<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Synowie pana Marcina
Podtytuł Powieść wiejska
Data wyd. 1896
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Wioska nazywała się Budy, chałup w niej było dwadzieścia kilka, a wszystkie małe, przygarbione, w ziemię wrosłe. Znać, że od wielu a wielu lat nie było w Budach pożarów, a więc i potrzeby stawiania nowych domóstw, to też dawne służyły pradziadkom, dziadkom, ojcom, synom, wnukom i prawnukom, i wiele chłopskich pokoleń wychowało się i wzrosło pod ich słomianemi strzechami, poczerniałemi od deszczów, porośniętemi mchem.
Środkiem wioski ciągnęła się droga, błotnista prawie zawsze, a na wiosnę i jesienią do przebycia niemożliwa.
Przy drodze, w rzadkich odstępach, rosły wierzby, pokrzywione, suche, jak te, w których, wedle ludowych podań, dyabeł mieszkanie sobie obiera; gdzieniegdzie przy chatach były dzikie gruszki, za wsią zaś wysoka sokora ocieniała krzyż dębowy, przed wieloma laty postawiony, poczerniały i pochylony nieco.
Na drugim końcu wsi stała karczma, domisko duże, w połowie tylko zamieszkałe.
Wieś znajdowała się w położeniu niskiem na szerokiej płaszczyźnie, wśród pól i rozległych łąk. Przez łąki leniwie toczyła swe wody wązka rzeczka, a dokoła szumiały lasy.
Niedaleko od wsi leżał folwark tego samego co i wieś nazwiska.
Nie duży dworek z ogrodem, dwie stodoły, obora, stajnia, spichlerz drewniany z piąterkiem i gołębnik na słupie, szopa na wozy i narzędzia — oto całe zabudowania.
Patrząc z przed dworu, na całym widnokręgu nie widziało się nic, oprócz tej jednej wioski, nigdzie ludzkiej siedziby w pobliżu, tylko pola, łąki, moczary i dokoła, niby rama otaczająca obraz, lasy. Dróżki, wychodzące z wioski w różne strony, ginęły w lasach. Dopiero za ich wiecznie zielonemi koronami znajdowały się wsie, miasteczka i daleko, ale to już bardzo daleko, szyny żelazne, łączące ten ustronny zakątek ze światem.
Mieszkańcy wioski i folwarczku siedzieli jakby w odosobnieniu, w tej kotlinie lasami otoczonej, uprawiali grunt, kosili łąki, jedli chleb czarny, ale smaczny i tak dni za dniami, lata za latami schodziły.
Nie można jednak powiedzieć, że w Budach panowała zupełna martwota i że nikt obcy do tej wioski nie zaglądał. Owszem, można było nieraz na drogach, przerzynających kotlinę, spostrzedz bryczkę, dążącą do folwarku; snuły się też od czasu do czasu biedki bogatszych kupców, ukazywali się kramarze i inni aferzyści, prowadzący interesa na piechotę.
Jest pora jesienna, październik ma się ku końcowi, na polach pusto, zboża sprzątnięte, kartofle wykopane, na skoszonych łąkach liczne stogi się wznoszą; blade, jakby zaspane, słońce oświetla smutny krajobraz.
Z lasu, po drodze ku wsi wiodącej, toczy się wóz chłopski, ciągniony przez małego, krępego konika; na wozie obok powożącego chłopa, siedzi żyd. Pierwszy apatycznie spogląda przed siebie, drugi kręci się wciąż i niecierpliwi widocznie.
— Słuchajcie no, Piotrze — odzywa się — czy wy nie macie bata, nie możecie poganiać konia?
— A na co?
— Wy się pytacie na co? Co to za gadanie jest... Ja się bardzo śpieszę...
— Może być; ale mnie nie pilno; — odrzekł, ziewając chłop.
— Wam nie pilno! Ja wiem, że wam nigdy nie pilno... Jak wy możecie żyć w takiej rozlazłości, w takiem szlamazarstwie?
— Albo co? goni mnie kto?
