Synowie pana Marcina/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Synowie pana Marcina
Podtytuł Powieść wiejska
Data wyd. 1896
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


SYNOWIE
PANA MARCINA.
POWIEŚĆ WIEJSKA
PRZEZ
Klemensa Junoszę.
WARSZAWA.
1896.
Дозволено Цензурою 17 Сентября 1895 г. Варшава
Вильна. Типографія Іосифа Завадзкаго (Замк. пер. соб. д.).







I.

Wioska nazywała się Budy, chałup w niej było dwadzieścia kilka, a wszystkie małe, przygarbione, w ziemię wrosłe. Znać, że od wielu a wielu lat nie było w Budach pożarów, a więc i potrzeby stawiania nowych domóstw, to też dawne służyły pradziadkom, dziadkom, ojcom, synom, wnukom i prawnukom, i wiele chłopskich pokoleń wychowało się i wzrosło pod ich słomianemi strzechami, poczerniałemi od deszczów, porośniętemi mchem.
Środkiem wioski ciągnęła się droga, błotnista prawie zawsze, a na wiosnę i jesienią do przebycia niemożliwa.
Przy drodze, w rzadkich odstępach, rosły wierzby, pokrzywione, suche, jak te, w których, wedle ludowych podań, dyabeł mieszkanie sobie obiera; gdzieniegdzie przy chatach były dzikie gruszki, za wsią zaś wysoka sokora ocieniała krzyż dębowy, przed wieloma laty postawiony, poczerniały i pochylony nieco.
Na drugim końcu wsi stała karczma, domisko duże, w połowie tylko zamieszkałe.
Wieś znajdowała się w położeniu niskiem na szerokiej płaszczyźnie, wśród pól i rozległych łąk. Przez łąki leniwie toczyła swe wody wązka rzeczka, a dokoła szumiały lasy.
Niedaleko od wsi leżał folwark tego samego co i wieś nazwiska.
Nie duży dworek z ogrodem, dwie stodoły, obora, stajnia, spichlerz drewniany z piąterkiem i gołębnik na słupie, szopa na wozy i narzędzia — oto całe zabudowania.
Patrząc z przed dworu, na całym widnokręgu nie widziało się nic, oprócz tej jednej wioski, nigdzie ludzkiej siedziby w pobliżu, tylko pola, łąki, moczary i dokoła, niby rama otaczająca obraz, lasy. Dróżki, wychodzące z wioski w różne strony, ginęły w lasach. Dopiero za ich wiecznie zielonemi koronami znajdowały się wsie, miasteczka i daleko, ale to już bardzo daleko, szyny żelazne, łączące ten ustronny zakątek ze światem.
Mieszkańcy wioski i folwarczku siedzieli jakby w odosobnieniu, w tej kotlinie lasami otoczonej, uprawiali grunt, kosili łąki, jedli chleb czarny, ale smaczny i tak dni za dniami, lata za latami schodziły.
Nie można jednak powiedzieć, że w Budach panowała zupełna martwota i że nikt obcy do tej wioski nie zaglądał. Owszem, można było nieraz na drogach, przerzynających kotlinę, spostrzedz bryczkę, dążącą do folwarku; snuły się też od czasu do czasu biedki bogatszych kupców, ukazywali się kramarze i inni aferzyści, prowadzący interesa na piechotę.
Jest pora jesienna, październik ma się ku końcowi, na polach pusto, zboża sprzątnięte, kartofle wykopane, na skoszonych łąkach liczne stogi się wznoszą; blade, jakby zaspane, słońce oświetla smutny krajobraz.
Z lasu, po drodze ku wsi wiodącej, toczy się wóz chłopski, ciągniony przez małego, krępego konika; na wozie obok powożącego chłopa, siedzi żyd. Pierwszy apatycznie spogląda przed siebie, drugi kręci się wciąż i niecierpliwi widocznie.
— Słuchajcie no, Piotrze — odzywa się — czy wy nie macie bata, nie możecie poganiać konia?
— A na co?
— Wy się pytacie na co? Co to za gadanie jest... Ja się bardzo śpieszę...
— Może być; ale mnie nie pilno; — odrzekł, ziewając chłop.
— Wam nie pilno! Ja wiem, że wam nigdy nie pilno... Jak wy możecie żyć w takiej rozlazłości, w takiem szlamazarstwie?
— Albo co? goni mnie kto?
— Fe, dalibóg! W waszej głowie nie może się zmieścić taka prosta rzecz, że każdy człowiek ma interesa i że każdy interes, choć nie ma bata w garści i nie krzyczy wio! bardziej jednak człowieka pogania, aniżeli pocztylion konie, gdy z bogatym panem ekstrapocztą jedzie...
— Ja żadnego interesu nie mam, do domu jadę po gospodarsku, bydlęcia nie morduję. Zabrałem was po drodze, bo taka była moja wola. Chcecie siedzieć na furze, to siedźcie, a jeżeli nie, jeżeli wam pilno, to złaźcie i lećcie na piechotę... Mnie tam wszystko jedno.
Żyd nic na to nie odrzekł, wiedział, że upartego chłopa nie przekona. Zapalił fajkę, puścił wodze myślom i zastanawiał się w ogóle nad chłopską naturą, tak bardzo różniącą się od jego nerwowego, gorączkowego niemal temperamentu; chłop zaś o żydowskiej ruchliwości rozmyślał.
— Słuchajcie no, Mośku — odezwał się po chwili.
— Co chcecie?
— Dla czego wam zawsze tak pilno?
— Co mam się tłómaczyć! Pilno, bo pilno. Są takie interesa, których wy wcale nie rozumiecie.
— O!
— Ja was dobrze znam, wasze pomyślenie ciężkie jest.
— Za to sprawiedliwe...
— Kamień też jest ciężki, ale to nie znaczy, żeby miał być sprawiedliwy; zresztą, jeżeli chcecie koniecznie, to wam powiem, tylko poganiajcie konia...
— Na co? Ja i bez was wiem.
— Kiedy wiecie, to dla czego pytacie?
Chłop się rozśmiał.
— Dla tego, że kuczy mi się jadąc i żeby trochę porozmawiać...
— Dziwny wy człowiek, Piotrze...
— Niby w czem dziwny?
— Nie chcecie popędzić konia, a popędzacie mój język, żeby gadał...
— Ja za konia dałem sześćdziesiąt rubli na wiosnę, a wy macie język darmo i bez żadnego kosztu... Choć moje pomyślenie ciężkie, ale sprawiedliwe, i ja sobie każdą rzecz dobrze w głowie rozważę i rozmiarkuję.
— Ciekawość, jakie to wasze miarkowanie jest?
— A no, jest. Nam, gospodarzom, nie pilno, bo my robimy koło roli, ona nie ucieka; żydy zaś robią koło wiatru, to się śpieszą, bo wiatr pędzący jest: dopiero był, już go nie masz. No, Mośku, może nie tak?
Żyd głową pokiwał, machnął ręką i rzekł:
— Słuchajcie no, Piotrze, wyście powiedzieli mądre słowo. Ja się dziwię, skąd ono do waszej głowy przyszło, takie prawdziwe, sprawiedliwe słowo! Prawda, na moje sumienie, prawda! My gonimy wiatr, cała nasza robota koło wiatru, nasze dochody, nasze utrzymanie, nasze gospodarstwo, nasz majątek, to jest... wiatr, tyle co dmuchnąć... fu! Kto wam o tem powiedział, Piotrze?
— A no, tak sobie myślałem...
— Ślicznieście myśleli! Jak wam się chce jeść, to wasza żona doi krowę, bierze z dołka kartofle, z komory kaszę i okrasę i gotuje dla was jedzenie, prawda?
— Juści, jakżeby inaczej?
— Was głowa nie boli, bo wiecie, że w oborze waszej jest krowa...
— Trzy ogony jest, z łaski Boga.
— Wy wiecie, że w dołku są kartofle, w komorze kasza i mąka... nie macie frasunku o chleb, bo w stodole waszej nie brak żyta, a jak moja żona i moje dzieci chcą jeść, to ja nie pójdę do komory po kaszę, ani po kartofle do dołka, bo nie mam dołka i komory, tylko lecę na rynek, na wieś, do innego miasteczka na jarmark, kręcę się koło folwarków, koło chałup, gonię wiatr... Tak, tak, wyście wielką prawdę powiedzieli, Piotrze! A czy wam się zdaje, że to łatwo wiatr gonić? Czy wy myślicie, że on nie ucieka, że za nim inni żydzi nie pędzą? Oj, oj, jak gonią, jak oni pędzą!... Za jednem dmuchnięciem pędzi trzech, dziesięciu, piętnastu, cała gromada...
— Zawżdy — rzekł chłop — wy swoje żydowskie spekulacye macie, nie tak, to owak, a przecie uda wam się coś wyszachrować.
— Żeby nasze wrogi to wychorowali, co nam się uda wyszachrować! Nie łatwe życie... Naprzykład teraz, wy myślicie, że ja z wami jadę dla zabawki, czy dla spaceru. Nieprawda, ja gonię wiatr, ale sami widzicie, jakie to głupie gonienie. Wiatr ucieka, ja proszę, żebyście popędzali konia, a wy się wleczecie powoli, jak żyd ze smołą. Takim sposobem nie dogoni wiatru.
— Ha, ha... toście dopiero wykręcili. Którędy to kołował! Przez komorę, przez dołek, a do mego konia przecie trafił! I za cóż ja będę dla was bydlątko siłował?
— Wiecie, że się znam na grzeczności, odsłużę. Dowieźcie mnie tylko do Bud, do karczmy... Mam szynkarzowi kilka słów powiedzieć, a stamtąd piechotą na folwark polecę. Dziedzic zapewne jest w domu?
— Gdzieżby miał być?
— Chciał wyjechać...
— Nie wiem, ale chyba rzadko kiedy on wyjeżdża...
— Pośpieszcie, proszę was.
Chłop machnął biczem... tłusty mierzynek wstrząsnął łbem i pobiegł drobnym truchcikiem, parskając.
— Ładnego macie konia — rzekł Mosiek.
— Ujdzie.
— Nie żałujecie mu owsa widać, bardzo żwawy jest... Ja myślę, że w całej wsi lepszego konia niema...
— Pewnie, że niema.
— Chociaż, wiecie wy, Piotrze, co ja myślę?
— A co?
— Ja myślę, że Franka Gąsiora kobyła, ta siwa, choć może na pieniądze tyle nie warta co wasz kasztan, lepiej od niego chodzi...
— Oj, co nie, to nie...
— Mnie się zdaje. Jeden raz tylko jechałem z Frankiem, ale jak... Wierzcie mi, że ptak nie leci prędzej, niż jego szkapa; musiałem się trzymać dobrze drabiny, bo inaczej byłbym spadł z wozu i, broń Boże, popsuł sobie kości. Ślicznie jechał Franek, jak maszyna parowa...
— Nie prawda...
— Mówię wam, możecie mi wierzyć.
— Znam ja jego szkapę; nie równać jej z moim koniem, i żeby Franek nie wiem jak chciał, to mnie nie wyścignie...
— Ale jechał, aj jechał...
— Może tak? — rzekł chłop, szarpiąc lejcami i przynaglając konia do biegu...
— O, prędzej, dużo prędzej...
Piotr machnął biczem kilkakrotnie.
— Ja wam pokażę — rzekł — jak on chodzi...
Kasztan szarpnął i pobiegł wyciągniętym kłusem, a gdy Piotr ciągle biczem wymachiwał, wpadł w galop; z powodu suchej jesieni, droga była twarda, wóz turkotał i podskakiwał. Chłop miał minę tryumfującą, a Mosiek śmiał się w duchu, że odnalazł w nim żyłkę próżności i że ją tak dobrze na swoją korzyść wyzyskał.
— A co? a co? — pytał Piotr... Może powiecie, że jest we wsi lepszy koń, niż mój.
— Albo ja wiem, może jest, może niema...
— Mnie się zdaje, że chyba niema...
— Spodziewam się...
— Skądby miał być? Nie chwaląc się, umiem ja koło dobytku chodzić... Na kupno pieniędzy nie żałuję, robotą nie przeciążę, a pasę na urząd... Wolałbym sam nie dojeść, aniżeli takie oto stworzenie głodem morzyć...
— Bardzo porządny jesteście gospodarz, mój Piotrze.
— A juści... Taka już moja natura...
— Powiedzcie lepiej, że takie wasze pieniądze... Nie brak wam, toście porządni, a gdybyście byli kapcan bez grosza, to nie staćby was było na porządność. Tak to na świecie zawsze bywa i w każdym interesie... Ja naprzykład, żebym miał pieniądze, byłbym bardzo porządny kupiec, taki porządny, jak rzadko który; ale że nie mam... to jestem tylko, ot... tak sobie... ja sam nie wiem, co jestem, faktoruję, handluję... aby dalej...
— A dyć... jak kto może, tak orze... Pewnie i do dziedzica też według jakich spekulacyj wam pilno...
— Jakie z nim spekulacye można robić? On ciężki człowiek... Mało mówi, dużo myśli, a zanim grosz wyda, to go piętnaście razy obejrzy...
— To i po co chodzić do takiego?
— Trzeba próbować... tak, albo tak, może się co uda. Ślicznie chodzi wasz koń, Piotrze, ja myślę, że za pół godzinki będziemy już w Budach, przy karczmie...
— Co?
— Może za godzinę...
— Nie plećcie, Mośku, zaraz będziemy, za kwadrans najdalej...
Chcąc się popisać, chłop konia popędzał, a Mosiek chwalił, ustami cmokał, zapewniał, że mało który dziedzic swemi cugowemi końmi tak prędko jeździć potrafi.
W niecały kwadrans Piotr mocno zgrzanego kasztana przed karczmą zatrzymał, przykrył go starą sukmaną, rozkiełznał, kłaczek siana mu rzucił.
— Wart sześćdziesiąt rubli? — zapytał Mośka.
— Sto dwadzieścia wart... Ja sam tylebym za niego zapłacił, żebym mógł konia trzymać...
— Obiecaliście poczęstunek...
— Nie zapieram... Chodźmy do izby. Taka jazda warta kieliszek gorzałki...
Po chwili wyszli obadwaj: chłop odjechał do domu, a Mosiek ścieżką przez pola, pieszo do folwarku podążył.
Znał on w całej okolicy doskonale każdą drożynę, ścieżkę, wszystkie przełazki na płotach, dziury w parkanach; znał, gdyż się od najmłodszych lat swego życia od wioski do wioski włóczył i z drobnego handlu, z faktorstwa miał utrzymanie. Kupował wszystko, co mu w oczy wpadło i na co tylko chuda jego kieszeń pozwalała: skórki zajęcze, owcze, jaja, drób, stare szmaty, przędziwo; czasem, jeżeli wyjątkowo duży kapitał posiadał, to i cielę, albo parę gęsi. Każdy towar był dla niego dobry, na wszystko znajdował zaraz nabywców. Często zarobił kilka groszy, niekiedy stracił, i byłby zapewne przyszedł do fortuny, ale miał żonę i dziesięcioro dzieci, a w tej liczbie siedm córek, które musiał za mąż wydawać, wyposażać, wyprawiać huczne wesela. To pociągało za sobą bardzo znaczne koszta i pochłaniało wszystkie zyski z drobnego handlu. Kiedy już wszystkie córki powychodziły za mąż i otrzymały posagi, a w domu pozostali tylko trzej mali chłopcy, których utrzymanie i edukacya nie wymagały jeszcze wielkich nakładów, Mosiek nie mógł zrobić majątku z dwóch przyczyn: raz że w ogóle świat się popsuł, a powtóre, że i on sam także, sam Mosiek też nie był taki, jak dawniej, i potrzebował reparacyi. Nie mógł już chodzić tak żwawo jak ongi, prędko się męczył, ciężko oddychał, nie tak zawzięcie targował się jak dawniej. Zdezelowany był i marzył tylko o tem, żeby zebrać troszeczkę pieniędzy i założyć spokojne, poważne przedsiębierstwo, naprzykład szynk lub sklepik; żeby siedzieć w ciepłej stancyi, nie narażając się na deszcz latem, ani na mrozy zimową porą. Nie tracił nadziei, że stanie się podług jego woli, że trafi mu się okazya grubego zarobku, że złapie kilkadziesiąt, może sto rubli naraz — i będzie miał życie spokojne.
Nie zanosiło się na to. Mosiek był zdezelowany, świat zepsuty, okazye do zarobku w lot chwytali młodsi, zdrowsi, zręczniejsi, trzeba było po dawnemu skórek i drobnego handlu się trzymać i po wsiach przez sześć dni w tygodniu się włóczyć.
Mosiek, wyszedłszy z karczmy, udał się ścieżką na folwark; szedł dość prędko, miał bowiem pełną głowę projektów. Nie wiedział jeszcze na pewno, czy przyjdą one do skutku, ale postanowił próbować.
Może to właśnie będzie ów moment upragniony, ta okazya wyczekiwana, spodziewana od wesela najmłodszej córki.
Poprzedniego dnia, wieczorem, na rynku swego rodzinnego miasteczka, przypadkowo Mosiek usłyszał, że pan Marcin z Bud pieniędzy podobno potrzebuje.
Tak mówili. Może to była plotka, może prawda, ale faktem jest, że Mosiek, usłyszawszy ją, przez całą noc spać nie mógł; tylko kombinował różne okoliczności i rozmyślał, a nazajutrz rano, bardzo wcześnie, kiedy jeszcze miasteczkowi kupcy i kapitaliści zasypiali snem sprawiedliwych, on, z kijem w ręku i workiem na plecach, wędrował w stronę Bud, marząc o tem, że grubo zarobi, a choćby nawet nie bardzo grubo, choćby tylko odrobinkę — opłaci się spacer.
Pogłoska nie wiele miała cech prawdziwości, gdyż pan Marcin radził sobie dobrze, pieniędzy od nikogo nie pożyczał, zboża na zielono nie sprzedawał. Poprostu mógł ktoś naumyślnie taką bajeczkę puścić, aby bogaczom miasteczkowym smaku narobić — ale mogło też być nadzwyczajne zdarzenie.
Człowiek zawsze potrzebujący miewa jednak niekiedy, podczas świąt uroczystych, albo w nocy, kiedy uśnie twardo, taką chwilę, taką godzinę, że nic mu nie potrzeba; — może się też zdarzyć i zdarza się zapewne, że taki, który posiada dużo, nawet bardzo dużo — dozna chwilowego braku.
Wszystko to sobie Mosiek rozważał w głowie, a kroku przyśpieszał, gdyż nie mógł być pewnym, czy z tegoż miasteczka w pół godziny, w godzinę później, nie wyjdzie drugi, trzeci, dziesiąty podobnie myślący człowiek i nie podąży do Bud.
Młodsi i żwawsi chodzą prędzej, bogatsi posiadają konie i biedki, mogą więc starego i biedaka prześcignąć i uprzedzić.
Na szczęście, spotkał Mosiek znajomego chłopa, wyprosił sobie miejsce na wozie, poruszył zręcznie psychiczną sprężynę gospodarskiej próżności i tak wspaniale, tak szybko, do samej karczmy dojechał.
Teraz już jest prawie u celu.
Obejrzał się. Jak okiem sięgnąć na drogach pusto; widać tylko szarą rolę, poczerniałe łąki, a w górze blade, zaspane słońce jesienne przyświeca.
Gdzie niegdzie z kominów chałup chłopskich wznoszą się słupy białawego dymu, z oddalenia, ze stodółek dochodzi niewyraźny, jakby przygłuszony, łoskot cepów.
Pusto, nie widać nikogo, nikt nie jedzie. Mosiek wyprostował się dumnie, jak tryumfator, jak zwycięzca na turnieju. Wie, że jest pierwszy, że wyprzedził wszystkich współzawodników swoich, oczywiście jeżeli tacy są; ale dlaczego nie mieliby być?
Zarobek ponętna rzecz, a coraz trudniejsza do zdobycia, jeżeli więc jest choćby nie okazya, ale ślad okazyi, cień, dalekie prawdopodobieństwo, ludzie biorą się na to, jak ryby na muchę.
Spieszą, gonią się, rozpychają jedni drugich łokciami, obalają na ziemię, depczą im po grzbietach.
Kto pierwszy, ten lepszy, kto mocniejszy, ten zdobywa. Mosiek już jest pierwszy i jest mocniejszy, jest nawet dotychczas najmocniejszy, ponieważ niema ani jednego współzawodnika — pytanie tylko, co mianowicie zdobędzie i jakim sposobem? Od czego zacznie? Jak przystąpi do rzeczy?
Z kim innym zadanie byłoby o wiele łatwiejsze, ale pan Marcin — znany jest jako człowiek małomówny, mruk, do pogawędki nieskory, częstokroć opryskliwy, a czasem gwałtowny.
Nieraz w miasteczku bardzo porządni kupcy odzywali się do niego w zamiarze rozpoczęcia rozmowy, zawiązania jakiej tranzakcyi, — a ten, albo odburknie niedelikatnie, albo udaje, że nie słyszy, i idzie w swoją drogę, nie spojrzawszy nawet na mówiącego.
Rozumie się, że z takim trudno, ale trzeba jakoś...
Mosiek wchodzi na dziedziniec, pusto, żywego ducha nie widać, dwa psy kudłate ujadają zawzięcie przy Budach. Na szczęście, są przywiązane na mocnych łańcuchach. Mosiek nie boi się, lecz woli być na ganku, lub w kuchni, aniżeli na środku podwórza, woli być bliżej ludzi, aniżeli samotnie.
Dziś taki czas, że za rodzonego brata ręczyć nie można — cóż dopiero za łańcuch! Gdzie gwarancya, że pies go nie zerwie?
Z folwarku, na podjezdku wyjechał chłopiec, w kożuchu, z dużą torbą skórzaną na ramieniu — przed gankiem osadził konia i zeskoczył z niego.
Mosiek ucieszył się niezmiernie, zobaczywszy chłopaka. Zawsze, już trochę bezpieczniej...
— A, Wojtek! — zawołał — dzień dobry, Wojtek się w drogę wybiera?
— Juści, na pocztę mam pojechać, z listami.
— Szkoda twojej fatygi...
— Pewnie, że szkoda, ale skoro każą, to trzeba.
— Na co? Ja zaraz wracam do domu, mogę listy zabrać i na pocztę oddać, bardzo akuratnie.
— A no, ja tam nie wiem, wolałbym w domu zostać, ale jak pan każe, tak będzie.
