Płodność (Zola)/Księga druga/I: Różnice pomiędzy wersjami

Usunięta treść Dodana treść
Wydarty (dyskusja | edycje)
(Brak różnic)

Wersja z 16:47, 4 mar 2021

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Płodność
Data wyd. 1900
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Fécondité
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Po cichu wstał Mateusz ze swego wązkiego żelaznego łóżka, na którem teraz sypiał obok wielkiego mahoniowego łóżka Maryanny. Spojrzał na nią i ujrzał, że leży z otwartemi oczyma. Uśmiechnęła się do niego.
— Jakto?... więc nie śpisz?... a ja nie śmiałem się poruszyć, nie chcąc ciebie budzić. Czy wiesz, że jest już blizko dziewiąta godzina?...
Było to w Paryżu w niedzielę, w połowie stycznia. Maryanna była w ciąży przeszło od siedmiu miesięcy. Pozostali na wsi do grudnia, lecz nagle rozpoczęła się przykra zimowa pora, ulewne deszcze, ścieg i mrozy, więc Mateusz, po wielu wahaniach, przyjął ofiarowane przez Beauchêne’ów, schronienie w Paryżu i przeprowadzono się z leśnego pawilonu w Chantebled do skromnego pawilonu przy ulicy de la Federation, w którym niegdyś mieszkał założyciel zakładu, ojciec Aleksandra Beauchêne. Pawilon był umeblowany i oddany na mieszkanie jednemu z wysłużonych starych dozorców, który umarł podczas jesieni. Mateusz i Maryanna przeprowadzili się tutaj przed miesiącem, uznawszy, że dogodniej będzie odbyć połóg w Paryżu a dopiero z wiosną wrócić do Chantebled.
— Poczekaj... zaraz wpuszczę więcej światła.
Podszedł ku oknu i odsłonił firankę. Mroczny dotychczas pokój rozjaśnił się promieniami żółtego, zimowego słońca.
— Ach, słońce, słońce! — zawołał wesoło. — Prawdziwe szczęście, że dziś, w niedzielę, jest taka piękna pogoda! Nareszcie będę mógł wyprowadzić cię na spacer wraz z dziećmi!
Przywołała go a gdy usiadł na skraju łóżka, ujęła mu obie dłonie i rzekła z tkliwym uśmiechem:
— Nie śpię już przynajmniej od dwudziestu minut, ale i ja nie śmiałam się ruszyć, pragnąc, byś się wyspał dowoli choć w niedzielę. Paradna historyą! oboje nie śpiemy i oboje cichutko leżemy z otwartemi oczyma, nie chcąc przerywać snu jedno drugiemu!
— Ach, ja taki byłem szczęśliwy, przypuszczając, że smacznie zaspałaś i że wypoczywasz! Bo teraz w niedzielę jedyną moją radością jest być przy tobie w tym pokoju i cały dzień módz spędzić z tobą i z dziećmi.
Wtem nagle zawołał, jakby z wyrzutem względem samego siebie:
— Jaki ja niegodziwy! jeszcze ciebie nie pocałowałem na dzień dobry!
Uniosła się z poduszek, wsparta na nich łokciami a on pochwycił ją w czułym uściska. Z lekka jęknęła, szepcząc:
— Ostrożnie... ostrożnie, mój najdroższy...
Wpadł w rozpacz i zaczął ją przepraszać z przejęciem:
— Uraziłem ciebie!... uraziłem!.., bydlę ze mnie... przebacz, ukochana!... jakże mogłem się tak zapomnieć! ja, co pragnąłbym obchodzić się z tobą, jak z najświętszą istotą, ja, co pragnąłbym za ciebie cierpieć, tobie odjąć niedomagania tobie ulżyć we wszystkiem... Wiesz, chciałbym mieć ręce aksamitne, by każde ich dotknięcie było pieszczotą dla ciebie a tymczasem objąłem cię brutalnie i uraziłem... Ach, moja najdroższa, przebacz i powiedz, czy bardzo byłem nieostrożny?...
Widząc jego przerażenie, zaczęła go pocieszać:
— Ach, ty mój dudku ukochany, uspokój że się... nic mi się nie stało... nie... przecież widzisz, że się śmieję, tylko trochę się wystraszyłam, bo mogłeś mnie urazić... Ale krzywdy nie miałam... nie miałam...
Wpatrzył się w nią, bo mu się wydawała zjawiskiem niezrównanej piękności. W jasnych promieniach słońca złocącego łóżko, tchnęła zdrowiem, siłą i nadzieją. Jeszcze nigdy ciężkie warkocze włosów nie opływały ją tak bogato a wielkie, czarne oczy nie wypowiadały tyle swobodnej, ufnej wesołości. Regularne rysy jej twarzy, pełnej dobroci i miłości, czyniły z niej boginię płodności o jędrnem, wspaniałem ciele, szlachetnie rozwiniętem dojrzewającym owocem.
Mateusz czuł się przejęty czcią najwyższą i z ubóswieniem, jak wierny, modlący się przed ołtarzem, zawołał z pobożnością:
— O, jakże jesteś piękna! jakże jesteś dobra i jak gorąco ciebie miłuję, żono moja najdroższa!...
Odsłonił jej łono z religijnem wzruszeniem i powagą. Łono to było białe, jakby z cienkiego jedwabiu, zaokrąglone i wzniesione, jak święta kopuła, z której świat nowy miał się narodzić. Pochylił się i pobożnie ucałował, składając w tym pocałunku całą moc swego przywiązania, całą swoją wiarę i całą nadzieję. Pozostał tak przez chwilę, jak wierny pogrążony w modlitwie, ustami delikatnie dotykając jej ciała, jak świętą relikwię.
— Czy tutaj ciebie boli, ukochanie moje?... czy może tu?... a może tu?... powiedz!... powiedz!... bym mógł uleczyć... bym mógł ukoić wszystkie twoje cierpienia!
