sama, była zmieszana i widocznie pragnęła zakończyć rozmowę czemprędzej. Nie miała jednak ku temu pozoru. Matka była zajęta, Anielka spała, panna Julia skończyła listy.
Po chwili zapytała wręcz.
— Więc o cóż wam poszło?
Sewerka spuściła głowę, jakby unikała wzroku nauczycielki.
Ale ta powtórzyła pytanie, a nie odbierając odpowiedzi, wyrzekła:
— Rozumiem już. Chodź tu bliżej, spójrz mi w oczy.
Mówiąc to, przyciągnęła do siebie Sewerkę, która się opierać nie śmiała i zdradzała winę całem swem zachowaniem.
— Mówiłaś pewno Anielce — ciągnęła dalej panna Julia, — że robiła uwagi o Fredziu umyślnie, żeby ci przykrość wyrządzić...
— O Boże, skąd pani wie... — przerwała przerażona Sewerka... Pani pewnie słyszała...
— Gdybym była słyszała, możesz być pewna, żebym cię nie pytała i natychmiast powiedziała ci, co myślę. Ale to nie dość, musiałaś jeszcze dodać jakąś złośliwość, bo wiem, że to potrafisz, gdy jesteś rozgniewana. Czy tak nie było?
Dziewczynka nie śmiała zaprzeczyć.
A panna Julia mówiła dalej ze wzrastającem wzruszeniem:
— I tak postąpiło dziecko szczęśliwe, otoczone dostatkiem, staraniem, miłością, chowane przez najlepszą matkę, wobec biednej sieroty, która niczem na to nie zasłużyła, którą powinnaby kochać jak siostrę i jak siostra dzielić się wszystkiem, czem ją tak hojnie los obdarzył. Gdybyś miała serce, otoczyłabyś tak ciepłą atmosferą Anielkę, że musiałaby zapomnieć o swych ciężkich stratach, bo znalazłaby tutaj drugi dom rodzicielski, a ty dajesz jej ciągle uczuć swoją niechęć. Doprawdy, wstyd mi za ciebie i przykro za twoją matkę, bo myśli, że jesteś dobrą, poczciwą dziewczynką. A tymczasem...
— Ja przecież zła nie jestem — zawołała rozżalona Sewerka.
— Postąpiłaś bardzo źle, jeśli tego nie czujesz i nie żałujesz, to doprawdy dajesz najgorsze świadectwo o swoim charakterze.
— Ja... ja żałowałam... tylko nie chciałam się przyznać.
— Taki to i żal. Gdybyś go czuła rzeczywiście, nie odstępowałabyś od łóżka Anielki, dopóki nie przebaczyłaby ci.
Sewerka zasępiła się znowu. Czuła dobrze, iż panna Julia miała słuszność.
— Inna na twojem miejscu — mówiła dalej nauczycielka — widząc, że koleżanka rozchorowała się ze zmartwienia, widząc niepokój nasz, przyznałaby się odrazu, że to ona temu winna. A ty milczałaś uparcie. Muszę ci powiedzieć, żeś postąpiła wczoraj szkaradnie a dziś jeszcze gorzej. Wczoraj mógł to być wybuch rozdrażnienia, ale dziś, trwając w złem, świadczysz, że masz złe serce.
Słysząc te ostre słowa, Sewerka rozpłakała się serdecznie. Ale panny Julii łzy te wcale nie wzruszyły, mogło je powodować zarówno upokorzenie, jak żal istotny, więc nie zwróciła na nie uwagi, pragnęła dotykalniejszego dowodu, iż dziewczynka uczuje spełnioną winę i chce ją naprawić. Nie powiedziała też nic więcej, ale jakby zapominając zupełnie o Sewerce, kazała dać lampę i zaczęła coś czytać.
Sewerka, jak w ogóle popsute dzieci, była uparta i zacięta. Dotąd może nikt w życiu nie powiedział jej tak surowej prawdy. Wszelkie uwagi i połajania pani Sławskiej kończyły się zwykle pieszczotą i przed matką łatwiej było Sewerce upokorzyć się wyznaniem. Teraz czuła, że straciła szacunek swej nauczycielki, bo wszystko co usłyszała od niej, było słusznem. Jakże byłaby chciała wymazać dzień wczorajszy z pamięci. Ale to było rzeczą niepodobną, czynów własnych ani ich skutków nikt zatrzeć nie jest w stanie. Możnaby tylko starać się je naprawić, a na to właśnie zdecydować się nie mogła. Sumienie mówiło jej: „Pobiegnij do Anielki, powiedz, żeś była niegodziwą, że nigdy nie myślałaś tego, coś jej powiedziała, przeproś ją serdecznie” ale fałszywa duma wstrzymywała ją i radziła przeciwnie: „Bądź odtąd uprzejmą i miłą dla Anielki a ona ci przebaczy i tak, bo sama zrozumie, iż żałujesz słów niebacznych, zresztą przebaczyć musi.”
Siedziała więc jak na szpilkach, targana sprzecznemi chęciami. Spoglądała tylko od czasu do czasu na pannę Julię, która zdawała się zapominać, że ona była w pokoju.
Do tego także Sewerka przyzwyczajoną nie była. Okazałaby z chęcią nauczycielce swoje niezadowolenie, ale ta imponowała jej swoim taktem, powagą, rozumem. W tej chwili dziewczynka czuła się bardzo nieszczęśliwą, może daleko nieszczęśliwszą nawet, niż Anielka, która przynajmniej nie miała sobie nic do wyrzucenia i cierpiała z cudzej winy, gdy przeciwnie ona była sama sobie winna.
Każda chwila zwiększała jej wewnętrzną mękę. Pogardliwe milczenie panny Julii było rzeczą, której dalej znieść nie była wstanie. Wreszcie zerwała się z miejsca i przystąpiła do niej.
— Proszę pani — wyrzekła — słyszę, że Anielka się poruszyła, ja tam pójdę, dowiem się, czy czego nie potrzebuje?
— Nikt ci przecież tego nie broni — odparła panna Julia, nie podnosząc oczu od książki.
Dziewczynka stała przy niej chwilę, jakby czekała zachęty lub pochwały za postanowienie, które wydawało jej się heroicznem. Czekała daremnie, panna Julia nie chciała wywierać na nią żadnego nacisku, bo są czyny, które wówczas tylko mają wartość, kiedy nie są nakazane.
Rzeczywiście, słychać było w przyległym pokoju wśród ciszy wieczornej lekkie poruszenie chorej.
Ostatni raz zachwiało się postanowienie Sewerki, ale dobry popęd zwyciężył, cicho podbiegła do drzwi, otworzyła je, a w strudze światła, jaka wdarła się do ciemnego pokoju, Anielka musiała rozpoznać postać wchodzącej.
Jednym skokiem Sewerka znalazła się przy łóżku, usiadła na niem i zarzuciła ręce na szyję Anielce.
— Nie śpisz już, chwała Bogu, oczekiwałam twego przebudzenia — mówiła przerywanym głosem. — Widzisz, ja wczoraj byłam taka niegodziwa, że dziś nie śmiem ci w oczy spojrzeć póki mi nie przebaczysz. Ja jestem zła, czuję to dobrze, ale ty jesteś daleko lepsza ode mnie i dla tego ja wiem, że mi tego pamiętać nie będziesz. Żebyś ty wiedziała, jak byłam nieszczęśliwą cały ten dzień, wymawiałam sobie, żem ci tak wielką przykrość zrobiła... a nie chciałam tego przyznać. Widzisz, jaka ja zła... Chciałabym zobaczyć twoje oczy... czy jeszcze zapuchnięte od łez... Ja nie chcę, żebyś płakała... ty już nigdy płakać nie będziesz, przynajmniej z mojej przyczyny. Obaczysz... obaczysz, będę się starała być tak dobrą jak ty...
Anielka nie mogła odpowiedzieć, tylko ściskała Sewerkę i ściskając znowu płakała, ale te łzy przynosiły jej ulgę, powstrzymać ich nie mogła.
— To nic, to nic — szeptała — widzisz, jaka ja beksa.
— A głowa cię już nie boli? — pytała troskliwie Sewerka, przykładając rękę do jej gorącego czoła. — To ja narobiłam tego wszystkiego.
— Gdzież tam. Musiałam się wczoraj zaziębić i tak mi było zimno a potem gorąco — mówiła Anielka, chcąc ulżyć jej wyrzutom.
— A teraz?
— Teraz już mi ani zimno ani gorąco, już mi nic wcale. I ty mnie naprawdę kochasz?
— Kocham cię z całego serca — zawołała Sewerka z wylaniem.
— Bo widzisz, mnie się zawsze zdawało, że mnie nie lubisz i to mi było tak przykro... tak przykro.
Pojednanie było serdeczne i szczere. Raz przemógłszy swą fałszywą dumę, Sewerka z całą szczerością przyznawała się do winy, czuła, jakby z każdem słowem spadał z serca tłoczący ją ciężar, byłaby obwiniała się sama o wszystkie grzechy, kiedykolwiek przeciw Anielce popełnione, gdyby nie myśl, że tym sposobem może sprawić jej przykrość.
Rozmawiały obiedwie długo, serdecznie. Sewerka nikomu dziś nie pozwoliła posłużyć Anielce, sama przyniosła jej herbaty, czytała jej, ułożyła do snu, uściskała raz jeszcze i pytała błagalnym głosem:
— Powiedz mi, że się nie gniewasz.
— Nie gniewałam się nigdy, tylko mi było tak przykro... tak przykro...
— A teraz już nie?
— Przeciwnie, czuję się tak szczęśliwą, jak nie byłam oddawna.
— I kochasz mnie?
— Kocham... kocham... tak jak twoją mamę.
Pani Sławska była osobą najdroższą dla Anielki po stracie rodziców.
Dziewczynki raz jeszcze uściskały się serdecznie.
Całe to zajście zrobiło wielkie wrażenie na Sewerce. Była to w gruncie natura dobra i szlachetna, więc pod rozumnym kierunkiem ustępowały złe nawyknienia, przyzwyczajała się do zastanawiania się nad każdą rzeczą, do panowania nad sobą. Duma jej skierowała się właściwie. Postanowiła swojem postępowaniem zdobyć szacunek panny Julii, bo ubodły ją bardzo gorzkie prawdy, jakich jej nie szczędziła, chciała jej pokazać, że złą nie była nigdy, tylko kapryśną i nieuważną.
Od tej pory pomiędzy nią a Anielką zapanowała trwała zgoda. Anielka rozbroiła jej niewyraźną zazdrość i niechęć swoją niezmierną dobrocią. Zrozumiała ją, weszła w jej położenie i czuwała nad sobą, by ją przypadkiem nie urazić. Anielka znów odczuwając to przyjazne usposobienie, straciła zbyteczną drażliwość, tem bardziej, że z dniem każdym nabierała więcej siły i zdrowia.