Mosiek brodę pogładził i uśmiechnął się, kontent, że znalazł punkt wyjścia. Ofiaruje swoje usługi bezinteresownie, a wiadomo z praktyki, że bezinteresowność bywa zwykle początkiem interesu... Podejmuje się oddać listy, bo jest człowiek grzeczny i uczciwy z natury, a postara się zawiązać rozmowę o interesie, gdyż od tego jest Mosiek. Liczy też trochę i na szczęście, może ono akurat dziś uśmiechnie się do niego.
Wtem rozległ się odgłos kroków i niebawem na ganku ukazał się człowiek średniego wzrostu, szczupły, ze szpakowatą, krótko przystrzyżoną brodą, z czarnemi bystremi oczami.
Rzucił okiem na Mośka i lakonicznie zapytał:
— Czego?
Mosiek do ziemi się skłonił.
— Trochę za interesem, trochę tak... dzień dobry wielmożnemu panu... Wielmożny pan na pocztę posyła?
— Więc?
— Szkoda człowieka i konia... Ja zaraz wracam do domu, mogę listy zabrać.
Pan Marcin mruknął przez zęby:
— Obejdzie się...
Potem jednak, jakby nową myślą uderzony, dodał:
— Zaczekaj...
— Owszem, bardzo chętnie...
Pan Marcin do chłopaka się zwrócił:
— Weźno Wojtek te listy i odwieź na pocztę, opłacisz, ile każą, pokwitowanie weźmiesz...
Chłopak schował papiery do torby i zręcznie wskoczył na siodło.
— Czekaj... Wstąp jeszcze do stajni i powiedz Ignacemu, żeby zaprzągł siwe konie do starej bryczki i żeby za pół godziny zajechał. Mośka proszę — dodał, otwierając drzwi.
Znaleźli się w pokoju dużym, widnym, umeblowanym bardzo skromnie. — Pomiędzy oknami stał stół dębowy, długi i szeroki, zarzucony książkami i papierami; znajdowały się na nim próbki zboża różnego i nasion w szklannych słoikach.
Przy jednej ścianie stała szafa, również dębowa, duża, fundamentalnie zbudowana. Na niej, na wierzchu, dokoła czerwone jabłka, ustawione rzędkami, napełniały cały pokój zapachem.
Na tejże ścianie wisiał ogromny wieniec z kłosów pszenicznych, przeplatany kwiatami.
Wprost szafy, przy drugiej ścianie, znajdowało się łóżko, nad niem hebanowy krycyfiks, niżej strzelba i stara torba myśliwska, kilka krzeseł dębowych i takaż ława przy drzwiach, dopełniały całości...
Pan Marcin wskazał Mośkowi ławę, sam usiadł przy stole i przerzucał jakieś papiery, a marszczył przy tem brwi i namyślał się widocznie.
Nagle odwrócił się i zapytał Mośka:
— Masz czas?
Mosiek zawahał się. Pytanie niby bardzo proste, a jednak... Niewiadomo, o co idzie. Jeżeli odpowiedzieć wprost „mam,“ bez żadnych restrykcyj, to wartość handlowa tego czasu znacznie się obniży; — w przeciwnym razie, będzie większą; ale któż zaręczy, czy nie znajdzie się zaraz pod ręką kto inny dysponujący swym czasem bezwarunkowo. W takim razie można stracić wszystko.
Mosiek wybrał drogę pośrednią i odpowiedział ogólnikowo:
— Każdy człowiek ma swoje zatrudnienie, ale, jeżeli trzeba, żeby miał czas, to może mieć czas. Bogu dziękować, jest to towar, którego się nie kupuje...
— Pytam poprostu, czy masz czas?...
— No, dlaczego nie?... Mam... Ile tego czasu pan dobrodziej potrzebuje? Godzinę, miesiąc, rok?...
— Dwa dni...
— Dwa dni? Co ja mam robić przez dwa dni?
— Pojedziesz naprzód do Woli; tam we dworze dowiesz się, czy pan Sakowski już powrócił z Warszawy...
— Bardzo dobrze.
— Prawdopodobnie jeszcze go niema, otóż zapytaj, kiedy powróci.
— Już ja to wywącham: pachciarz powie mi prawdę. Komu innemu nie powiedziałby takiego sekretu, ale mnie powie. Ja jestem jego krewny.
— Nic nie wąchaj i kuzyna swego nie fatyguj, tylko wprost pójdź do pani i powiedz, że ja cię z tem zapytaniem przysyłam. Rozumiesz?
— Oj, oj...
— Następnie z Woli pojedziesz do Klonowicy.
— Tam gdzie tartak jest?
— Właśnie do tartaku, zobaczysz się z Dawidem. Zapewne go znasz?
— Jabym go nie znał? Dawid Mucha, taki bogacz! taka osoba! — kto go nie zna?
— Poprosisz go, żeby przyjechał do mnie w tych dniach; im prędzej — tem lepiej. Jeżeli go niema w domu...
— To Dawidowa przyjedzie... Ona też robi interesa.
— Nie przerywać... Jeżeli nie zastaniesz Dawida, to poproś, aby mu, jak wróci, powiedziano, że mam do niego interes...
— Pan dobrodziej ma zapewne chęć sprzedać trochę drzewa?
— Co ci do tego?
— No, nic... tak sobie... pytam...
— Z Klonowicy pojedziesz na kolej... Daję ci fracht. Odbierzesz dwie paczki i przywieziesz mi je tu, do Bud. Oto wszystko, co jest do zrobienia. Z paczkami obchodzić się trzeba ostrożnie, dobrze pod nie słomy podesłać. Zresztą, Ignacy będzie miał zapowiedziane... pojedziesz?
— Dlaczego nie mam jechać? Pojadę, zrobię wszystko, jak należy... albo nie wiem, gdzie Wola, albo nie znam Dawida, albo mi pierwszy raz być na kolei? Czy ja takie w mojem życiu interesa robiłem!
W godzinę później Mosiek był już na bryczce. Rosłe, dobrze utrzymane konie biegły parskając, koła dudniły po drodze, a Mosiek rozkoszował się wygodną jazdą i rozmyślał.
Wychodząc o świcie z miasteczka, pieszo z workiem na plecach i kijem w ręku, sądził, że może złapie wielkie szczęście, może nie, ale w każdym razie był przekonany, że powracać będzie do domu takim samym sposobem, to jest pieszo, na własnych zdezelowanych nogach, że co kilkaset kroków przystanie, aby dać tym nogom wypoczynek i odetchnąć; że co parę wiorst usiądzie przy drodze, zapali fajkę, słowem, że podróżować będzie jak zwykle, jak codzień... tymczasem... trafił się dzień szczęśliwy, przynajmniej co do jazdy.
W jedną stronę jechał Mosiek z chłopem, doskonałym koniem, jechał jak pan, nawet lepiej niż pan, jak waryat! Teraz rozpiera się na bryczce resorowej, na wygodnem siedzeniu, ciągnie go para rosłych koni, powozi stangret w szaraczkowym płaszczu, z metalowemi guzami, z peleryną, w czapce lakierowanej, która świeci się jak gdyby ją kto oliwą wysmarował.
Jest elegancya i szyk i wygoda, ale nie to napełnia radością duszę Mośka, nie to go upaja. — Zapewne, dobrze jest jechać z wygodą, ale można i bez niej, można iść pieszo, bo w rezultacie na jedno to wyjdzie — ale jechać za interesami i z taką wygodą, jechać z poleceniem od człowieka tak zamożnego jak pan Marcin, do takiego pieniężnika jak Dawid Mucha, to rozkosz, o jakiej Mosiek nawet w snach najsłodszych nie marzył...
Komuś, co się nie zna, mogłoby się zdawać, że to nic, że to interes mały, bagatelny nawet, z przeproszeniem, głupi. Ktoś posyła kogoś do kogoś, aby mu oświadczyć, że pragnie go widzieć i powiedzieć mu coś. Tego rodzaju komis mógłby załatwić każdy człowiek, bez względu na stopień sprytu i pojętności, byle tylko posiadał mowę.
Sądząc powierzchownie, tak, ale w gruncie rzeczy jest zupełnie inaczej. Pan Marcin posyła, oczywiście nie przyjmie grzeczności za darmo — posyła do Dawida — Dawid też pozna się na rzeczy. Dawid pytać będzie: o co idzie? Mosiek tego nie wie, ale kto mu broni udawać, że wie? Da do zrozumienia, że jest wtajemniczony, że jego słowo może wywrzeć wpływ stanowczy, rzuci od niechcenia zdanie, że nietylko w Klonowicy jest tartak — i że oprócz Dawida Muchy są jeszcze na świecie Nechemiasz Mantel, Szaja Peleryna, Abuś Wind, którzy także handlują drzewem i mają czem płacić za życzliwość ludzi biednych, lecz wpływowych.
Dawid takie słowo weźmie do serca, ponieważ jest człowiek nie dzisiejszy, ma doświadczenie i wie co poczemu łokieć.
Skończy się na tem, że Dawid da słowo, iż nic nie zrobi bez Mośka, a Mosiek zaklnie się na szczęście własne, żony swej, dzieci i wnuków, że całego wpływu swego wyłącznie tylko na rzecz Dawida użyje...
Mośkowi wiadomo, że każdy interes jest to piec gorący: kto się o niego opiera, czuje rozkoszne ciepło i bierze na kapotę odrobinę wapna. Idzie tylko o to, żeby się do pieca dostać i plecy mocno do niego przytulić, a ciepło i wapno pewne.
Kołysany na resorach i kołysany przez marzenia, Mosiek usnął wśród najrozkoszniejszych widziadeł.





II.

Nadszedł wieczór, jak na jesieni, wczesny, posępny, chłodny. Niebo pokryło się ciężkiemi chmurami, ani jedna gwiazdka nie przyświecała ziemi. Zrobiło się tak ciemno, że na trzy kroki przed sobą nie można było nic dostrzedz, tylko w oknach chat wiejskich migotały światła czerwone od ognisk rozpalonych na kominach, od łuczywa, przy którego blasku kobiety przędły, śpiewając smutne pieśni, lub słuchając opowiadania o zaklętych królewnach, strasznych smokach, siedmiomilowych butach, o trzech braciach, z których dwaj mądrzy marnieli wśród złych przygód, a trzeci, głupi, dochodził do bogactw i znaczenia.
Pieśniom smutnym i baśniom nadzwyczajnym, w fantazyi ludu wyrosłym, wtórował szum wiatru, co się z drzewami szamotał, do kominów wpadał, dziwnemi głosy zawodząc, co targał strzechy słomiane i ze studziennemi żórawiami się mocował, usiłując obalić je koniecznie... Z ciężkich chmur zaczął sypać deszczyk, kropelkami od ziarnek maku drobniejszemi, przenikający do kości, zimny, a taki uparty, że jak się uweźmie, to przez dwa tygodnie mży, ani na jedną chwilę nie ustając.
Cała okolica utonęła w głębokiej, nieprzejrzanej ciemności, ludzie siedzieli w domach, rozkoszując się ciepłem ognisk, psy tuliły się pod ścianami, ciemność, chłód i szaruga ogarnęły ziemię.
Godziny zbiegały jedna za drugą; coraz to w której chacie chłopskiej światło gasło, koguty zaczęły odzywać się, nadchodziła północ.
We dworze, w pokoju pana Marcina jeszcze płonęła lampa, a on sam, pochylony nad stołem, pisał. Otaczała go cisza, przerywana tylko, od czasu do czasu, ponurym jękiem wiatru w kominie i miarowem gdakaniem starego zegaru, zawieszonego na ścianie.
Kilka listów, gotowych do wysłania, leżało na stole, jeden, prawdopodobnie ostatni, był ukończony w połowie.
Może dla opóźnionej już pory, a może ze zmęczenia, pan Marcin przerwał robotę; rzucił pióro, wstał i miarowemi krokami zaczął się przechadzać po pokoju. Zwyczaj miał taki — i, podczas jasnego dnia, bystre oko mogło dostrzedz na dębowej posadzce jakby ścieżkę wydeptaną na ukos, po przekątnej dużego kwadratu, jaki ta posadzka tworzyła.
Gdy się zamyślał, gdy jaki ciężar miał na głowie, to zwykle takie wędrówki po pokoju odbywał, a że mu życie nie szczędziło ciężarów, że walczył z niem przez długie lata, że musiał dobrze mózg natężać, aby obowiązkom podołać, gorącym pragnieniom serca uczynić zadość, przeto nic dziwnego, że ścieżkę w twardych deskach dębowych wydeptał.
Lubił on w tym swoim pokoju przesiadywać nocą, samotnie, z własnemi tylko myślami, kiedy sen wszystkich mieszkańców domu już ukołysał, kiedy ustał gwar dzienny i praca, kiedy umilkły śmiechy i płacze, narzekania i pieśni, kłótnie i rozmowy, kiedy wszystko ucichło i umilkło. Myślał wówczas, rozpamiętywał, budował plany na przyszłość, marzył niekiedy...
Przysłowie mówi, że noc radę przynosi, może on w trudnych chwilach życia tej rady właśnie szukał, dość że często, zawsze prawie, do północy, a nieraz długo jeszcze za północ światło jaśniało w oknach jego pokoju i dwoma pasami rozkładało się przed domem; latem na trawie i kwiatach, zimą na białym śniegu, a, jak teraz, jesienią, na szarem, grzązkiem błocie.
Pan Marcin był z tych ludzi, co w siły własne wierzą, przeszkodami, niepowodzeniem nie zrażają się, mówią mało, czynią wiele, obowiązki swe szanują, i chociaż one ciężkie, trudne, przywiązują się do nich, pełniąc je z miłością, wytrwale, ze spokojem drwala, który, mając przed sobą grubą kłodę, nie miota się, nie przeklina jej sęków i twardości, lecz równo, miarowo, spokojnie uderza siekierą raz za razem dotąd, dopóki jej nie zmoże i celu nie osiągnie.
Był on z tych ludzi, którzy nie miotają się, lecz zawsze cisi i spokojni, bez uniesień, ale też i bez zniechęcania się, bez zapadania w chwilową apatyę, idą do celu krok za krokiem, czasu nie marnując, ani też sił na chwilowe wybuchy nie tracąc....
Życie jego nie było usiane różami; nawet owe, najmilej przez wszystkich wspominane czasy szkolne, nie pozostawiły w jego pamięci jasnych obrazów. Nauka przychodziła mu z trudnością, umysł jego rozwijał się powoli, pamięć wyrabiała się opornie. Co inni w lot chwytali, on ciężko musiał zdobywać, gdy inni liczyli pracę swoją na godziny, on na dni i noce. Nikt go do roboty nie znaglał, tylko wrodzone poczucie obowiązku i ambicya. Prawie nie znał zabaw i rozrywek wiekowi dzieciaka właściwych, ale poznawał pracę, przyzwyczajał się do niej, tak, że stawała się ona niezbędną potrzebą jego życia. Z czasem umysł jego w nieustannych, wytrwale prowadzonych ćwiczeniach, rozwinął się i mężnieć zaczął: szło mu już o wiele łatwiej, ale pomimo tego młodzieniec folgi sobie nie dawał, nie odpoczywał aż do końca.
Wiedząc, że praca na roli go czeka, chciał się do niej, po swojemu, porządnie i systematycznie przysposobić, ale po dwóch latach musiał przerwać pracowicie prowadzone studya i powrócić do domu.
Powołała go depesza, donosząca o śmierci ojca.
Przyjechał, ostatnią posługę rodzicowi oddał, a potem rozpatrywać się zaczął w nowem swojem położeniu.
Był sam jeden, bo rodzeństwa nie miał, a matka już od lat kilku spoczywała na cmentarzu.
Odziedziczył wielki kawał ziemi i ogromną massę długów, gospodarstwo zaniedbane i opuszczone, interesa w opłakanym stanie, a przytem czas był zły, wartość ziemi prawie żadna, kredytu nigdzie...
Adwokat, dawny przyjaciel rodziny, bez ogródki młodemu dziedzicowi powiedział:
— Ty to rzuć, zrzeknij się wszystkiego, bo zginiesz. Jesteś młody, dorabiaj się na innej drodze, wreszcie, może się ożenisz bogato... Tu nic nie zwojujesz, więc zdrowej głowy pod Ewangelię nie kładź... Szczerze ci radzę.
Pan Marcin słuchał, głową kiwał, a w końcu rzekł z dobrodusznym uśmiechem:
— Ja jednak zostanę.
— Szalony jesteś! pomyśl, co czynisz!
— Już pomyślałem...
— Zmarnujesz się, młodości twojej szkoda.
— Spróbuję...
— A, jak chcesz! Ja ręce od wszystkiego umywam. Pamiętaj, żem cię ostrzegał, jako przyjaciel twego nieboszczyka ojca. On stary, schorowany, położenia swego nie rozumiał, umarł w złudzeniach, że jest bogaty i że ci wielki majątek zostawia. Nie miałem serca rozczarowywać go, bom wiedział, że dni jego policzone i że ostateczną katastrofę jeszcze na czas jakiś odwlokę; ale teraz... teraz już nic, rozumiesz mnie — nic! Szkoda twoich sił młodych, szkoda życia. Zginiesz, wszedłszy w to bagno, zatrujesz sobie wszystkie chwile, a rady nie dasz!
— A jednak...
— A jednak ja ci powtarzam, wstrzymaj się, głupstwa nie rób. Tu nic nie poradzisz, a gdzieindziej pole otwarte przed tobą. Kształć się dalej, a następnie pracuj na cudzem. Masz młodość, masz siły, wiele zdobyć możesz przy wytrwałości i pracy. Kręcisz głową... może nie masz o czem iść w świat? Powiedz, bądź szczery, ja ci dopomogę. Pożyczę ile trzeba: gdy się dobijesz stanowiska, to mi zwrócisz, jeżelibym już nie żył wtedy, oddasz moim dzieciom...
— Z całego serca panu dziękuję za życzliwość i chęci dobre, ale zostanę przy swojem.
— Nie rozumiem, słowo daję, że nie rozumiem. Co cię zatrzymuje, co nęci? Ambicya fałszywa, chęć posiadania tytułu własności? Ona ci, ta własność, kością w gardle stanie... Wejdziesz odrazu w takie tarapaty, że się z nich nie wydobędziesz nigdy.
— Spróbuję.
— A róbże sobie, co chcesz, szaleńcze! — zawołał stary prawnik — ale mnie w to nie mięszaj. Szukaj innego doradcy, bo ja cię do zguby popychać nie myślę, a wyjścia z tych interesów, z tego labiryntu — nie widzę... Jeżeli ci się zdaje, że można naprawić to, co zrządziły liczne klęski, długie lata niedołężnej gospodarki, braku wszelkiego rachunku, nieliczenia się z jutrem, niedbalstwa — to jesteś w grubym błędzie...
— Zapewne, panie, ale czy to każdy gospodarz do gotowego, uprawnego pola przychodzi?
— Jakto?...
— Niektórym taki los wypada, że muszą lasy karczować, zapuszczone od wielu lat odłogi uprawiać...
— Zapewne, zapewne... ale na to trzeba specyalnego amatorstwa.
Ostrzeżenia prawnika i jego złe wróżby nie zraziły młodego człowieka; odjechał do domu, w którym na świat przyszedł i zaraz zabrał się do roboty systematycznie, wytrwale.
Przez całe dni chodził po polach, przez całe noce niemal rachunki i różne papiery rozpatrywał, to znowuż nad mapą swojej fortuny ślęczył i kreślił na niej ołówkiem jakieś znaki. — Kilka tygodni, zeszło mu na tem, ład w gospodarstwie jaki taki zaprowadził, służbę zreformował, niesumiennego zarządcę oddalił.
Później w drogę się wybrał; do okolicznych miasteczek, do wierzycieli, do adwokatów, do sądów.
Stary prawnik o wszystkich jego krokach dobrze powiadamiany, kręcił tylko głową i powtarzał:
— Kozioł, kozioł... uparty, rzuca się i zginie, jak mucha...
Pewnego dnia wezwał pana Marcina, aby natychmiast przybył, w nader ważnym interesie.
Młody człowiek stawił się zaraz.
— No, — rzekł adwokat, ujrzawszy go w swoim gabinecie, — pokazuje się, że przysłowie o śmiałkach jest prawdziwe; szczęście ci sprzyja. Słuchaj: przyjechał tu Niemiec parcelator, plenipotent gromady kolonistów, pragnących nabyć grunta w tych stronach i osiedlić się... Był u mnie: szuka majątku do nabycia, płaci gotówką, odrazu i zaraz. Posłałem w ten moment po ciebie, a Niemcowi poleciłem, żeby przyszedł do mnie dziś, przed wieczorem... Jeżeli sprzedasz dwa folwarki, będziesz mógł jeszcze przez jakiś czas wegetować... Cóż na to mówisz?
— Dzięki panu dobrodziejowi za łaskawą pamięć o mnie i życzliwość.
— Niema za co. Życzliwość moja jest dawna, jeszcze twoi rodzice ją posiadali, na ciebie przeszła prawem spadku — ale to coś rzekł, nie jest bynajmniej odpowiedzią na propozycyę. Namyśl się... chociaż, co tu się namyślać! Owszem, chwytać Niemca i trzymać się go obydwiema rękami, bo ty jesteś tonący, a on deska ratunku, jedna i, mojem zdaniem, jedyna... Mogę ci dopomódz w przeprowadzeniu układów i przygotować projekt kontraktu...
— Niezmiernie obowiązany jestem, ale to niepodobna... ja bowiem w te układy wchodzić nie mam zamiaru...
— Co?! czy dobrze słyszę?
— Doskonałe...
— Jakto? odrzucasz jedyny, możliwy ratunek — i dlaczego?
— Dla zasady...
— Piękna to rzecz zasada, ani słowa, tylko, jak w danym razie, trochę za kosztowna.
— Bynajmniej...
— Więc powiedz mi nareszcie na czem swoją rachubę opierasz? Czy znalazłeś skarb ukryty, czyś wygrał na loteryi, czy ci wraz z deszczem spadły tysiące... że myślisz trzymać taki duży majątek?
— Nie znalazłem skarbu.
— Więc?
— Zrobię to, co zrobiłby każdy na mojem miejscu; ze stu włok gruntu, jakie posiadam, a z których wyrzuconoby mnie niezawodnie, sprzedam sześćdziesiąt — a przy czterdziestu zostanę i mam nadzieję, że na dość długo...
— Komuż u licha sprzedasz, jeżeli doskonałych nabywców odrzucasz?
— Ja mam nabywców i jestem w trakcie układów.
— Któż to, jeżeli zapytać wolno...
— Chłopi...
— Ależ oni pieniędzy nie mają...
— Nic nie szkodzi, nie mają odrazu, ale mieć będą częściowo — rozkładam im wypłatę na lat dziesięć...