Wtem uniósł głowę a twarz miał bladą z nadmiaru wzruszenia, bo poczuł pod ustami silne drgnięcie płodu. Maryanna czule się uśmiechnąwszy, wyciągnęła obie ręce i pieszczotliwie złożyła głowę męża na poduszce, tuż przy swojej głowie a pocałowawszy go, szepnęła mu do ucha:
— Poczułeś go?... i wystraszyłeś się tem niespodziewanein spotkaniem?... Ach, on teraz coraz to raźniej dokazuje... zaczyna się niecierpliwić... pilno mu wyjść z ukrycia... Ale powiedz mi, co on tobie powiedział?...
— Powiedział mi, że ty mnie kochasz tak, jak ja ciebie kocham... i że niema szczęśliwszego odemnie człowieka!
Wzruszeni, milcząc, leżeli czas jakiś przy sobie, skąpani promieniami słońca, otaczającego ich złotem. Pocałowawszy ją, Mateusz wstał i poprawił pod nią poduszkę, otulił kołdrą, prosząc, by jeszcze nie wstawała, bo on chce własnoręcznie uporządkować sypialnię. Zajął się swoją pościelą, składał żelazne łóżko i ukrył je pod kolorowym pokrowcem. Maryanna, chcąc mu oszczędzić zachodów, chciała zawołać Zoę, służącą, przywiezioną ze wsi, lecz uparł się, utrzymując, że woli sam wszystko zrobić, by nikogo obcego tu nie wpuszczać, wszak dzisiaj niedziela, ma czas, zatem niechaj wolno mu będzie osobiście swą żonę obsłużyć. Któż wymyślił przystawianie żelaznego łóżka tuż do jej łóżka?... on sam, bo chciał, by swobodniejszą się czuła będąc sama w pościeli. Tak rozmawiając, krzątał się po pokoju, ustawiając wszystko na właściwe miejsca, szczęśliwy ze swej czynności a zarazem zaniepokojony, czy aby nie zapomina jakiego szczegółu. Zdawało mu się, że spełnia jakiś obrządek w kaplicy bóstwa, jakiem ta ukochana żona była dla niego.
— Dzieci jeszcze śpią, więc błagam cię, byś nie wstawała... Leżąc, wypoczywasz...
Przebiegł go dreszcz i teraz dopiero spostrzegł, że w pokoju było chłodno. Zmartwił się, że najpierw nie pomyślał o rozpaleniu ognia. Zbliżył się do kominka i wyciągnął leżące na boku wiórki i drzazgi.
— Jaki ja niedorzeczny! Pewnie ci zimno?... a ja ani pomyślałem o tem, co powinienem był najpierw zrobić!
Przysiadł przed kominkiem a Maryanna wołała:
— Zostaw to!... później Zoe rozpali... albo zaraz ją zawołaj! — Nie!... nie! ja lepiej od niej umiem ogień rozpalać! a wreszcie dlaczegóż nie mam tego zrobić, kiedy mnie to bawi...
Głośno się roześmiał z uradowania, gdy buchnął płomień, napełniający pokój nowem weselem...
— Teraz — rzekł — jest tutaj dobrze, jak w prawdziwym raju!
Zaledwie że zdążył się umyć i ubrać, gdy po drugiej stronie ściany, wzdłuż łóżka, rozległo się pukanie.
— Otóż i dzieciaki już się rozbudziły! — zawołał ze śmiechem. — Dzisiaj niedziela, więc pozwólmy im przyjść.
Tymczasem w dziecinnym pokoju robiło się coraz to gwarniej, dolatywało szczebiotanie pojedyncze i zbiorowe, przerywane wybuchami wesołości i śmiechów. Coś tam rzucano, z odgłosu sądząc, niezawodnie były to poduszki, latające w powietrzu jako pociski i głucho padające na ziemię, podczas gdy drobne piąstki biły w scianę, jak w bęben.
— Tak... tak... powiedz im, że mogą przyjść — rzekła Maryanna. — Rozdokazywali się i wszystko tam w pokoju poprzewracają.
Ojciec teraz zapukał pięścią w ścianę. Na to wezwanie rozległ się okrzyk tryumfu ze strony dzieci, które na ten znak wyczekiwały. Zaledwie że ojciec zdążył otworzyć drzwi sypialni a już cała czwórka była na korytarzu, biegnąc i przepychając się.
Wtoczyli się do pokoju w długich nocnych koszulach, opadających na bose nóżki i drepcząc, gwarząc, śmiejąc się, potrząsali ciemnemi, kędzierzawemi czuprynami, z pod których wyglądały różowe buzie o błyszczących oczach, rozweselonych niewinną swawolą. Ambroży chociaż był młodszy, zaledwie pięcioletni, szedł naprzód, jako najwięcej zuchowaty z całego rodzeństwa. Błażej i Denizy, pyszniący się ze starszeństwa i z ukończenia lat siedmiu, byli nieco poważniejsi, zwłaszcza Denizy, który uczył czytać całą gromadkę; Błażej zaś był nieśmiały, trochę tchórzowaty i często rozmarzony. Obadwaj prowadzili pomiędzy sobą Rózię, ciągnąc ją to w jedną, to w drugą stronę, z czego dziewczynka niezmiernie się cieszyła, wnioskując, że to wchodzi w program zabawy. Miała dwa lata i dwa miesiące a była śliczna, jak mały aniołek.
— Mamo! — wołał Ambroży — zimno mi, zrób mi miejsce przy sobie w łóżeczku!
Wskoczył na łóżko, wsunął się pod kołdrę i przytuliwszy się do matki, tylko buzię wychylił, buzię różową, śmiejącą się i owianą wijącemi się włosami. Teraz dwaj starsi zapragnęli być pod ciepłą kołdrą i krzycząc obiegli fortecę, zdobytą przez młodszego brata.
— Zrób i mnie kącik!... Mamo, zrób dla mnie kącik... Mamo, ja chcę być przy tobie... koło pleców... na ramieniu!...