— Mamo! mamo! Państwo Saniccy jadą!
Z tym wykrzyknikiem Sewerka wpadła któregoś dnia do gabinetu matki, zajętej przeglądaniem jakichś rachunków.
— No i cóż z tego — odparła matka spokojnie, kładąc papiery do szuflady.
— Widziałam z daleka ich siwe konie i saneczki z osiełkami. Och! żeby oni pojechali gdzieindziej. Może jeszcze skręcą przy figurze.
— Cóż to za dziwactwo? — śmiejąc się, spytała pani Sławska. — Możnaby powiedzieć, że się ich boisz.
— Boję się mamo, doprawdy boję.
— Kogo? Czego?
— Boję się, żebym znowu z ich powodu jakiego głupstwa nie zrobiła — wyrzekła dziewczynka nawpół z płaczem.
— Doskonale. Więc twój rozum zależy od tego, kogo będziesz widziała. Doprawdy, taki rozum zdaje mi się bardzo podejrzany.
— Mamo! ty się śmiejesz a ja... ja wołałabym ich nie widzieć.
— Jednakże ich zobaczysz — rzekła pani Sławska powstając — bo już goście zajeżdżali przed ganek — i mam nadzieję, że znajdziesz się tak, jak na dobrą i rozsądną dziewczynkę przystoi.
— Widzisz — rzekł do niej Fredzio po pierwszych powitaniach — umyślnie przywiozłem Emilkę saneczkami, żebyś użyła spaceru. Czy nie jestem grzecznym kawalerem?
Mówił to swoim przesadzonym tonem po francusku, powtarzając widocznie jakiś podchwycony frazes.
— Ja też jestem wdzięczną — odparła po polsku Sewerka.
W tej chwili przypomniała sobie zdanie matki i panny Julii o Fredziu i nagle, ten dzieciak udający dorosłego, jej także wydał się śmieszny.
On też zauważył to zaraz i wyrzekł z przekąsem, zawsze po francusku:
— Panna Seweryna nie łaskawa dziś na mnie.
Tu już Sewerka nie mogła wytrzymać, roześmiała się z całego serca i odzyskała odrazu swą naturalną wesołość.
— Owszem, owszem — odparła — jestem wdzięczna, arcy wdzięczna a pewno i Anielka także. Czy to nie dość? Czy trzeba ci dziękować na klęczkach?
— Cóż w tem widzisz śmiesznego, że jestem na twoje rozkazy i zgaduję twe myśli?
— Co? powiem ci szczerze, oto ta łaska czy niełaska czy rozkazy wydają mi się takie śmieszne. To jakbyśmy się bawili w wasze wizyty.. Jesteśmy przecie dziećmi, znamy się od kolebki...
— Ja dzieckiem! — przerwał obrażony.
— No, co ja i Anielka to jesteśmy dzieci, Emilka także, nieprawdaż, a ciebie, jeśli chcesz, będziemy nazywały panem Alfredem i postępowały z należytym respektem.
Skłoniła mu się bardzo nisko.
Fredzio zdziwił się i zadąsał tem bardziej, że siostra jego śmiała się także i dygała na wzór Sewerki, powtarzając:
— Monsieur Alfred! Monsieur Alfred!
Chłopiec obraził się, odszedł od panienek, usiadł sam przy bocznym stoliku i zaczął przeglądać leżące tam albumy.
— Dobrześ mu powiedziała — mówiła Emilka — on naprawdę myśli, że jest dorosłym. On teraz tak mnie nudzi, powtarza, że w jego wieku to i owo już nie wypada, że młody człowiek w ten sposób bawić się nie może, chociażby miał nawet największą ochotę, nie będzie się ze mną gonił. Był u nas niedawno kuzynek, starszy znacznie, wielki sensat i Fredzio się na nim wzoruje. Nawet podpatrzyłam go raz, jak stał przed lustrem i udawał, że wąsy zakręca. O on choć duży na swój wiek, ma dopiero lat dwanaście. Wystawcie sobie, on już marzy o wąsach!...
Panienki śmiały się pomiędzy sobą, co bardzo niecierpliwiło Fredzia, byłby chętnie abdykował ze swojej wyższości dorosłego i przybliżył się do nich, tylko nie wiedział, jak to zrobić.
Szczęściem pan Sanicki przyszedł mu w pomoc.
— Cóż to Fredziu, nie przewieziesz panienek? Szkoda tracić czasu. Saneczki czekają.
— My chętnie pojedziemy — odezwały się wszystkie.
Fredzio zerwał się, rad, że miał powód do połączenia się z niemi. Zauważył on odrazu, iż Sewerka otrząsnęła się zupełnie z wpływu, jaki na nią wywierał, a przeciwnie śmiała się z niego i żartowała w oczy razem z Emilką, zwrócił się więc teraz do Anielki. Ją pierwszą usadowił w saneczkach i uczył powozić. Anielka jednak okazała się uczennicą nieudolną i prosiła, by oddał lejce Sewerce lub Emilce, które daleko lepiej od niej spełnią obowiązek woźnicy. Dzieci teraz poznawszy się dobrze, bawiły się z sobą coraz lepiej, żartowały wesoło same z siebie i jedne z drugich, nie obrażając się o to wcale.
— Ja — mówiła Anielka — jestem taka niezdara, — że nawet osiełków prowadzić nie potrafię.
— Jesteś widocznie stworzona do czegoś lepszego — zawołała Emilka.
— Może do prowadzenia ludzi — rzucił z przesadą Fredzio, który kiedyś ten frazes posłyszał.
Nie zrobił nim jednak żadnego wrażenia, bo Anielka otworzyła wielkie oczy, mówiąc:
— Ja, gdzież znowu?
I wszystkie trzy śmiały się do rozpuku.
Fredzio widząc, że był to jedyny skutek mądrego jak sądził komplimentu, zasępił się znowu, już, już chciał się obrazić, ale wesołość panienek była tak zaraźliwa, iż po chwili on także parsknął śmiechem i przyłączył się do ogólnego chóru.
W najlepszej przyjaźni powrócili do pokoju, najeździwszy się do woli a wśród tej przejażdżki Fredzio zapomniał trochę o swej przesadzie, o pozowaniu na dorosłego, zaczął mówić naturalnie i pokazało się wówczas, że był to wcale miły chłopiec.
— Och, mamo, jakeśmy się dziś dobrze bawiły — mówiła Sewerka po odjeździe gości.
— A jednak kiedy zajeżdżali, kto to wołał, że wołałby ich nie widzieć? kto się bał, że jaką niedorzeczność popełni?
— Mamo, jaka ja zawsze niemądra.
— Fredzio dziś wcale śmiesznym nie był — zauważyła Anielka.
— No tak, troszeczkę, z początku, a potem to już wcale nie — dodała Sewerka.
— Widzicie, jak to nie trzeba uprzedzać się — wyrzekła pani Sławska — ale dobrze poznać ludzi, zanim się o nich sąd wyda. Powtarzamy często: pozory są omylne, a jednak zawsze sądzimy według nich.
— Jak mama myśli — zagadnęła Sewerka — czy Fredzio pozostanie naturalnym i miłym, jakim był dzisiaj, czy też powróci do swoich śmieszności?
— Zadajesz mi trudne pytanie. Zapewne będzie to zależało od osób, z któremi się spotka.
— Jakto, mamo?
— Powodem jego przesady jest dziecinna próżność zwrócenia na siebie uwagi, gdy się przekona, że chybia celu, że śmieją się z niego, zamiast podziwiać, porzuci ją niezawodnie, tak jak to dzisiaj uczynił. Co innego gdyby słuchano go z podziwem... jak to czyniła niedawno pewna panienka.
— O mamo! mamo! — przerwała Sewerka — już tego nie przypominaj.
— Widzisz, jak to trzeba zawsze być sobą. To nawet na drugich wywiera wpływ dobry.
— Tylko dla czego Fredzio ciągle mówi po francusku? — spytała Sewerka.
— Zapewne przyzwyczaił się tak przy pannie Eglantynie.
— Chyba nie, bo Emilka jest z nią więcej od niego, a przecież mówi po polsku.
— Mnie się zdaje — wtrąciła Anielka, — że on to uważa za rzecz dystyngowaną, bo w końcu razem z przesadą porzucił trochę francuszczyznę.
— Mamo, jakie to śmieszne.
— Nietylko śmieszne, ale smutne i szkodliwe. Obce języki są potrzebne i posiadać je trzeba, ale nigdy dla nich nie należy zaniedbywać własnego, a tembardziej uważać je za wykwintniejsze, za bardziej odpowiednie dla ludzi wykształconych. Ten niedorzeczny pogląd przynoszą nam cudzoziemskie bony i nauczycielki, które po polsku nie umieją i naturalnie wyobrażają sobie, że ich język musi być czemś daleko wyższem i lepszem, skoro go się tak skwapliwie uczymy... Ale wróćmy do Fredzia. Dzięki jemu nasunęło nam się dużo uwag, nieprawdaż?
— O tak! mamo, bo choć w końcu był zupełnie inny, przedstawił nam naprzód wzór, jakim być nie należy.
— Jak sądzicie, czy taki wzór on jeden przedstawić nam może?
Sewerka namyślała się chwilę nad odpowiedzią i wyrzekła:
— Ja myślę, że prawie każdy człowiek ma dobre i złe strony.
— Masz wielką słuszność. A przecież nieraz widzimy ludzi rozmaitych i nie odnosimy stąd żadnej korzyści.
— Pewno się nie dość zastanawiamy — wtrąciła nieśmiało Anielka.
— Bardzo to trafnie powiedziałaś. Trzeba się starać o zdanie sobie sprawy z charakterów osób, z któremi przestajemy.
— Ale to trudno — zauważyła Sewerka.
— Zapewne, tembardziej, że są charaktery skryte lub fałszywe, ale niestety, najczęściej nieokreślone. Jakże jest dużo ludzi, którzy sami nie wiedzą, czem są w istocie.
— Jak Fredzio.
— Fredzio jest jeszcze dzieckiem, gorzej daleko, że nieraz ludzie dojrzali są takimi, zależą od okoliczności lub otoczenia, stają się nieraz największem nieszczęściem dla siebie i drugich, bo rachować na nich niepodobna.
— O mamo, co zrobić, żeby nie być takiem nieszczęściem.
Sewerka, która czuła się skłonną do ulegania bez namysłu cudzym wpływom, wyrzekła to z prawdziwą trwogą.
— Trzeba zastanawiać się nad tem, co czynimy, ale to nie dość jeszcze, trzeba czegoś więcej...