— A czy twoi wierzyciele zechcą czekać?
— Sądzę, że tak.
— I na czem ten sąd opierasz?
— Układam się z nimi, i jak dotychczas trudności nie czynią.
— I zapewne darmo robią tę łaskę?
— To już kwestya układu, szanowny panie...
Adwokat wpadł w zły humor, rozgniewał się. Z właściwą sobie szorstkością, a w dosadnych wyrazach, powiedział młodemu człowiekowi, że interes pieniężny to nie romans, że wszelkie sentymenta należy na bok odrzucić i traktować rzecz po kupiecku, realnie.
Mówka nie sprawiła pożądanego efektu, pan Marcin wysłuchał jej w milczeniu, poczem pożegnał jak najgrzeczniej zirytowanego prawnika i odjechał do domu.
Upłynęło kilka lat, zanim wszystkie interesa według swego planu przeprowadził; układy z chłopami o sprzedaż gruntów nie szły łatwo, kolonizowanie i podział przedstawiały również niemałe trudności, a prawna strona kwestyi miała niezliczone komplikacye. Podołał jednak wszystkiemu i przez swoją cierpliwość, wytrwałość, pracę istotnie ciężką, nieraz siły jego przechodzącą, doszedł do tego wreszcie, że z dużej i zupełną ruiną grożącej fortuny ojcowskiej wykroił dla siebie folwark średniej wielkości, nie bardzo obciążony, i mógł zabrać się do gospodarstwa.
Nieraz, nocą, gdy się już wszystko w domu uciszy, on, chodząc po swym pokoju, przypomina sobie te ciężkie chwile początków, i myśli, że gdyby mu powtórnie przechodzić je wypadło, to niepodołałby może zadaniu.
W istocie, były to dla niego lata ciężkie, spędzone w natężonej pracy, a prawie w osamotnieniu, gdyż w najbliższej okolicy nawet towarzystwa odpowiedniego znaleźć nie mógł.
Dokoła, na dużej przestrzeni, koloniści, przeważnie Niemcy, się rozsiedli, kilka majątków żydzi na licytacyach nabyli, owdzie znów spekulant jakiś osiadł, któremu z gospodarstwem wcale nie szło, lecz o handel jedynie. Las wyciąć, ziemię kawałkami rozprzedać i wędrować dalej, aby znów do nowej podobnej operacyi przystąpić, takie było jego zadanie.
Sam sobie tedy musiał młody człowiek wystarczać, a jedyną pociechą w tem odosobnieniu od ludzi, były mu dzienniki i książki, którym zwłaszcza podczas długich zimowych wieczorów, po kilka godzin poświęcał; one to łączyły go ze światłem, z cywilizacyą.
Niekiedy, ale rzadko, do miasta gubernialnego przyjeżdżał; miał tam kilka domów znajomych, no i starego prawnika, który, przez szczerą życzliwość, zawsze się nim zajmował, rady mu dawał — i irytował się.
Ten aczkolwiek stale zagniewany, że pan Marcin samodzielnie postępuje i ślepo za radami jego nie idzie, zajmował się nim jednak, zapraszał do siebie, nauki prawił, zżymał się, ale w gruncie rzeczy bardzo go szanował i szczerze mu był życzliwy.
Gdy widział, że młody człowiek zwycięża wszystkie trudności, że się wybija i coraz pewniejszy grunt ma pod nogami, przestał się wtrącać do spraw majątkowych i tylko przez ciekawość o nie dopytywał, ale natomiast inna myśl zajmować go zaczęła.
— Słuchaj no, panie Marcinie — mówił — nie zginąłeś, jak ci to przepowiadałem; prawda, ale nie przypisuj stąd sobie wielkich zasług, widocznie masz szczęście. Trafiłeś na chłopów zamożnych, na wierzycieli miękkich jak wosk, wiodło ci się, dał Pan Bóg kilka lat urodzaju, ceny się trochę podniosły, no i dotychczas dyabli cię nie wzięli, chociaż nie tryumfuj jeszcze i nie mów hop, aż przeskoczysz...
— Czyż ja co mówię?
— Nie mówisz, ale myślisz, bo wy, młodzi, jesteście dziwnie zarozumiali.
— Z pewnością nie...
— Znam ja was, ale do rzeczy. Chociaż postępowałeś nie tak jak trzeba, jednak przyznaję, że jesteś już na niezłej drodze, gdybym się nie obawiał przeholować, powiedziałbym nawet, żeś na dobrej — ale, tak czy owak, droga to tylko droga, a więc jeszcze nie meta, nie ostateczny cel podróży...
— Sądzę, panie, że do tego daleko...
— Bynajmniej; bliżej niż myślisz. Co to mówić. Urodziłeś się w czepku, masz szczęście — idź tylko za mojemi wskazówkami, a odrazu staniesz na nogach, na murowanej podstawie... Wtenczas będziesz sobie drwił ze wszystkiego, zyskasz bowiem spokój, niezależność i pewny kawałek chleba do śmierci.
— Jaką drogą?
— Ożeń się...
— Co prawda, o tem jeszcze nie myślałem.
— Ale ja myślałem za ciebie. Dom porządny, koligacya piękna, panna jak malowanie i trzydzieści tysięcy posagu zaraz, nie mówiąc o tem, co będzie po najdłuższem życiu rodziców, a będzie na co spojrzeć, wierzaj mi, bo majątek czysty i pójdzie tylko na dwie głowy, to jest na tę pannę, o której mówię, i na jej brata. No co, źle?
— Ślicznie, tylko czy piękna i bogata panna zechce patrzeć na chudopachoika...
— Zechce...
— Skąd szanowny pan ma taką pewność?
— Mam. Znasz mnie, że nigdy nie kłamię, zresztą, co mam ukrywać!? Kocham cię, pragnę twojego dobra, myślę o tobie, więc mówiłem z ojcem panny i ta myśl mu się bardzo podobała... pojedziesz do nich ze mną, pannę poznasz, a jeżeli spodobacie się sobie nawzajem, to zaręczam ci, że ze strony rodziców żadnych przeszkód nie będzie...
Pan Marcin zaczął się wymawiać, że o małżeństwie dotychczas nie myślał, że sytuacya jego majątkowa, jak obecnie, nie pozwala na założenie rodziny, że dom w Budach, jako stary i zaniedbany, wymaga reparacyi kosztownej — ale adwokat słuchać tego nie chciał.
— Niema dyskusyi — rzekł — pojedziesz. Musisz to uczynić, choćby ze względu na mnie. Ja już wizytę twoję zapowiedziałem, jam się szczegółowo z ojcem panny porozumiał, projekt intercyzy przedślubnej gotowiuteńki mam w biurku. Sam osądź, jakbym ja wyglądał, gdybym cię nie przywiózł i nie pokazał przynajmniej? Spodziewam się, że za dobre serce i życzliwość, jaką mam dla ciebie, tak grubo mnie kompromitować nie zechcesz?
Pojechali.
Jeszcze teraz, po tylu latach, gdy pan Marcin ową wyprawę wspomina, uśmiechu powstrzymać nie może; przychodzi mu na myśl adwokat, zły, obrażony, zagniewany śmiertelnie, ale któż temu winien?
Pojechali. Dom był obszerny, quasi pałac, urządzony z komfortem, z elegancyą, służba liczna. Pan pozował trochę na lorda, pani na wielką damę, a co do panny, adwokat prawdę powiedział, była ona w istocie jak malowanie, bardzo przystojna. Wysoka, zgrabna, blondynka o ciemnych oczach, rozmowna, wesoła, pewna siebie, mogła się podobać każdemu, zwłaszcza gdy podobać się chciała.
Przyjmowano pana Marcina i jego poważnego towarzysza etykietalnie; ale widać w tem jednak było pewną serdeczność i zachętę do dalszego bywania. Adwokat dobrze grunt przygotował, a na pannie pan Marcin robił sympatyczne wrażenie. Rozmowa ożywiała się coraz bardziej, pierwsze lody topniały, a stary prawnik naprawdę się cieszył, że jego starania na pomyślnej są drodze.
I szło tak doskonale aż do obiadu, który, wcale nie wiejskim i nie gospodarskim trybem, podano o piątej wieczorem.
Przy stole znalazła się jeszcze jedna osoba, młoda panienka w żałobie, dziewczyna oryginalnej, dziwnie pociągającej powierzchowności. Przy córce gospodarstwa wyglądała ona, niby kwiatek polny przy pełnej, wspaniałej róży. Szczupła, małego w zrostu, brunetka, o rysach drobnych i regularnych, cerze białej, delikatnej, miała duże, wymowne oczy szafirowej barwy, z wyrazem szczególnego jakiegoś smutku i zadumania.
Od razu, od pierwszego wejrzenia, Pan Marcin postanowił sobie, że wizytę powtórzy, że przyjedzie i przyjeżdżać będzie często, dla tych oczu pełnych słodkiej tęsknoty. Nie zdawał sobie dokładnie sprawy z wrażenia, jakie one na nim zrobiły, nie analizował, czuł tylko, że jakaś siła nieznana, niepojęta, ciągnie go ku nim, zdawało mu się, że w nich maluje się przepiękna, szlachetna a silna dusza, bogata wielkiemi skarbami uczuć. Dotychczas żadna kobieta nie wywarła na nim takiego uroku, jak to ciche, skromne dziewczątko.
Pani domu z kilku przelotnych spojrzeń domyślała się czegoś, gdyż na poczekaniu, opowiedziała z westchnieniami, z ubolewaniem, z pełną afektacyi czułością, historyę kochanej, a bardzo nieszczęśliwej kuzynki, Zosi, która po stracie rodziców, została na świecie prawie sama jedna, bez rodziny, bez majątku, prawie bez sposobu do życia...
— Dobre, kochane dziecko; całem sercem pragnę zastąpić jej matkę, chociaż... czy to możliwe? — dodała z westchnieniem.
Pan Marcin po dwóch tygodniach znowuż złożył wizytę, następnie przyjechał za tydzień, i wyraźnem już było, że nie do pięknej i bogatej jedynaczki, lecz do biednej sieroty serce go ciągnie.
Za następną bytnością doznał bolesnego zawodu: nie zobaczył ślicznych, zadumanych ocząt, Zosia wyjechała.
Pani domu objaśniła, że musiano wyprawić ją koniecznie, dla zdrowia. Wątła panienka zagrożona jest suchotami; trzeba jej zmiany, powietrza, lasu — a że właśnie jedna jej kuzynka, która, nawiasowo powiedziawszy, zrobiła mezalians, jest za nadleśnym w dobrach ordynackich, więc skorzystało się z okazyi... Oczywiście, balsamiczne powietrze będzie dla niej lekarstwem, chociaż...
Nie kończąc zdania, pani przyłożyła do oczu batystową chusteczkę, zapewne w celu powstrzymania łez, przeznaczonych na grób pięknej sierotki.
Młody człowiek... słysząc to, doznawał takiego uczucia, jak gdyby mu kto chłodne ostrze noża wbijał w piersi. Wizytę znacznie skrócił, tłómacząc się niezdarnie, że bardzo ważna sprawa powołuje go do miasta, że teraz dopiero przypomniał sobie o terminie, że gdyby się nie stawił, poniósłby nieobliczone straty.
Kłamał jak mógł, byle tylko wyrwać się co prędzej, gonić za temi ślicznemi oczami, które błysnęły przed nim, jak dwie gwiazdy jasne, oczarowały go, olśniły i zniknęły nagle...
Zarazem przejmował go najwyższy niepokój i obawa; czy to prawda, co mówiono? Czy rzeczywiście ów śliczny kwiatek polny ma zwiędnąć i zeschnąć zanim się zupełnie rozwinie? Czy ta dusza jasna, co przez szafirowe oczy wygląda, już rozwija skrzydła, aby ulecieć wysoko w przeczyste, eteryczne wyżyny.
Nie! to być nie może, wielka miłość musi ją tu zatrzymać, a Bóg nie zechce tak pięknego tworu swego rzucić robakom na pastwę...
Co konie wyskoczyć mogły pędził do domu. Tam ledwie parę godzin zabawił, wydał dyspozycyę, co mają robić podczas jego nieobecności, i znowuż w daleką drogę się wybrał, ku owym wielkim lasom, ku dębom i sosnom olbrzymim, pod konarami których wdzięczny, polny kwiateczek się ukrył.
Aczkolwiek ekstrapocztą pan Marcin jechał i hojnymi datkami woźniców do pośpiechu pobudzał, droga wydawała mu się niesłychanie długą i sądził, że się nigdy nie skończy.
Nazajutrz po wyjeździe z domu, już prawie o zachodzie słońca, znalazł się w obrębie wielkich lasów, na szerokiej rozrzuconych przestrzeni. Czarną półkolistą ścianą obejmowały one widnokrąg, a oko nie mogło dostrzedz, gdzie ich początek, gdzie koniec. Jeszcze pól mili bocznej, wśród drzew wijącej się dróżki, i oto przed oczami pana Marcina ukazała się piękna wzgórkowata polana, kawał szmaragdowej łąki, wartkim strumykiem przeciętej, dworek drewniany, zabudowania...
Więc to tu! Tak, tu... Z po za białej firanki, z po za zieleni roślin okno zdobiących, błysnęły na chwilę szafirowe oczy, nie smutne jednak i zadumane, ale jakby uradowane, zdziwienia pełne, a na twarzyczce bladej zwykle i białej, taki gorący rumieniec wykwitnął, że aż ją sparzył niby ogniem, gdyż cofnęła się w tejże chwili i zniknęła w głębi pokoju.
Na spotkanie gościa wyszedł mężczyzna barczysty, o szerokiej, ogorzałej twarzy, od której, dziwnie odbijało wysokie białe czoło, mężczyzna snać silny, a prostoduszny i szczery, wyszedł, przybyłemu rękę na powitanie podał i pod dach go wprowadził.
Rozmawiali godzinę sam na sam, pan Marcin celu swego przyjazdu nie ukrywał, odrazu jasno powiedział, co go ze stron dość dalekich sprowadza — i o mało nie krzyknął z zadziwienia, gdy usłyszał, że Zosia zdrowa jest jak rybka, że jej żadne niebezpieczeństwo nie grozi, że wspominała o nim niejednokrotnie...
Długo tego wieczora w dworku leśnika płonęło światło, długo trwała ożywiona rozmowa na ganku.
Była prześliczna noc letnia, pełny księżyc oświetlał ziemię, ogromne drzewa szumiały, strumyk szemrał, a wszystko dokoła było takie śliczne, rozśpiewane, rozkochane, pachnące...
Cały tydzień pan Marcin w tem ustroniu przepędził. Przybywał w obawie śmiertelnej, w rozpaczy niemal, że może tę, którą tak ukochał bardzo, postradać — wracał szczęśliwy, wzajemności pewny, z pierścionkiem zaręczynnym na palcu. Śpieszył do domu, aby go odświeżyć, urządzić, na przyjęcie młodej pani przygotować...
Adwokat o mało apopleksyi nie dostał ze złości, gdy się o zamiarach pana Marcina dowiedział. Nazywał go szaleńcem, którego należałoby ubezwłasnowolnić i w kuratelę oddać, burzycielem własnej przyszłości, lekkoduchem i szaławiłą.
Z pobłażliwym uśmiechem na ustach młody człowiek wysłuchał tyrady, wygłoszonej przez sędziwego przyjaciela rodziny, pocałował go w ramię i uprzejmie, z wielkim spokojem w głosie, na wesele prosił.
Stary prawnik odburknął szorstko, że ma się za poważnego człowieka, i że przy aktach młodzieńczej lekkomyślności nie asystuje z zasady. Nie przeszkodziło mu to później pogodzić się z faktem spełnionym, bywał w Budach i młodą gosposię, ze staroświecką galenteryą, po drobnych rączkach całował.
Na jesieni, już szafirowe oczy jaśniały pod strzechą starego dworu, dokąd wniosły miłość i szczęście; dla pana Marcina rozpoczęło się życie nowe, pełniejsze; miał już pracować dla kogo i z kim, miał towarzyszkę serdeczną na dolę i niedolę, na radość i smutki...
W księdze jego życia rozpoczęły się najpiękniejsze karty.
Często cofa się myślą w przeszłość i rozpamiętuje dzień po dniu, rok po roku — i widzi przed sobą zawsze małą, szczupłą kobietę, o przepięknej duszy, którą niegdyś od pierwszego spojrzenia, w szafirowych jej oczach poznał i przeczuł, o niewyczerpanych skarbach serca, o charakterze silnym, usposobieniem równem, zawsze jednakowo łagodnem i słodkiem.
W tej wątłej istocie był niewyczerpany zasób siły, energii, woli i wytrwałości. Dawała tego dowody jako żona, matka, obywatelka, pani domu. W obowiązkach nie dała się nikomu wyręczać: po nocy spędzonej bezsennie przy kołysce chorego dziecka, przez cały dzień była na nogach, nie ustając ani na chwilę w zwykłej codziennej pracy, myśląc o potrzebach tej gromadki, która się pod strzechą dworku tuliła, zaglądając na wieś do chorych, nieszczęśliwych, cierpiących...
Dwóch synów chowała i wychowała szczęśliwie, acz z trudem, kosztem zdrowia i sił, a kiedy już podrośli do szkół odjechali, było jej bardzo smutno w domu, szafirowe oczy znowu przybierały wyraz zadumania, tęsknoty i niepokoju, twarz bardziej niż zwykle bladła, sen ze zmęczonych powiek uciekał.
Wówczas pan Marcin, widząc, że żona tęskni, że brak jej tych dwóch urwisów, co cały dom napełniali śmiechem i gwarem, wziął na wychowanie sierotę, daleką kuzynkę, Władzię. — Tak więc cała rodzina z pięciu się osób składała, gdyż ową dziewczynkę traktowano jak własne dziecko i wzięto na zawsze, postanowiwszy wychować ją, do obowiązków życia przysposobić, a gdy czas przyjdzie wyposażyć i wydać za mąż... Zawsze też mówili państwo Marcinowie, że mają troje dzieci: Józia, Leonka i Władzię...
Ta ostatnia, w początkach zwłaszcza, niemało przybranej matce przyczyniała kłopotu... temperamentem żywym, niepokornym, ognistym.
Była nad wiek swój wysoka, a przytem chuda, niezgrabna, ruchliwa jak wiewiórka; oczy miała czarne, pełne blasku, a na głowie istny las włosów ciemno-kasztanowatych, powichrzonych, niepokornych jak ich właścicielka. Ileż to bywało ambarasu i roboty z tą twardą czupryną! Ledwie że uczesana, ledwie pod opaskę z szerokiej wstęgi ujęta, już za chwilę rozwichrzyła się na wszystkie strony, niby grzywa rozhukanego źrebca; grubemi pasmami wydobywała się z pod wstążek, spadała na czoło; jeżyła się dziko na samym czubku głowy.
Władzia miała wówczas, gdy ją pan Marcin do swego domu przywiózł, siedm lat życia dopiero, książka była jeszcze dla niej osłonięta mgłą tajemniczości, liter dziewczyna nie znała, umiała tylko skakać, śpiewać, figlować, gonić się z psami po dziedzińcu, wypatrywać gniazdka ptasząt w ogrodzie. Żaden płot nie stanowił dla niej przeszkody, przez najszerszy rów umiała przeskoczyć, a wdrapać się na drzewo było dla niej zabawką.
Pierwszego dnia po przybyciu do Bud, zapytana przez panią Zofię, czemby chciała się bawić, Władzia wskazała ręką na wracające z pastwiska źrebaki — i rzekła:
— Chciałabym na tym gniadym jeździć.
— Ależ, moje dziecko, dziewczynki w twoim wieku lalkami się bawią.
— Ja lalek nie lubię... wolę konia.
Pani Zofia postanowiła to dzikie stworzonko oswoić i obłaskawić, i udawało się to dość pomyślnie. Dziewczynka, traktowana po macierzyńsku, łagodnie, z coraz bardziej wzrastającą ufnością, spoglądała na swą opiekunkę i, o ile mogła, spełniała wszystkie jej zlecenia.
Niepokorna, wichrowata czupryna padła pod ostrzem nożyczek, Władzia stała się podobną do rekruta. Zaczęto ją też mustrować, ale powoli, łagodnie. Bystre oczy musiały przez kilka godzin na dzień spokojnie patrzeć w książkę, palce manewrować igłą, szydełkiem lub drutami. Ciężko to było z początku...
Nieraz, siedząc z robótką przy otwartem oknie, miała wielką ochotę rzucić bawełnę na podłogę, wyskoczyć na dziedziniec i biegnąć, biegnąć wprost przed się, do lasu, do motyli, do ptaszków, ale jedno łagodne spojrzenie pani Zofii hamowało te zapędy; dziewczyna spuszczała oczy i, jakby przeczuwając, że opiekunka jej myśli odgadła, brała się znowuż do robótki.
Wielkie było zdziwienie chłopców, gdy, przyjechawszy na wakacye zimowe do domu, zastali tę niezgrabną, chudą dziewczynę. Z początku dziczyli się trochę, ale następnego już dnia, gdy się przekonali, że jest doskonałą towarzyszką zabaw, że z całym zapałem garnie się do gry w piłkę, lepienia bałwanów ze śniegu, do jazdy sankami, że jest dość mocna i wcale nie bojaźliwa, zaczęli ją traktować jak kolegę, co najmniej z pierwszej klasy.
Dla Władzi święta Bożego Narodzenia, Wielkiejnocy i wakacye letnie, to były najmilsze chwile. Z utęsknieniem oczekiwała dnia przyjazdu chłopców, bo też wówczas i cały dom w Budach ożywiał się i przybierał nastrój świąteczny. Wesoło było, ruch, gwar, śmiechy, bieganie po ogrodzie, wycieczki na łąki, do lasu, nad rzekę na połów muszel, które woda na brzeg wyrzucała, to znów z wędkami na ryby, z koszykami na czernice i poziomki. Zbierano zioła i kwiaty, aby je zasuszyć w zielniku, osobliwsze kamienie na pola, formowano zbiory motyli, muszek, żuków najrozmaitszych.
W pogoni za owadami Władzia prym zawsze trzymała: motyl, za którym obadwaj chłopcy gonili napróżno, jej rąk nigdy nie uszedł; biegła za nim od kwiatu do kwiatu, jak wiatr, szybko, bez szelestu, to znowuż, gdy usiadł, przystawała na chwilę i kocim ruchem chwytała go w rękę lub w siatkę. Co to było wówczas uciechy i radości!
Dwa miesiące wakacyj przechodziły jak dzień jeden szybko, niepostrzeżenie prawie, chłopcy odjeżdżali i znowuż dom zapadał w zupełną ciszę.