— Fe, dalibóg! W waszej głowie nie może się zmieścić taka prosta rzecz, że każdy człowiek ma interesa i że każdy interes, choć nie ma bata w garści i nie krzyczy wio! bardziej jednak człowieka pogania, aniżeli pocztylion konie, gdy z bogatym panem ekstrapocztą jedzie...
— Ja żadnego interesu nie mam, do domu jadę po gospodarsku, bydlęcia nie morduję. Zabrałem was po drodze, bo taka była moja wola. Chcecie siedzieć na furze, to siedźcie, a jeżeli nie, jeżeli wam pilno, to złaźcie i lećcie na piechotę... Mnie tam wszystko jedno.
Żyd nic na to nie odrzekł, wiedział, że upartego chłopa nie przekona. Zapalił fajkę, puścił wodze myślom i zastanawiał się w ogóle nad chłopską naturą, tak bardzo różniącą się od jego nerwowego, gorączkowego niemal temperamentu; chłop zaś o żydowskiej ruchliwości rozmyślał.
— Słuchajcie no, Mośku — odezwał się po chwili.
— Co chcecie?
— Dla czego wam zawsze tak pilno?
— Co mam się tłómaczyć! Pilno, bo pilno. Są takie interesa, których wy wcale nie rozumiecie.
— O!
— Ja was dobrze znam, wasze pomyślenie ciężkie jest.
— Za to sprawiedliwe...
— Kamień też jest ciężki, ale to nie znaczy, żeby miał być sprawiedliwy; zresztą, jeżeli chcecie koniecznie, to wam powiem, tylko poganiajcie konia...
— Na co? Ja i bez was wiem.
— Kiedy wiecie, to dla czego pytacie?
Chłop się rozśmiał.
— Dla tego, że kuczy mi się jadąc i żeby trochę porozmawiać...
— Dziwny wy człowiek, Piotrze...
— Niby w czem dziwny?
— Nie chcecie popędzić konia, a popędzacie mój język, żeby gadał...
— Ja za konia dałem sześćdziesiąt rubli na wiosnę, a wy macie język darmo i bez żadnego kosztu... Choć moje pomyślenie ciężkie, ale sprawiedliwe, i ja sobie każdą rzecz dobrze w głowie rozważę i rozmiarkuję.
— Ciekawość, jakie to wasze miarkowanie jest?
— A no, jest. Nam, gospodarzom, nie pilno, bo my robimy koło roli, ona nie ucieka; żydy zaś robią koło wiatru, to się śpieszą, bo wiatr pędzący jest: dopiero był, już go nie masz. No, Mośku, może nie tak?
Żyd głową pokiwał, machnął ręką i rzekł:
— Słuchajcie no, Piotrze, wyście powiedzieli mądre słowo. Ja się dziwię, skąd ono do waszej głowy przyszło, takie prawdziwe, sprawiedliwe słowo! Prawda, na moje sumienie, prawda! My gonimy wiatr, cała nasza robota koło wiatru, nasze dochody, nasze utrzymanie, nasze gospodarstwo, nasz majątek, to jest... wiatr, tyle co dmuchnąć... fu! Kto wam o tem powiedział, Piotrze?
— A no, tak sobie myślałem...
— Ślicznieście myśleli! Jak wam się chce jeść, to wasza żona doi krowę, bierze z dołka kartofle, z komory kaszę i okrasę i gotuje dla was jedzenie, prawda?
— Juści, jakżeby inaczej?
— Was głowa nie boli, bo wiecie, że w oborze waszej jest krowa...
— Trzy ogony jest, z łaski Boga.
— Wy wiecie, że w dołku są kartofle, w komorze kasza i mąka... nie macie frasunku o chleb, bo w stodole waszej nie brak żyta, a jak moja żona i moje dzieci chcą jeść, to ja nie pójdę do komory po kaszę, ani po kartofle do dołka, bo nie mam dołka i komory, tylko lecę na rynek, na wieś, do innego miasteczka na jarmark, kręcę się koło folwarków, koło chałup, gonię wiatr... Tak, tak, wyście wielką prawdę powiedzieli, Piotrze! A czy wam się zdaje, że to łatwo wiatr gonić? Czy wy myślicie, że on nie ucieka, że za nim inni żydzi nie pędzą? Oj, oj, jak gonią, jak oni pędzą!... Za jednem dmuchnięciem pędzi trzech, dziesięciu, piętnastu, cała gromada...