— Czegoż to mamo?
— Pomyśl tylko a znajdziesz sama.
Była chwila milczenia.
— Wiem! wiem! — zawołała wreszcie Sewerka — trzeba mieć wolę. Bo mama nawet kiedyś mówiła: nie dość dobre postanowienie, trzeba umieć dobrze wykonać.
— Otóż chciałabym, żeby te słowa mieli zawsze wszyscy w pamięci, bo kto niema wyrobionej woli, kto nie umie zapanować nad sobą, nie zasługuje na miano człowieka.



IX.
Przygotowania do uroczystości.

Zbliżały się imieniny pani Sławskiej i były powodem ciągłych narad pomiędzy panną Julią, Sewerką i Anielką. Nic łatwiejszego jak wykonać jaką ładną robotę, nie brakło na to ani czasu, ani pieniędzy na zakupienie potrzebnych przyborów, ani chęci i starań do jej dobrego wykonania. Ale takie zwykłe wiązanie zdawało się dziewczynkom rzeczą niedostateczną. Chciały one ofiarować coś ważniejszego, coś, coby rozradowało serce pani Sławskiej, było dowodem, że jej miłość i starania wydają owoce, że potrafią postąpić według jej wskazówek i przykładu.
— Coby tu zrobić? Co wymyślić? — zapytywały nieustannie panny Julii, która nie znajdowała odpowiedzi i pytała nawzajem, czego chcą właściwie.
— My chciałybyśmy zrobić coś takiego, coby mamę ucieszyło bardzo.
— Ale tak bardzo — dorzuciła Anielka — żeby na zawsze ten dzień pamiętała.
— To bardzo trudno — rzekła panna Julia z uśmiechem. — Nic nie możecie dać pani Sławskiej, prócz własnej pracy, własnych usiłowań, które w danej chwili mogą przedstawiać tylko wyniki małoznaczące.
— Gdyby tak był pożar, a jabym dziecko z ognia wyniosła — zawołała Sewerka z zapałem — mama przekonałaby się, że jestem odważna. Jakby to było pięknie uratować życie bliźniemu z narażeniem własnego. Mama byłaby niezawodnie dumna z takiej córki.
— Na szczęście pożar nie wybuchnie na zawołanie — odparła nauczycielka szczerze zabawiona tym pomysłem. — A zresztą kto wie, czyby koniecznie w płomieniach zostało zapomniane dziecko, a ty, czy nie przestraszyłabyś się pożaru i czy zamiast rzucić się w ogień, nie zakryłabyś oczu rękami, jak to uczyniłaś kiedyś, w czasie burzy przed blaskiem piorunów.
Sewerka zarumieniła się na to wspomnienie.
— Pani myśli, żebym tego nie potrafiła?
— Ja nie wiem, cobyś potrafiła lub nie potrafiła i ty sama tego wiedzieć nie możesz. Znakomite czyny nie muszą być tak łatwe do spełnienia, jak się nieraz wydaje czytającym ich opisy, bo inaczej nie byłyby tak rzadkimi. Zresztą, wypadki w których spełnić je można, nie trafiają się codzień i gdybyśmy czekali aż takiej sposobności dla wykazania naszych uczuć lub przymiotów, musielibyśmy nieraz czekać zbyt długo. Daleko bezpieczniej, wierzcie mi, wykazywać je w drobnych okolicznościach, zdarzających się codziennie.
— Ja wiem, że pani ma słuszność — wyrzekła Sewerka po chwili zastanowienia — a jednak są czyny wielkie, kiedy się o nich słyszy, serce żywiej bije i zaraz przychodzi myśl: jakbym ja chciała spełnić podobny.
— Drobne uczynki nie przeszkadzają wielkim, jeśli się do nich trafi sposobność, a nawet budzą zaufanie, że ci, co je spełniają, podołają także wielkim.
— Ale tymczasem — odezwała się Anielka — nie wymyśliłyśmy nic na imieniny pani Sławskiej.
— To prawda — wyrzekła smutno Sewerka.
Była chwila milczenia.
Przerwała je panna Julia, mówiąc z uśmiechem:
— Jednak wspaniały projekt Sewerki nasunął mi pewną myśl.
— Jaką! jaką! — zawołały obie zaciekawione i uradowane.
— Zdaje mi się, iż spełniając swój czyn bohaterski, Sewerka chciała pokazać, że potrafi się poświęcić dla bliźnich. Wszak prawda? Otóż gdybyście tak poświęciły dla nich przez czas jakiś nie zdrowie i życie ale wasze oszczędności i godziny rozrywek.
— W jaki sposób?
— Żebyście tak np. zajęły się biednemi dziećmi, których teraz tyle przychodzi z matkami, czekającemi chleba i zarobku, wynędzniałe i w łachmanach. Pani Sławska daje im zarobek, leczy chorych, żywi zgłodniałych, ale niema czasu zająć się niemi, a wy ze swoich oszczędności mogłybyście okryć je przyzwoicie i nauczyć choć trochę ochędóstwa.
— Wielka rzecz — jednogłośnie wyrzekły Sewerka i Anielka, zawiedzione w oczekiwaniu czegoś nadzwyczajnego.
— Mówiłyśmy przecież, że o wielkie rzeczy kusić się nie trzeba.
— Przecież my z całą przyjemnością zajmujemy się Jagusią, szyjemy dla niej, uczymy czego same umiemy.
— Jedno drugiemu nie przeszkadza. Jagusia, jak wiecie, mogłaby od biedy sama na siebie zapracować, rodzice nawet jej mają porządny dostatek. Naturalnie, że nie zaniedbamy jej wcale. Ale oprócz tego nie trudno wam będzie znaleźć biedne dzieci, dla których mogłybyście być prawdziwą Opatrznością, teraz tyle jest nędzy i biedy, tym dzieciom w prawdziwej nędzy powinnyście dopomódz wedle możności.
Rzeczywiście tej wiosny był ciężki przednówek. Przednówkiem lud wiejski nazywa porę przed nowemi zbiorami, jak to zresztą sama mowa oznacza. A właśnie też w tym roku liche były urodzaje, kartofle nie udały się, zboże było bardzo drogie, a zanim nowe zbiory dojrzały, ubodzy ludzie znajdowali się w bardzo ciężkiem położeniu.
Niestety! takie smutne wiosny dla biednych ludzi zdarzają się niekiedy. Słońce świeci całym swym blaskiem, ziemia rozkwitła uśmiecha się nadzieją, ptaki wyśpiewują wesoło, ale pomiędzy ludźmi w wielu miejscach płacz i narzekanie. Oni nie mogą żyć ciepłemi promieniami słońca, ani nadzieją przyszłych zbiorów, choćby najobfitszych, ani muszkami jak ptaki niebieskie. Dzień każdy dopomina się o posiłek, a wycieńczone ręce zapracować go nie są wstanie. I robót też w tej porze jest nie wiele. Są na wiosnę chwile, przy sadzeniu i okopywaniu kartofli, przy zbiorze siana, gdzie rąk roboczych zawsze za mało, ale są inne gdzie wcale ich nie potrzeba.
W takich głodnych przednówkach wielu z pomiędzy zamożnych mieszkańców wsi stara się wykonywać różne, mniej potrzebne prace, byle dostarczyć głodnym zarobku. Pani Sławska starała się poznać położenie każdej rodziny zamieszkałej we wsi, która do niej należała i zawsze dla potrzebujących znajdowała prace odpowiednie ich siłom, ale oprócz tego z całej okolicy ciągnęły do Poborza gromady biedaków, bo i tym dostarczano roboty. Pani Sławska nie chciała jałmużną przyzwyczajać do próżniactwa ludzi zdrowych i w sile wieku, chleb zapracowany jest najpożyteczniejszy.
Słusznie więc panna Julia zwracała uwagę swych uczennic, iż wobec panującej nędzy ulżenie jej, poratowanie choćby tylko kilku biednych istot, będzie dla pani Sławskiej najmilszym upominkiem. Nie trudno też było znaleźć biedne dzieci, które wraz z głodnemi matkami błąkały się, prosząc o ratunek.
Pani Sławska dawała Sewerce i Anielce miesięczną pensyę, którą mogły rozporządzać wedle swej chęci, żądała tylko z tych pieniędzy szczegółowego rachunku. Chciała tym sposobem przyzwyczaić dzieci do umiejętnego rozrządzania pieniędzmi i porządku w wydatkach. Przeglądając potem te rachunki, przekonać się mogła, czy dobrze użyły swoich pieniędzy. Miały też zawsze oszczędności, bo w domu nie brakowało im niczego, a ponieważ rzadko bywały w mieście, jeżeli nawet miały jaką zachciankę, brakło sposobności do jej zadowolenia.
Pani Sławska zresztą sama oszczędna, wpajała w dzieci swoje zasady i zawsze tak umiała pokierować niemi, iż pensyę obracały głównie na pożytek lub przyjemność bliźnich, bo powtarzała ciągle Sewerce i jej towarzyszce, iż czyniąc to, spełniają tylko prosty obowiązek ludzi zamożnych, gdyż ci co mają wszystko, powinni wiele czynić dla tych, co nic nie mają.
Któregoś dnia przyszła z jakiejś odległej wioski kobieta z dziewczynką. Obie tak były mizerne i wycieńczone, że skóra ich nabrała ziemistego koloru, tem bardziej, że matkę dręczyła uparta febra, a mała dziewczynka od bardzo dawna nie jadła do syta.
Zanim dowiedziano się o nazwisku biednej kobiety, przezwano ją czarną babą.
Pani Sławska zajęła się troskliwie matką i córką, dała im naprzód pomieszczenie na folwarku, przyzwoitą żywność, starała się zgubić febrę i przywrócić siły biednej kobiecie.
— Wiesz! mamy dziewczynkę.
Z temi słowami wpadła któregoś dnia Sewerka do salonu, gdzie panna Julia miała lekcyę muzyki z Anielką.
Wiadomość była tak ważna, iż Anielka grać przestała, Sewerka zaś trzepała dalej:
— Taka chuda, taka blada, że aż strach, a takie ma duże, smutne oczy, ale my nauczymy ją patrzeć wesoło, nieprawdaż panno Julio! Droga panno Julio! Anielka później skończy lekcyę. Chodźmy ją zobaczyć. Panna Julia była bardzo dobra a jej uczennice pilne, więc na ten raz przychyliła się do ich prośby i poszły.