Przy każdem pożegnaniu, Władzia z wysiłkiem powstrzymywała łzy cisnące się do oczu, a gdy już bryczka zniknęła za bramą, wówczas uciekała do ogrodu i tam ukryta, niewidziana przez nikogo, dawała folgę żalowi. Płakała długo, serdecznie, gorącemi łzami i powracała do domu zamyślona, smutna, poważna.
Zaraz też przychodziło jej na myśl, że tak być nie może... Płakać nie wypada, ale dowód pamięci trzeba dać koniecznie i to prawdziwy dowód, wymowny — a miły — przypominała sobie nawet, że w spiżarni są konfitury, jest miód, sery, wędliny, orzechy, że w ogrodzie gruszki jesienne można będzie najdalej za trzy tygodnie zrywać, a potem znowuż zimowe jabłka, takie duże, czerwone, pachnące. Umiała się zawsze wywiedzieć o okazyi do miasta, a wywiedziawszy się, przychodziła do pani Zofii, zarumieniona, nieśmiała i, składając pocałunek na jej ręce, prosiła o pozwolenie obrabowania spiżarni...
— Tylko ten jeden koszyczek, proszę cioci, ten malutki — mówiła, pokazując potężny kosz z przykrywą. — Oni tam pewnie są głodni, pracować muszą ciężko. Józio mówił, że w drugiej klasie, to już ledwie można wytrzymać, a w pierwszej także trzeba kuć, że aż w plecach trzeszczy. Niech ciocia pozwoli, bardzo proszę...
Ciocia nietylko że nie odmawiała pozwolenia, ale sama towarzyszyła Władzi do śpiżarni, i tam dopiero spostrzegano, że wartoby jeszcze posłać trochę tego i tego, i że koszyk stanowczo jest za mały; wybierano więc większy, albo też dodawano jeszcze jeden.
Uszczęśliwiona Władzia wysyłała ten dowód pamięci i przez jakiś czas, na „stancyi,“ gdzie chłopcy państwa Marcinów mieszkali, były złote czasy. — Nie żałowali sobie, wiedzieli bowiem, że znów za parę tygodni, Władzia, choćby pod ziemią okazyę wynajdzie i nowy transport nadeśle.
Nieraz chłopcy mówili o swej towarzyszce. Młodszy, Leonek, pierwszoklasista o pucołowatej twarzy, z wielką powagą rzekł raz do starszego brata.
— Wiesz, Józiek... ta nasza Władzia to porządna kobieta. Jak ty myślisz?
— Bardzo porządna... Z początku, jak ją zobaczyłem pierwszy raz, pomyślałem, że to zwyczajna sobie koza, ale nie...
— A widzisz, doskonale ojciec zrobił, że ją wziął, bo to i nam weselej i pomoc przy gospodarstwie...
— Oho!
— Jakbyś wiedział; mama ją chwali, mówi, że zdatna, że jak chce, to się wszystkiego nauczy. Obiecała nam przecież uszyć ładne krawaty, a na przyszły rok ma dla nas sama konfitury smażyć.
— Władzia? Niby ona potrafi?!
— Zobaczysz. Wiesz, Józiu, co ja myślę?
— No?
— Jakkolwiekbądź, trzeba być honorowym.
— Jakto?
— Ona o nas tak dba, tyle dobrych rzeczy przysyła, a my dla niej nic.
— Prawda, masz racyę, trzeba jej jaki prezent kupić, ale co? Może ładną lalkę...
— To na nic! Ona się lalkami nie bawi.
— Więc?
— Ja myślę, że będzie wolała łyżwy. Zbierajmy pieniądze do świąt i kupmy jej łyżwy, ale szyk... angielskie...
— Kiedy ona nie umie ślizgać się...
— Nauczymy ją podczas świąt. Na sadzawce za ogrodem będzie śliczny lód.
Po krótkich debatach, dwaj honorowi ludzie przyszli do przekonania, że najodpowiedniejszym podarunkiem dla zacnej i porządnej kobiety będą właśnie łyżwy.
W istocie pomysł był doskonały, Władzia zachwycała się dowodem pamięci chłopców i wspaniałością daru, a po kilku lekcyach, uczenica dorównywała już w zręczności swym mistrzom — i traktowała sport łyżwiarski na seryo, ze znajomością rzeczy i z powagą co najmniej drugoklasisty.

. . . . . . . . . . . . . . . .

Od czasu tych pierwszych prób upłynęło z górą lat dziesięć: łyżwy zardzewiałe leżą gdzieś na strychu, Władzia nie używa ślizgawki, a chłopcy są tak daleko, że nie można posyłać im przez okazyę koszów napełnionych przysmakami. Zresztą nie chłopcy to już, lecz młodzież — a i Władzia zmieniła się tak bardzo, że niktby w niej nie poznał owej dziewczyny chudej, niezgrabnej, o włosach zjeżonych.
Obrazy lat ubiegłych jak w kalejdoskopie, przesuwają się w pamięci pana Marcina, rozpamiętuje też szczegóły przeszłości, zastanawia się, myśli.
Wreszcie usiadł przy stole, przerwane chwilowo pisanie zakończył i po chwili światło w oknach jego pokoju zagasło.





III.

Mosiek wracał z wyprawy dumny, z podniesionem czołem, niby tryumfator po walnem zwycięztwie.
Wszystko załatwił doskonale, dał dowód, że ma nie od parady głowę na karku, że może prowadzić interesa... Nie były one, co prawda, trudne i nadzwyczajne, ale kto inny może nie wywiązałby się tak doskonale z zadania.
Zsiadł z bryczki, wszedł do pokoju pana Marcina śmiało i rzekł:
— Pan dobrodziej myśli, że ja nic nie załatwiłem, a ja załatwiłem wszystko; pan dobrodziej myśli, że źle i nieakuratnie, tymczasem najlepiej i najakuratniej...
— No, do rzeczy, mój Mośku, do rzeczy...
— Zaraz... po kolei... Naprzód, ja miałem pojechać do Woli, żeby się dowiedzieć, czy pan Sakowski powrócił z Warszawy. Inny traciłby na to czas, chodził do kuchni, pytał ludzi, bałamucił, ja nie! Ja odrazu tylkom spojrzał, poznałem, że pan Sakowski już jest.
— Proszę, jakim sposobem?
— Stał na dziedzińcu i bardzo krzyczał na fornala, że konia okulawił... Ja przyszedłem do pana Sakowskiego, powiedziałem, jaki mam interes, a on kazał się pięknie panu dobrodziejowi pokłonić i powiedział, że dzisiejszego dnia po południu sam tu przyjedzie. Czy to źle załatwione?
— Dobrze, cóż dalej?
— Dalej... pojechałem do Klonowicy, do tartaka, tam też odrazu zmiarkowałem, że Dawid ma wielkie zmartwienie...
— Jakie?
— Zrobił się feler, nieszczęście. Popsuło się coś w tartaku, piły połamały się... Brzydkie zdarzenie, wypadek! Zanim zobaczyłem Dawidowę, to już mi robotnicy powiedzieli, że Dawid pojechał do miasta poprzedniego dnia i, że lada chwila wróci, przywiezie nowe piły i majstrów. Kto inny nie czekałby na Dawida, ja czekałem; kto inny nie doczekałby się, ja się doczekałem. Za parę godzin Dawid już był, a tymczasem pańskie konie wypoczęły. Ja powiedziałem Dawidowi co trzeba, i może jeszcze dziś, a najdalej jutro, jak tylko ten feler w tartaku naprawią, Dawid będzie u pana dobrodzieja.
— To dobrze, a na stacyi Mosiek był?
— Ja nie byłbym na stacyi?! Jabym nie przywiózł dwóch paczek? Co pan dobrodziej mówi? Żeby były nie dwie, ale cztery, sześć paczek, to teżbym potrafił przywieźć. Miałem z tem dosyć kramu; pan naczelnik stacyi pił herbatę w telegrafie, pan kasyer siedział w bufecie, a pan ekspedytor cokolwiek spał, więc ja czekałem... potem zaraz przyszedł pociąg towarowy, bardzo wielki pociąg! i drugi też towarowy, jeszcze większy... Te dwa pociągi trochę stały, trochę się mijały. Przyczepiali wagony, odczepiali wagony, zabawiło może trzy kwadranse, może godzinkę, pociągi odeszły. Ja odebrałem te dwie paczki i zaraz, nie bałamucąc, przyjechałem tu. Ostrożnie je wiozłem; żeby tam było szkło, to też by się nie stłukło. Jedną paczkę trzymałem na jednem kolanie, drugą na drugiem, nie jak towar, ale jak dzieci, na moje sumienie!
— No, dość już, dość — rzekł pan Marcin — dziękuję bardzo; a to — dodał, sięgając do portmonetki — przyjmij za fatygę.
Mosiek skłonił się.
— To bagatela — rzekł — usłużyłbym chętnie bez żadnej pretensyi, ale skoro pan dobrodziej daje, to trzeba brać.
Wypowiedziawszy tę sentencyę, Mosiek oddalił się, pełen otuchy. W istocie szczęście zaczęło się do niego uśmiechać; Dawid obiecał, że jeżeli interes przyjdzie do skutku, to Mosiek nie będzie miał powodu do płaczu, a skoro się zacznie cięcie i obróbka drzewa w lesie, to znajdzie kilka przyczyn do radości.
Dawid tak powiedział, a jego słowo szanowane jest, można się na niem opierać. Mosiek nie wie jeszcze dokładnie, ile zarobi, ale nie wątpi już, że założy sklepik, i że będzie miał na stare lata odpoczynek, jedwabne życie. Będzie kupcem, przestanie włóczyć się po wioskach, i znosić niewygody tych podróży. Niema jeszcze w ręku dotychczas nic, szczęście wymarzone nie spotka go zaraz, lecz nadzieja jest też coś warta, daje ona albowiem człowiekowi pewną fanaberyę, reparuje i łata popsuty honor, każe nosić głowę do góry i budować zamki na lodzie, co jest, jak wiadomo, bardzo przyjemnym gatunkiem architektury.
Mosiek spieszył do domu z wielką energią, z ożywieniem, ładne myśli napełniały jego głowę. W najbliższej wiosce odpoczął, posilił się u znajomego żydka i razem z nim, do współki, kupili bardzo tanio ośm gęsi, co go wprawiło w jeszcze lepszy humor i bardzo słusznie. Przecież wyszedł był z domu tylko z kijem w ręku i mglistym, nieokreślonym projektem w głowie, powracał zaś z gęsiami i z nadzieją...
Niezadługo po odejściu Mośka, przed dworem w Budach zatrzymała się bryczka i wysiadł z niej jegomość niemłody, w granatowej czapce na głowie i wytartej burce na ramionach.
Rysy twarzy miał wyraziste, nos orli, oczy ciemne, groźnie z pod brwi krzaczastych patrzące, duże siwe wąsy i takaż hiszpanka nadawały całej fizyognomii jakiś zaczepny, awanturniczy charakter. Pozory często mylą; myliły też i w tym razie, a każdy, kto znał bliżej pana Eugeniusza Sakowskiego, wiedział, że to człowiek spokojny, który nigdy nikomu wody nie zamącił.
Przed laty piętnastoma nabył on w sąsiedztwie Bud folwark Wolę, osiedlił się w nim i gospodarował. Z panem Marcinem łączyły go stosunki przyjaźni; jeden drugiego często odwiedzał, a w razie potrzeby dopomagali sobie nawzajem...
Gdy bryczka zatrzymała się przed dworem, pan Marcin na ganek, na powitanie gościa, wybiegł.
— Kochanego pana Eugeniusza, nie spodziewałem się dziś! — zawołał.
— Ja też, szczerze mówiąc — odrzekł przybyły — nie miałem zamiaru odwiedzać dziś drogiego sąsiada, ale zostałem zaalarmowany.
— Czem?
— Ano, przez ciebie, panie Marcinie. Żyda przysyłasz, dowiadujesz się czy jestem w domu, sądziłem więc, że się coś ważnego stało... no, i jako mnie widzisz, jestem; ale — dodał — chyba przecież złego nic nie ma... Zdrowiście tu wszyscy?...
— Dzięki Bogu, a u pana?
— U mnie także; jejmość moja na to, żeby chorować, jest za tęga, Helenka za młoda, a ja sam, choć reumatyzm daje mi się we znaki, takem się już do niego przyzwyczaił, że...
— No, chodźże, kochany sąsiedzie, pod dach, panie moje wiedzą już, żeś przyjechał, i za chwilę poproszą do stołu...
— Zacności są te nasze kobiety, zawsze bowiem zgadują, kiedy się komu chce jeść...
Weszli do pokoju pana Marcina, zasiedli na sofie i zaczęli gawędzić.
— Przedewszystkiem — rzekł gospodarz — muszę wytłumaczyć, dlaczego dowiadywałem się, czy sąsiad już powróciłeś, oto miałem zamiar odwiedzić cię...
— A ja uprzedziłem tę intencyę.
— Ślicznieś zrobił, dziękuję serdecznie; długo bawiłeś w Warszawie?
— Cały tydzień. Nachodziłem się, natargowałem, aż mnie gardło rozbolało. Nasze maszyny będą na stacyi za tydzień, przyjedzie też i monter do ustawienia. Dyabelnie to drogo kosztuje, ale może się opłaci... Rachunki pokażę, jak sąsiad do mnie przyjedziesz; wypadnie ci coś dopłacić jeszcze...
— Widziałeś kogo ze znajomych?
— A jakże! Byłem u szwagra mego na wieczorku. Zebrała się tam gromadka ludzi, czystej krwi filistrów Warszawskich, wszystko eleganckie, gładkie; a wygadane, każdy prawi jak z książki, i nie ma chyba na świecie rzeczy, na którejby się nie znał... Była mowa o sprawach ogólnych, o położeniu ekonomicznem, o rolnictwie i przemyśle. Powiadam ci, kochany sąsiedzie, jak zmiarkowali, żem ze wsi, dopiero wzięli mnie w obroty. Aż mi pot na czoło wystąpił. Najrozmaitsze zarzuty sypały się jak grad, a wszystko na tę nieszczęsną szlachtę: „safanduły, niedołęgi, niezaradni, nie rozumieją swego położenia, żyją nad stan, płacą haracz lichwiarzom, urządzają dewastacye, a w końcu, wyrzuceni z majątku idą na bruk miejski, aby powiększać liczbę owych ptaszków, co to nie sieją, ani orzą, a chcą żyć wygodnie, a nawet z komfortem... z powietrza. Na wołowej skórze nie spisałby tych inkryminacyj...
— A cóż sąsiad na to?
— Słuchałem...
— I nie znalazłeś nic do powiedzenia w obronie oskarżonych?
— Przedewszystkiem pozwoliłem im wygadać się do woli; niektórzy aż pochrypli. Dopiero, gdy zdawało mi się, że już wytrzęśli wszystkie worki swoich argumentów, grzecznie, pokornie, cichutko poprosiłem o głos... Ten i ów wzruszył ramionami... ma się rozumieć... cóż bo można powiedzieć przeciw znanym i uznanym pewnikom!
— Alboż to pewniki?
— Według nich, pewniki niewzruszone, jak dwa a dwa cztery, ale przez grzeczność słuchali. Naprzód zapytałem, co właściwie rozumieją pod wyrazem szlachta. Oczywiście, odrzekli, posiadaczy ziemi, folwarków, w ogóle tak zwanej większej własności; upartych konserwatystów, nie rozumiejących ani ducha czasu, ani jego potrzeb... To jest szlachta. Odrzekłem na to: jesteście w błędzie, w okolicy bowiem, w której mieszkam, są tylko dwa folwarki należące do szlachty, mój i mojego sąsiada, pana Marcina; trzeci szlachcic ma swoją własność, tak już daleko, że go do sąsiadów moich liczyć nie mogę. Grunta, które niegdyś rzeczywiście do szlachty należały, obecnie w znacznej części są w posiadaniu kolonistów, bądź miejscowych, bądź niemców, a kilka folwarków, które nie zostały w swoim czasie rozkolonizowane, znajdują się w ręku ludzi, ze stanem szlacheckim nie mających nic wspólnego. W jednym przepędza letnie miesiące jakiś ex-fabrykant, i bawiąc się w pana dziedzica, traci to, co zarobił na mydle i świecach, drugi należy do spekulanta, który kupił go dla zysku i jest w tej własności, jak na popasie; przehandluje ziemię i pójdzie dalej szukać takiegoż towaru do nabycia, w trzecim siedzi pan Jankiel Katz, ex-lichwiarz, obecnie obywatel ziemski. Synowie Katza, to już bardzo cywilizowani panicze, trzymają zbytkowne konie, powozy i bawią się tak wesoło, że kapitały ojcowskie niby lód na słońcu topnieją. Gdzież więc panowie widzicie jakąś kastę w sobie zamkniętą, jakiś stan odrębny, i na jakiej zasadzie, wszystkich posiadaczy folwarków szlachtą zowiecie?! Garstka, która przy własności swych ojców pozostała, rwie się do pracy, zabiega, oszczędza, kształci dzieci i przysposabia je do zawodów praktycznych. W warsztatach, w fabrykach, w handlu, możecie spotkać bardzo stare herbowe nazwiska... Skądże się one tam wzięły? Oczywiście przynieśli je tam młodzi ludzie z naszej sfery, wychowani w twardej szkole życia, rozumiejący dobrze i ducha czasu i jego potrzeby. Garną się oni do pracy, na równi ze wszystkiemi... Czyż nie tak?...
— I jak gorliwie... jak chętnie!
— Więc w konkluzyi ostatecznej powiedziałem tak mniej więcej: — Moi wielce szanowni panowie, od czasu, gdy na szyldach sklepowych, rękodzielniczych, fabrycznych coraz częściej widzieć można stare herby, a pod strzechami dworków wiejskich coraz więcej słychać „majufes,“ „Wacht am Rhein,“ lub wesołe kuplety operetkowe, świeżo importowane z miast, przez nowych dziedziców, którym nagle wioska zapachniała, to możem już o odrębności stanowej przestać mówić; i tę tak zwaną „szlachtę“ ze szczególnej opieki wypuścić. Dalibóg wielki czas na to! Ludzie mogą sobie tworzyć różne teoryjki, ale życie nie stosuje się do nich; ono płynie silnym, wartkim prądem, obala przesądy, wygładza nierówności, stwarza nowe kierunki i dążenia. Mało mnie to rozczula, że wielki finansista, siedząc w swym gabinecie i bawiąc się cyframi, przepowiada nam upadek, niby Jonasz grzesznej Niniwie... Nie wierzę takiemu Jonaszowi i nie uznaję jego proroctw, gdyż wiem i bez niego, że w życiowej walce każda jednostka słaba i niedołężna upaść musi, a silna i wytrwała nie zginie, więc gdy czuję w sobie moc ducha, gdy wierzę w siły własne, umiem pracować i wytrwać, to śmieję się z Jonasza... Czy przy warsztacie, czy na roli, czy w naukowej pracowni, siła ducha podtrzyma tego, kto ją posiada... Zapaliłem się oto, i powiedziałem mieszczuchom verba veritatis...
— Jakże to przyjęli?
— No... jużcić nie mogę powiedzieć... grzecznie dość, uprzejmie, z słodko-kwaskowatym uśmiechem. Dyskusya przeciągnęłaby się dłużej, ale mój szanowny szwagierek, także typowy mieszczuch, wygodnicki, sybaryta, a przytem winciarz żarliwy, rozbił towarzystwo, zabrawszy dyskutujących do zielonych stolików. Ja nie grywam, przyłączyłem się więc do grona kobiet i podziwiałem prawdziwie warszawskie grymasy, co mnie znowuż o mało do pasyi nie doprowadziło...
— Dlaczego?
— Nie wyobrazisz sobie, kochany Marcinie, czego się tym ludziom zachciewa?
Nie dokończył zdania, gdyż we drzwiach ukazała się pani domu; osoba szczupła, wątła, czarno ubrana, bardzo sympatyczna i widocznie piękna niegdyś.
Zerwał się pan Eugeniusz na jej powitanie.
— O czem tak panowie rozprawiacie? — spytała.
— A, o różnych rzeczach, pani dobrodziejko.
— Widać zajmujący był przedmiot, gdyż widzę, że pan Eugeniusz jest bardzo ożywiony...
— Gniewał się na Warszawiaków — wtrącił pan Marcin.
— Za co?
— Za grymasy, pani dobrodziejko, za grymasy.
— Grymasy?
— A tak, proszę sobie wyobrazić, że jedna z pań obecnych na zebraniu u mojej siostry, utyskiwała na dorożki warszawskie, dowodząc że są one szczytem niewygody i zabytkami barbarzyńskich czasów...
— Do pewnego stopnia miała słuszność...
— Tak, i ja przyznaję... Niechby narzekała, że są ciasne, niewygodne, brudne, to wszystko, pani dobrodziejko, rozumiem, ale... ale gdy oburza się, że podczas zimy jest w dorożce zimno... to już przepraszam!
— Któż broni tej damie wziąć futro! — wtrącił pan Marcin.
— Ależ ona żąda, żeby w każdym powozie publicznym był piec, czy kaloryfer. Może jeszcze kuchnia angielska z fajerkami i szabaśnik do pieczenia ciasta... Do czego to dochodzi! Toć i my, mówię o wieśniakach, także jesteśmy ludzie, a możemy bez żadnych grymasów trząść się na bryczkach po najgorszych drogach... Nie mówię o mężczyznach, ale w taki sam niewygodny sposób jeżdżą przecież nasze matki, córki i żony, i nie obrażają Pana Boga dzikiemi pretensyami... Dalibóg, że jestem oburzony...
— No, chodźcie panowie do stołu — rzekła pani Zofia — boście zapewne bardzo głodni...
— To swoją drogą, pani dobrodziejko, a tamto swoją; człowiek gdy głodny to i zły, a jak się wyzłości i wygniewa... to znowuż apetytu nabiera.
— Masz słuszność, panie Eugeniuszu — rzekł gospodarz — a tak się dobrze składa, że możesz faktycznie dowieść prawdziwości wygłoszonego przed chwilą aforyzmu.
— Jakto?
— Stół zastawiony czeka, a wspomnienia Warszawy dają do gniewu powód...
— No chodźcież panowie, proszę bardzo — rzekła pani Zofia, otwierając drzwi do sąsiedniego pokoju... Czem chata bogata; siadajcie. Jakże pańska żona, panie Eugeniuszu?
— Moja żona, pani dobrodziejko, zawsze jednakowo, jak zwykle, gniewa się; ze służbą wojuje, z mężem wojuje...