— Zawżdy — rzekł chłop — wy swoje żydowskie spekulacye macie, nie tak, to owak, a przecie uda wam się coś wyszachrować.
— Żeby nasze wrogi to wychorowali, co nam się uda wyszachrować! Nie łatwe życie... Naprzykład teraz, wy myślicie, że ja z wami jadę dla zabawki, czy dla spaceru. Nieprawda, ja gonię wiatr, ale sami widzicie, jakie to głupie gonienie. Wiatr ucieka, ja proszę, żebyście popędzali konia, a wy się wleczecie powoli, jak żyd ze smołą. Takim sposobem nie dogoni wiatru.
— Ha, ha... toście dopiero wykręcili. Którędy to kołował! Przez komorę, przez dołek, a do mego konia przecie trafił! I za cóż ja będę dla was bydlątko siłował?
— Wiecie, że się znam na grzeczności, odsłużę. Dowieźcie mnie tylko do Bud, do karczmy... Mam szynkarzowi kilka słów powiedzieć, a stamtąd piechotą na folwark polecę. Dziedzic zapewne jest w domu?
— Gdzieżby miał być?
— Chciał wyjechać...
— Nie wiem, ale chyba rzadko kiedy on wyjeżdża...
— Pośpieszcie, proszę was.
Chłop machnął biczem... tłusty mierzynek wstrząsnął łbem i pobiegł drobnym truchcikiem, parskając.
— Ładnego macie konia — rzekł Mosiek.
— Ujdzie.
— Nie żałujecie mu owsa widać, bardzo żwawy jest... Ja myślę, że w całej wsi lepszego konia niema...
— Pewnie, że niema.
— Chociaż, wiecie wy, Piotrze, co ja myślę?
— A co?
— Ja myślę, że Franka Gąsiora kobyła, ta siwa, choć może na pieniądze tyle nie warta co wasz kasztan, lepiej od niego chodzi...
— Oj, co nie, to nie...
— Mnie się zdaje. Jeden raz tylko jechałem z Frankiem, ale jak... Wierzcie mi, że ptak nie leci prędzej, niż jego szkapa; musiałem się trzymać dobrze drabiny, bo inaczej byłbym spadł z wozu i, broń Boże, popsuł sobie kości. Ślicznie jechał Franek, jak maszyna parowa...
— Nie prawda...
— Mówię wam, możecie mi wierzyć.
— Znam ja jego szkapę; nie równać jej z moim koniem, i żeby Franek nie wiem jak chciał, to mnie nie wyścignie...
— Ale jechał, aj jechał...
— Może tak? — rzekł chłop, szarpiąc lejcami i przynaglając konia do biegu...
— O, prędzej, dużo prędzej...
Piotr machnął biczem kilkakrotnie.
— Ja wam pokażę — rzekł — jak on chodzi...
Kasztan szarpnął i pobiegł wyciągniętym kłusem, a gdy Piotr ciągle biczem wymachiwał, wpadł w galop; z powodu suchej jesieni, droga była twarda, wóz turkotał i podskakiwał. Chłop miał minę tryumfującą, a Mosiek śmiał się w duchu, że odnalazł w nim żyłkę próżności i że ją tak dobrze na swoją korzyść wyzyskał.
— A co? a co? — pytał Piotr... Może powiecie, że jest we wsi lepszy koń, niż mój.
— Albo ja wiem, może jest, może niema...
— Mnie się zdaje, że chyba niema...
— Spodziewam się...
— Skądby miał być? Nie chwaląc się, umiem ja koło dobytku chodzić... Na kupno pieniędzy nie żałuję, robotą nie przeciążę, a pasę na urząd... Wolałbym sam nie dojeść, aniżeli takie oto stworzenie głodem morzyć...
— Bardzo porządny jesteście gospodarz, mój Piotrze.