Na dziedzińcu folwarcznym mała Dosia siedziała na słońcu, wygrzewając swoje biedne, chude członki. Miała na sobie podartą koszulinę, przez którą wyglądało opalone ciało, na twarzy miała ten wyraz obumarły, jaki wyrabia nędza. Wielkie jej siwe oczy, powiększone były jeszcze wychudzeniem twarzyczki. Patrzała z rodzajem trwogi na wszystko, co ją otaczało, jak zwykle dzieci nie czujące się na własnych śmieciach. Trzymała w ręku dużą, drewnianą łyżkę, która zapewne z trudnością mogła pomieścić się w jej drobnej buzi. Na tej łyżce były jeszcze ślady zsiadłego mleka i Dosia oblizywała ją ze smakiem, opędzając się nią chwilami przed natarczywością kurcząt, które ośmielone jej nieruchomością, napastowały ze stron wszystkich. Dosia widać była z niemi oswojona, ale za to trwogą napełniał ją indor. Nigdy pewnie takiego ptaka nie widziała, a ile razy zwracał się ku stronie, gdzie siedziała lub odezwał się donośnem gulgotaniem, znać było przestrach w jej wymownych oczach i robiła ruch świadczący, że przed tak potężnym nieprzyjacielem gotową była każdej chwili do odwrotu.
Zauważyła to Sewerka i zwróciwszy się do biedactwa, spytała:
— Boisz się indora?
Dosia zwyczajem zatrwożonych dzieci nic nie odpowiedziała. Być może, iż ta pani i te dwie panienki przejmowały ją jeszcze większym strachem, niż ten wielki, nastrożony ptak, przed którym mogła schronić się za drzwi. Siedziała więc oniemiała tem bardziej, że wyraz indyk przechodził szczupły zakres jej wiadomości.
— Ona się nas boi — zawołała zafrasowana Sewerka.
— Nie bój się, maleńka — rzekła Anielka, przysiadając obok niej na ziemi — może chcesz cukierka?
Wyraz cukierek zarówno jak rzecz sama była dla niej nieznana, więc nic nie odpowiedziała.
— Mój Boże, jakże do niej mówić — zwróciła się do panny Julii.
Panna Julia znalazła na to radę, pokazała maleńkiej bułkę, w którą zaopatrzyła się wychodząc i spytała:
— Chcesz bułki?
Oczy dziecka zaśmiały się, chude rączki wyciągnęły, ale odpowiedzieć nie śmiało.
Panna Julia z kolei zbliżyła się do niej.
— Chcesz bułki, to powiedz: proszę.
Dziewczynka poruszyła ustami tak cicho, że zaledwie można ją było zrozumieć, ale za to oczy były coraz bardziej pożądliwe i błagalne. Panna Julia nie wymagała więcej, dała jej bułkę, którą też zaraz zajadać zaczęła.
Przebiegała niedaleko Jagusia i zbliżyła się zaciekawiona.
— Czy nie wiesz, jak tej dziewczynce na imię? — spytała Sewerka.
— Wołają na nią Dosia.
— To pewnie Dorota albo Domicela — tłómaczyła panna Julia.
— A skąd ona? — pytała Jagusi — czy z daleka?
— Ponoć z daleka. Czarna baba, jej matka mówiła, że w jakiejś ta wsi za borem, zabaczyłam jak się ta wieś nazywa, ona tam mieszka po komornem. Ale niema tam nikogo ze swoich, pochodzi z innych stron, tylko mąż się godził z miejsca na miejsce, pomarł przed rokiem i ona została z tą dziewuchą. Do służby jej nie wzięli, rok ciężki, a tu dwoje żywić — z dziewuchy jeszcze niema żadnej posługi ta i została na wyrobku, przymierała głodu, aż ją febra zmogła, musiała pójść na żebry...
— I ludzie jej nie poratowali? — zawołała Sewerka.
— Ludzie sami nie mieli... — A potem dodała filozoficznie — niby to ta ludzie zaraz ratują.
— To bardzo źle, przecież sam Pan Bóg rozkazał bliźniemu pomagać — mówiła Sewerka z przekonaniem.
Dosia nie słuchała rozmowy, zajęta zajadaniem swojej bułki. Oczy jej przecież nie schodziły z Jagusi, która odgrywała w niej rolę główną i która mówiła dalej:
— Ot szczęście tej czarnej baby, że trafiła do Poborza... inaczej byłaby gdzie pewnikiem zmarła pod płotem. Podobniejsza ona jeszcze do śmierci, niż do życia, ale nasza pani to ta wyleczy i odżywi... oho! nasza pani taka miłosierna, aż ludzie się dziwują.
— A cóż tu dziwnego. Każdy kto może, tak robić powinien.
Jagusia nie zaprzeczyła.
— Ileż ty masz lat? — spytała Dosię Anielka.
Dziewczynka znowu milczała.
— Dla czego nic nie odpowiesz? — pytała Anielka, głaszcząc jej rozwichrzone włosy.
— Bo ona tego nic nie pamięta — tłómaczyła Jagusia.
— A ty wiesz, ile masz lat?
— Wiem, bo matula zawsze powtarzają, że już mi na trzynasty.
— A podoba ci się tu w Poborzu? — spytała znowu Dosi Sewerka.
— A ino — odparło dziecko trochę ośmielone.
— I chciałabyś tu zostać?
— A ino.
— O panienko — odezwała się znowu Jagusia — jak wczoraj na wieczerzę zobaczyła całą miskę klusek z maślanką, to myślałam, że jej oczy z głowy wyjdą.
Na to samo wspomnienie twarz dziecka rozjaśniła się.
— Nie głodnaś? — spytały ją znowu panienki.
— Nie — szepnęła Dosia.
— Gdzieżby tam — mówiła za nią Jagusia. — Ona może nigdy tak do syta nie jadła, jak tutaj. — Bogu dziękować, w naszym dworze nikt głodnym nie jest.
Dosia słuchała z rozjaśnionem obliczem, bo Jagusia mówiła z przekonaniem, a pełna jej twarz, oczy wesołe, świadczyły, że jej na niczem nie zbywa. Była też czysto i porządnie ubrana, choć to był dzień powszedni. Sewerka i Anielka uczyły ją szyć i naturalnie przy tej nauce uszyła sobie przy ich pomocy wszystko, co jej było potrzebne, bo pani Sławska dostarczała materyałów. Nauka więc szła jej podwójnie na pożytek, a Dosia olśniona spoglądała z zachwytem na jej kwiecistą spódniczkę i czerwoną chustkę.
Jagusia obchodziła się z nią jak osoba starsza, a przytem o wiele więcej uświadomiona, która przygarnia dobrotliwie dziecko wychowane w nędzy i mało jeszcze rozwinięte. Dziewczynki zrozumiały, że może im być wielką pomocą w zamierzonem dziele.
Panna Julia oświadczyła, że biedne dziecko jest pod każdym względem opuszczone, że trzeba je naprzód wykąpać, wyczesać, uwolnić od pasorzytów, a wówczas dopiero przyoblec czysto.
— Wówczas rozpoczniemy jej naukę — przerwała niecierpliwa Sewerka.
Panna Julia rozśmiała się.
— O nauce nie może być mowy z takiem maleństwem, nauczyć ją naprzód trzeba pacierza i starać się rozwinąć jej umysł, dać jej elementarne pojęcie, których zdaje mi się brak jej zupełny, a przedewszystkiem zapoznamy się z nią, przyzwyczaimy do tego, by się co rano myła i czesała.
— I kiedyż ona będzie ubrana przyzwoicie?
— Dziś zaraz poślemy do miasteczka po rzeczy potrzebne albo też pojedziemy same.
Myśl kupowania tego wszystkiego, czego potrzeba było dla przyodziania Dosi, rozradowała Sewerkę i Anielkę. Obliczyły swoje oszczędności, a ponieważ taka mała wyprawka złożona z prostych materyałów okazała się bardzo tanią, pozostał im jeszcze duży zapas pieniędzy na przyodzianie więcej sierot. Rozmyślały też zawczasu, że przyjdzie zima, i że trzeba będzie sprawić ciepłe odzienie.
Właśnie wracały z miasteczka odległego o jakie ćwierć milki, gdy ujrzały na dziedzińcu ekwipaż małych Sanickich, którzy na nich czekali. Osiołki zaprzężone były teraz do eleganckiego koszyczka i zwracały oczy wszystkich, których spotykali. Nawet w Poborzu, gdzie je często widywano, wyglądały z poza płotów ciekawe głowy i główki, przypatrujące się zwierzętom u nas mało widywanym i ładnemu wolancikowi maleńkich rozmiarów.
Innym razem zapewne nasunęłoby się Sewerce porównanie tego wolanciku z prostą bryczuszką, która służyła im do spacerów, teraz jednak obie z Anielką były tak zajęte nową godnością opiekunek i wychowawczyń Dosi, sprawunkami jakie porobiły, że im to nawet na myśl nie przyszło.
— Cóżeście robiły w tym obrzydliwym miasteczku — pytał pogardliwie Fredzio — bo mówiono nam, żeście tam pojechały.
— Miałyśmy bardzo pilne zakupy — odparła Sewerka z tajemniczym wyrazem.
— Zakupy? — zaśmiała się Emilka. — Zakupy mogą tam robić wiejskie dziewczęta, ale wy...
— A właśnie my robiłyśmy sprawunki. A po chwili dodała z powagą: Są rzeczy z któremi na nikogo spuścić się nie można.
Anielka tymczasem pomagała pannie Julii wydobywać z bryczki przywiezione paczki.
— Pokażesz nam przecież, coście pokupowały? — pytał zaciekawiony Fredzio.
— O, was to wcale zajmować nie będzie. Perkal, wełniaki, płótno — mówiła Sewerka.
— I na cóż wam takie rzeczy?
— Na wiązanie dla mamy — odparła z dumą.
— Co? co? co? żartujesz z nas, cóż pani Sławskiej po tem wszystkiem?
— To nasza tajemnica, nie wydamy jej za nic w świecie.
— Tajemnica! — zawołał zaciekawiony Fredzio — my nikomu nie powiemy, słowem zaręczam — dodał uroczyście.
— W każdym razie tajemnica wyda się w dzień imienin — wtrąciła Emilka.
Sewerka zamyśliła się.
— E, nie, bo to taka tajemnica, która nikogo nie obchodzi, tylko mamę.
Nie chciała się chwalić miłosiernym zamiarem i stała zakłopotana.
— To ja jestem taka dziecinna — dodała po chwili, — że jak o czem myślę, to nie mogę tego utrzymać w tajemnicy... Mówmy o czem innem...
— A myśmy tu właśnie przyjechali z projektem.
— Z jakim! z jakim?
— Aha, ty także jesteś ciekawa. Ale my będziemy lepsi od ciebie, powiemy odrazu. Oto wraca Anielka.
Emilka pobiegła naprzeciw niej, wołając:
— Chodź prędko, Fredzio powie wam swój wielki projekt.