— No, z mężem chyba nie...
— Takby się zdawało... Jakiż cel wojować z człowiekiem zawojowanym?... ale dla wprawy... a może z zasady „sztuka dla sztuki...“
— Nie obmawiaj pan poczciwej kobiety... a cóż porabia Helenka?
— Ukłony zasyła, rączki pani kazała ucałować, a co robi? Albo ja wiem... oprócz zwykłych zatrudnień, ma jakąś nadzwyczajną robotę krzyżową, strasznych rozmiarów dywan, czy coś podobnego... Nie jestem dokładnie poinformowany, to tylko wiem, że przywiozłem z Warszawy ogromną pakę włóczek, i że ma być wielka sesya z powodu tego dywanu... Komitet damski, do którego należeć ma pani dobrodziejka i panna Władysława; ma się rozumieć, pani w charakterze prezesa... Ale gdzież to się panna Władysława obraca?
— Zajęta jest chwilowo, wkrótce nadejdzie...
— Właśnie proszony byłem przez Helenkę, żeby oświadczyć pannie Władzi...
— Co mianowicie?...
— Ba! żebym to ja wiedział! Coś mi Helenka mówiła, nawet dość długo i szczegółowo, ale zapomniałem na śmierć.
— Dobry pan jest do komisów!
— Właśnie że dobry; bo odrazu postanowiłem, aby zamiast powtarzać niedokładnie zlecenia córki mej do panny Władysławy, zaprosić państwa do nas na jutro, to się panienki porozumieją bezpośrednio i zapewne lepiej aniżeli przezemnie... Czy mogę się spodziewać, że moja prośba będzie wysłuchaną?
— Z wielką przyjemnością, przyjedziemy... Sądzę, że nie masz nic przeciw temu, Marcinie?...
— Nic a nic... Jestem do waszej dyspozycyi.
— Trzymam sąsiada kochanego za słowo i jutro czekamy. Tylko przyjeżdżajcie wcześniej, teraz wieczory długie, najodpowiedniejsza pora do gawędy. Ja bo jestem zwolennikiem dawnych zwyczajów. Kominek, pani dobrodziejko, miłe towarzystwo, pogawędka to, według mnie, najpiękniejszy urok późnej jesieni i zimy. Powiedziałbym, że to gospodarskie wakacye. Kart niecierpię, szachistą nie jestem, ale gdy mam dobre towarzystwo, gronko ludzi swoich, życzliwych, rozumiejących się nawzajem, to siedziałbym i gawędził, choćby do rana. W braku towarzystwa z gazetą lub z książką posiedzenia odbywam...
— Musiało panu być przykro bez kominka w Warszawie?
— Mnie było tam przykro z rozmaitych powodów, bo szczerze mówiąc, miasta nie lubię...
— I mieszczuchów, prawda?
— No, nie... dlaczegóżby znowu?... Ludzie to pożyteczni, pracowici, wielu jest zasłużonych na różnych polach, ale ich tryb życia, różne wymagania, zamiłowanie wygód, to nie w moim guście. Nie potrafiłbym przystosować się do miejskich obyczajów, robić nocy z dnia, dnia z nocy; bawić się w tłoku, słuchać różnych dzwonków, patrzeć wciąż na zegarek i na każdym kroku sięgać do kieszeni. To też ile razy przyjadę do Warszawy, jestem zły, kwaśny, nie swój; dopiero gdy opuszczam hotel, zaczynam przychodzić do siebie, w wagonie czuję się nieco rzeźwiejszym, a gdy już przyjadę na stacyę, gdy wlokę się do domu swemi końmi, po naszych piaszczystych drożkach, wtenczas jest mi zupełnie dobrze, oddycham pełną piersią i dziękuję Bogu, że się bieda skończyła. Tak, kochany panie Marcinie, w wiadomym interesie raz jeszcze trzeba będzie do Warszawy się udać i oczywiście jeden z nas dwóch pojedzie... ale to nie ja... o nie!
— Niech sąsiad będzie spokojny — rzekł pan Marcin — ja bo uprzedzenia do miasta nie mam. Nie jeden rok przepędziłem wśród murów i jakoś wytrzymało się... podaję więc, tem bardziej, że nietylko ten interes powołuje mnie do Warszawy...
— Mieliście państwo jakie wiadomości od chłopców?
— Prawie co tydzień są listy — odrzekła pani Zofia, a twarz jej na wspomnienie dzieci ożywiła się bardzo — dobrzy oni są, pamiętają o rodzicach, wiedzą, ze dłuższe milczenie byłoby dla nas przyczyną niepokoju i zmartwienia... Dobre dzieci, bardzo dobre...
— A pani dobrodziejko, protestuję, w imię sprawiedliwości...
— Jakto?
— Alboż to dzieci? To ludzie już, i chociaż pani mama, nie mówię komplementu, tylko szczerą prawdę, młodo jeszcze wygląda, ale synom tytuł mężczyzn słusznie się już należy... Jeszcze parę latek, a pójdą o własnych siłach, pożenią się... Trudna rada, pani dobrodziejko, trzeba się będzie z losem pogodzić i tytuł babci przyjąć.
— Żebym chociaż doczekała tego szczęścia — szepnęła z westchnieniem.
— A dlaczegoby... czy to tak długo?
— Eh sąsiedzie — rzekł, śmiejąc się pan Marcin, nie szafuj tytułami tak hojnie, sam bowiem prędzej możesz dziadkiem zostać, niż ja. Helenka to już panna na wydaniu, a że ładna, dobra i nie biedna, to ani się spostrzeżesz, jak ci ją z domu zabiorą...
— Owszem, owszem, byle szczęśliwie... Okulary już mam, bo mi są do czytania potrzebne, a tabakierkę kupię sobie przy pierwszej bytności w Warszawie.
— Na co?...
— Nie wyobrażam sobie dziadka bez tabakiery i okularów, a skoro przepowiadacie mi państwo... więc chcę być przygotowanym na tę ewentualność.
— Leonek pisał do nas przed tygodniem — rzekła pani Zofia — i przysłał dwie paczki książek... przywieziono je dziś z kolei; właśnie Władzia wybiera je i chowa do szafy.
W sąsiednim pokoju, pochylona nad stołem zarzuconym książkami stała Władzia. Brzydka przed laty poczwarka przemieniła się we wspaniałego motyla; z niezgrabnej, chudej dziewczyny, o zjeżonych włosach i ruchach wiewiórki, wyrosła okazała panna, jaśniejąca blaskiem niepowszedniej, bardzo oryginalnej urody.
Wysoka, silnie zbudowana, przytem nader kształtna i zgrabna, była uosobieniem siły, zdrowia i pogodnego humoru. W dużych jej oczach malowała się szczerość, z pełnych, purpurowych ust uśmiech prawie nigdy nie schodził. Ciemno-kasztanowate włosy niegdyś takie niesforne i wichrowate, pokonane zostały przez własny swój ciężar; wprawdzie nie leżały one gładko nad czołem, owszem, piętrzyły się falowato, jak gdyby karbowane, lecz splecione w gruby warkocz, nie mogły już tak się buntować, jak niegdyś.
Panna Władysława wyjmowała książki z paki pospiesznie, każdą jednak przeglądała, jak gdyby szukając czy między kartkami nie znajdzie jakiej zakładki, zasuszonego listka, lub kwiatu. — Poszukiwania nie były bezowocne, z grubego tomu bowiem wypadła na stół fotografia Leonka, z lakonicznym napisem „dla Władzi.“
Długo wpatrywała się w nią z uśmiechem, a potem schowała ją do stolika, wydobyła resztę książek i weszła do stołowego pokoju...
— A nareszcie! — zawołał pan Eugeniusz, — przecież raczyła nam się pani ukazać, a już doprawdy traciłem nadzieję...
Miałam ważne zajęcie.
— No proszę... zapewne włóczkowe?
— I takiem nie gardzę, robiłam jednak co innego...
— A cóż mianowicie?
— Pełnię obowiązki bibliotekarza domowego, a że właśnie nadszedł świeży transport książek; więc...
— A jest tam co dla mnie? — zapytał pan Marcin.
— Kilkanaście; na każdej napisano ołówkiem „dla ojca,“ ale i bez tego napisu poznałabym, są bowiem takie poważne, że aż się zimno robi na sam widok okładki. Ekonomia, rolnictwo i trzy grube księgi niemieckie o fabrykacyi oleju.
Pan Eugeniusz rozśmiał się.
— Tak, panno Władysławo — rzekł — nie wszystko na świecie jest poezyą, trzeba szanować i prozę.
— To też ja z największym szacunkiem położę te księgi na stole wujaszka.
— Panie też czytujecie dzieła, na sam widok których zimno się człowiekowi robi.
— My?
— Alboż nie?! Ja bo dostaję febry, spojrzawszy na artykuł o modnych fatałaszkach...
— Nikt pana do czytania nie zmusza, tego rodzaju literatura należy wyłącznie do nas i byłoby dziwnem, gdyby się panowie do niej wtrącali...
— Zgadzam się chętnie na to zdanie, a zarazem dodaję, że przywiozłem z Warszawy dla Helenki najświeższe publikacye z tego zakresu, i że jutro ma być u nas z tego powodu wielka sesya, na którą panią w imieniu córki mojej zapraszam. Ciocia pani przyrzekła mi już, że przyjedzie.
— Ach to doskonale! Dawno już nie widziałam Helenki, a tak wiele mam jej do powiedzenia...
Przed odjazdem, pan Eugeniusz jeszcze do pokoju gospodarza wstąpił i przez dłuższą chwilę z nim rozmawiał. Ściemniło się już dobrze, kiedy opuścił dworek pana Marcina.
Ledwie że ucichł turkot jego bryczki, gwałtowne ujadanie psów oznajmiło przybycie nowego gościa. Był to we własnej osobie dzierżawca tartaka z Klonowicy, Dawid Mucha, ten sam, do którego Mosiek jeździł z poleceniem.
Dawid przybył na biedce dwukołowej i wygramolił się z niej z trudnością. Był to żyd dobrej tuszy, wysoki, z siwiejącą brodą i nadzwyczaj poważny. Wszedł, ukłonił się i rzekł lakonicznie:
— Jestem...
— Bardzo dobrze — odrzekł pan Marcin.
— Interes?
— Drzewo.
— Dużo?
— Cała poręba.
— Na morgi?
— Na kubiki...
— Cena?
Pan Marcin wymienił cyfrę. Dawid pogładził brodę, pomyślał i po chwili rzekł:
— Możemy gadać, to jest krótka rzecz...
Nie była ona jednak tak krótka, jak się Dawidowi zdawało, gdyż pan Marcin trzymał się przy podanej cenie, i również bardzo chłodno, bez żadnego nacisku, sprzedaż traktował... Dawid głową kręcił, namyślał się, liczył, zapisał cały arkusz rachunkami, chciał odchodzić, ale widząc, że go nie zatrzymują, pozostał. Pokazało się, że zanim do Bud przyjechał, w lesie już był, przeznaczoną na cięcie porębę obejrzał i wartość jej obliczył.
Kilka godzin trwał targ, wreszcie przyszedł do skutku. Napisano kontrakt, ułożono warunki wypłaty. Dawid dał zadatek i, jak gdyby po wielkiem zmęczeniu się odetchnął...
— Ciężko... — rzekł.
Pan Marcin uśmiechnął się.
— Może herbaty? — zapytał.
— Jeżeli łaska...
— Cóż nowego na świecie, panie Dawidzie?
— Stara bieda! panie dobrodzieju.
— Ale przecież... Jeździsz pan po świecie, ludzi widujesz, mogłeś co słyszeć...
— Pewnie.
— A cóż?
— Nie ma co powtarzać... paskudne gadanie jest. Podobno z okowitą ma być znowuż inaczej. Ten interes dla nas dziś nie wiele wart, a po zmianie nie będzie nawet nic.
— Pan przecież drzewem handlujesz.
— To także nie wiele warto...
— Nie gadaj... dorobiłeś się ładnego grosza... Może nie?
— Nie zaprzeczam... grosz ładny, tylko...
— Tylko co?
— Za mało go jest, tartak stary, ciągłe się psuje, ciągle reparacya, tego więc znów za dużo jest... Nigdy porządnej proporcyi nie ma.
— A jakże ze zbożem?
— Nic dobrego.
— Nie ma widoków?
— Są... paskudne... Teraz na zboże nikt nie patrzy, nie wiem co dalej będzie... Handlarze zbożowi pokapcanieli, młynarze też nie mają słodkiego życia... Bardzo brzydkie widoki, nie ma o czem gadać...
— Owszem, jest... trzeba myśleć jak się ratować.
— Co nasze myślenie pomoże?
— Zawsze coś...
— Nie, panie... na zły czas jest tylko jedno lekarstwo: dobry czas; skoro zły mija, to dobry nastaje. Zawsze tak bywało na świecie, proszę pana, i nie napróżno ludzie mówią: „czas płaci, czas traci.“ Dziesięć, piętnaście lat temu, zboże miało ładne czasy, teraz ma ono całkiem brzydkie lata; drzewo tak samo. Ja pamiętam, jak na dębinie i na sośninie wyrastali wielcy kupcy i bogacze, a teraz co wyrasta? Żołędzie i szyszki. Deski leżą, schną jak pieprz, a amatorów na kupno brakuje; chyba jeżeli komu gwałtem potrzeba... przez to i tartak ma złe czasy. Mógłbym jeszcze wyliczyć dziesięć, dwadzieścia, sto interesów, które były dobre, a teraz się popsuły...
— Zapewne...
— A co na to robić? Krzyczeć gwałtu, nie wiele pomoże, rzucić interes, który dawniej był dobry, rzucić dlatego, że teraz jest zły, to też nie jest mądra kombinacya...
— Więc cóż?
— Czekać, niech złe minie...
— A skąd pan wiesz, że minie?
— A skąd pan dobrodziej wie, że nie minie? Wszystko ma swój czas; co się zaczęło musi się skończyć. Teraz naprzykład, jest wieczór, ale wiemy, że za parę godzin będzie noc, a jeszcze za kilka — dzień, teraz mamy początek zimy, ale wiadomo, że za kilka miesięcy zrobi się wiosna... więc komu wiosna potrzebna, ten musi na nią czekać. To jest bardzo proste wyrachowanie...
— Chcesz pan powiedzieć, że potrzebna jest we wszystkiem cierpliwość...
— W każdym interesie, w każdym handlu.
Może to i racya...
— Wielka racya, wypraktykowana... ale — dodał — na mnie czas i trzeba jechać do domu. Zrobiliśmy interes...
— Życzę zarobku...
— Będzie, ale nie wielki, bardzo mały... cóż robić? trzeba czekać, może się trafi większy...
Dawid pożegnał Pana Marcina, wgramolił się na biedkę i powlókł wprost do Klonowicy. Pan Marcin zaś rozłożył księgę rachunkową i zaczął pisać.
Do pokoju cicho, dyskretnie wsunęła się Pani Zofia.
— Czy nie przeszkadzam? — zapytała.
— O nie; siadaj, proszę cię.
— Sprzedałeś porębę?
— Jak corocznie...
— Korzystnie?
— O tyle o ile, zdaje się, że kto inny nie dałby więcej, a tu przynajmniej mam pewność, że pieniądze w swoim czasie odbiorę. Potrzebuję ich bardzo, przychodzi czas, że Józiowi trzeba dopomódz, niech już rozpocznie życie samodzielne...
Pani Zofia westchnęła.
— Zdaje się, że to tak niedawno — rzekła..
— O czem mówisz?
— Niedawno nasze dzieci były jeszcze dziećmi, a dziś już ludzie. Tyle lat upłynęło, a zdaje mi się, że wczoraj uczyłam tych chłopców pacierza.
— Masz słuszność, Zosiu, czasem, zwłaszcza w zmartwieniu i w smutku, bywa taki dzień, że się rokiem wydaje, a później, gdy lata przejdą, gdy człowiek obejrzy się po za siebie i odtwarza w pamięci tysiące dni przebytych, to widzi jak one krótko trwały. Zwykła to rzecz, moja droga, i ostatecznie nie ma czego żałować. Co do nas należało, pełniliśmy chętnie i gorliwie, wedle sił naszych i możności, przygotowaliśmy dzieci nasze do życia, według naszego zdania, dobrze, a czy naprawdę dobrze — czas pokaże.
— O nie mów tak, nie wątpij o naszych kochanych chłopcach, ani o ich przyszłości, ja słuchać o tem nie mogę.
— Różnie bywa...
— Nie nie, jeżeli mnie kochasz, przestań o tem mówić, bo po co ta niepewność i niedowierzanie?
— Więc już nie mówię — odrzekł z uśmiechem.
— I nie wątpisz... ja wiem, przekonana jestem, że nie wątpisz... Nasze dzieci zawodu nam nie zrobią. Wszak poświęciliśmy na to młodość, siły i tyle lat pracy, żeby ich na dobrych ludzi wychować, to się więc zmarnować nie może... Przypomnij sobie tylko, co zajmowało nas od chwili gdy te dzieci na świat przyszły...
— Oczywiście, dzieci...
— One, tylko one, jedynie i wyłącznie niemal — stały się one zadaniem i celem naszego życia.
— Masz słuszność — odrzekł pan Marcin z uśmiechem — ty dla nich zapominałaś nawet o mnie...
— A nie... tak nie mów...
— A jednak... pewne obrazy coraz bardziej zacierały się w twojej pamięci... Coraz rzadziej śmiałaś się z adwokata, twego ongi nieprzejednanego wroga, a następnie przyjaciela...
— Niech spoczywa w pokoju...
— Coraz rzadziej przychodził ci na pamięć pałac twoich arystokratycznych kuzynów i ów prześliczny las, najpiękniejszy ze wszystkich, jakie w życiu mojem widziałem, i ten milutki dworek na polance w otoczeniu lip, buków, jesionów i...
— Nie krzywdź mnie taką mową; są chwile, których nie zapomina się nigdy i bądź pewny, że nie zatraciłam z nich ani jednego szczegółu, zbyt trwale zapisały się one w sercu, w duszy, w pamięci i tam już do ostatniej chwili życia pozostaną...





IV.

Dwór w Woli, gdzie mieszkali państwo Sakowscy, odznaczał się wielkością i nader oryginalną strukturą; znać było, że człowiek, który go niegdyś stawiał, nie szczędził drzewa, byle mieć mieszkanie obszerne, pełne powietrza i światła... Pokoje były duże, wysokie, okna ogromne, ściany z potężnych bali dźwigały na sobie dach spadzisty, z rozmaitemi facyatkami, wyskokami i dymnikami. Różnokształtne okienka świadczyły, że i pod dachem są pokoje mieszkalne, składziki i skrytki.
Cały dom, wraz z dziedzińcem i ogrodem, otoczony był wysokim parkanem, z bramą wjazdową i furtką dla pieszych.
Wchodziło się na ganek po kilku stopniach, gdyż dom stał na wysokiej podmurówce; do ściany frontowej i tylnej, wychodzącej na ogród, przybudowane były, obszerne werandy, ocienione dzikiem winem.
Z ganku wchodziło się do sieni, a z niej na prawo, na lewo i wprost wiodły drzwi do pokojów, których było dziesięć.
Nieliczna, gdyż tylko z trzech osób złożona, rodzina państwa Sakowskich, miała się gdzie pomieścić.
Wewnętrzne urządzenie domu odznaczało się staroświeczyzną; każdy garnitur mebli, wszystkie niemal stoły, fotele, szafy, zegary, lustra mogłyby wzbudzić pożądliwość w zbieraczu antyków. Nie znalazły się one jednak w Woli, drogą szczególnych poszukiwań, bo ani pan Eugeniusz, ani jego małżonka, nie mieli predylekcyi dla zbierania starożytnych zabytków, a w antykach, którychby im niejeden amator pozazdrościł, widzieli tylko wartość użytkową, praktyczną.
Pan miał graty po swoich rodzicach, pani po swoich — i złożyła się kolekcya ładna. Były to wszystko rzeczy dawne, robione fundamentalnie, z drobiazgową akuratnością; utrzymywane porządnie, zaledwie parę razy przewożone z miejsca na miejsce, służyły doskonale wnukom, tak jak w swoim czasie służyły dziadkom i pradziadkom, a państwu Sakowskim nigdy na myśl nie przyszło, aby dom nowo i modnie umeblować.
W pokojach były piece wielkie z zielonych kafli, na których dawny rzemieślnik-artysta porobił płaskorzeźby, wyobrażające fantastyczne potwory i ptaki o lwich łapach, smoki skrzydlate, orły i co mu przyszło do głowy.
Ulubioną izbą całej rodziny był pokój stołowy; tam, w jesieni późnej zwłaszcza i w zimie, gromadzili się wszyscy, a siłą przyciągającą był tak zwany kominek, właściwiej zaś komin, na którym, na upartego, wołu możnaby było upiec.
Niby nienasycony Moloch, „komineczek“ ten pochłaniał smolne szczapy sosnowe, twardą dębinę, a czasem gałęzie jałowcu, gdyż pan Eugeniusz sybarytą był pod względem ognia i dbał o różnorodność materyału drzewnego, aby mieć płomienie w rozmaitych kolorach, syczące lub trzaskające wesoło. Była to jego słabostka... przy kominku wieczory zimowe spędzał, tu książki czytywał, tu gazety przeglądał, tu z gościem, gdy się trafił, gawędził o najświeższych nowościach, o gospodarskich kłopotach i przykrościach — tu codziennie słuchał raportów karbowego, Rocha Łopaty, który po skończonej robocie, z wielkim pękiem kluczy od spichrza i od stodół przychodził.
Roch był to stary człowiek, niegdyś parobek, następnie jako człowiek trzeźwy i godzien zaufania, karbowym został i od dziesięciu lat folwarku i gospodarstwa pilnuje.
Co wieczór, brzęcząc kluczami, wsuwa się do pokoju, staje przy drzwiach i kalsznięciem daje znak, że jest.
— Cóż, Rochu? — pyta pan Eugeniusz.
— A no nic, wielmożny panie. Bogu dzięki, dzień przeszedł...
— Młóciliście?
— Juścić... Niech wielmożny pan zapisze: żyta kop trzydzieści i snopków piętnaście, jutro się odmłynkuje i do spichrza do wagi...
Buchalteryę swoją Roch prowadził przy pomocy kija i kozika, wyrzynał rozmaite znaczki, kreski, krzyże — i tak sobie radził na niepiśmienność swoją; przytem posiadał pamięć doskonałą.