— A juści... Taka już moja natura...
— Powiedzcie lepiej, że takie wasze pieniądze... Nie brak wam, toście porządni, a gdybyście byli kapcan bez grosza, to nie staćby was było na porządność. Tak to na świecie zawsze bywa i w każdym interesie... Ja naprzykład, żebym miał pieniądze, byłbym bardzo porządny kupiec, taki porządny, jak rzadko który; ale że nie mam... to jestem tylko, ot... tak sobie... ja sam nie wiem, co jestem, faktoruję, handluję... aby dalej...
— A dyć... jak kto może, tak orze... Pewnie i do dziedzica też według jakich spekulacyj wam pilno...
— Jakie z nim spekulacye można robić? On ciężki człowiek... Mało mówi, dużo myśli, a zanim grosz wyda, to go piętnaście razy obejrzy...
— To i po co chodzić do takiego?
— Trzeba próbować... tak, albo tak, może się co uda. Ślicznie chodzi wasz koń, Piotrze, ja myślę, że za pół godzinki będziemy już w Budach, przy karczmie...
— Co?
— Może za godzinę...
— Nie plećcie, Mośku, zaraz będziemy, za kwadrans najdalej...
Chcąc się popisać, chłop konia popędzał, a Mosiek chwalił, ustami cmokał, zapewniał, że mało który dziedzic swemi cugowemi końmi tak prędko jeździć potrafi.
W niecały kwadrans Piotr mocno zgrzanego kasztana przed karczmą zatrzymał, przykrył go starą sukmaną, rozkiełznał, kłaczek siana mu rzucił.
— Wart sześćdziesiąt rubli? — zapytał Mośka.
— Sto dwadzieścia wart... Ja sam tylebym za niego zapłacił, żebym mógł konia trzymać...
— Obiecaliście poczęstunek...
— Nie zapieram... Chodźmy do izby. Taka jazda warta kieliszek gorzałki...
Po chwili wyszli obadwaj: chłop odjechał do domu, a Mosiek ścieżką przez pola, pieszo do folwarku podążył.
Znał on w całej okolicy doskonale każdą drożynę, ścieżkę, wszystkie przełazki na płotach, dziury w parkanach; znał, gdyż się od najmłodszych lat swego życia od wioski do wioski włóczył i z drobnego handlu, z faktorstwa miał utrzymanie. Kupował wszystko, co mu w oczy wpadło i na co tylko chuda jego kieszeń pozwalała: skórki zajęcze, owcze, jaja, drób, stare szmaty, przędziwo; czasem, jeżeli wyjątkowo duży kapitał posiadał, to i cielę, albo parę gęsi. Każdy towar był dla niego dobry, na wszystko znajdował zaraz nabywców. Często zarobił kilka groszy, niekiedy stracił, i byłby zapewne przyszedł do fortuny, ale miał żonę i dziesięcioro dzieci, a w tej liczbie siedm córek, które musiał za mąż wydawać, wyposażać, wyprawiać huczne wesela. To pociągało za sobą bardzo znaczne koszta i pochłaniało wszystkie zyski z drobnego handlu. Kiedy już wszystkie córki powychodziły za mąż i otrzymały posagi, a w domu pozostali tylko trzej mali chłopcy, których utrzymanie i edukacya nie wymagały jeszcze wielkich nakładów, Mosiek nie mógł zrobić majątku z dwóch przyczyn: raz że w ogóle świat się popsuł, a powtóre, że i on sam także, sam Mosiek też nie był taki, jak dawniej, i potrzebował reparacyi. Nie mógł już chodzić tak żwawo jak ongi, prędko się męczył, ciężko oddychał, nie tak zawzięcie targował się jak dawniej. Zdezelowany był i marzył tylko o tem, żeby zebrać troszeczkę pieniędzy i założyć spokojne, poważne przedsiębierstwo, naprzykład szynk lub sklepik; żeby siedzieć w ciepłej stancyi, nie narażając się na deszcz latem, ani na mrozy zimową porą. Nie tracił nadziei, że stanie się podług jego woli, że trafi mu się okazya grubego zarobku, że złapie kilkadziesiąt, może sto rubli naraz — i będzie miał życie spokojne.