Pozostała na ziemi tylko Rózia. Napróżno siliła się pójść za przykładem zdobywczych braci a wspinając się, przewróciła się, wołając:
— A ja, mamo!... ja chcę, mamo!
Ojciec jej pomógł i czepiając się rączkami, dostała się na łóżko i jako najmłodsza, otrzymała lepsze miejsce od innych. Mateusz był w obawie, by ta czereda zbytkujących zdobywców nie pokrzywdziła biedną matkę, lecz uspakajała go uśmiechem i bawiła się radością dzieci. Nie, nie, oni jej nie przeszkadzają a czuje się szczęśliwą pieszczotami ich wszystkich. Więc już nie lękając się o nią, patrzał na ten śliczny obraz, pełen rzeczywistego, rodzinnego szczęścia. Piękna i dobra matka miała Rózię przytuloną do piersi, Ambrożego tuż przy siostrze, podczas gdy Błażej i Denizy znaleźli sobie miejsce po za jej plecami. Z pod brzegu kołdry zewsząd się wysuwały dziecinne główki, o rozradowanych buziach a leżąca pośrodku matka, jaśniała urodą i świeżością cery, tryumfująca w swej płodności, brzemienna nowem życiem, gotowa rodzić po raz piąty.
— Jak tu dobrze i ciepło — zauważył Ambroży, lubiący wygodę.
Denizy ze zwykłą powagą, zaczął tłomaczyć, dlaczego przed chwilą tak hałasowali w dziecinnym pokoju.
— Błażej powiedział, że zobaczył pająka... więc zaczął się bać...
Obwiniony przerwał bratu z oburzeniem:
— Nieprawda!... wcale się nie bałem... Zobaczyłem pająka, więc rzuciłem w niego poduszką, chciałem go zabić!
— Ja także!... ja także!... — wołała chichocząc Rózia. — Poduszką biłam... hup... hup!...
Wszyscy czworo zanosili się teraz ze śmiechu, znajdując to niesłychanie zabawnem zdarzeniem. Lecz się okazało, że pod pozorem zabijania pająka, rzucali w siebie poduszkami, bo prócz Błażeja, nikt go nie widział. Widok tej zdrowej, ładnej matki, otoczonej zdrowemi, ładnemi dziećmi, był tak ponętny, iż Mateusz nie mógł się dłużej powstrzymać i wszystkich razem objął ramionami i serdecznie ucałował, nie patrząc, kogo całuje. Dzieci aż pokrzykiwały z radości, ucieszone tą nową zabawą.
— To się dobrze bawimy! to się bawimy!... — wolały, przewracając się pod kołdrą.
— A teraz czas wstawać — rzekła Maryanna. — Dosyć się wyleżałam... trzeba dzieci umyć i ubrać.
Już było po dziesiątej godzinie, zatem znacznie później niż zwykle, gdy cała rodzina zeszła do stołowego pokoju na dole i zasiadła przy stole, na którym parowało gorące mleko. Pawilon składał się na dole ze stołowego pokoju i salonu na prawo od sieni, na lewo zaś była kuchnia i kancelarya. Stołowy pokój był pod sypialnią, której okna wychodziły na ulicę de la Féderation, więc poranne słońce tu i tam rozweselało teraz ściany.
Już dzieci zasiadły przed filiżankami, pełnemi gorącego mleka, gdy ozwał się dzwonek przy drzwiach wchodowych. Ukazał się doktór Boutan, wywołując nową radość dzieci, — które niezmiernie go lubiły. Był przy urodzinach całej czwórki i pozwalał dzieciom uważać się za kolegę, z którym na wiele można sobie pozwalać. Hurmem rzuciły się więc w jego objęcia, krzycząc i przewracając krzesła, lecz matka je powstrzymała;
— Proszę się nie naprzykrzać i spokojnie jeść śniadanie!
A zwróciwszy się do gościa, witała go przyjaźnie:
— Dzień dobry, kochany doktorze! Dziękuję za dzisiejsze słońce, bo nie wątpię, że świeci z rozkazu doktora, bym mogła popołudniu iść na spacer z moim mężem.
— A tak, pani słusznie odgadłaś... i właśnie wstąpiłem przechodząc, dowiedzieć się, czyś pani zadowolona?...
Boutan usiadł na krześle a Mateusz, uścisnąwszy mu rękę, opowiadał, że z powodu niedzieli, wszyscy spali nieco dłużej.
— Bardzo dobrze, bardzo dobrze... ale trzeba, aby twoja żona nietylko wypoczywała, lecz żeby o ile możności, najwięcej używała ruchu. Jak widzę, ma apetyt. A gdy spotykam moje pacjentki jedzące z apetytem, wtedy przestaję być doktorem a jestem tylko życzliwym przyjacielem.
Maryanna pogroziła mu palcem, utyskując:
— Doktorze!... drogi doktorze, coś zbyt dobrze sądzisz o mojem zdrowiu... Otóż, wcale tak nie jest... bo jeżeli nie narzekam, to jedynie z tej racyi, że nie chcę nikogo niepokoić. Ale chociażby dzisiejszej nocy... cierpiałam, ciężko cierpiałam, jakby mnie rozrywano na sztuki...
— Naprawdę?... — spytał Mateusz, blednąc. — Cierpiałaś, podczas gdy ja najspokojniej spałem!...
— Ale już minęło, minęło! — wołała, uspakajając męża. — Wszak widzisz, że wybornie wyglądam i jem za dziesięciu!
Doktór popatrzył na nią uważnie i rzekł z powagą:
— Niechaj pani nie narzeka, to są nieuniknione niedomagania... Proszę wierzyć, że pani wyjątkowo dobrze odbywa ciążę... jest pani pod tym względem jedną z bardzo nielicznych moich pacyentek. Ale trzeba się uzbroić w cierpliwość i znosić cierpienia nieodzowne w pani położęniu...