— Mówże Fredziu — zawołały wszystkie.
Fredzio przybrał poważną postawę i zaczął mówić powoli, bawiąc się ogólną niecierpliwością i cedząc wyrazy:
— Umyśliliśmy grać teatr.
— Teatr! ja nigdy jeszcze nie grałam teatru — wykrzyknęła Sewerka uszczęśliwiona tą myślą.
Anielka milczała, ale zarumieniona twarzyczka świadczyła, jak bardzo ją ta myśl zajęła.
— Nigdy nie grałam teatru — powtórzyła Sewerka — a wy?
— My graliśmy już raz u babci na jej imieniny razem z kuzynkami, takie to było zabawne, byliśmy wszyscy przebrani w strojach z czasów Ludwika XV, panienki miały rogówki i upudrowane fryzury ogromnie wysokie, a my chłopcy, byliśmy w pończochach, trzewikach, haftowanych frakach i także w pudrowanych perukach.
— Fredzio był taki ładny — dorzuciła Emilka.
— O! już to w takich strojach — wyrzekł Fredzio tonem znawcy — każdemu jest do twarzy. Zobaczycie.
— Jakto?
— Chcieliśmy powtórzyć tę samą komedyjkę, taka elegancka.
— Któż ją napisał?
— Nie wiem właściwie. Podobno nauczyciel moich kuzynów. Na scenie był bal, a kuzynek Kazio ze swoją siostrą ślicznie odtańczyli menueta. Tańczyli z taką gracyą, iż wszyscy się zachwycali. A jaki oni mają doskonały akcent! nawet r wymawiają zupełnie jak paryżanie.
— Graliście po francusku?
— Naturalnie.
— Jabym po francusku nie grała, chyba we Francyi — wyrzekła rezolutnie Sewerka.
— Dla czego? Ach! wiem, ty francuszczyzny nie lubisz — odezwał się ironicznie Fredzio.
— Ani lubię ani nie lubię, tylko pamiętam zawsze wiersz Reja.
— Reja?
— Wy go nie znacie pewnie, bo panna Eglantyna o Reju nie słyszała, chociaż my wiemy o wszystkich znakomitych obcych autorach.
— Cóż ten Rej powiedział?
— Powiedział, że Polacy nie gęsi, że swój język mają. Otóż, skoro mamy swój język, swoich autorów, swoje tańce, nie potrzeba nam ani francuskich sztuk, ani strojów Ludwika XV, ani menueta.
— Oho! jakie nam Sewerka powiedziała kazanie, sam Rej lepiej by nie potrafił, — żartował Fredzio, by pokryć zmieszanie.
— Każda z nas to potrafi — przywtórzyła Anielka — kiedy idzie o to co najwięcej obchodzi.
— O cóż to się tak swarzycie? — spytała nadchodząca właśnie panna Julia.
— Proszę pani — odezwał się Fredzio — pewien, że mu przyzna słuszność — chcieliśmy grać teatr.
— Wyborna myśl, na naszej werandzie od ogrodu, możnaby łatwo urządzić scenę.
— O scenę najłatwiej, my się sprzeczamy o sztukę. Umiemy już taką ładną sztukę z kostiumami i tańcami... a Sewerka i Anielka grać jej nie chcą.
— Ale to sztuka francuska! — zawołały obwinione.
— Proszę pani, cóż to szkodzi — dowodził dalej Fredzio. — Przecież wszyscy mówią po francusku. Wszędzie grają teatry po francusku. To bardzo dobrze wygląda... i...
Zatrzymał się, bo spostrzegł, że panna Julia wcale nie zdawała się być przekonaną.
— Że drudzy coś robią, to wcale nie racya, byśmy ich naśladowali.
— Ale ja mówię o ludziach dystyngowanych...
— O, co do dystynkcyi, to rzecz bardzo względna. Zdaje mi się, że nie jednakowo zapatrujemy się na nią.
— Jakto, proszę pani?
— Zwykle nazywają dystyngowanymi ludzi bogatych, zajmujących pewne stanowiska.
— Właśnie.
— Ale od czego pochodzi ten wyraz dystyngowany?
— Chyba od wyrazu niepospolity, odznaczający się.
— Otóż ja nazywam dystyngowanymi ludzi, którzy się rzeczywiście czemś odznaczyli, bez względu na ich stan i bogactwo. Czy nie mam słuszności?
Fredzio był zbyt grzeczny, by zaprzeczyć osobie starszej, ale uśmiechał się niedowierzająco, bo przyzwyczaił się uważać za dystyngowanych ludzi, którzy mówili paryskim akcentem i byli ubrani modnie.
Panna Julia nie zważając na jego uśmieszek, mówiła dalej:
— A co do teatru, dla czegoż mielibyśmy grać sztukę francuską? Czy chcecie wprawić się w języku?
— Nie... ale... — jąkał się Fredzio, szukając w myśli powodu, któryby jej trafił do przekonania — mamy i umiemy ją.
— Alboż to polskich sztuk brakuje? Tyle ich czytamy ładnych i zabawnych. Jest w czem wybrać.
— Czy to nie wszystko jedno polska czy francuska — wtrąciła Emilka, bo żal jej było ładnego kostiumu i menueta, którego chciała z Fredziem zatańczyć. — Przecież wszyscy mówią po francusku.
— Wszyscy — wyrzekła ze zdziwieniem panna Julia — sprobujmy do Jagusi przemówić w obcym języku.
— Przecież nie myślałam o Jagusi.
— A dla czegożby ona i inne dzieci nie stanowiły części publiczności? W teatrach są zawsze miejsca lepsze i gorsze, a teatra ludowe bywają przepełnione.
— Ale my nie gramy dla ludu, ani wiejskich dzieci — oburzył się Fredzio.
— Zapewne, umyślnie dla tej publiczności nie gracie, ale przeszkadzać wam to nie może, jeśli ona z waszej zabawy skorzysta, a nawet powinnoby wam to uczynić przyjemność. Przykro jest aktorom grać przed szczupłą garstką, a mamy tak mało sąsiadów, iż trudno liczyć na wielu widzów. Tymczasem obaczycie, jak werenda będzie oblężona.
— Mogliby przecież patrzeć i na francuską sztukę — próbowała Emilka myśl swoją przeprowadzić.
— Otóż moja droga — zawołała Sewerka — byliby prawdziwie jak na niemieckiem kazaniu.
— I tak nie wiele zrozumieją — wyrzekł pogardliwie Fredzio.
— Przepraszam cię — przerwała z żywością Sewerka — jestem pewna, że jeśli mama lub panna Julia wybiorą sztukę, to ją wszyscy zrozumieją i do tego jeszcze odniosą z niej korzyść. A przecież o to także chodzić nam powinno.
Fredzio, wychowany przez cudzoziemki, pierwszy raz słyszał podobne zdania. Panna Eglantyna przestrzegała ciągle jego i siostrę, by się z wiejskiemi dziećmi nie zadawali i odzywała się o naszym ludzie pogardliwie. Państwo Saniccy byli także wychowani w mieście, a chociaż osiedli na wsi, dotąd wcale się z tą wsią nie zżyli. Milczał więc zdziwiony, nie śmiejąc już bronić swego zdania, które spotykało tak jednomyślną opozycyę i szukając napróżno w swej główce argumentów, któreby trafić mogły do umysłu osób, tak zupełnie odmiennych przekonań, kiedy odezwała się Anielka:
— Jestem, pewna, że pani Sławskiej mniej podobałby się teatr francuski.
— O tak! Anielka ma słuszność — przywtórzyły jednocześnie panna Julia i Sewerka.
Takie zdanie przecięło naturalnie wszelką dyskusyę, tylko Emilka wyrzekła półgłosem:
— Szkoda!
Sewerka, która wiedziała, o co jej chodziło, zawołała:
— Postaramy się obrać taką sztukę, że będziesz zadowolona, zamiast w stroje z czasów Ludwika XV przebierzemy się za wieśniaczki, i zobaczysz, jak się uśmiejemy.
To trochę pocieszyło Emilkę.
Dyrekcyę teatru objęła panna Julia i zawyrokowała, że najlepiej będzie grać go w dzień imienin pani Sławskiej, że ona wybierze sztukę, rozpisze role a potem urządzi scenę na werendzie, a że imieniny wypadały dopiero za miesiąc, dosyć było czasu na przygotowania. Na te imieniny miała przyjechać siostra pani Sławskiej ze swemi dziećmi, więc nie brakowałoby aktorów.
— Będzie to niespodzianka dla mamy — cieszyła się Sewerka.
I dziękowała szczerze małym sąsiadom, że im tę myśl poddali. Nie byli oni bardzo zachwyceni obrotem sprawy, ale zrozumieli wreszcie, że w Poborzu nie podobają się żadne menuety ani stroje francuskie. Panna Eglantyna bardzo się temu dziwiła i zawyrokowała, że pani Sławska jest damą bardzo oryginalną, i że ona jeszcze nic podobnego nie widziała i nie słyszała nigdy, by dzieci dobrze wychowane grały teatr po polsku.
Podobne zdanie byłoby zapewne bardzo rozśmieszyło panią Sławską, zrobiło przecież wrażenie na Fredziu i Emilce, którzy uradzili pomiędzy sobą, iż znajdą zapewne sprzymierzeńców w kuzynach Sewerki, Luci, Zosi i Stefku, mających wkrótce na parę tygodni zjechać do Poborza. Fredzio szczególniej cieszył się z przyjazdu Stefka, który był trochę starszy od niego i z którym zapewne porozumie się lepiej niż z dziewczętami. Panna Eglantyna wzruszała ramionami na polskie nauczycielki i dowodziła, iż to z pewnością panna Julia pozawracała w głowie swoim uczennicom.
Było więc znowu rozdwojenie między dziećmi z Poborza i Zagajów, tym razem głównie podtrzymywała je Francuska.





X.
Spory.

Po wyjeździe Sanickich panna Julia i jej uczennice zajęły się sprawą, która je teraz zajmowała. Panna Julia skroiła dla Dosi rzecz najpilniejszą, koszulkę, a panienki zaraz zabrały się do szycia.
— To jednak nie będzie żadna niespodzianka dla mamy, — mówiła Sewerka nagle zafrasowana, — że pokażemy jej Dosię ubraną porządnie i do ludzi podobną. Sama to zobaczy, bo przecież dziecka przed nią ukryć nie można. Słyszałam też, jak kazała by dawano jej mleko rano i wieczór.
— Mama teraz jest tak zajęta — tłómaczyła panna Julia, — że z pewnością nie zwróci na Dosię uwagi, choćby nawet zobaczyła ją w czystej koszulce i zapasce, zresztą takich dzieci znajdzie się z pewnością więcej i nakupiłyśmy tyle materyału, że możemy niem kilkoro obdzielić.