Nie zanosiło się na to. Mosiek był zdezelowany, świat zepsuty, okazye do zarobku w lot chwytali młodsi, zdrowsi, zręczniejsi, trzeba było po dawnemu skórek i drobnego handlu się trzymać i po wsiach przez sześć dni w tygodniu się włóczyć.
Mosiek, wyszedłszy z karczmy, udał się ścieżką na folwark; szedł dość prędko, miał bowiem pełną głowę projektów. Nie wiedział jeszcze na pewno, czy przyjdą one do skutku, ale postanowił próbować.
Może to właśnie będzie ów moment upragniony, ta okazya wyczekiwana, spodziewana od wesela najmłodszej córki.
Poprzedniego dnia, wieczorem, na rynku swego rodzinnego miasteczka, przypadkowo Mosiek usłyszał, że pan Marcin z Bud pieniędzy podobno potrzebuje.
Tak mówili. Może to była plotka, może prawda, ale faktem jest, że Mosiek, usłyszawszy ją, przez całą noc spać nie mógł; tylko kombinował różne okoliczności i rozmyślał, a nazajutrz rano, bardzo wcześnie, kiedy jeszcze miasteczkowi kupcy i kapitaliści zasypiali snem sprawiedliwych, on, z kijem w ręku i workiem na plecach, wędrował w stronę Bud, marząc o tem, że grubo zarobi, a choćby nawet nie bardzo grubo, choćby tylko odrobinkę — opłaci się spacer.
Pogłoska nie wiele miała cech prawdziwości, gdyż pan Marcin radził sobie dobrze, pieniędzy od nikogo nie pożyczał, zboża na zielono nie sprzedawał. Poprostu mógł ktoś naumyślnie taką bajeczkę puścić, aby bogaczom miasteczkowym smaku narobić — ale mogło też być nadzwyczajne zdarzenie.
Człowiek zawsze potrzebujący miewa jednak niekiedy, podczas świąt uroczystych, albo w nocy, kiedy uśnie twardo, taką chwilę, taką godzinę, że nic mu nie potrzeba; — może się też zdarzyć i zdarza się zapewne, że taki, który posiada dużo, nawet bardzo dużo — dozna chwilowego braku.
Wszystko to sobie Mosiek rozważał w głowie, a kroku przyśpieszał, gdyż nie mógł być pewnym, czy z tegoż miasteczka w pół godziny, w godzinę później, nie wyjdzie drugi, trzeci, dziesiąty podobnie myślący człowiek i nie podąży do Bud.
Młodsi i żwawsi chodzą prędzej, bogatsi posiadają konie i biedki, mogą więc starego i biedaka prześcignąć i uprzedzić.
Na szczęście, spotkał Mosiek znajomego chłopa, wyprosił sobie miejsce na wozie, poruszył zręcznie psychiczną sprężynę gospodarskiej próżności i tak wspaniale, tak szybko, do samej karczmy dojechał.
Teraz już jest prawie u celu.
Obejrzał się. Jak okiem sięgnąć na drogach pusto; widać tylko szarą rolę, poczerniałe łąki, a w górze blade, zaspane słońce jesienne przyświeca.
Gdzie niegdzie z kominów chałup chłopskich wznoszą się słupy białawego dymu, z oddalenia, ze stodółek dochodzi niewyraźny, jakby przygłuszony, łoskot cepów.
Pusto, nie widać nikogo, nikt nie jedzie. Mosiek wyprostował się dumnie, jak tryumfator, jak zwycięzca na turnieju. Wie, że jest pierwszy, że wyprzedził wszystkich współzawodników swoich, oczywiście jeżeli tacy są; ale dlaczego nie mieliby być?
Zarobek ponętna rzecz, a coraz trudniejsza do zdobycia, jeżeli więc jest choćby nie okazya, ale ślad okazyi, cień, dalekie prawdopodobieństwo, ludzie biorą się na to, jak ryby na muchę.