— Wiem o tem... wiem!... i przygotowana jestem na te przykrości a zaczęłam narzekać jedynie w chęci przekomarzania się z kochanym doktorem.
A ciszej dodała:
— Cierpienie ma swoje dobre strony... Może cierpienie uczy mnie kochania?...
Dzieci, głośno szczękając łyżkami w filiżankach, kończyły śniadanie i rozmowa na chwilę się przerwała. Wznowił ją doktór, powodując się związkiem własnych myśli, o czem nie napomknął:
— Wiem, że we czwartek będziecie na śniadaniu u państwa Séguin. Ach, biedna to kobiecinka! tej ciąża jest okropna!
Ze współczującem ubolewaniem mówili teraz o dramacie wywołanem w pożyciu małżonków Séguin, zamanifestowaniem się ciąży, której z zawziętością unikali. Żona była pogrążona w rozpaczy, mąż tyranizował ją brutalnością zazdrosnych podejrzeń; pomimo to żyli w świecie po dawnemu, wszędzie bywając i pokazując się a kłócąc się na cztery oczy. Obecnie pani Séguin silnie zaniemogła i całe dnie spędzała na kanapie, podczas gdy on bynajmniej się o nią nie troszcząc, hulał jak za kawalerskich czasów.
— Pójdziemy do nich we czwartek — mówiła Maryanna. — Pani Séguin tak usilnie o to prosiła, że nie można jej było odmówić. Przypuszczam, że chce mnie zobaczyć, by się dowiedzieć, jakich sposobów używam, by czerstwo trzymać się na nogach, aż do chwili rozwiązania.
Boutan uśmiechnął się i rzekł zabawiony:
— Obie panie jesteście w tym samym okresie... obie spodziewacie się rozwiązania około pierwszego marca. Zatem we czwartek, proszę, umówcie się co do dnia, bo nie będę mógł być równocześnie przy jednej i przy drugiej.
— Kuzynka Konstancya jest także pana klientką a może i ona się szykuje być trzecią?... — spytała żartobliwie Maryanna.
— O. nie! Pani Beauchêne przy każdej sposobności powtarza, że złożyła przysięgę być matką jedynego syna i nie kryje się, że czyni co trzeba, by Maurycy nigdy nie miał brata, albo siostry. Ma ona swoje sposoby i umie się pilnować... Życzę jej, aby nigdy tego nie potrzebowała żałować.
Doktór wstał, by się pożegnać. Dzieci, na które chwilowo nie zważano, coś pomiędzy sobą szepnęły i równocześnie wstawszy od stołu, rzuciły się pędem na niego, Poczciwy doktór ani się spostrzegł, gdy dwaj starsi chłopcy wskoczyli mu na ramiona, Ambroży objął go nogami w pasie a Rózia szarpała go za kolana.
— Ciągnij nas!,... — wołano. — Ciągnij!... będziesz koleją żelazną!...
Doktór śmiał się z niespodziewanej napaści, otrząsał z ramion małych zbytników, którzy krzyczeli, nie myśląc ustępować. Dopiero rodzice wyswobodzili doktora, łając swawolników.
— Nie strofujcie moich małych przyjaciół! — prosił doktór. — Oni mi na swój sposób okazują ufność i przywiązanie! Wszak ja pierwszy powitałem ich na tym świecie, więc łączy nas dawna zażyłość. Lubię wasze dzieci, zwłaszcza za to, że są takie zdrowe a zawdzięczają to głównie swojej matce... Chwilowo nic od nich więcej żądać nie należy.
Uwolniwszy się od napaści, ucałowawszy dzieci po kolei, Boutan ujął obie ręce Maryanny, mówiąc, że jest zadowolony z jej stanu zdrowia i że jest o nią spokojny. Mateusz odprowadził doktora do drzwi domu, żegnając się z nim, jak z przyjacielem.
Zaraz po drugiem śniadaniu Mateusz naglił do wyjścia na przechadzkę, chcąc, by Maryanna użyła słońca. Ubrano dzieci przed zasiadaniem do stołu, o godzinie pierwszej już cała rodzina skręcała z ulicy de la Féderation na wybrzeża Sekwany.
Ta część dzielnicy Grenelle pomiędzy polem Marsowem a ludnemi środkowemi ulicami, ma wygląd sobie właściwy, odznaczający się wielką ilością pustych przestrzeni i długiemi, prawie pustemi ulicami, wzdłuż których ciągną się mury różnych zakładów przemysłowych. Zwłaszcza w dnie i godziny robocze nikt tędy nie przechodzi a podniósłszy głowę, widzi się po nad murami wysokie fabryczne kominy, buchające gęstym dymem a dominujące dachy budynków o wielkich, zapylonych oknach. Jeżeli zaś jaka brama jest otwarta, to widać głębokie podwórza, ciemne podszopia i mnóztwo wozów. Świst maszyn parowych łączy się z tętnieniem kół i wyładowywaniem żelaztwa, dźwięczącego po bruku. W niedziele fabryki są zamknięte i cała dzielnica zapada w ciszę pełną spiekoty podczas lata a chłodu i deszczu podczas zimy. Ogólne krąży mniemanie, że dzielnica Grenelle jest zamieszkana przez najgorszą ludność w całym Paryżu. Liczne tu są dziewczęta, pracujące w fabrykach i używające nieszczególnej opinii a prócz tego liczne są prostytutki najniższej kategoryi, znęcone sąsiedztwem ze szkołą wojskową a ciągnące za sobą mętną gawiedź swego zwykłego otoczenia. Jakby dla sprzeczności, naprzeciwko Grenelle, po drugiej stronie Sekwany ciągnie się zamożna dzielnica Passy, złożona z bogatych willi na wzgórzu, oraz arystokratyczne dzielnice, koło gmachu Inwalidów i przedmieścia Saint-Germain, poprzecinane wspaniałemi alejami. Tak więc zakład Aleksandra Beauchêne, położony na wybrzeżu, znajdował się, jak słusznie mówił sam jego właściciel, na samym przełomie, tyłem odwrócony do dzielnicy nędzy a fasadą spoglądającą ku bogactwom i wszelkim uciechom tego świata.