Rzeczywiście, pani Sławska miała teraz pełno interesów, z domu wyjeżdżała ciągle, to do innych wsi gdzie trzeba było coś obejrzeć, obrachować, zadecydować, to odbywała narady z panem Krześlińskim, który już od lat wielu zarządzał Poborzem, to znów musiała być za jakimś interesem w Radomiu lub nawet w Warszawie, panienki więc miały większą możność przygotowania niespodzianki.
Nazajutrz Jagusia, która umiała się z dziećmi obchodzić, bo miała maleńką siostrzyczkę, przyprowadziła Dosię czysto wymytą, wyczesaną, w nowej koszulce i granatowej zapasce. Wydawała się ona teraz inną dziewczynką, była bardzo uradowana swoim strojem i ciągle się oglądała.
Jagusia, która wplotła jej we włosy jakieś czerwone tasiemki, wydawała się dumna rolą, jaką teraz odgrywała, opowiadała o czarnej babie, jak błogosławiła panienki, że się zmiłowały nad jej Dosią, że teraz niema już febry tylko jeszcze ledwo łazi, ale cieszy się, że już nie długo pójdzie do roboty.
Panna Julia przyniosła Dosi i jej opiekunce chleba z miodem a potem spytała maleńką, czy umie pacierz?
— A ino — odpowiedziała już teraz rezolutniej dziewczynka.
— No to go przepowiedz.
Dosia uklękła, przeżegnała się i zaczęła odmawiać: Ojcze nasz, powiedziała bez zmyłki, przy Zdrowaś Marya, zacięła się parę razy, lecz Wierzę w Boga dokończyć nie mogła.
— Matka z nią dziś rano przepowiadała cały pacierz, dawniej ponoć umiała go dobrze, ale od czasu jak włóczy się po proszonym, to ta nieraz dziecko zmęczone bez pacierza zasnęło, a że to jeszcze głupie to i zabaczyło. Czarna baba, mówi, że na Wszystkich Świętych Dosia skończy sześć lat.
— A co więcej umiesz? — pytała Dosi panna Julia — pasałaś kiedy gęsi?
— My gęsi nie mieli — odparła coraz bardziej ośmielona.
— A potrafiłabyś?
Dziewczynka pokręciła główką.
Anielka przyniosła kłębek z grubą bawełną, chciała nauczyć ją robić pończochę, bo sama w jej wieku już ją robić umiała, ale Dosi niepodobna było utrzymać w grubych, niezgrabnych paluszkach druty a mechanizm przewleczenia oczka wydał się dla niej rzeczą niemożebną, chociaż Anielka pokazywała jej i kierowała paluszkami z niezmierną cierpliwością.
Panna Julia patrzała na to czas jakiś, ale uważała widać, że usiłowania te są przedwczesne, bo powiedziała Jagusi, żeby odprowadziła Dosię do matki i nazajutrz tak samo umytą i uczesaną przyprowadziła ją znowu, a prosiła jej matki by teraz, kiedy jest zdrowsza, uczyła ją pacierza; Jagusia uszczęśliwiona ze swej roli, przyrzekła, że to uczyni.
W parę dni przy biednych dzieciach, które przyszły szukać roboty, znalazło się znowu dziecko i tak przybywało ich potrosze, a panienki krajały, szyły niezmordowanie w chwilach wolnych i starały się stosownie do wieku i zdolności rozwijać je uobyczajniać i nauczyć rzeczy najpotrzebniejszych.
Z małemi Sanickiemi widywali się często. Panna Julia wybrała do grania bardzo zabawną komedyjkę, „Magdusia zaczarowana.” Tylko potrzeba było więcej osób, czekano więc na kuzynków Sewerki, panna Julia parę scen opuściła dla braku aktorów, a najważniejszą rolę tytułową powierzyła Emilce.
Należało jej się to, jako gościowi a przytem panna Julia chciała nagrodzić menuet, o który jej tak bardzo chodziło.
Pomimo uprzedzeń i głuchej opozycyi panny Eglantyny, Magdusia bardzo podobała się dzieciom. Nawet Fredzio śmiał się z całego serca i przyznał, że nie myślał nigdy, by komedyjka polska mogła być tak zabawna.
— Jak to znać, że tak mało czytasz po polsku — mówiła zgorszona Sewerka — inaczej nie dziwiłbyś się temu, o czem wszyscy wiedzą.
— A czy jesteś pewna, że „Magdusia zaczarowana” podoba się twoim kuzynom? — pytał Fredzio, bo miał zawsze tajemną nadzieję, że przybywający aktorzy, poprą jego pierwszy projekt.
— W takim razie znaleźliby coś lepszego, Stefek jest starszy od ciebie i wiem, że on, Lucia i Zosia występowali już nieraz w teatrach amatorskich.
— Kiedyż oni przyjadą?
— Mama pisała, że ciocia jest już w Warszawie, że przyjadą wszyscy jeszcze w tym tygodniu i zabawią do jej imienin.
— Dziś mamy już 6 lipca a imieniny 22-go trzeba będzie się śpieszyć z próbami.
— Ja tymczasem będę się uczyła roli — zawołała Emilka — bo moja najdłuższa.
Fredzio uśmiechnął się sam do siebie.
— I ty ucz się Fredziu.
— O, ja nauczę się prędko — odparł, zawsze w tej myśli, że jeszcze się coś z tą Magdusią odmieni.
Uparty z natury, chciał postawić na swojem i nie wątpił, że znajdzie w nowo przybyłych dzieciach sprzymierzeńców, którzy będą tak jak i on obstawali za wyborem jakiej wykwintnej cudzoziemskiej sztuki i zgorszą się projektem umieszczenia wiejskich dzieci pomiędzy widzami. Nie wydawał się przecież przedwcześnie z tą myślą, i zamykał w dyplomatycznem milczeniu, bo ostatecznie nie wiedział jeszcze sam, co uczynić, jeśli nie znajdzie poparcia.
— A cóż tajemnicze wiązanie dla pani Sławskiej? — pytała Emilka.
— Nasze wiązanie — odezwała się Sewerka — nikogo nie zajmie — bo cóż my mamie dać możemy?
— Jakto? tysiące ładnych rzeczy.
— Kupimy je zawsze za mamy pieniądze.
— Przeszłego roku wyhaftowałam mamie teczkę a ojciec ją kazał oprawić.
— A Fredzio?
— Fredzio nic zrobić sam nie mógł, więc kupił piękne album.
— Jakto! to wielkie album, co leży w waszym salonie? Fredzio musiał mieć bardzo dużo pieniędzy?
— On — wyrwała się Emilka — miał tylko pięć rubli, ale ojciec dwadzieścia dołożył.
— Nie wiesz sama, co mówisz — rozgniewał się Fredzio — ojciec mi tylko trochę dopożyczył.
— Tak, tak — odcięła się siostra — możeś to nazwał pożyczką, ale wiem dobrze, żeś jej nie oddał.
— Widzicie więc — przerwała, śmiejąc się Sewerka, — że w rezultacie nie wy, ale ojciec dał waszej mamie podarunki.
— A pani Sławska — odezwała się Anielka — lubi żebyśmy naszą pensyę używały na pomoc lub pożytek ludzki, gdyby jej samej było czego potrzeba, kupiłaby sobie a nie żebyśmy dla niej wydawały pieniądze.
— W takim razie mogłaby odrazu waszą pensyę oddawać biednym — wyrzekł Fredzio.
— Ach! jakże ty nie rozumiesz całej przyjemności, jaką nam sprawia używanie ich wedle naszej chęci.
— To prawda, że waszych przyjemności nie rozumiem, bo dla mnie oneby wcale przyjemnościami nie były.
— Fredziu, Fredziu, co też ty wygadujesz — mitygowała go siostra.
Nastąpiła chwila milczenia. Fredzio zawstydził się swego wybuchu i próbował się usprawiedliwić. A ponieważ panny Julii nie było, dodał jeszcze:
— Już to te wasze Jagusie, wiejskie dzieci i t. p. sielanki, wcale mnie nie zachwycają. Mam nadzieję, że wam się to wkrótce znudzi. Panna Eglantyna zawsze się dziwi waszej mamie, że na to pozwala.
— Sądzę, że to mojej mamie bardzo obojętne, co o niej myśli panna Eglantyna — ale ty Fredziu nie powinieneś takich rzeczy powtarzać — odparła oburzona Sewerka, która nie mogła się powstrzymać od wypowiedzenia tego, co myślała.
— Nie obrażaj się — zawołał Fredzio — jesteśmy między sobą i mówimy na szczere.
— Kiedy tak, to ja ci także powiem, że waszej przesadzonej francuszczyzny niecierpię a panna Eglantyna... no... już o p. Eglantynie wolę nie mówić.
Fredzio, który był w wielkich łaskach u Francuski, bardzo się zadziwił podobnemi słowami. Panna Eglantyna była dla niego wzorem, jeśli nie wszystkich doskonałości, to przynajmniej elegancyi i dystynkcyi.
— Chciałbym — wyrzekł z przybranym wyrazem godności — żebym ja, siostra i wszyscy co mnie obchodzą, byli do niej podobni... bo...
Dalszą przemowę przerwał mu wybuch śmiechu Sewerki i Anielki.
— Bardzo dziękuję! — zawołały obie jednocześnie.
— Jeśli ja cię obchodzę — dodała Sewerka — nie życz mi proszę rzeczy podobnej.
— Ale dla czego? dla czego?
— Nie chciałam tego powiedzieć, ale skoro pytasz, to powiem, że nam ta wykrygowana osoba wydaje się trochę śmieszną.
— Śmieszną! Śmieszną panna Eglantyna, która przyjechała do nas wprost z Paryża, ma rekomendacye osób z najlepszego towarzystwa a nawet z nimi koresponduje.
— Może sobie ona być wszystkiem, co chcesz w Paryżu, ale na wsi polskiej jest niekiedy śmieszną. Może wprost dla tego, że nie jest na swojem miejscu.
— Ale ani ja ani Emilka nie będziemy przecież koniecznie mieszkali zawsze na wsi.
— Czy zamierzacie przenieść się do Paryża? W takim razie...
— Zapominasz, że Paryż daje ton całemu światu... — wyrzekł z widocznem przeświadczeniem o swojej wyższości.
— Było tak może kiedyś! ale świat na tem nie osobliwie wychodził. A zresztą, mama zawsze powtarza, iż nie żyjemy dla świata, tylko dla ludzi.
— Niby to nie wszystko jedno. Świat składa się z ludzi...