Spieszą, gonią się, rozpychają jedni drugich łokciami, obalają na ziemię, depczą im po grzbietach.
Kto pierwszy, ten lepszy, kto mocniejszy, ten zdobywa. Mosiek już jest pierwszy i jest mocniejszy, jest nawet dotychczas najmocniejszy, ponieważ niema ani jednego współzawodnika — pytanie tylko, co mianowicie zdobędzie i jakim sposobem? Od czego zacznie? Jak przystąpi do rzeczy?
Z kim innym zadanie byłoby o wiele łatwiejsze, ale pan Marcin — znany jest jako człowiek małomówny, mruk, do pogawędki nieskory, częstokroć opryskliwy, a czasem gwałtowny.
Nieraz w miasteczku bardzo porządni kupcy odzywali się do niego w zamiarze rozpoczęcia rozmowy, zawiązania jakiej tranzakcyi, — a ten, albo odburknie niedelikatnie, albo udaje, że nie słyszy, i idzie w swoją drogę, nie spojrzawszy nawet na mówiącego.
Rozumie się, że z takim trudno, ale trzeba jakoś...
Mosiek wchodzi na dziedziniec, pusto, żywego ducha nie widać, dwa psy kudłate ujadają zawzięcie przy Budach. Na szczęście, są przywiązane na mocnych łańcuchach. Mosiek nie boi się, lecz woli być na ganku, lub w kuchni, aniżeli na środku podwórza, woli być bliżej ludzi, aniżeli samotnie.
Dziś taki czas, że za rodzonego brata ręczyć nie można — cóż dopiero za łańcuch! Gdzie gwarancya, że pies go nie zerwie?
Z folwarku, na podjezdku wyjechał chłopiec, w kożuchu, z dużą torbą skórzaną na ramieniu — przed gankiem osadził konia i zeskoczył z niego.
Mosiek ucieszył się niezmiernie, zobaczywszy chłopaka. Zawsze, już trochę bezpieczniej...
— A, Wojtek! — zawołał — dzień dobry, Wojtek się w drogę wybiera?
— Juści, na pocztę mam pojechać, z listami.
— Szkoda twojej fatygi...
— Pewnie, że szkoda, ale skoro każą, to trzeba.
— Na co? Ja zaraz wracam do domu, mogę listy zabrać i na pocztę oddać, bardzo akuratnie.
— A no, ja tam nie wiem, wolałbym w domu zostać, ale jak pan każe, tak będzie.
Mosiek brodę pogładził i uśmiechnął się, kontent, że znalazł punkt wyjścia. Ofiaruje swoje usługi bezinteresownie, a wiadomo z praktyki, że bezinteresowność bywa zwykle początkiem interesu... Podejmuje się oddać listy, bo jest człowiek grzeczny i uczciwy z natury, a postara się zawiązać rozmowę o interesie, gdyż od tego jest Mosiek. Liczy też trochę i na szczęście, może ono akurat dziś uśmiechnie się do niego.
Wtem rozległ się odgłos kroków i niebawem na ganku ukazał się człowiek średniego wzrostu, szczupły, ze szpakowatą, krótko przystrzyżoną brodą, z czarnemi bystremi oczami.
Rzucił okiem na Mośka i lakonicznie zapytał:
— Czego?
Mosiek do ziemi się skłonił.
— Trochę za interesem, trochę tak... dzień dobry wielmożnemu panu... Wielmożny pan na pocztę posyła?
— Więc?
— Szkoda człowieka i konia... Ja zaraz wracam do domu, mogę listy zabrać.
Pan Marcin mruknął przez zęby:
— Obejdzie się...
Potem jednak, jakby nową myślą uderzony, dodał:
— Zaczekaj...
— Owszem, bardzo chętnie...
Pan Marcin do chłopaka się zwrócił:
— Weźno Wojtek te listy i odwieź na pocztę, opłacisz, ile każą, pokwitowanie weźmiesz...
Chłopak schował papiery do torby i zręcznie wskoczył na siodło.