Mateusz lubił te aleje, wysadzane pięknemi drzewami, rozchodzące się w różnych kierunkach a stanowiące jakby przedłużenia pola Marsowego i esplanady Inwalidów. Jest to najspokojniejsze miejsce przechadzki w Paryżu. Szerokiemi alejami płynie orzeźwiające powietrze a słońce je rozwesela. Przedewszystkiem wszakże lubił Mateusz wybrzeża rzeki, Quai d’Orsay rozpoczynający się w środku miasta przy ulicy du Bac a biegnący daleko, po za pałac Bourbon, po za Esplanadę i pole Marsowe, aż do bulwaru Grenelle, w czarnej krainie fabrycznej pracy. Mateusz nie mógł się nasycić podziwem nad majestatycznością tej nadrzecznej ulicy, ocienionej wiekowemi drzewami a wspaniałej i szerokiej, zwłaszcza w pobliżu wieży Eiffel, gdzie się zlewa z pięknemi miejscowemi ogrodami. Sekwana zatacza się tu z niezrównanym wdziękiem a drzewa są piękniejsze od wszystkich drzew na świecie. Przechadzka tutaj posiada wiele uroku, do którego niemało się przyczynia niespodziewana cisza. Zdawaćby się mogło, że dopiero tu poznaje się cały ogrom, siłę i wdzięk Paryża.
W tę właśnie stronę Mateusz dziś skierował niedzielną przechadzkę. Chciał dotrzeć aż do ogrodów a była to znaczna odległość, zważywszy na stan Maryanny i drobne nóżki Rózi. Powierzono ją Ambrożemu, który chociaż młodszy od braci, był od nich wytrwalszy i zwinniejszy. We dwoje szli więc w przednią parę a za niemi bracia bliźnięta, za którymi postępował ojciec, pod rękę z matką. Idąc tak chodnikiem, tworzyli prawdziwy pensyonat. Zrazu wszystko składało się wybornie, szli powolutku, używając słońca i powietrza. Zimowe popołudnie było niezwykle pogodne, jasne a chociaż w cieniu było chłodno, za to na słońcu, w złocie promieni, łagodne ciepło było miłe jak aksamit. Skutkiem pięknej pogody, było mnóstwo spacerujących osób, cały Paryż odświętnie przybrany był na przechadzce, używając wypoczynku. Ogólny, wesoły nastrój, rozochocił nawet Rózię, prostowała się i szła raźnie, chcąc się przed wszystkimi popisać, że umie chodzić, jak duża dziewczynka. Już minęli obszerne pole Marsowe a jeszcze się nie dopominała, by ją wzięto na rękę. Chłopcy szli z fantazyą, tupiąc nogami po flizach chodników i po zamarzniętych ulicach. Defilowano więc aż miło było patrzeć.
Maryanna zaczynała wszakże słabnąć i mocniej się opierać na ramieniu Mateusza. Była ubrana w ciemno-zieloną wełnianą suknię, puszczoną jak bluza, dla lepszego ukrycia zmienionej figury. Lecz pomimo to, znać było, że przebywa ostatnie miesiące ciąży, wiedziała o tem i sama żartowała ze swoich ruchów, idąc powoli i chwiejąc się w biodrach. Widok jej był wzruszający. Na pięknej, łagodnej jej twarzy widać było wysiłek dobrego humoru, skrywający niedomaganie a pomimo to wyraźne zmęczenie ciała, wynikające z daru płodności, czyniło ją szanowną i godną uwielbienia. Osoby spacerujące, zachwycone jej pięknością, odwracały się za nią, lecz w miarę, jak tłum się zwiększał, pokazywano ją sobie nieledwie palcami i jawiły się drwiące uśmiechy, zwłaszcza gdy spostrzegano czworo dzieci przed nią idących. Już ma takie stado a zachciało się jej jeszcze piątego dziecka! Uważano to za coś bardzo śmiesznego i drwiono półgłosem. A znaleźli się i tacy, którzy wprost oburzali się, mówiąc pomiędzy sobą, że nie powinno być dozwolone popisywać się ludziom z tak gorszącą nieostrożnością, dającą zły przykład. Tak więc mnożyły się uwagi, drwiny, śmiechy lub współczucie. Biedna kobiecina! Taka ładna, taka młoda i już na urodzeniu piątego dziecka! A jednak mąż wygląda na przyzwoitego człowieka! Mateusz i Maryanna słyszeli, albo domyślali się, co o nich mówiono, lecz nie zważając na otoczenie, uśmiechali się do siebie, bynajmniej nie zamierzając poprawić się ze swoich grzechów w przyszłości. Przeciwnie, utrwalali się w przekonaniu, że płodność jest szczęściem a nie usuwanie się od spełnienia swego zadania, świadczy o sile, zdrowiu i jest rzeczywistem pięknem.
Doszedłszy do ogrodów, ogołoconych z liści, trzeba było się zatrzymać, bo Rózia zaczynała być zmęczona. Na szczęście, znaleziono ławkę, na którą padało jeszcze słońce. Lecz chłód się wzmagał, słoneczne promienie były coraz bledsze, więc należało śpieszyć się z powrotem do domu. Dzieci nie narzekały na zimno szczypiące im twarze i rozglądały się po niebie teraz jakby ozłoconem i różowiejącem coraz to wyraźniej. Dla rozgrzania nóg, chłopcy tupali zamaszyście a Rózia, śmiejąc się z nimi, przestała narzekać na zmęczenie. Była godzina trzecia, gdy cała rodzina, uradowana z przechadzki, upojona świeżem powietrzem, skręciła na ulicę la Féderation. Lecz nawet tutaj przystawano, by na nich patrzeć. Ale tu ludzie musieli być poczciwsi, bo nikt nie szydził a wszyscy podziwiali piękność wzorowych dzieci i uśmiechano się dwuznacznie ku ojcu i matce, winszując, że tak szybko a dobrze uwijają się z robotą.