Główną zaletą Rocha była wielka uczciwość; pan Eugeniusz bez obawy posyłał przez niego nawet większe sumy pieniężne; raty Towarzystwa Kredytowego, podatki, i nie było zdarzenia, żeby kiedy jeden grosz zginął.
Słynął też Roch ze swoich przepowiedni meteorologicznych, które się prawie zawsze sprawdzały. Gdy zapowiadał długą słotę, z pewnością przez kilka tygodni później deszcz chlapał; gdy pogodę obwieścił, było sucho i jasno... Zawsze wymiarkował: czy zima będzie ciężka, czy lekka, wiosna wczesna lub późna.
— Co więcej, Rochu? — pytał pan Eugeniusz.
— A nic... ludzi do roboty dość jest, przychodzą, ale odprawiam, bo nie mamy dla nich zatrudnienia...
— Poczekaj, niechno fabryczka nasza stanie, będzie kilku potrzeba...
— Ha... pewnie... a kiedyż ona stanie?
— Budynek już mamy, maszyny będą na kolei lada dzień...
— Wypadnie fornali posłać...
— Tak.
— Siła wozów?
— Kilka, nie wiem jeszcze, zobaczymy. Ludzi szukających zarobku odsyłaj do Bud, tam niedługo las będą cięli, Dawid z Klonowicy kupił, więc siekier i furmanek będzie potrzebował...
— A to dobrze; zima ciężka i obiecuje być długa, naród tedy na zarobki chciwy.
— Znów kraczesz kruku — rzekł, śmiejąc się pan Eugeniusz — znów grozisz mrozami i śnieżycą!
— A no, wielmożny panie, juści tak, zaraz z początku jesieni pokazywało, że zima długa będzie, ale to bajki; drzewa u nas nie brak, a po tęgich zimach bywają dobre lata...
— A jakąż pogodę na jutro wróżysz?
— Przymrozek będzie, a śnieg lada dzień zobaczymy... Jedzie ktoś — dodał — turkot słychać.
— Szczególna rzecz, ja nie słyszę.
— Bo jeszcze daleko, wielmożny panie, na grobli; pewnie z Bud państwo...
Chłop położył klucze na krześle przy drzwiach, a otrzymawszy polecenie co do robót, mających się nazajutrz odbywać, wyszedł. W kilka minut później ekwipaż pana Marcina zatrzymał się przed gankiem.
Wielka izba z kominkiem była pełną gwaru, ogień płonął i rzucał migotliwe blaski na twarze zgromadzonych osób.
Gospodyni domu z wielkiem ożywieniem prowadziła rozmowę z gośćmi, zasypując ich gradem najrozmaitszych zapytań.
Była to osoba korpulentna, a niezmiernie ruchliwa, dobra tusza nie przeszkadzała jej chodzić żwawo, mowić szybko i gestykulować bez ustanku. Przystojna, niegdyś blondynka, pomimo minionej czterdziestki, zachowała jeszcze blask oczu i świeżość cery, ani jedna zmarszczka nie zarysowała się na jej skroniach, ani jedna nitka srebrna nie wplotła się jeszcze w jej włosy...
— Siadajcież, rozgośćcie się, proszę, proszę — mówiła jednym tchem. — Panowie niech konferują ze sobą, a my w swojem kółeczku...
— Dlaczegóż nas z tego kółeczka wyłączasz? — zapytał pan Eugeniusz.
— Bo mamy do pomówienia o ważnych rzeczach. Jakto poczciwie ze strony państwa, żeście przyjechali.... A zdrowie pani Zofii? Dobrze? A to wybornie! Władziunia bo wygląda jak kwiat, z każdym dniem piękniejsza, urocza, niby marzenie. Od synów mieliście państwo listy? Spodziewałam się tego... Mój Boże, jakie to szczęście doczekać takiej pociechy... Ja bardzo żałuję, że nie mam synów... A no cóż robić... trzeba się godzić z losem... Helenka zacności dziecko, ona mnie bardzo kocha... Eugeniusz przywiózł nam z Warszawy masę sprawunków, muszę paniom pokazać. Niektóre na nic zupełnie... zwykle tak bywa, mężczyźni nie mają pojęcia o takich rzeczach. Gotowi kupować guziki na garnce, a koronki na funty.
— Niech pani żona na przyszłość sama jeździ po sprawunki — wtrącił Sakowski.
— Czy ja się mogę oddalić? Cały dom, gospodarstwo, służba, ale, swoją drogą, na wiosnę pojadę.
— Tak mamo — rzekła panna Helena — musimy się przygotować do letniej kampanii...
— Cóż ta za kampania? — zapytał pan Marcin.
— Letnia...
— Gospodarska?
— Towarzyska... Przez cały rok jesteśmy, jak zamurowane, nie widujemy ludzi, nie bawimy się... więc chcemy to powetować podczas lata. Do nas przyjadą krewni z Warszawy, siostra mego męża, szwagier, dwie panienki i pewien młody człowiek. Oczywiście, będzie wesoło. Władzia, Helenka, pan Józef, pan Leon. Zaręczam, że nie będziemy tracili czasu napróżno... Proszę panie na chwileczkę do mego pokoju; zrobimy przegląd sprawunków, uśmieje się pani z niezaradności mego męża. Niektóre rzeczy są takie niemożliwe...
Panny pobiegły naprzód; za niemi poszła pani Zofia i gospodyni domu.
— Mojej żonie nie wiele do szczęścia potrzeba — rzekł pan Eugeniusz — lada co ją zajmie...
— Szczęśliwy temperament...
— Zawsze taka była i taką już zapewne pozostanie do śmierci. Córka nie wdała się w matkę, ma usposobienie wprost przeciwne; jest powolna, często się zamyśla i ożywia się tylko w towarzystwie. Moja żona nazywa ją sensatką.
— Tak, masz słuszność, kochany sąsiedzie; nie zawsze w dzieciach można odnaleźć temperamenty rodzinne. Ja obserwuję to na moich synach. Przypominam sobie własne młode lata i porównywam, sądząc, że odnajdę jakie podobieństwo.
— I nic?
— Bardzo mało. Dojrzewają wcześnie, poważniejsi są, aniżeli my, kiedyśmy byli w ich wieku. Może to i lepiej. Mój Józio ma już bardzo trzeźwy pogląd na życie, a i z Leonkiem można z przyjemnością przeprowadzić rozmowę.
— Prawda, kochany sąsiedzie — rzekł pan Eugeniusz — dobre chłopaki są, i szczerze mówiąc, nieraz gdy myślę o Helence, przychodzą mi do głowy rozmaite projekta. Kilkanaście lat oto sąsiadujemy ze sobą, łączą nas stosunki przyjaźni, życzliwości wzajemnej, nie miałbym więc nic przeciwko temu, żeby się te węzły jeszcze bardziej zacieśniały... Rzucam tę myśl w zaufaniu...
— Pokazuje się, kochany panie Eugeniuszu, że jak na wielu punktach, tak i na tym, schodzą się nasze poglądy. Myślałem ja o tem, mówiłem z żoną, która bardzo chętnem okiem patrzyłaby na taki związek, ale nie wspominałem ci nic, sądząc, że jest jeszcze na to dużo czasu.
— Naturalnie, nie mamy powodu spieszyć się; zresztą, my starzy możemy projektować, a ostatecznie wola i skłonność młodych mieć będzie rozstrzygające znaczenie. Swoją drogą, byłaby to kombinacya pod każdym względem dobra...
— Już — rzekła pani Felicya, wchodząc do pokoju — już, kochany mężu, zostałeś skrytykowany strasznie. Oto są panie, posłuchaj tylko co mówią o twoim wykwintnym guście...
— Czy rzeczywiście taki barbarzyński? — zapytał gospodarz pani Zofii.
— Ależ wprost przeciwnie — odrzekła — wszystko cośmy widziały, jest bardzo ładne, i w doskonałym gatunku.
— A widzisz... Panna Władysława zapewne podziela zdanie cioci?
— W zupełności, muszę nawet przyznać, że się pan zna...
— Ale za to przepłaca! — zawołała pani Felicya — pojęcie mieć trudno, jak można tak przepłacać!
— Dla ścisłości dodaję — wtrącił pan Eugeniusz — że moja małżonka nie widziała jeszcze rachunków.
— To wszystko jedno, na cóż rachunki? Wiadoma rzecz, że mężczyźni płacą za wszystko bez targu, tyle ile w sklepie zażądają, dlaczegoż ty jeden miałbyś stanowić wyjątek?... Przepłacasz i dość, a rachunek niczego nie dowodzi...
Pan Eugeniusz odrzekł:
— Masz słuszność, kochana Felciu, ty zawsze masz słuszność, choćby dowodziła, że dwa razy dwa jest pięć...
— Wiesz, Marcinie — wtrąciła pani Zofia, zwracając się do męża — że państwo mają wistocie wielkie projekta na lato, będzie tu w Woli ludno i wesoło, jeżeli wszyscy zaproszeni przyjadą...
— Przyjadą niezawodnie — rzekła pani Felicya — przyrzekli nam to listownie. Obie z Helenką, od miesiąca już zajęte jesteśmy korespodencyą. Napsułyśmy masę papieru listowego, kopert i marek pocztowych.
— Przepraszam mamę — wtrąciła panna Helena — muszę zaprotestować, ja nie mam zwyczaju psuć papieru.
— Bo jesteś taka powolna, że jak zaczniesz pisać list, to piszesz bez przerwy, choćby Bóg wie co się działo dookoła; ja tak nie mogę, ciągle jestem zajęta i co chwila coś mi przeszkadza. Onegdaj naprzykład, zaczęłam pisać do ciotki: „Kochana ciociu, mam nadzieję, że ciocia nie odmówi gorącym moim prośbom i lato u nas przepędzi,“ tymczasem robi się jakaś awantura w kuchni; rzucam list, biegnę, wracam i znów siadam do pisania, będąc najmocniej przekonaną, że rozpoczęłam list do kogo innego, mianowicie do jednej z moich małych siostrzenic; piszę więc dalej: „a ucz się moja droga pilnie, przynieś dobrą cenzurę, to cię za to serdecznie ucałuję.“ Wkładam papier w kopertę, adresuję, a Helenka pyta: — czy mama odczytała ten list? Naturalnie — nie; niech ten czyta, do kogo adresowany — ale jednak, dla pewności, rozrywam kopertę, odczytuję i widzę, że jest głupstwo. Piszę więc drugi raz...
— A czasem i trzeci — dodał pan Eugeniusz.
— Czasem i trzeci, prawda; ale cóżem ja winna? W domu tyle jest zawsze do czynienia, że nie wiadomo co wpierw robić. Wiekuisty pośpiech... istne piekło. Pan mąż co innego, zamknie się w swoim pokoju, nikt mu nie przeszkadza, może więc pisać co chce, jak chce, ile chce... mnie nie dadzą...
Helenka z Władzią trzymając się pod ręce, chodziły po wielkim pokoju, prowadząc cichą rozmowę.
Było to zapewne bardzo poufne i ważne zwierzenie, gdyż na twarzach dziewcząt malowało się zajęcie.
Pytania przerywały pytaniami, częstokroć nie oczekując odpowiedzi, rzucały urywane zdania i wyrazy, śmiały się, Helenka dyskretnie i cicho, a Władzia szczerze i głośno.
W rozmowie plątały się często imiona Józio, pan Józef, Leonek, pan Leon...
— Dlaczego — spytała Władzia — mówiąc o nich, dodajesz ten tytuł?
— Nie wypada.
— Znacie się od dzieciństwa i mówiliście sobie po imieniu...
— Prawda, ale... jakość teraz nie mogę... Podczas ubiegłych wakacyj i zaprzeszłorocznych, tak manewrowałam, żeby nie mówić im ani pan, ani po imieniu... ale to trudno...
— Eh, niepotrzebne skrupuły! Ja nie robię takich ceremonij.
— Jesteś bliska kuzynka...
— A ty prawie, jak siostra... dla nas wszystkich... a może...
— Co?
— Wiem, wiem, tak jest... napewno! Ty nie chciałabyś być siostrą naszych chłopców?
— Owszem, kochałabym ich serdecznie...
— Pokochaj więc jednego najserdeczniej...
Blada twarzyczka panny Heleny pokryła się żywym rumieńcem.
— Co też ty mówisz, Władziu?...
— Alboż Józio nie może się podobać?...
— Nie, nie... nie mów tak... Proszę cię.
— A więc Leonek?
Panna Helena nic nie odrzekła, po twarzy Władzi przebiegł przelotny, ledwie dostrzeżony cień smutku. Rozmowa ucichła na chwilę, obie przyjaciołki przechadzały się milcząc, ogień z kominka fantastycznie oświetlał ich postacie młodziutkie...
— Dlaczego nic nie mówisz, Helenko? — spytała Władzia.
— Zamyśliłam się. Wybacz, Władziu, mam takie usposobienie, że częstokroć, bez żadnego powodu, zapadam w zadumę, i w takiej kontemplacyi mogę choćby kilka godzin przepędzić. Tyś szczęśliwsza, zawsze wesoła, uśmiechnięta; nieraz gdy o tobie myślę; porównywam cię do ptaszka, który wyfrunąwszy z gniazdka, o poranku, przeskakuje z gałęzi na gałązkę, szczebiocze rozkosznie, śpiewa, raduje się słońcem i kwiatami.
— Dość, dość, dziewczyno! — odrzekła Władzia z uśmiechem — bo płacąc pięknem za nadobne, gotowa jestem porównać cię...
— Z czem?
— A no, choćby z białą lilią, piękną, a zawsze zadumaną... albo nie, tyś niepodobna do lilii...
— Ani do róży z pewnością.
— Ty jesteś podobna do ślicznej dziewczyny w której budzi się serce...
— Skąd o tem wiedzieć możesz?
— Domyślam się, zgaduję, przeczuwam...
— I... mylisz się... Serce moje śpi jeszcze i nie wiem czy się kiedykolwiek przebudzi...
— A jeżeli kto do niego zapuka?
— Nie posądzam nikogo o tak nierozsądne zamiary... po co?
— Ty Helenko, nie szczera jesteś...
— Mówię prawdę...
— A jednak rumienisz się...
— Bo poruszasz kwestyę, nad którą nie zastanawiałam się dotychczas, badasz mnie jak inkwirent, a ja sama nie wiem, co mam ci odpowiedzieć... Zaskoczyłaś mnie tak obcesowo, znienacka...
— Rozumiem; potrzebujesz czasu do namysłu... Jestem wspaniałomyślna, odkładam badania na później... Na kiedyż wyznaczymy nowy termin?
— Nie prędko...
— Może na lipiec?
— Dlaczego?
— Badanie będzie łatwiejsze, stawią się świadkowie, może współoskarżeni...
— Jak ty Władziu zawsze wszystko w żarty obracasz!
— To moja metoda stała, i jeżeli chcesz, mogę ci wykazać jej zalety nieocenione...
— Owszem, proszę cię...
— Bardzo prosta rzecz. Gdy ci smutno, gdy cię serce boli, gdy tęsknisz lub cierpisz, śmiej się...
— Czyż to możliwe?
— Dlaczego nie, chciej tylko, a przekonasz się, że można...
— I cóż mi przyjdzie z tej komedyi?
— Bardzo wiele... Przedewszystkiem nikt nie będzie cię zapytywał o przyczynę smutku, bo nie domyśli się, że go masz w głębi duszy; nikomu na myśl nie przyjdzie, aby cię badać i poddawać twe serce wiwisekcyi, jak żabę, lub królika. Masz przykład sama na sobie, gdybyś się nie była zadumała przed chwilą, gdybyś śmiała się wesoło, czy ja dręczyłabym cię teraz pytaniami?
— Masz słuszność, doskonale przedstawiasz zalety maski, ale nie każdy nosić ją umie... Ja zdolności tej wcale nie posiadam.
— I po dawnemu będziesz chodziła często z zasępionem czołem...
— Tak, jeżeli będę miała do tego powody.
— Tylko słuchaj, Helenko, ty sobie mojej metody fałszywie nie tłómacz, i nie nazywaj mnie chłodną, ja tylko jestem trochę dumna, i nie znoszę litości, ale względem takiej dobrej, serdecznej przyjaciółki, jak ty, pozostanę szczerą zawsze... zawsze... bo ja cię bardzo kocham...
Rzekłszy to, objęła Helenkę i na twarzy jej wycisnęła gorący pocałunek.
— Panienki co robicie! — odezwał się pan Eugeniusz.
— A mój kochany — rzekła pani Felicya — cóż w tem złego, że się dziewczęta kochają?
— Owszem, cieszę się z tego, ale niechże przynajmniej nie kompromitują mego Rocha.
— Co?
— Bo on zapowiedział mróz, takie zaś pocałunki sprowadzają deszcz. Drogi się popsują, a właśnie w tym czasie mam dość znaczne ciężary z kolei zwozić.
— Niech się pan dobrodziej nie obawia, nasze pocałunki nie wywołują deszczu, ponieważ są szczere i nie obłudne. Po takich tylko najpiękniejsza pogoda być może, prawda, Helenko?
— O, bezwątpienia! Przepowiednie Rocha spełnią się, jak zawsze, prawie, jeżeli zaś wyjątkowo zawiodą, to będzie dowodem, że się coś w chmurach popsuło.
Panny przyłączyły się do towarzystwa i rozmowa stała się ogólną. Ogień na kominku wzmagał się, to znów zmniejszał i rzucał fantastyczne tony na twarze osób blisko siedzących, a zwieszająca się od sufitu nad stołem duża lampa, o kloszu mlecznym, rozsiewała po całym pokoju blade światło.
Panie były wciąż zajęte myślą o letnich miesiącach, o spodziewanych gościach i zabawach.
Pani Marcinowa zrobiła uwagę, że jest jeszcze bardzo dużo czasu na obmyślenie szczegółów.
— Co też pani mówi! — zawołała energicznie pani Felicya — dużo czasu. Jakim sposobem? Grudzień przeleci, stycznia nie ma co liczyć, luty jak zwykle krótki, a potem głupi marzec, kwiecień maj, czerwiec, i już, a niech też pani i o tem pamięta, że w grudniu są święta, w kwietniu znowuż święta, zaczyna się robota w ogrodach i czasu nie ma ani na lekarstwo. Znam ja się na tem doskonale i wiem jak to bywa. Zdaje się, że Bóg wie co zrobić można, a tymczasem nie... literalnie nic. Otóż nie chcę być nieprzygotowaną...
— Swoją drogą — rzekł pan Eugeniusz — założyłbym się, że wszystkiego na czas nie zdążysz.
— Przepraszam, zdążę, ponieważ tak sobie postanowiłam. Gości pomieszczę na górze, w oficynie i w chińskim domku w ogrodzie.
— Ależ, kochanie, tam jest skład różnych rupieci, narzędzi ogrodniczych, doniczek, gratów niepotrzebnych. Istny Pociejów warszawski!
— Nic nie szkodzi; to się wszystko wyprzątnie, wyrzuci, urządzimy jak pieścidełko. Goście moi muszą mieć lokale eleganckie i wygodne. Helenka mi w tem pomoże...
— I ja, jeżeli pani pozwoli — dorzuciła panna Władysława.
— Kochane, poczciwe dziecko! Skorzystam skwapliwie z twojej pomocy, bo wiem, że masz gust wyrobiony...
Rozmowa o przygotowaniach i projektach trwała do kolacyi i długo jeszcze potem, panowie zaś wyszli do sąsiedniego pokoju, na cygara.
— Ślicznie wyrosła Władzia — rzekł pan Eugeniusz — nadspodziewanie.
— W istocie, nie zanosiło się na to — odpowiedział pan Marcin — pamiętam, że kiedyśmy ją wzięli do siebie, żona martwiła się jej niezgrabnością i brzydotą, a teraz co się zrobiło!
— Panna co się zowie przystojna... Czy masz jakie zamiary względem jej przyszłości?
— Przyznaję, że nie zastanawiałem się nad tem dotychczas; nam dobrze z nią, jej, o ile mi się zdaje, dobrze z nami; żona moja ma towarzystwo i pomoc, a dziewczyna prawie macierzyńską opiekę. Smutnoby mi było rozstać się z nią kiedy, ale jeżeli się trafi partya odpowiednia, to oczywiście dopomogę, a nawet i wyposażę...
Pan Eugeniusz zamyślił się...
— Tak jest — rzekł po chwili — dobrze zrobisz, tylko że w naszej okolicy, pustej prawie, nie widzę odpowiedniego kandydata.
— A cóż na to poradzić?
— Możeby i można...
— W jaki sposób?
— Dopomogłaby w tem moja siostra. Ona prowadzi dom otwarty, młodzież tam bywa, nie sposób przypuścić, żeby panna takiej urody jak Władzia, nie znalazła konkurenta, zwłaszcza, że jej sąsiad uposażenie jakieś dać obiecujesz. Ja mówię przez życzliwość dla niej. Panienka niezamożna, na co i na kogo ma tu czekać; byle się trafił człowiek przyzwoity, a mogący swoją pracą zapewnić jej byt, niech wychodzi bez namysłu. Jeżeli ci się, panie Marcinie, moja myśl podoba, napiszę list do siostry i pod jakimbądź pozorem pannę Władysławę wyślemy. Przekonasz się, że los zrobi.
Pan Marcin za dobry pomysł sąsiadowi dziękował, ale korzystać z niego nie chciał na razie.
— Trudno mi się z tą myślą pogodzić tak nagle — rzekł — przyzwyczaiłem się do niej, a żona moja jeszcze bardziej. Szczerze mówiąc, kochamy ją prawie jak własne dziecię, dom bez niej byłby pusty i smutny... trzeba poczekać...
Władzia w stołowym pokoju rozmawiała z paniami: krzesło jej stało tak blisko drzwi, że pomimowoli, niechcąca, dosłyszała rozmowę opiekuna swego z sąsiadem. Serce jej przeniknął ból ostry, w oczach pociemniało, zdawało jej się przez chwilę, że spadnie z krzesła jak martwa, lecz silną wolą opanowała wzruszenie, powiedziała coś wesołego, srebrzysty jej śmiech rozległ się głośno i niktby nie odgadł, co się działo w jej umyśle i sercu, niktby się nie domyślał, że najpiękniejsze jej marzenia w jednej chwili rozwiały się jak mgła, gdy ją wiatr silnem tchnieniem uderzy.
Dopiero po powrocie z Woli, gdy znalazła się u siebie, w swoim małym pokoju, wśród ulubionych książek, gracików i kwiatów, gdy w całym domu światła zagasły, wszyscy usnęli, puściła wodze łzom, cisnącym się gwałtem do oczu.