— Czekaj... Wstąp jeszcze do stajni i powiedz Ignacemu, żeby zaprzągł siwe konie do starej bryczki i żeby za pół godziny zajechał. Mośka proszę — dodał, otwierając drzwi.
Znaleźli się w pokoju dużym, widnym, umeblowanym bardzo skromnie. — Pomiędzy oknami stał stół dębowy, długi i szeroki, zarzucony książkami i papierami; znajdowały się na nim próbki zboża różnego i nasion w szklannych słoikach.
Przy jednej ścianie stała szafa, również dębowa, duża, fundamentalnie zbudowana. Na niej, na wierzchu, dokoła czerwone jabłka, ustawione rzędkami, napełniały cały pokój zapachem.
Na tejże ścianie wisiał ogromny wieniec z kłosów pszenicznych, przeplatany kwiatami.
Wprost szafy, przy drugiej ścianie, znajdowało się łóżko, nad niem hebanowy krycyfiks, niżej strzelba i stara torba myśliwska, kilka krzeseł dębowych i takaż ława przy drzwiach, dopełniały całości...
Pan Marcin wskazał Mośkowi ławę, sam usiadł przy stole i przerzucał jakieś papiery, a marszczył przy tem brwi i namyślał się widocznie.
Nagle odwrócił się i zapytał Mośka:
— Masz czas?
Mosiek zawahał się. Pytanie niby bardzo proste, a jednak... Niewiadomo, o co idzie. Jeżeli odpowiedzieć wprost „mam,“ bez żadnych restrykcyj, to wartość handlowa tego czasu znacznie się obniży; — w przeciwnym razie, będzie większą; ale któż zaręczy, czy nie znajdzie się zaraz pod ręką kto inny dysponujący swym czasem bezwarunkowo. W takim razie można stracić wszystko.
Mosiek wybrał drogę pośrednią i odpowiedział ogólnikowo:
— Każdy człowiek ma swoje zatrudnienie, ale, jeżeli trzeba, żeby miał czas, to może mieć czas. Bogu dziękować, jest to towar, którego się nie kupuje...
— Pytam poprostu, czy masz czas?...
— No, dlaczego nie?... Mam... Ile tego czasu pan dobrodziej potrzebuje? Godzinę, miesiąc, rok?...
— Dwa dni...
— Dwa dni? Co ja mam robić przez dwa dni?
— Pojedziesz naprzód do Woli; tam we dworze dowiesz się, czy pan Sakowski już powrócił z Warszawy...
— Bardzo dobrze.
— Prawdopodobnie jeszcze go niema, otóż zapytaj, kiedy powróci.
— Już ja to wywącham: pachciarz powie mi prawdę. Komu innemu nie powiedziałby takiego sekretu, ale mnie powie. Ja jestem jego krewny.
— Nic nie wąchaj i kuzyna swego nie fatyguj, tylko wprost pójdź do pani i powiedz, że ja cię z tem zapytaniem przysyłam. Rozumiesz?
— Oj, oj...
— Następnie z Woli pojedziesz do Klonowicy.
— Tam gdzie tartak jest?
— Właśnie do tartaku, zobaczysz się z Dawidem. Zapewne go znasz?
— Jabym go nie znał? Dawid Mucha, taki bogacz! taka osoba! — kto go nie zna?
— Poprosisz go, żeby przyjechał do mnie w tych dniach; im prędzej — tem lepiej. Jeżeli go niema w domu...
— To Dawidowa przyjedzie... Ona też robi interesa.
— Nie przerywać... Jeżeli nie zastaniesz Dawida, to poproś, aby mu, jak wróci, powiedziano, że mam do niego interes...
— Pan dobrodziej ma zapewne chęć sprzedać trochę drzewa?
— Co ci do tego?
— No, nic... tak sobie... pytam...
— Z Klonowicy pojedziesz na kolej... Daję ci fracht. Odbierzesz dwie paczki i przywieziesz mi je tu, do Bud. Oto wszystko, co jest do zrobienia. Z paczkami obchodzić się trzeba ostrożnie, dobrze pod nie słomy podesłać. Zresztą, Ignacy będzie miał zapowiedziane... pojedziesz?