Wróciwszy do domu, Maryanna, czując się zmęczoną, położyła się na kanapie w saloniku, gdzie palił się już ogień na kominku, rozpalony przez Zoę, stosownie do rozkazu wydanego przez Mateusza przed wyjściem na spacer. Dzieci, spokojne teraz z powodu zmęczenia, siedziały poważnie przy małym stoliku, słuchając bajki, czytanej przez Denizego. Wtem ktoś zadzwonił i weszła do saloniku Konstancya, powracająca z Maurycym ze spaceru odbytego powozem. Zapragnęła odwiedzić Maryannę, z którą widywała się teraz parę razy na tydzień, bo tylko ogród przedzielał pawilon od pałacyku.
— Czy jesteś dzisiaj chora?... — spytała, widząc kuzynkę leżącą.
— O, nie, przeciwnie... przeszło przez dwie godziny spacerowałam, więc teraz wypoczywam.
Mateusz zbliżył fotel dla pani Beauchêne, która chociaż była dumna ze swego stanowiska i majątku, wszakże okazywała wiele życzliwości względem ubogiej kuzynki swego męża. Gdy usiadła, zaczęła się usprawiedliwiać, że tak dawno nie była, bo pragnęłaby chociaż codziennie tutaj przychodzić, ale na nieszczęście, nie pozwalają jej liczne obowiązki pani domu. Maurycy, strojny w czarne aksamitune ubranie, nie odstępował od matki i tylko zdaleka spoglądał na czwórkę dzieci, równie pilnie w niego wpatrzonych.
— Maurycy, dlaczego się nie witasz ze swoimi kuzynami?...
Na rozkaz matki zbliżył się ku nim. Lecz rozmowa jakoś się nie wiązała. Rzadko kiedy się widywali a czwórka małych dzikusów z Chantebled, nie mogła się pogodzić ze sztywnym układem małego paryżanina.
— A dzieci twoje są zdrowe?... — spytała Konstancya, robiąc wzrokiem porównanie pomiędzy swoim synem a trzema domowymi chłopcami. — Ambroży jeszcze urósł, ale i dwaj starsi znakomicie wyglądają.
Zapewnie porównanie, jakie w myśli czyniła, niekorzystnie wypadło dla Maurycego, który chociaż na swój wiek był duży i barczysty, wszakże miał cerę bladą, przezroczystą. Więc z wymuszonym uśmiechem dodała:
— Ja wam Rózi zazdroszczę... To prawdziwy klejnocik!
Mateusz się roześmiał i szybko wyrzekł słowa, których zaraz pożałował:
— Zazdrość taką można łatwo zaspokoić... takie klejnociki niedrogo kosztują!
— Niedrogo, niedrogo... — powtarzała Konstancya. — Niedrogo dla was, ale nie dla mnie. Każdy ma pod tym względem swoje opinie, do których się stosuje, nie wiedzieć czy za szczęście lub nieszczęście własne.
Odpowiedź swą podkreśliła, ironicznym wzrokiem wodząc po czwórce dzieci i figurze Maryanny, pogardzając taką mnogością rodziny, która niedługo miała się znów powiększyć przybyciem piątego dziecka. Z obrzydzeniem zwykle się odzywała o niepomiernej płodności tego ubogiego małżeństwa, uważając piątą ciążę Maryanny za coś bezwarunkowo nieprzyzwoitego, czuła się nawet tem obrażoną, jakby sponiewieraniem wszystkiego, co uważała za rozumne i godne uznania, gniewał ją ten brak miary, przezorności i porządku. Powstrzymywała się teraz z wyjawianiem swych opinij w obecności Maryanny, lecz niechajże nikt sobie nie pozwala drwić z jej postanowionej bezpłodności. Jeżeli nie urodziła dotąd córki, to dlatego, że nie chciała.
Maryanna, dostrzegłszy złe wrażenie, wywołane słowami Mateusza, zmieniła tok rozmowy, pytając się o Beauchêne’a.
— A dlaezego Aleksander z tobą nie przyszedł?... Już przeszło tydzień, jak go nie widziałam.
— Czyż nie wiesz — przerwał Mateusz z żywością, że Aleksander wyjechał wczoraj wieczorem na wieś, na polowanie. Nocował niedaleko od Chantebled, w Puymoreau, bo miał zamiar wstać o świcie i puścić się w las. Sądzę, że dopiero jutro będzie z powrotem.
— Ach, prawda! mówiłeś mi... Miał dziś śliczną pogodę do chodzenia po lesie...
Lecz i to było niebezpiecznym tematem rozmowy i Maryanna żałowała, że zaczęła o tem mówić, bo nigdy się nie wiedziało, gdzie przebywa Beauchêne, gdy zawiadamiał żonę, że wybiera się na polowanie. Pozór polowania o świcie był dla niego dogodną okazyą spędzenia nocy po za domem a tak często go używał, iż niezawodnie Konstancya wiedziała, co o tem sądzić. Lecz wobec tego kochającego się małżeństwa, w którem mąż nigdy nie opuszczał żony i był jej najniższym sługą, zwłaszcza gdy była niedomagającą, pani Beauchêne udawała zupełny spokój i rzekła z chwalebną odwagą:
— To ja go zmuszam do tych częstych wycieczek na wieś. Jest bardzo krwisty i potrzebuje ruchu na świeżem powietrzu... zatem polowanie jest dla niego wyborną rozrywką.
Nowy odgłos dzwonka znów zapowiedział gości. Weszła Walerya ze swoją córką Reginą. Zarumieniła się z zadowolenia, ujrzawszy panią Beauchêne, tak dalece była wrażliwą na spotkanie się z osobą należącą do owego świata bogaczów, ku któremu pragnęła podążać, stawiając go sobie za wzór najwyższy. Lecz Konstancya wstała i zaczęła się żegnać, mówiąc, że na nieszczęście, nie może tu dłużej pozostać, bo oczekuje przyjścia jednej ze swych przyjaciółek.