Przez ten czas Emilka i Anielka, które nie brały udziału w dyspucie, jaką Sewerka prowadziła z Fredziem i poszły zobaczyć jakąś piękną różę, nadeszły wraz z panną Julią, odwołaną do jakichś gospodarskich rozporządzeń, bo zastępowała panią Sławską.
— Zawsze się swarzycie — zawołała Emilka.
— Proszę pani — zwróciła się do panny Julii Sewerka — Fredzio mówi, że świat i ludzie to wszystko jedno, bo świat składa się z ludzi.
— A tobie jak się zdaje? — odparła zapytana.
— Mnie się zdaje, że nie jedno, tylko dobrze różnicy wytłómaczyć nie umiem.
— Różnica jednak jest bardzo ważna, to, co zwykle nazywają światem, składa się wprawdzie z ludzi...
— Właśnie też to mówiłem — wtrącił Fredzio.
— Ale tylko z niektórych — ciągnęła dalej panna Julia — a kiedy mówimy ludzie, wyraz ten obejmuje wszystkich bez wyjątku.
— Dla tego to mama zawsze powtarza — iż trzeba żyć dla ludzi a nie dla świata.
— Mama twoja nietylko to powtarza, ale tak zawsze czyni, powinnaś się starać ją naśladować.
Sewerka z tryumfem spojrzała na Fredzia. Nie mógł on nic odpowiedzieć, ale mina jego świadczyła, że nie był przekonanym.
W parę dni później, ku wielkiej radości Sewerki i Anielki i całego Poborza, pani Sławska przyjechała a wraz z nią i bratowa z dziećmi.
Jak tylko dowiedziano się o tem w Zagajach, przyjechali swym ładnym ekwipażem mali Saniccy, tem pośpieszniej, że szło im o teatr i tajemne zamysły Fredzia.
Brat pani Sławskiej mieszkał w Krakowie i tam zajmował poważne stanowisko, Fredzio coś o tem słyszał i zdawało mu się rzeczą naturalną, że jego dzieci muszą być chowane według tego szablonu, który według niego był bardzo dystyngowany. Ciekawy był szczególniej Stefka.
Gdy mali Saniccy przyjechali do Poborza, zaraz po pierwszem poznaniu wyszła na stół sprawa teatru, sprawa pilna.
— Jakżeż będzie — spytała Emilka zaraz na wstępie. — Czy mam się uczyć roli Magdusi?
— Ma się rozumieć — zapewniła ją Sewerka — już wszystkie role są rozpisane, Stefek, Lucia, Zosia pomagali nam w tem na wyścigi.
— A jaka to zabawna sztuka — zawołała Lucia — już przepisując ją, uśmieliśmy się z całego serca.
— Graliśmy już parę razy teatra, a nawet improwizowane sztuki zawsze bawiliśmy się wybornie.
— W Magdusi — wtrącił Fredzio — jedna jest tylko prawdziwie dobra rola.
— Dla czego? — zapytał Stefek. — Mnie się zdaje, że tam gdzie idzie o zabawę, każda jest równie dobra. Czyż my chcemy pokazać nasze aktorskie zdolności, czy popisywać się deklamacyą wzorową lub czemś podobnem?
Fredzio zdziwiony tem, co usłyszał, chciał protestować.
— My z siostrą graliśmy także raz śliczną sztukę w kostiumach z czasów Ludwika XV, mieliśmy nawet reżysera z teatru...
— Dajże nam pokój z tą twoją sztuką — przerwała mu zniecierpliwiona Sewerka.
Stefek widząc, że Fredzio się tem obraził, zburczał kuzynkę i prosił by mówił dalej i zachwycony Fredzio dodał z pozorną niedbałością:
— Zdawało mi się przeciwnie, iż był to rodzaj popisu dobrego akcentu, wdzięcznych ruchów, dystynkcyi,
— W takim razie — wyrzekł Stefek — nie było to wcale zabawą.
— Jedno przy drugiem — tłómaczył Fredzio.
— Wiemy, wiemy — wołały śmiejąc się Sewerka i Anielka — tańczyliście menueta.
— I właśnie chciałem zaproponować — ciągnął nie zrażony Fredzio — by obok „Magdusi zaczarowanej,” która się wam tak podoba, zagrać tę elegancką sztukę francuską.
Spodziewał się poparcia i dodał:
— Panienki ślicznie wyglądają w kostiumach i pudrze.
Ale panienki na ten dodatek nie zwróciły wcale uwagi.
— Gdybyśmy chcieli jakiej popisowej deklamacyi — podjął znowu Stefek — znaleźlibyśmy tyle pięknych rzeczy naszych poetów, że niewiadomo co wybrać.
— A któryż jest przez ciebie najwięcej ulubiony? — zapytała Sewerka, która nad wszystko zachwycała się poezyą.
— Moja droga — zawołał Stefek z zapałem — kocham się po kolei w każdym, którego poznaję począwszy od Kochanowskiego. Wiesz, twoja mama obiecała, że nas zawiezie do jego Czarnolasu. To podobno niedaleko od Poborza.
Fredzio znalazł się w trudnem położeniu, bo mówiono o rzeczach, o których nie miał żadnego pojęcia i mówiono z takim zapałem, gdy tymczasem o jego menuecie, nawet słuchać nie chciano. Słyszał wprawdzie o Mickiewiczu, no, i o Sienkiewiczu także, bo któż o nich nie słyszał. Może nawet obiły mu się kiedy o uszy nazwiska Krasińskiego i Słowackiego, ale Kochanowski! Było to coś dla niego zupełnie nowego.
— Tak jest — pochwyciła Lucia — pojedziemy do Czarnolasu.
Fredzio, który chciał koniecznie wmieszać się do rozmowy, zły, że na niego nie zważano, uczynił to w sposób bardzo niefortunny.
— Ależ — przerwał — w Czarnolesie nie mieszka żaden Kochanowski.
Sewerka, Anielka, Lucia i Zosia, Stefek, słysząc to, spojrzeli na siebie, zdumieni tą niepojętą niewiadomością i wydała im się ona tak komiczną, iż daremnie usiłowali stłumić śmiech, chociaż czuli, że należało raczej objaśnić.
A Fredzio nie pojmując tych spojrzeń powtarzał z pewnością siebie, nie opuszczającą go nigdy.
— Zaręczam wam, że tam niema Kochanowskiego.
Tu już wybuchy wesołości stały się tak głośne, że chłopiec zmieszał się, sam nie wiedząc czem i wodził po zgromadzonych pytającym wzrokiem.
— Ależ bo Fredziu... — próbowała wytłómaczyć mu Sewerka...
Nie mogła skończyć, bo głos tamowały jej wybuchy śmiechu.
Emilka niemniej od brata zdumiona śmiechem, którego nie rozumiała powodu spytała z wielkiem zgorszeniem:
— I czegoż wy się tak śmiejecie? Fredzio ma racyę...
Długi czas upłynął zanim mogli przyjść do słowa. Co które zaczynało coś mówić, przerywał mu znów wybuch śmiechu i nie było temu końca.
— Bo to takie komiczne — wyrzekła w końcu Sewerka. — Nie gniewaj się Fredziu... ale nie... to nie do uwierzenia. Przecież Jan Kochanowski umarł w XVI wieku. Obchodzono uroczyście w r. 1884 trzechsetną rocznicę jego śmierci.
Fredzio zaperzony, czerwony jak burak, zamiast uznać swą grubą nieświadomość, znalazł się bardzo niezręcznie, bo wybuchnął:
— Skądże ja to mogę wiedzieć.
— Skąd — odparła złośliwie Lucia — przecież wiedzą o tem wszyscy. Jakżeż można zapomnieć o największym naszym poecie z epoki Odrodzenia.
— Ja nie zapomniałem. Nas tego nie uczyli, prawda Emilko? — zawołał zrozpaczony Fredzio.
— Panna Eglantyna nie może przecież wiedzieć o Kochanowskim — próbowała bronić go siostra.
— Tak, oni mają tylko francuzką nauczycielkę — wyrzekła Anielka — nie ich wina, że o Kochanowskim nie słyszeli.
Reszta towarzystwa spojrzała po sobie wcale nie przekonana tym argumentem, bo przecież polskie dzieci i to w wieku Sanickich, które pierwszy raz teraz usłyszały o Janie z Czarnolasu, o jego Orszulce, musiały chyba nic nigdy nie czytać.
Nastąpiła chwila przykrego milczenia, towarzystwo było zawstydzone tym śmiechem, któremu oprzeć się nie mogło i który jeszcze ciągle powracał im na usta, Fredzio i Emilka usiłowali udawać spokojność, ale mieli łzy w oczach. Sewerka mówiła po cichu do Luci, że gdyby mali Saniccy czytywali przynajmniej „Wieczory Rodzinne”, nie byliby pogrążeni w tak grubej nieświadomości a najmłodsza Zosia, która też najmniej zapanować nad sobą umiała, aż uciekła w głąb ogrodu skąd dochodził jeszcze jej śmiech serdeczny. Wreszcie Stefek usiłował zatrzeć całe zajście, wracając do „Magdusi zaczarowanej”, a Fredzio uczepił się tej rozmowy jak deski zbawienia. Naturalnie już nie wspomniał więcej o swej nieszczęsnej francuskiej sztuce, strojach Ludwika XV w których wszyscy tak ładnie wyglądają, ani o menuecie, gdzie znów można całą swą gracyę wykazać, ani o dystynkcyi na francuzczyźnie jedynie opartej. Czuł, że się strasznie skompromitował i mimo dobrego wychowania swoich współtowarzyszy, którzy unikali rozmowy niedostępnej dla niego i Emilki, raz wraz wspominali o rzeczach i książkach nieznanych mu zupełnie.
Fredzio i jego siostra doświadczali przytem bardzo przykrego uczucia, jak gdyby tutaj byli obcymi. Na szczęście nadeszła panna Julia i zaczęła się pierwsza czytana próba komedyjki.



XI.
Teatr.

Dzień 22 lipca był prawdziwą uroczystością nietylko dla rodziny pani Sławskiej, ale dla całego Poborza a nawet okolicy. Kto tylko ją znał musiał szanować.
Tego dnia wszyscy wstali bardzo rano, a cały dom ustroili kwiatami. Każdy z obecnych przygotował dla niej wiązania. Stefek, Lucia i Zosia przywieźli piękne ryciny i książki, które najlepiej lubiła, Sewerka i Anielka przyprowadziły gromadkę czysto ubranych, czerstwych i wesołych dzieciaków z Dosią na czele. Opiekowały się widać niemi sumiennie, bo dzieci zachowywały się obyczajnie i nie były wcale zalęknione, przeciwnie, rozumiały po co tu przyszły. Nawet najmłodszy ze wszystkich, czteroletni Józiek niósł duży pęk bławatków i szeptał, że to dla dobrej pani, i że będzie jej życzył zdrowia i szczęścia.