Rozplotła przepyszny swój warkocz, fala ciemnych włosów, niby płaszcz jedwabny, okryła jej silne, klasycznie zarysowane ramiona... Długo, długo, z głową opartą na dłoniach, płakała w cichości, nie zdradzając bólu swego ani westchnieniem, ani jękiem; grube, ciężkie łzy staczały się po jej sukni.
Wreszcie podniosła głowę, otarła oczy i spojrzała dokoła. Jakaż zmiana raptowna! Ten milutki, zaciszny, cichy pokoik, w którym jej tyle chwil szczęśliwych upłynęło, ten kącik, w którym czuła się u siebie — nagle wydał jej się zupełnie obcym, chłodnym, pustym. Już go nie może nazwać swoim, bo otworzono jej nagle oczy, przypomniano, że jest sierotą na łasce zacnych ludzi, ale tylko na łasce... Marzyła niegdyś, że nigdy się z tym domem, z rodziną tą nie rozłączy, że przyjdzie czas, kiedy się z nią jeszcze bardziej, jeszcze serdeczniej zespoli. I tak jej dobrze było w tych złudzeniach, tak słodko, aż nagle daje się słyszeć głos boleśnie raniący: „na co tu czekać będzie, i na kogo?“
Prawda, prawda, człowiek, który to powiedział, ma słuszność; jej miejsce jest gdzieindziej. Gdzie? Wszystko jedno, gdziekolwiek między obcymi, w obowiązku, przy pracy płatnej za dnie, czy za lata, wśród chłodnych murów miejskich, czy gdzie daleko, w ustronnem zaciszu wioskowem, wszystko jedno. Wszędzie, byle nie w tym domu, nie przy tych ludziach, których ukochała tak serdecznie.
Trzeba odejść daleko, jaknajdalej, koniecznie, inaczej być nie może. Dotychczas miała złudzenia, snuła przędzę rozkosznych marzeń, życie wydawało jej się pięknem, uroczem, pełnem czaru — nagle otworzono jej oczy, spadła z obłoków na ziemię. A może to tylko egzaltacya, może uprzedzenie? Przecież oboje wujostwo byli dla niej zawsze tak dobrzy; on jak ojciec, ona jak matka rodzona; przygarnęli ją do siebie, wychowali, zawsze otoczona była opieką i troskliwością; przecież i teraz nie zamykają przed nią drzwi swego domu, nie każą tułać się po świecie; jeszcze przed dwiema godzinami wuj życzył jej dobrej nocy, z życzliwym, przyjaznym uśmiechem, a ciotka ucałowała ją serdecznie... Dobrzy ci ludzie nie zmienili się w niczem względem niej, zawsze są jednakowi, poczciwi i szlachetni... a jednak trzeba ich opuścić, trzeba... Pan Eugeniusz słusznie powiedział: co ona ma tu robić, na co i na kogo czekać?
Zasmucona dziewczyna drży na tę myśl, ale pójdzie. Tak, pójdzie, musi się oddalić. Nie weźmie z sobą nic, oprócz skromnej sukienki i oprócz fotografii otrzymanej niedawno; to przecież niezaprzeczona jej własność, nosi na sobie wyraźny napis: „dla Władzi.“ Jedyny to jej majątek, skarb jedyny.
Jak tam, na świecie, między obcymi, musi być pusto i chłodno, jak boleśnie da się uczuć brak domu i swoich! Nadejdzie lato, z niem wakacye — tu będzie gwarno, wesoło, dobrze... a tam? Co tam będzie, i jak będzie... któż odgadnie. — Czemuż ten człowiek kilkoma słowy oczy jej otworzył, czemu ją przebudził ze snów rozkosznych... Może to i lepiej, prędzej bowiem, czy później, toby się stać musiało.
Załamała ręce, a po chwili z determinacyą wstrząsnęła głową...
— Musi tak być — szepnęła — odjadę...
Uklękła przy łóżku i zaczęła się modlić; błagała Boga o wszelkie łaski i błogosławieństwa dla dobrych opiekunów swoich, dla Józia, dla Leonka, dla Leonka szczególniej. Modliła się długo, serdecznie i gorąco, na uproszenie szczęścia dla tych, których opuści — a o siły i wytrwanie dla siebie...





V.

Jest lato, czerwiec, koszą łąki. — Kilkunastu silnych chłopów w miarowym rytmicznym ruchu posuwa się naprzód, równym szeregiem, a za każdym ściele się gruby pokos soczystej, pachnącej trawy.
Różnobarwne kwiatki podcięte ostrzem padają; czasem przerażony brzękiem żelaza zając wyskoczy, słupkiem stanie i zmyka, co mu sił starczy. Jaskółki uganiają się w powietrzu za lotną zdobyczą, pliszki figlują na brzegu rzeczki, w pobliskiej olszynie drze się wilga, z oddalenia słychać gruchanie turkawek i wesoły szyderczy głos kukułki. Słońce przyświeca wspaniale, piecze twarde grzbiety kosiarzy, palącymi promieniami suszy ściętą trawę. Ziemia, drzewa, trawa, woda wszystko jaśnieje w złocistych blaskach, niby w aureoli promiennej, czasem tylko przelotny biały obłoczek chwilowo słońce zasłoni i długi, szybko niknący cień rzuci na falującą zieleń zbóż, na łąkę.
Wszędzie, gdzie okiem rzucić, widać ruch i życie, ludzie przy pracy, pyzate, jasnowłose dzieci dobytku na pastwiskach strzegą, wszystkich wywabiło z domów jasne słońce i myśl o nagromadzeniu zapasów na ciężkie dni zimowe.
Od strony lasu, drogą do miasteczka wiodącą, idzie Mosiek, ale jak on idzie!
Nie przygarbia się, dawnym obyczajem, nie powłóczy nóg za sobą, nie ma na plecach worka, głowę trzyma do góry, patrzy wprost przed siebie, śmiało, zdaje się, że odmłodniał.
Możnaby myśleć, że radził się znakomitego lekarza, odbył długą kuracyę. Kąpał się i pił wody mineralne... Wcale nie! Możnaby przypuszczać, że wypoczywał długo, wyspał się, siedział przy ciepłym piecu, nie włóczył się po wsiach, nie gonił wiatru... Także nie. Więc może go odmieniono? Też nie, jest ten sam, zupełnie ten sam co dawniej, tylko teraz ma trochę pieniędzy, posłużyło mu szczęście, na jesień z pewnością założy sklepik i osiągnie cel swoich długoletnich marzeń.
Stąd właśnie jest w nim taki ruch, siła i energia. Dawniej Mosiek był kapcan, to też chodził i zachowywał się jak kapcan — dziś jest osoba, prawie kupiec — chodzi więc jak kupiec...
Mówiąc prawdę, Mosiek nie jest nadzwyczajny hurtownik, nie obraca krociami rubli, nie ma w majątku swym nawet stu tysięcy groszy; i nie może się równać z Dawidem Muchą, ale, bądź co bądź, ma odrobinę znaczenia.
Dawid handluje budulcem, dzierżawi tartak, kupuje lasy; Mosiek wprawdzie tego nie czyni, ale jest przypuszczony do wierzchów, wiorów i gałęzi. Za różne usługi, jakie dla Dawida czynił, za dozór nad robotnikami, kontrolowanie furmanek, przyszedł Mosiek do posiadania tego towaru i już na swoją rękę i na własne ryzyko wywozi go do miasteczka na opał.
Co może sprzedać, sprzedaje zaraz, resztę składa na podwórku. W lecie ludzie trochę grymaszą, ale na zimę dowiedzą się, co to znaczy sucha gałęź?
Trzeba tylko mieć trochę cierpliwości.
Znajomi żydkowie czasem z Mośka żartują; tytułują go wielkim kupcem leśnym, on to jednak przyjmuje z uśmiechem, nie obraża się. Dlaczego ma się obrażać? Kiedy w tem jest trochę prawdy, wiory i gałęzie nie pochodzą przecież z wody, tylko z lasu, ten więc, kto niemi handluje, jest poniekąd kupcem leśnym.
Raz, pewien bogaty szynkarz zapytał Mośka na urągowisko:
— Czy wy macie na sprzedaż budulec?
— Mam i bardzo ładny — odrzekł bez namysłu Mosiek.
Naprawdę?
— Dlaczego nie?
— A co z waszego budulca można postawić?
— Poczekajcieno do jesieni to zobaczycie, jak ja będę nim handlował. Wy sami do mnie przyjdziecie po towar...
— Chwalić Boga mam swoje dwa domy i tymczasem trzeciego stawiać nie myślę...
— Wiem, ale jesteście nabożny człowiek i z pewnością postawicie sobie kuczkę, a na to mój budulec jest w sam raz.
Rozmowa odbywała się na rynku, słyszało ją wielu obywateli miasteczkowych; wszyscy śmieli się głośno, a nie jeden pomyślał sobie, że w samej rzeczy, na jesieni skład Mośka może mieć znaczny odbyt, albowiem znajdują się w nim opoły i gałęzie. Cały też interes z drzewem nie jest wielki interes, można powiedzieć nawet, że jest bardzo mały, ale zawsze jest. Już przyniósł cokolwiek i jeszcze przyniesie trochę, jedno z drugiem się złoży i będzie wymarzony sklep.
Mosiek idzie żwawo i rozmyśla nad tem, jak go urządzi, gdzie najmie lokal; czy w samym rynku, czy na głównej ulicy, czy może na ubocznej, gdzie nie ma wielkiego ruchu, ale nie ma też i konkurencyi. Nie zdecydował jeszcze ostatecznie, gdyż przedewszystkiem musi skończyć pierwszy interes, wywieźć resztę wiorów i gałęzi, a powtóre, ma ciągle sprzeczki z żoną.
Ta cicha zwykle i spokojna kobieta, obaczywszy u męża trochę pieniędzy, zaczęła zaraz pokazywać fanaberye. Najprzód zażądała, żeby jej Mosiek podarował dziesięć rubli, na różne drobne spekulacye, chciała mieć zysk dla siebie. Nie ma w tem nic złego, że kobieta dąży do emancypacyi, ale dlaczego wymaga tak znacznych kapitałów? Były gorące sprzeczki, a nawet i kłótnie, Mosiek bronił się, wreszcie po długim sporze uległ, tak jak każdy mąż w walce z żoną, kapitulował i przyparty do muru, dał półósma rubla. Też ładny grosz!
Prócz tego, pomiędzy małżonkami była pod pewnym względem zasadnicza różnica zdań; Mosiek miał przekonanie, że do jego temperamentu, charakteru i obecnej pozycyi majątkowej, najbardziej pasuje sklep, Mośkowa zaś utrzymywała, że nie ma lepszego i piękniejszego przedsiębiorstwa nad szynk. Były z tego powodu zawzięte dysputy, od których Mośka nieraz głowa bolała, ale trzymał się dzielnie przy swojem i nie ustępował.
W lecie, przy wiórach i gałęziach, Mosiek miał i przyjemność i spokój; w domu trapiła go małżonka, to też, o ile można było, unikał jej, i większą cześć dnia przepędzał na rynku, albo też w szkole, gdzie miał porządne towarzystwo i przyjemną rozmowę.
Gdy Mosiek mijał Budy, boczną dróżką nadszedł dobry jego znajomy i trochę krewny, Judka, niezamożny człowiek, trudniący się również jak Mosiek do niedawna, drobnym handlem. Włóczył się on po wioskach z workiem na plecach, miał kilka rubli w kieszeni, drobiazgi do sprzedania, chodził od chaty do chaty, kupował, co się dało i z tego miał utrzymanie. Tak samo jak Mosiek, zanim zostały kupcem leśnym. Spotkali się przy zbiegu dwóch dróżek, pozdrowili jeden drugiego i szli razem, gawędząc o rozmaitych przedmiotach. Judka miał swoje kłopoty, Mosiek swoje, więc przedmiotu do dyskursu nie brakło.
Na wielu punktach schodziły się myśli tych specyalistów od gonienia wiatru w polu, więc też jeden poglądy drugiego wymownem słowem uzupełniał.
— Was to już niewiele obchodzi — mówił Judka — że teraz handel, którym zajmowaliście się, podupadł.
— Dlaczego?
— Wy jesteście teraz pieniężnik, możecie robić co wam się podoba, wybrać sobie lepsze zatrudnienie...
— Przecież ja i wam dobrze życzę i wszystkim; jabym pragnął, żeby każdy z nas znalazł trochę szczęścia i miał łatwe życie...
— Wszyscy tego szukamy, ale nie każdy znajdzie; wyście znaleźli...
— Chwalić Boga, wam też życzę.
— Dziękuję za dobre słowo, ale powiedzcie Mośku, co zamyślacie dalej robić?
— Chciałbym założyć sklep: nawet nie sklep, tylko sklepik, stosownie do mego majątku, chciałbym żeby w nim było wszystkiego po troszkę. Ja już nie mam siły do chodzenia po wsiach, znoszenia flagi, zimna i upałów. Nie młodzik jestem. Siedziałbym sobie spokojnie, palił fajkę, trochę targował, aby żyć... Tymczasem mojej żonie to się nie podoba. Ona każe mi zakładać szynk...
— Też interes...
— Zapewne, ale jak dla kogo... Ja nie lubię; ja chcę mieć spokój. Na co mam mieć ambaras z pijakami, słyszeć ciągle krzyki i przekleństwa... Co wy myślicie, Judka?
— Ja myślę tak: wam się zdaje, że wy macie racyę... waszej żonie się zdaje, że ona ma racyę, a mnie się zdaje, że tak wy, jak i wasza żona wcale racyi nie macie...
— Nie rozumiem, co chcecie powiedzieć?
— Poczekajcie no trochę, a zrozumiecie... Jaki jest teraz zysk ze sklepiku? Prawie żaden. Towar się psuje, na kredyty trzeba dawać, jeden, drugi nie odda i cały wasz zarobek przepadł. Rozumiecie?...
— To jest prawda...
— Widzisz więc, że wy nie macie racyi. Jaki teraz jest zysk z szynku, chyba nie potrzebuję wam tłómaczyć. Co innego dawniej, dawniej dorabiali się na tem majątków, dziś ledwie mają z czego żyć; co drugi dom to szynk; całe nasze kochane miasteczko, prawdę powiedziawszy, nie co innego jest tylko jeden wielki szynk. Z tego się pokazuje, że wasza żona nie ma racyi, skoro was na szynk namawia. Świat się popsuł, ale z pieniędzmi można jeszcze żyć, można nawet dobre zarobki mieć, nie czepiając się ani sklepu, ani szynku...
— No, a co robić?
— Wy się pytacie co robić? Powiadają, że kto ma pieniądze, ma i rozum. Wy macie pieniądze, poradźcie się waszego rozumu...
— Dużo ja nad tem myślałem...
— Widzicie, myślenie nie równe myśleniu; można myśleć bardzo dużo i wcale nie osobliwie; a można krótko myśleć i odrazu trafić w punkt...
— Wy pięknie mówicie, Judka, ale nie pokazujecie punktu, więc ja mogę myśleć, że sami go nie widzicie; gadacie tylko aby gadać, aby się wam droga krótszą wydawała. Niech i tak będzie, mogę wam dotrzymywać kompanii...
— Trochę jest tak, trochę nie jest tak... Gdybym ja miał to co wy macie, tobym bez długiego szukania i zachodu punkt znalazł, ale co dla mnie dobre, to dla was może być złe i na odwrót.
— Może być, bardzo może być, ale przypuśćcie, że spotka was szczęście, że macie trochę pieniędzy, cobyście też z niemi robili?
— Co? Handlowałbym...
— Ale czem?
— Pieniędzmi. Co miałbym sobie głowę zawracać, towar zamieniać na pieniądze; na co mi ten ambaras, niechby pieniądz sam szedł w świat, obracał się, rósł i przynosił zyski. Takie jest moje rozumienie rzeczy. Gdybym ja był bogatym, zostałbym bankierem, tymczasem jestem biedny, więc trudnię się drobnym handlem, kramarstwem.
Potoczyła się bardzo przyjemna rozmowa o nadzwyczajnych operacyach pieniężnych, o bajecznych zyskach, o milionowych obrotach. Przyjaciele różnili się nieco w poglądach na zawiłe kwestye finansowe, więc dyskutowali i dyskutowali nie jak dwaj handlarze skórek, lecz jak wielcy finansiści, Mosiek skłaniał się do udzielenia wielomiliardowej pożyczki Francyi, Judka utrzymywał zaś, że nie jest to klient dość odpowiedzialny, i że daleko bezpieczniej byłoby zawiązać negocyacye z Niemcami lub z Anglią. Spór był gorący, przeciwnicy kilkakrotnie przyskakiwali sobie do oczu, zapienili się, zaczerwienili obadwaj i kto wie, czyby nie przyszło do poważnego konfliktu, gdyby nie to, że ujrzeli się już u celu podróży, przy rogatce swego kochanego miasteczka.
— To już?! — zawołał zdumiony Mosiek.
— Widzicie przecież — odparł Judka — jesteśmy jak w domu. Rogatka przed nami, dziewczyna Abrama Grünblata zapędza kozę do domu, zapewne pragnie ją wydoić.
— Dziwna rzecz jak prędko zeszła nam podróż; anim się obejrzał kiedy zrobiliśmy dobre dwie mile drogi, i nawet nie czuję zmęczenia.
— I ja również. Macie jasny dowód, co znaczy przyjemna rozmowa i dobre towarzystwo.
— Swoją drogą, co do tej wielkiej pożyczki francuskiej, wy, Judka, nie macie racyi.
— Wszystko jedno... tymczasem nikt jej od nas nie żąda i nie mam nadziei, żeby kiedykolwiek zgłosił się ktoś do nas w tym interesie...
— Ja też wiem, że się nie zgłosi, ale mówiąc ogólnie...
— Ogólnie mówiąc, ja zawsze jestem tego zdania, że kto się chce dorobić pieniędzy, niech handluje pieniędzmi, i gdy wy sobie to moje powiedzenie dobrze w głowie rozważycie, gdy się przekonacie, że mam słuszność, a zechcecie swój maleńki kapitał puścić jak się należy w ruch, to proszę was przyjdźcie do mnie. Ja wam poradzę bez pretensyi, być może nawet, że wejdę do współki z wami... tylko pamiętajcie o mnie.
— No, no, zobaczymy.
— Nie oglądajcie się na głupi sklepik, ani na głupi szynk; to dobre dla bardzo prostych ludzi, ale jeżeli kto ma kombinacye w głowie, nie będzie się za takiemi drobiazgami uganiał...
— Dobrze, będę pamiętał, dlaczego nie posłuchać dobrej rady?
W rynku rozstali się. Judka poszedł do swego domu, Mosiek do swego. Szabas się zbliżał, a tyle jeszcze mieli do czynienia, pójść do łaźni, przebrać się w strój świąteczny, być w bożnicy.
Mosiek uczyniwszy wszystko co do niego należało, zjadł kolacyę i zaczął śpiewać, ale mu nie szło. Poruszał ustami, wydawał dźwięki z gardła, ale dusza jego zamiast być, jak należało przy pieśni i w pieśni, zamiast bujać daleko, nad wodami Jordanu, w świecie drogich pamiątek, wciąż uparcie, chociaż je Mosiek, niby muchę uprzykrzoną odpędzał, do pieniędzy wracała. Judka wrzucił w nią małe ziarnko, które szybko kiełkować zaczęło i rosnąć.
Dlaczego, myślał Mosiek, mam mieć tylko sklepik i marne przy nim utrzymanie? Dlaczego nie miałbym zostać wielkim finansistą bogaczem?... Początek tylko jest trudny, a dalej wszystko idzie już szybko z rozpędem.
Rozmyślanie przerwała żona Mośka bardzo uprzejmem zapytaniem:
— Mojsie, może byś ty jeszcze trochę wódki się napił?
Spojrzał na nią zdziwiony.
— Ja? — zapytał.
— Tak jest, ty.
— Nie.
— Dlaczego?
— Dla dwóch przyczyn: raz, że nie mam chęci, a powtóre nie mam wódki.
— Jest we flaszce.
— Prawda, ale sama kupujesz, więc wiadomo ci, że są tylko dwa kieliszki, jeden na jutro na południe, drugi na wieczór, gdybym to dziś wypił, nie miałbym na jutro. Dziwię się, że mnie na to namawiasz; nie jestem przecie chłop, który jak dostanie flaszkę do ręki, to jej nie wypuści pierwej, aż czyste dno zobaczy...
— Prawda, zapomniałam... Wielka szkoda, że nie mamy jeszcze swego szynku, nie potrzebowałbyś sobie wymierzać po kropli, mógłbyś się posilić, ile byś chciał...
Mosiek rozśmiał się.
— Ty każdą drogą do swego przychodzisz.
— A ty mnie słuchać nie chcesz.
— No, no, daj pokój...
— Ja chcę mieć szynk, słyszysz ja chcę!
— Będziesz miała jeszcze coś lepszego...
— Co? może marny sklepik...
— Cicho, cicho, dość! Pan Bóg dał święto, nie godzi się rozmawiać o interesach. Grzech! Fe!...
Na taki argument, pani Mośkowa umilkła, małżonek jej zaczął śpiewać płaczliwie, i aby nie dopuścić do rozmowy, której prowadzić nie chciał, śpiewał coraz głośniej i dźwięki tej pieśni rozchodziły się daleko i łączyły z innemi dźwiękami. We wszystkich domostwach małej mieściny jaśniały zapalone świeczki w ciężkich lichtarzach mosiężnych, w starożytnych wieloramiennych świecznikach i pająkach, a nad miastem w górze unosił się blady księżyc i srebrzył blaskami swych promieni ziemię i ludzkie siedziby.
Koło północy świeczki dopaliły się w lichtarzach i zgasły, mieścina w sen zapadła; pieśni ucichły, a ciszę przerywało tylko kiedy niekiedy szczekanie psów. Mosiek położył się, ale usnąć nie mógł, ciągle myślał o wielkim majątku... W pół śnie, pół czuwaniu widział się coraz większym kupcem, coraz bogatszym, mieszkał w wielkiem mieście... jeździł karetą. Zdawało mu się, że słyszy turkot jej kół toczących się na bruku.
Ten turkot zwiększa się, potężnieje, psy zaczynają ujadać. Mosiek się budzi. Śliczny sen; turkot karety, to znaczy wielki majątek, a szczekanie psów to zazdrość ludzka. Daj Boże, ażeby się sprawdziło, niech zazdroszczą; owszem...
Ale to nie sen, tylko rzeczywistość... Mosiek wstaje, idzie do okna, patrzy — tak: są dwa powozy i bryczka, zatrzymały się tuż przy domostwie Mośka, słychać rozmowę, śmiechy, narzekania.