— Dlaczego nie mam jechać? Pojadę, zrobię wszystko, jak należy... albo nie wiem, gdzie Wola, albo nie znam Dawida, albo mi pierwszy raz być na kolei? Czy ja takie w mojem życiu interesa robiłem!
W godzinę później Mosiek był już na bryczce. Rosłe, dobrze utrzymane konie biegły parskając, koła dudniły po drodze, a Mosiek rozkoszował się wygodną jazdą i rozmyślał.
Wychodząc o świcie z miasteczka, pieszo z workiem na plecach i kijem w ręku, sądził, że może złapie wielkie szczęście, może nie, ale w każdym razie był przekonany, że powracać będzie do domu takim samym sposobem, to jest pieszo, na własnych zdezelowanych nogach, że co kilkaset kroków przystanie, aby dać tym nogom wypoczynek i odetchnąć; że co parę wiorst usiądzie przy drodze, zapali fajkę, słowem, że podróżować będzie jak zwykle, jak codzień... tymczasem... trafił się dzień szczęśliwy, przynajmniej co do jazdy.
W jedną stronę jechał Mosiek z chłopem, doskonałym koniem, jechał jak pan, nawet lepiej niż pan, jak waryat! Teraz rozpiera się na bryczce resorowej, na wygodnem siedzeniu, ciągnie go para rosłych koni, powozi stangret w szaraczkowym płaszczu, z metalowemi guzami, z peleryną, w czapce lakierowanej, która świeci się jak gdyby ją kto oliwą wysmarował.
Jest elegancya i szyk i wygoda, ale nie to napełnia radością duszę Mośka, nie to go upaja. — Zapewne, dobrze jest jechać z wygodą, ale można i bez niej, można iść pieszo, bo w rezultacie na jedno to wyjdzie — ale jechać za interesami i z taką wygodą, jechać z poleceniem od człowieka tak zamożnego jak pan Marcin, do takiego pieniężnika jak Dawid Mucha, to rozkosz, o jakiej Mosiek nawet w snach najsłodszych nie marzył...
Komuś, co się nie zna, mogłoby się zdawać, że to nic, że to interes mały, bagatelny nawet, z przeproszeniem, głupi. Ktoś posyła kogoś do kogoś, aby mu oświadczyć, że pragnie go widzieć i powiedzieć mu coś. Tego rodzaju komis mógłby załatwić każdy człowiek, bez względu na stopień sprytu i pojętności, byle tylko posiadał mowę.
Sądząc powierzchownie, tak, ale w gruncie rzeczy jest zupełnie inaczej. Pan Marcin posyła, oczywiście nie przyjmie grzeczności za darmo — posyła do Dawida — Dawid też pozna się na rzeczy. Dawid pytać będzie: o co idzie? Mosiek tego nie wie, ale kto mu broni udawać, że wie? Da do zrozumienia, że jest wtajemniczony, że jego słowo może wywrzeć wpływ stanowczy, rzuci od niechcenia zdanie, że nietylko w Klonowicy jest tartak — i że oprócz Dawida Muchy są jeszcze na świecie Nechemiasz Mantel, Szaja Peleryna, Abuś Wind, którzy także handlują drzewem i mają czem płacić za życzliwość ludzi biednych, lecz wpływowych.
Dawid takie słowo weźmie do serca, ponieważ jest człowiek nie dzisiejszy, ma doświadczenie i wie co poczemu łokieć.
Skończy się na tem, że Dawid da słowo, iż nic nie zrobi bez Mośka, a Mosiek zaklnie się na szczęście własne, żony swej, dzieci i wnuków, że całego wpływu swego wyłącznie tylko na rzecz Dawida użyje...
Mośkowi wiadomo, że każdy interes jest to piec gorący: kto się o niego opiera, czuje rozkoszne ciepło i bierze na kapotę odrobinę wapna. Idzie tylko o to, żeby się do pieca dostać i plecy mocno do niego przytulić, a ciepło i wapno pewne.
Kołysany na resorach i kołysany przez marzenia, Mosiek usnął wśród najrozkoszniejszych widziadeł.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.