— Niechaj kuzynka pozostawi nam chociaż Maurycego — prosił Mateusz. — Jest Regina, więc będą się bawić w sześcioro a po podwieczorku odprowadzę malca osobiście.
Maurycy, jakby strwożony, chwycił się spódnicy matki, więc ta odmówiła:
— Nie mogę, nie mogę go tutaj zostawić. On ma teraz przepisaną kuracyę, więc nie chcę, by cokolwiek jadł po za domem. Do widzenia!... Przyszłam na chwilę, chcąc się dowiedzieć, co u was słychać a teraz już uciekam... Do widzenia.
Trzymając syna za rękę, drugą podawała na pożegnanie, Waleryę uścisnęła chłodno, nie przemówiwszy do niej ani słowa, co ta uznała za wyższy rodzaj dystynkcyi. Regina uśmiechnęła się do Maurycego, którego trochę znała a śliczną dziś była w wełnianej sukni ciemno niebieskiego koloru, z twarzyczką umiloną, pod rozwianemi, czarnemi włosami a tak była podobną do swej młodej matki, że wyglądała raczej na jej siostrę, aniżeli na córkę.
Maryanna, zachwycona pięknością dziewczynki, zawołała ją ku sobie:
— Chodź mnie pocałować... Jaka śliczna z niej panna!... i jaka duża!... Właściwie, ile ona ma lat?
— Niedługo skończy rok trzynasty — odpowiedziała Walerya.
Usiadła w fotelu dopiero co opróżnionym przez Konstancyę a Mateusz zauważył jakiś smutek czy niepokój w pięknych jej oczach. Rzekłszy, iż wstąpiła, by się dowiedzieć, co tu słychać i pochwaliwszy zdrowy wygląd całej rodziny, umilkła, pogrążona w przykrych myślach, podczas gdy Maryanna, uszczęśliwiona z życzliwych odwiedzin swoich znajomych, dziękowała jej z uprzejmością. Mateusz osądził, że należało mu pozostawić obie kobiety razem, by mogły poufniej z sobą porozmawiać, rzekł więc do Reginy:
— Chodź zemną i z dziećmi do stołowego pokoju, pomożesz mi do zastawienia podwieczorka. Będziemy razem gospodarowali.
Propozycja ta została przyjęta przez dzieci z okrzykami radości, porzucono czytaną książkę i chłopcy, chwyciwszy Reginę za ręce, pogalopowali z nią naprzód, podczas gdy Rózia, dążąc za niemi z tyłu, przewróciła się i jak kotek podskakiwała na czworakach.
Pozostawszy sam na sam z Maryanną, Walerya gorzko westchnęła:
— Ach moja droga jaka ty jesteś szczęśliwa, mogąc mieć takie śliczne, zdrowe dzieci bez potrzeby ograniczania ich liczby. Mnie to niedozwolone!
Maryanna, ze zdziwieniem na nią spojrzawszy, spytała:.
— Dlaczego?... Zdaje mi się, iż możesz sobie na to samo pozwolić?
— O nie! nie!... Ty masz zamiłowania pełne prostoty, małem się zadowalniasz. Twoje życie płynie odmiennie od mojego! Każdy zawczasu stawia sobie jakieś cele, więc i my mamy nasze postanowienia względem Reginy... i byłoby prawdziwem nieszczęściem cośkolwiek zmieniać w naszych projektach...
Urwała a po chwilowem milczeniu, dodała zmienionym głosem:
— Gdybym się znalazła w takim stanie, tak jak ty teraz jesteś... gdybym była pewna, że tak jest... nie wiem cobym zrobiła z rozpaczy, chybabym zwaryowała!
Pomimo, że chciała nad sobą panować, łzy trysnęły jej z oczu i twarz ukryła obu rękoma.
Maryanna, coraz mocniej zadziwiona, uniosła się z kanapy i przyjaznemi słowy uspokajała ją, trzymając jej dłonie. Walerya zwierzyła się teraz przed nią: przyczyną jej łez było przypuszczenie, że od trzech miesięcy zaszła w ciążę. W pierwszych miesiącach uspakajała się możliwością opóźnienia zwykłego niedomagania, co zdarzyć się mogło każdej nawet najzdrowszej kobiecie, lecz teraz, gdy po raz trzeci nie zjawiło się to, czego z niecierpliwością wyczekiwała, nabrała pewności, że jest brzemienną i nie miała chwili spokoju. Opowiadała, jak bardzo jest przerażoną, jak oboje z mężem nie spodziewali się tak wielkiego nieszczęścia, czynili bowiem co mogli, by uniknąć podobnej katastrofy. Męża swojego była pewna, wiedziała, że wolałby rękę sobie odciąć, byle ją uchronić od drugiego dziecka, ona zaś osobiście pilnie czuwała, by zachować wszelkie środki ostrożności. Było to więc coś niezrozumiałego i nie do uwierzenia, by się stać mogło małżeństwu kochającemu się jak oni i będącemu w tak ścisłem porozumieniu i zgodzie w zapatrywaniach się w tej kwestyi.
— No, ale teraz, gdy rzecz się stała, nie trzeba się zamartwiać — mówiła Maryanna — Zmienicie swoje dawne plany a przecież będziesz kochać to biedne maleństwo...