Za dziećmi widać było przystojną wiejską kobietę, która zdawała się niecierpliwiej od innych wyglądać, aż pani Sławska się obudzi i wyjdzie na werandę, jak to codzień czyniła, a spodziewano jej się każdej chwili bo już okiennice otworzyła Małgosia, mówiąc.
— Pani zaraz wyjdzie, — śmiała się, że panienki już wstały.
Skoro też ukazała się na progu, Sewerka i Anielka rzuciły się ku niej, Sewerka zaczęła ją ściskać, Anielka nie śmiała tego samego uczynić, bo córka ma pierwsze prawo, tylko jej oczy z taką miłością spoglądały na panią Sławską, że ta, przyciągnęła ją do siebie, razem z Sewerką łącząc je w jednym uścisku.
— Mamo — wyrzekła po długiej chwili Sewerka — myślałyśmy długo nad tem, czem mogłybyśmy sprawić ci przyjemność i przyszło nam do głowy... to jest poradziła nam panna Julia, byśmy ci czemkolwiek pokazały, że chcemy iść za twoim przykładem i być choć w części tak dobrą, jak ty. Więc zajęłyśmy się dziećmi, które tu przyszły z robotnicami, bo one nie miały czasu o nich myśleć... a chciałyśmy je nauczyć, ażeby także ciebie kochały i winszowały ci dzisiaj z całego serca.
Sewerka nie napisała i nie nauczyła się tego co mówiła. Powiedziała wprost wszystko jak było, dobierajac stosownie wyrazów, by one nikogo urazić nie mogły, nie użyła nawet tego słowa, ubogie dzieci.
Pani Sławska zauważyła to i doświadczyła największej przyjemności, jaką córka sprawić jej mogła.
Wówczas dzieci zbliżyły się do niej z kwiatami, krzycząc jedno przez drugie:
— Niech pani będzie zawsze zdrowa i szczęśliwa!
Józiek krzyczał najgłośniej i pierwszy też oddał swoje bławatki solenizantce, która ucałowała po kolei wszystkie dzieci.
Za dziećmi przystąpiła kobieta wiejska i chciała uścisnąć kolana pani Sławskiej, ale ona nie pozwoliła na to, patrzała na nią z pewnem zdziwieniem, bo nie mogła jej sobie przypomnieć.
— Wielmożna pani mnie nie poznaje — wyrzekła kobieta. — Byłam czarna jak ta święta ziemia, kiedy się tu przywlokłam i tylko czekałam śmierci. Nazwali mnie czarną babą, bo już nawet imienia swego nie miałam siły wymówić. Pani mnie wyratowała. Ot teraz czarna baba wybielała — dodała wesoło — jeszcze swoją dziewczynę wychowa, jeszcze może się przydać do roboty. Niech to pani Pan Bóg najwyższy nagrodzi. My tylko modlić się za panią możemy. Jak pani mnie, tak panienki przygarnęły moją Dosię, niech im Bóg da wszystko najlepsze. Nas tu dużo państwa błogosławi!
Rzeczywiście czarna baba, młoda jeszcze, niczem nie przypominała swego przezwiska. Mówiła to wszystko ze łzami w oczach i z uśmiechem na ustach, bo taką była jej natura. Od początku żniw chodziła do sierpa i zarobiła sobie już trochę grosza. Była teraz zdrowa, patrzała na dziecko syte, porządnie odziane a do tego mające opiekę, wstąpiła więc w nią wiara w przyszłość, zbudziła się energia, wesołość i oto istota ludzka uratowana od nędzy i rozpaczy, odważnie podejmowała znowu ciężar życia.
Była to jedna radość więcej dla pani Sławskiej, której każdy starał się jak mógł uprzyjemnić dzień jej święta.
Pobórz miał mało sąsiadów, przecież po obiedzie zebrało się kilkanaście osób.
Na wielkiej werandzie od ogrodu pod kierunkiem panny Julii i Stefka, urządzono milutką scenę, oświecono ją chińskiemi latarniami i lampami ukrytemi w jedlinie, której umyślnie na ten cel parę fur przywieziono z lasu.
Fredzio doradzał wprawdzie, by kupić kretonu na festony i kurtynę, ale panna Julia oparła się temu stanowczo, dowodząc, że nie myśli wydawać pieniędzy na rzeczy niepotrzebne, i urządziła wszystko za pomocą kap, dywanów, prześcieradeł tak ładnie, że Fredzio, który przepowiadał z miną znawcy, iż teatrzyk będzie szkaradny, musiał sam przyznać, iż nigdy się czegoś podobnego nie spodziewał.
Ustrojono też jedliną część werandy, przeznaczoną dla widzów. W pierwszym rzędzie ustawiono fotele, kanapki dla pani Sławskiej i gości, dalej ławki; na nich postawiono dzieci wiejskie, ażeby mogły dobrze widzieć. Tutaj Jagusia czuwała nad porządkiem, a poza werandą cisnął się kto mógł, za wyraźnem pozwoleniem pani Sławskiej, która prosiła tylko nadetatową publiczność, by sprawowała się cicho.
I cicho też było jak makiem zasiał, gdy Lucia odegrała zamiast uwertury mazura z Halki, tego skocznego, ślicznego mazura, który przemawia do każdego serca.
Potem rozsunęła się kurtyna i ukazała się Małgosia gęsiarka. Narzekała na swój los, zazdroszcząc tym szczęśliwym ludziom, którzy wedle jej wyobrażenia, mogą przez całe życie nic nie robić.
Emilka z wielką radością przebrała się za wiejską dziewczynę tak się w tym stroju zmieniła, iż panna Eglantyna jej nie poznała.
Gdy za pomocą mniemanych czarów, gęsiarka staje się nagle panią, poznaje dopiero, że każdy stan ma swoje trudy i troski. Wynikają stąd bardzo śmieszne sceny, którym też wtórowały wybuchy śmiechu widzów. Śmieli się państwo Saniccy, pani Sławska, jej bratowa, goście, śmiała się nawet panna Eglantyna, której grzeczna sąsiadka tłómaczyła o co rzecz idzie, ale najserdeczniej śmieli się widzowie, którzy pierwszy raz w życiu widzieli teatr. Dzieci były wprost oniemiałe z zachwytu i słuchały z rozdziawionemi buziami całego przedstawienia.
Ma się rozumieć wszystko udało się doskonale, a jeśli nawet były jakie braki, nikt ich nie zauważył, tak wszystko było swojsko, naturalnie, bez pretensyi.
Jeśli zaś dobrze bawili się widzowie, aktorzy bawili się jeszcze lepiej. Zapoznali się doskonale między sobą, i zaprzyjaźnili, przebaczając sobie drobne urazy.
Fredzio poznawszy się bliżej z kuzynkami Sewerki a szczególniej ze Stefkiem, który był chłopcem bardzo na swój wiek wykształconym, przekonał się, jak bardzo śmieszną rzeczą była niewiadomość literatury ojczystej i zaczął się jej szczerze wstydzić.
Z powodu teatru, zapanowała między trupą aktorów szczera serdeczność, a samo przedstawienie i dzień imienin pani Sławskiej z ust im nie schodził.
— Powiedzcież mi raz — przypomniała sobie Emilka, zwracając się do Sewerki i Anielki — jakie tajemnicze wiązanie ofiarowałyście pani Sławskiej.
— Ee! niema o czem mówić — odparła rumieniąc się Sewerka.
— Jakto? wy nie wiecie — spytała Lucia. — Nie widziałyście...
— Widziałyśmy tylko śliczne wasze dary.
— Zwyczajne rzeczy, które łatwo zrobić albo dostać w sklepie! One zdobyły się na coś zupełnie innego — zawołał Stefek.
— Cicho byłbyś.
— Mów! mów! — błagali Saniccy.
— Otóż powiem, bo to było bardzo ładne.
I pomimo oporu domowych panienek, opowiedział, co one przygotowały dla pani Sławskiej i oryginalną scenę powinszowań, opowiedział też wymówną historyę czarnej baby, która po kilku tygodniach nie była już ani czarną, ani babą. A w końcu dodał:
— Sewerka gniewa się, że wam to mówię, ale zdaje mi się, że święcić imieniny osób ukochanych dobrym uczynkiem, jest to przykład wart naśladowania.
— Skądże wam to na myśl przyszło — wyrzekł zdumiony Fredzio.
— Wielka rzecz — zawołała Anielka — przecież widzimy ciągle, jak pani Sławska czem tylko może dopomaga wszystkim w około siebie.
— I panna Julia nam to doradziła.
— Jakie wy szczęśliwe — zawołała Emilka, — że macie taką nauczycielkę.
— Gdybyśmy mieli podobną — dodał Fredzio — nigdybym nie powiedział takiej niedorzeczności jak wówczas o Janie Kochanowskim. Obraziłem się wtedy, ale to trudno, nie można się było nie śmiać. Ja w podobnym wypadku śmiałbym się do rozpuku.
— Musieliśmy nieraz wydawać wam się bardzo śmieszni i wydamy pewno jeszcze nieraz — dodała smutno Emilka.
— O nie! śmiać się już nie będziemy — zawołali wszyscy. — To było nieładnie z naszej strony.
— Rodzice bardzo się zmartwili, kiedy Fredzio opowiedział im co zaszło. I tak płakał przytem.
Rzeczywiście, fakt ten zwrócił uwagę państwa Sanickich, na naukę ich dzieci. Nie znały one rzeczy zasadniczych, które zwykle umiały na palcach ich rówieśnicy. Chcąc temu zaradzić jaknajprędzej, prosili pani Sławskiej i panny Julii, by dzieci ich mogły tymczasem uczyć się z Sewerką i Anielką, a przynajmniej przysłuchiwać ich lekcyom, bo zrozumieli, że niewiadomość rzeczy najpotrzebniejszych, była gorszącą i śmieszną.
Wspólne lekcye jednak były tylko marzeniem, bo mali Saniccy nie mieli odpowiedniego przygotowania, panna Julia przecież podjęła się na razie udzielać im osobno parę godzin lekcyi tygodniowo, a przytem dawać książki i wskazówki, ażeby mogły czemprędzej powetować czas stracony.
Przyjaźń zawiązana wśród tych wszystkich okoliczności wzrastała między dziećmi z Poborza i Zagajów, wzmacniała się ciągle a wszyscy wspominali sobie nieraz najdrobniejsze wypadki dni pierwszego poznania i wreszcie jakie wzajem na siebie uczynili wrażenie, a Fredzio i Emilka pamiętali przez całe życie, jak wiele zawdzięczali domowi pani Sławskiej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.