Walerya gniewnie drgnęła i zawołała z rozpaczą:
— Ja nie chcę mieć drogiego dziecka! ono nie powinno się urodzić! Przecież my nie możemy całe życie marnieć jak teraz... Twój mąż zapewne opowiedział ci nasze zamiary... wiesz zatem, że Michaud, dawny podwładny mojego męża a teraz jeden z głównych urzędników w banku Kredytu narodowego, obiecuje mu korzystną posadę... mój mąż ma zamiar opuścić zakład pana Beauchêne’a, bo spodziewa się w banku świetnej przyszłości... Tylko początkowo będziemy mieli ciężkie chwile... bo zamiast pięciu tysięcy franków pensyi, jaką mój mąż zarabia w zakładzie, będzie miał w banku trzy tysiące sześćset franków... Więc jakże chcesz, byśmy mogli dopuścić urodzenia się drugiego dziecka, ponieść koszta słabości, mając trzysta franków miesięcznego dochodu! Jest to zupełnem niepodobieństwem, zburzeniem wszystkich naszych obliczeń! Urodzenie się tego nieszczęśliwego dziecka, pogrążyłoby nas na zawsze w ciasne warunki życia, których nie chcę, których mam dosyć!
— Zanadto szczęście budujesz na obliczaniach! — zauważyła Maryanna, ze spokojnym, łagodnym uśmiechem.
— Moje obliczenia są słuszne i od nich nie odstąpię! — mówiła Walerya z zaciętością. — Nie należy pomijać okazji szczęścia, bo drugi raz może się nigdy nie zdarzy! Jeżeliby mój mąż nie skorzystał z propozycji pana Michaud i pozostał w zakładzie, to stracilibyśmy nadzieję dojścia do majątku... prysłyby wszystkie nasze marzenia... posag dla Reginy, byt dostatni... słowem, całość naszych ambicyj... Jak możesz tego nie rozumieć moja droga?...
— Owszem, rozumiem... Tylko obliczenia tego rodzaju są dla mnie rzeczą obcą i trudno mi pojąć, by szczęście było od nich zawisłe... Dziwię się i smucę tem, co mi mówisz.. Dzieci są naturalnym wynikiem w każdem małżeństwie i trzeba witać z radością jako plon miłości a zarazem jako przyszłe bogactwo... Mnie się to wydaje rzeczą tak prostą i jedynie dobrą!
Walerya zaprzeczała, znów zalewając się łzami.
— To zależy od osobistych zapatrywań.... Ach! żebyś wiedziała, jaki mój mąż jest zrozpaczony! a przytem jak się wstydzi, że jest sprawcą tego nieszczęścia!... Ani na krok teraz z domu nie wychodzi... Dzisiaj jest niedziela, otóż wiesz, co on teraz robi?... otóż siedzi przy stole i pracuje w domu nad dodatkową robotą, o którą się postarał... Zawsze to trochę zwiększa nasze dochody... I jabym mu miała przysparzać tak niepotrzebnego wydatku! nie! nie! postanowiłam oprzeć się grożącemu nam nieszczęściu i zdobędę się na potrzebną ku temu wolę... bo mój mąż jest zbyt dobry i za skory poddawać się losowi!
Może niedopowiadane myśli zaczęły jej zbyt gwałtownie dokuczać, bo była teraz prawie nieprzytomna i płacząc, zaciskając ręce, jęczała:
— Nie... nie... to niemożliwe., ja nie jestem w ciąży... nie będę miała dziecka... nie chcę go!... nie chcę!
Maryanna, widząc jej boleść, przestała robić uwagi a posadziwszy ją obok siebie, całowała z czułością, pocieszając pieszczotliwemi słowami. Lękała się, czy aby dzieci tu nie wejdą, lecz były one zajęte w stołowym pokoju, zkąd dolatywały ich głosy i śmiechy. Utuliwszy łzy Waleryi, zaprowadziła ją do jadalni.
— Siadajmy do stołu!... siadajmy!... — wołali chłopcy, klaszcząc w ręce.
Podwieczorek był już przygotowany a Mateusz przy pomocy Reginy ustawiał symetrycznie cztery kompotierki z ciastkami i konfiturami. Chłopcy, pragnąc posługiwać, psuli porządek a Rózię trzeba było pilnować, by nie szarpała za obrus. Lecz gospodarując, bawiono się wybornie a Regina zręcznie się wywiązywała z roli przewodniczki pomiędzy znacznie młodszą od siebie dzieciarnią. Zarumieniła się, jakby już coś rozumiejąc, gdy Ambroży zaczął swej matce dowodzić, że Regina jest jego żoną a Rózia jest ich dzieckiem. Maryanna kazała mu być cicho, widząc, że oczy Waleryi znów zachodzą łzami i wszyscy zasiedli do podwieczorku, który wkrótce znikł, dzięki żarłoczności dzieci.
Minął tak przyjemnie spędzony dzień niedzielny a o godzinie dziewiątej wieczorem gdy dzieci już zasnęły, Mateusz i Maryanna znaleźli się sam na sam w sypialni. Uprosił ją, by zaraz się położyła i sam otulił ją kołdrą i poprawił poduszkę pod głową. Do godziny dziesiątej, o której miała wypić filiżankę ziółek lipowych, siedział przy niej, głośno czytając. Ziółka zaparzał własnoręcznie każdego wieczoru a gdy wypiła podaną filiżankę, mówił jej dobranoc, całując ją serdecznie, po bratersku w oba policzki. Była ona teraz dla niego zakazanym owocem, z czego niejednokrotnie oboje żartowali, nazywając się „pani“ i „panie“. Rozebrawszy się, położył się na swoje żelazne łóżko i zgasiwszy lampę, życzył jej rychłego zaśnięcia. Sam zaś nie zasypiał jeszcze, nadsłuchując jej oddechu a niejednokrotnie, chcąc się przekonać, czy śpi smacznie, wstawał nagle zbudzony w nocy i pochylał się nad nią, pragnąc, by nawet we śnie była otoczona jego pobożnem uwielbieniem. Powtarzało się to codziennie i Maryanna czczoną była przez Mateusza o każdej godzinie dnia i nocy. Kult względem niej uważał za najwyższy i za najlepszy, czcił w niej teraz matkę, matkę ukochaną i uwielbioną w swem cierpieniu, gotową na katusze porodu, by życie wiecznie mogło kwitnąć.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.