— Co za szkaradna dziura! — woła ktoś.
— To ma być miasto? Wy to nazywacie miastem? To zbiorowisko nędznych chałup...
Mosiek plunął.
— Co to za magnaci — pomyślał i czego chcą... Nie podoba im się miasto a więc po co tu przyjechali, kto ich prosił...
— Ostatecznie w tem sławnem mieście panna Wiktorya zemdleje — dał się słyszeć głos młody i dźwięczny. — Pozwolić na to nie można, w jakikolwiek bądź sposób, musimy zdobyć tę małą Jerozolimę...
Mosiek cofnął się od okna.
— Nie bądź taki wojowniczy — odezwał się głos drugi — taka forteca zdobywa się bez wystrzału, rublem...
Mosiek z przyjemnością przekonał się, że jednak w towarzystwie tych waryatów znajduje się jakiś człowiek rozsądny. Postanowił tedy zbadać o co idzie. Wsunął nogi w pantofle, włożył kapotę, aksamitną czapkę na głowę i śmiało wyszedł przed dom...
— Żywa dusza, żywa dusza! — zawołano. — Panie starozakonny, panie kupiec... Prosimy bliżej.
— Co państwu potrzeba?
— Pić, cokolwiek pić... bo jedna z naszych pań jest bliska zemdlenia.
— Czy pan dobrodziej — rzekł Mosiek — nie widzi studni tuż przed sobą?
— Widzę, ale jaka w niej woda? Zapewne z bakteryami, z robakami, obrzydliwa...
— Jak woda.
— Nie filtrowana?
— Ja nie słyszałem o takiej wodzie, jak żyję. Całe miasto z tej studni czerpie i wszyscy piją...
— Ja naprawdę zemdleję — odzywa się cienki głosik kobiecy — słabo mi się robi...
— Słyszy pan, panie kupiec?
— Słyszę, słabo, to jest źle, słabego trzeba ratować. Doktora u nas w mieście nie ma, ale jest felczer, Berek, wielki znawca, lepszy niż nie jeden doktór. On umie krew puścić, ząb wyrwać, bańki postawić, on wszystko umie. Mieszka obok, można go obudzić.
— Nie trzeba felczera, tylko jakiego napoju; kawy, herbaty, przecież chyba tego dostanie.
— Nie bardzo; teraz noc, wszyscy śpią a choćby nie spali, to święto, szabas...
— Więc nic nie ma?
— Owszem, wszystko jest, tylko nie dziś, nie teraz...
— Mam myśl! — zawołał młody człowiek, i wyskoczył z powozu.
— Co? jaka myśl?
— Jak zawsze, genialna. Panie kupiec czy w waszem sławnem mieście znajdują się apteki?
— Na co apteki? Na co ma być dużo aptek? Jest jedna, to dość.
— Tam dostaniemy wody sodowej i panna Wiktorya będzie uratowana...
— Doskonale! Rzeczywiście myśl dobra.
— Gdzież ta apteka?
— Ja wiem — odezwał się jeden ze stangretów — zaprowadzę panów...
— Lepiej niech on pójdzie i przyniesie.
— Może być i tak; ale trzeba, żeby który z panów pofatygował się ze mną.
— A to na co?
— Aptekarz nie lubi, gdy go w nocy budzą, gotów mnie jeszcze zdyfamować.
— W takim razie chodźmy wszyscy, całą gromadą, panowie i panie, w obec dam musi być grzeczny.
— Brawo! Napad na aptekę. Podróż urozmaicona z przygodami. Droga jest tak monotonna, że należy nam się słusznie pewne urozmaicenie, a kurz tak dokuczył, że woda sodowa będzie nietylko ochłodą, ale zbawiennem lekarstwem.
Wesoła, rozbawiona gromadka, poszła za stangretem w boczną uliczkę, przy której znajdowała się oficyna zdrowia. Mosiek zbliżył się do ludzi pozostałych przy koniach.
— A! — zawołał — to wy Wojciechu, nie poznałem was z daleka, chociaż miesiąc świeci tak jasno....
— Ano ja jestem. Dziwno mi, że Mosiek nie śpi jeszcze o tej porze, toż północ minęła, pewno pierwsza godzina już jest.
— Ja spałem, ale obudzili mnie wasi paniczowie. Skąd zabraliście takich wesołych ludzi, z jakiego kraju oni są?
— Z kolei ich wiozę. Do naszych państwa w gościnę jadą...
— Co oni za jedni?
— Albo ja wiem? Warszawiaki i tyle. Ogromnie wesołe państwo; przez całą drogę śmieją się, gadają, śpiewają, a w lesie kazali stanąć i siedzieli z godzinę, niby że jako im się bardzo drzewa spodobały i że sośnina pachnie...
— Może to kupcy na drzewo! — zapytał Mosiek.
— Toć nie żydy.
— Różni teraz jeżdżą za handlem, a za drzewem najwięcej...
— Co wam się widzi, gdyby byli kupcy, toby sami jeździli, ale nie z pannami... Ot na zabawę się wybrali, dla uciechy. Ponoć kilka tygodni posiedzą, pokoje dla nich wyszykowane, będzie wesoło teraz w Woli...
— Ciekawym na co nasz dziedzic robi sobie tyle kosztu?
— Albo go nie stać? Ja gości nie naspraszam na barszcz i kartofle, ani wy na śledzia i cebulę...
— Ja Bogu dziękuję, że sam mam kawałek śledzia, jeszcze komu bym dawał! Ale wy, Wojciechu, piękne cygara palicie, taki zapach, to musi być kosztowny interes...
— A palę od samej stacyi... Co jedno skończę, zaraz mi drugie w gębę tkają. Bardzo grzeczne państwo i okrutnie wesołe...
— Pewno bogaci... muszą mieć dużo pieniędzy...
— Chyba że, postrojone to jak lalki, a o tysiącach wciąż gadają jak żydy.
— Nie może być?!
— Toż na koźle siedząc słyszę.
— O tysiącach, o prawdziwych tysiącach?
— Wyraźnie mówię, o tysiącach rubli... ta panna powiadają będzie miała pięćdziesiąt tysięcy, a tamta trzydzieści, a jeszcze insza czterdzieści, a o jednej gadali, że ma sto tysięcy...
— Sto tysięcy, sto tysięcy...
— Aha! Pewnie by wam się chciało być kawalerem do takiej, ale już krzynkę zapóźno... Musi tam w Warszawie okrutny na bogate panny urodzaj...
— Ja miarkuję, że to nie prawda jest...
— Dlaczego?
— Między waszymi pasażerami widzę młodych ludzi, gdyby oni w Warszawie mieli takie pieniężne panny, to po co przyjeżdżaliby na wieś?
— Toć mówię, dla uciechy i zabawy...
— A może trochę i dla interesu, naszego dziedzica córka jest jedynaczka i będzie miała kawałek ładnego posagu...
— To i co?
— Oni są młodzi ludzie, oni jadą na zabawę, z takiej rzeczy to czasem bywa nieźle...
— Może być... panienka piękna...
— Ojciec jeszcze piękniejszy...
— O! idą już z powrotem, słyszycie jak się śmieją.
— Wesoło im, znać nie mają zmartwienia.
Po nieznośnym bruku miasteczka rozlegał się odgłos kroków i słychać było ożywioną rozmowę...
— Wiesz co Julek, ten aptekarz jest pyszny.
— Ach! obmówili go. Znalazł się względem nas jak gentelman, a ja, prawdę mówiąc, przygotowany byłem na małą awanturkę. Zasypałem się w obec jego uprzejmości... Jak tylko staniemy w Woli, natychmiast zapiszę sobie w notesie następujący aforyzm: „Są jeszcze aptekarze na prowincyi...“
— Jedźmy! jedźmy! — zawołało naraz kilka osób.
— Tak, noc jest cudowna, podróż zachwycająca, ale trzeba kiedyś spać się położyć, im prędzej to uczynimy, tem lepiej będzie dla nas...
— Można przecież spać do południa...
— A nie, nie, to nie będzie w stylu. Na wsi trzeba wstawać o wschodzie, a udawać się na spoczynek o zachodzie słońca. Znakomity system, wynaleziony podobno jeszcze w odległej starożytności...
— Przez kury przedpotopowe...
— Wszystko jedno przez kogo, ale jest...
— Jedźmy, jedźmy!
Weseli podróżni zajęli miejsca w powozach, konie ruszyły, a Mosiek stał jeszcze przez jakiś czas na progu swego domostwa i zastanawiał się nad tem dlaczego ci ludzie są tak weseli. Przyszedł do wniosku, że prawdopodobnie wygrali na loteryi...
W kilka godzin później, kiedy już jasność słoneczna ozłociła ziemię, kiedy pogodny dzień letni wszystkich i wszystko do życia i do ruchu pobudził, kiedy w miasteczku zrobił się ruch na rynku i rejwach, a w sklepach ożywienie, po nierównym bruku zaturkotała bryczka zaprzężona w parę tęgich koni. Mosiek odrazu poznał, że to konie z Bud, ale młody człowiek, siedzący na bryczce, wydał mu się obcym i nieznajomym. Nie można było dobrze mu się przypatrzeć, ani stangreta zapytać, ani rozmowy zawiązać, gdyż nie zatrzymywał się wcale, nie popasał, koniom nawet wytchnąć nie dał. Konie szybkim kłusem przebiegły przez rynek, skręciły w boczną niebrukowaną uliczkę, i wraz z bryczką i podróżnym zniknęły w tumanach kurzu; to tylko Mosiek zauważył, że podróżny był młody, że miał na ramionach płaszcz z szarego płótna, a na głowie szeroki słomiany kapelusz.
Widocznie spieszył się bardzo, skoro nie dał koniom odpoczynku, nie zrobił zakupów w sklepie a przecież każdy, przejeżdżający przez tak znaczne miasto, nie omija sposobności nabycia różnych towarów.
Młody człowiek spieszył się rzeczywiście i chociaż doskonałe konie go niosły, droga wydawała mu się bardzo nudną i długą; radby ją przebyć lotem ptaka i stanąć na miejscu wśród swoich.
— Jedźcie, Janie — mówił — jedźcie prędzej.
— Paniczu, konie w pianie; gdyby pan dziedzic widział, mielibyśmy obadwaj co słuchać; paniczowi to bajki, ale ja...
— Ja wytłómaczę ojcu i nic nam nie będzie.
— A jak który zachoruje?
— To wyleczymy, ja się też na tem trochę znam...
— Dobrze, paniczu, ale w lesie, chociaż na kwadransik staniemy.
— Zgoda.
— Nie można tak szkap siłować; panicz wie dobrze, jak u nas jest, jakie zwyczaje...
Konie pana Marcina nigdy tak nie chodziły forsownie, oszczędny gospodarz, po gospodarsku jeździł, ale w tym razie pośpiech był usprawiedliwiony; pan Leon od roku domu rodzicielskiego nie widział i pilno mu było jego progi przestąpić. Jan to rozumiał i konia do biegu przynaglał, starając się pogodzić pośpiech syna z wymaganiami ojca.
Wjechali w las.
Co słychać w domu? — zapytał młody człowiek.
— Dziękować Bogu, paniczu, złego nie ma nic. Siano kosimy, piękne siano w tym roku, i zboża dobrze wyglądają.
— Tak?
— O paniczu, latoś wszędzie pięknie, ale u nas na psa urok, jest na co spojrzeć, śliczności! Ludzie zazdroszczą.
— Ojciec zdrów?
— A cóżby panu dziedzicowi być mogło? Zdrów i mocny, od świtu do nocy na nogach... Zna go panicz i wie, że czasu nie marnuje. Ludziom próżnować nie da, ale i sam sobie nie folguje; to też prawdę mówiąc, robota u nas aż kipi. Gdzieindziej ledwie zaczynają kosić, a na naszych łąkach już stogi czernią. Siana będzie dość na zimę i na sprzedaż wystarczy. Przybytek jest w bydle, w koniach, parę pan sprowadził, a i z naszej stadniny w tym roku czworo na stajnię poszło. Dla panicza mamy wierzchowca karego. Aj, koń, koń... choć pod króla...
— Na prawdę?
— Nie wiem ile pan dziedzic za niego zapłacił, ale jest na co spojrzeć, tylko że gorący ogromnie...
— Uchodzi się...
— I ja to powiadam... Panicz młody, to sobie rady z nim da, piękny koń, o dziesięć mil takiego szukać, nie znajdzie...
Było już koło godziny dziewiątej. Ciepło bardzo, ale jeszcze nie gorąco, promienie słoneczne napełniały las blaskiem, złociste piętna kładły się na paprociach, mchach, trawie, na czerwonych, dojrzewających poziomkach, na kwiatkach, które u stóp drzew ogromnych wszystkiemi barwami tęczy błyszczały. Gdzieniegdzie drgała jeszcze kropelka rosy, zawieszona na trawce, lub na liściach wchłaniała w siebie promień słoneczny, nie przeczuwając, że w tem zetknięciu kończy się jej istność, że zamieniona w parę, niewidzialnym, dla oka ludzkiego niepochwytnym obłoczkiem, uniesie się w górę do chmur, by znowuż zejść na tę ziemię w postaci kropli deszczu i znowuż na jakim listku zawisnąć...
— Paniczu — rzekł — chwilkę wytchnąć muszę, ujechaliśmy sześć mil bez popasu.
— Trudno; jak trzeba, to trzeba. Wolałbym jednej chwili być w domu.
— Nie dziwota — odrzekł stary sługa, zatrzymując konie i zeskakując z kozła — ja sam śpieszyłbym, gdybym przez cały rok dom u nie oglądał, zmachaliśmy szkapy okrutnie...
Konie potrząsały łbami, kawały piany spadały z grubych ich karków.
— Spiekota będzie — rzekł chłop, spoglądając w górę — słonko tęgo pali...
Młody człowiek zszedł z bryczki, wyciągnął się, wyprostował; zrzucił z ramion płaszcz i szybkim, nerwowym krokiem zaczął się przechadzać po drodze, wreszcie zatrzymał się, i może po raz dziesiąty zapytał:
— Ale u nas w domu wszystko dobrze? mama zawsze zajęta?
— A tak, ciągle, paniczu. Od rana do nocy, ale każdej chwili ma czas dla biednego, dla chorych, dla sierot. Niech jej Bóg miłosierny daje zdrowie i długie życie, tej pani kochanej, prawdziwa bo to matka dla wszystkich.
Młody człowiek zamyślił się o domu rodzicielskim, o tem ustroniu, w którem dziecinne lata swoje przepędził. Pragnął jaknajprędzej tam się znaleźć, zobaczyć ojca, ucałować drobne ręce matki, powitać Władzię.
O wszystkich dopytywał Jana, o nią nie śmiał; niewłaściwem mu się to wydawało.
W dwie godziny później ujrzał Budy i dom swej rodziny.
Wszystko było jak dawniej, suche wierzby przy drodze, dzikie gruszki, wysoka topola, niskie chaty chłopskie, krzyż poczerniały ze starości, wąska rzeczułka, przecinająca łąki, a za wioską dom z ogrodem, z dziedzińcem, z gołębnikiem na słupie.
Gdy bryczka zbliżała się do celu, na ganek wyszła kobieta blada, szczupła, o dużych szafirowych oczach, które na widok przybywającego napełniły się łzami radości.
Młody człowiek, zanim jeszcze stangret konia zatrzymał, zeskoczył z bryczki i do rąk matki przypadł.
Ucałowała go serdecznie.
— Jak ty wyrosłeś, wypiękniałeś Leonku! — mówiła przypatrując mu się z rozczuleniem. — Chodź, kochanie, pewnie jesteś głodny, znużony po całonocnej podróży, posil się i połóż zaraz, wypocznij...
— Ani myślę, mateczko; pragnę nacieszyć się z wami, jakżeż mógł bym spać teraz?
— Chodźże, rozgość się.
— Chciałbym ojczulka przywitać...
— Pojechał na łąki z Józiem, ale powróci niedługo... Czekałam na wasze przybycie i doczekać się nie mogłam; godziny wydawały mi się nieskończenie długie, ale teraz mam was nareszcie i nie puszczę prędko. Biedne my jesteśmy, my matki synów; ledwie że odchowamy pisklęta, już uciekają nam z gniazda i pozostajemy same, jak sieroty...
— Nie mów tak, mateczko, serca twych dzieci są przy tobie, kochamy cię nadewszystko, a że obowiązki w świat nas wypędzają, to trudno, matuchno, sama nas uczyłaś, że...
— To prawda, Leonku, ale przykro mi, że pozbawiona być muszę waszego widoku... Ty już z nami na zawsze zostaniesz, wszak prawda?
— Nie wiem, mateczko, nic nie wiem i myśleć o tem nie chcę jeszcze teraz. Mam czas, naradzę się z ojcem; obecnie dość mi na tem, że jestem przy was i z wami, w domu, do którego tak tęskniłem...
— Tyś tęsknił!?
— O tak, mateczko, codziennie myśl moja biegła do was, bo chociaż tam, wśród obcych może i ładniej i weselej i życie szybszym i czas rączym strumieniem płynie, ale w domu najmilej, najprzyjemniej pod tym poczerniałym dachem, obok serc zacnych i kochających.
— Dobre, kochane dziecko... Siadajże, proszę, posilaj się, wszystko gotowe, bom oczekiwała na ciebie i liczyłam minuty. Jan doskonale się spisał, przywiózł cię na oznaczoną godzinę...
— Obawia się reprymandy ojca za to, że konie zmęczył...
— Ja go obronię, gdyż sama zalecałam mu pośpiech...
Młody człowiek przy stole usiadł, jadł i z matką rozmawiał, ale wciąż wzrok pytający, niespokojny na drzwi zwracał, w nadziei, że lada chwila otworzą się one, i że z uśmiechem na ustach, blaskiem nadziei w oczach, wbiegnie Władzia.
Jak też wygląda teraz, myślał, czy wypiękniała jeszcze bardziej, jak go przywita? Czy po dawnemu, serdecznie, jak siostra, czy inaczej, jak panna Władysława.
Upłynęło pół godziny, godzina, a drzwi wciąż były zamknięte, nie dochodził z po za nich ani odgłos kroków, ani szelest sukni, najmniejszy szmer nie zdradzał, że kto jest w sąsiednim pokoju — a przecież to jej pokój. Dlaczego nie przychodzi, czy gniewa się, czy może chora... co się stać mogło?
Leon nie mógł wytrwać w niepewności...
— Mateczko — zapytał nieśmiało.
— Co, kochanie?
— Mateczko, gdzie Władzia, dlaczego nie przychodzi?...
— Władzi nie ma — odrzekła w zakłopotaniu matka.
— Nie ma!
— Tak, Leonku... Odjechała od nas na zawsze...
— Matko! na Boga, co się stało, dlaczego odjechała, dlaczego na zawsze? Czyżby... a nie! to być nie może, ja tego nie rozumiem, pojąć nie mogę... Zanadto dobrzy i szlachetni jesteście, byście mieli wypędzić sierotę!... Mateczko, jeżeli mnie kochasz, wytłómacz mi tę zagadkę...
— Posłuchaj cierpliwie, Leonku, nie unoś się... Zagadka dla ciebie, do pewnego stopnia jest zagadką i dla mnie...
— Czyżby popełniła co złego!? Nie, ona...
— O tem nie ma mowy. Opuściła nasz dom dobrowolnie, mimo przełożeń i perswazyi z naszej strony. Ja prosiłam serdecznie, żeby została, ojciec nawet wbrew zwyczajowi swemu uniósł się, nic to jednak nie pomogło...
— Ależ przyczyna, mateczko, jakaż przyczyna?!...
— Co miała w głębi duszy, nie wiem, powtórzyć mogę tylko to, co nam powiedziała: „Jestem sierota — mówiła — wychowana z waszej łaski i miłosierdzia, wiecznie na łasce być nie mogę, przez całe życie wdzięczność dla was zachowam, modlić się będę za waszą pomyślność, ale mi nie tamujcie mej woli; chcę pójść w świat, nauczę się czego, będę pracowała samodzielnie na swój kawałek chleba...“ Tłómaczyliśmy jej, że jest przez nas uważana za rodzone dziecko, że troska o jej los i przyszłość jest naszem zadaniem. Uparła się przy swojem...
— Dawno odjechała?
— Przed tygodniem... Sądziliśmy, że to kaprys chwilowy, że przejdzie, ale w ostatnich czasach tak nalegała, tak prosiła, że nie było sposobu odmówić... Nie sądź Leonku, że puściliśmy ją w świat tak, jak chciała. Ojciec sam odwiózł ją do Warszawy, ulokował przy pewnej porządnej rodzinie, zarządził, żeby czuwano nad nią i w razie potrzeby, żeby miała wszelką pomoc i opiekę. Co mogliśmy zrobić więcej, mój Leonku, sam osądź. Ja nie mogę rozwiązać tej zagadki, tego postanowienia. Mniej więcej, od pół roku widziałam, że w usposobieniu Władzi zaszła poważna zmiana. Wesoła zazwyczaj, aż do pustoty, ni stąd ni zowąd, spoważniała; zaczęła się często zamyślać, w oczach jej dostrzegałam ślady łez. Znać było, że cierpi, zmizerniała, schudła... Zaniepokojona w najwyższym stopniu, zaczęłam ją badać, usiłowałam dociec przyczyny, ale napróżno; nie chciała być szczerą, nie powiedziała nic więcej nad to, co ci powtórzyłam «Pójść w świat, pracować, nie być ciężarem,» oto jej słowa... Nie wyobrazisz sobie, jak mi to było przykro, ja ją bowiem kochałam i kocham dotąd, jak rodzoną córkę. Chwila rozstania się była ciężka dla mnie, a zdaje mi się, że i dla niej. Padła mi do nóg i wybuchnęła takim płaczem serdecznym, że jeszcze do tej chwili go słyszę... Oczywista, czy urojona przyczyna wywołała ten wyjazd, nie wiem, sprawy sobie z tego zdać nie mogę... po jej odjeździe pusto zrobiło się w domu i smutno... Ach, Leonku, lepiej nie mówmy już o tem, takie to przykre dla mnie...
— Zagadka, zagadka — powtarzał w zamyśleniu młody człowiek, a po chwili wstał od stołu, ucałował ręce matki i rzekł: — Miała mateczka słuszność, całonocna jazda i zmęczenie dają mi się uczuć...
— Położysz się? Doskonale zrobisz... Pokój dla ciebie przygotowany oddawna, łóżko posłane...
— Nie, matko, ja spać nie będę. Powietrze lepiej mi zrobi, wyjdę do ogrodu, w cień pod lipy...
— Jak chcesz...
Wyszedł.
Nie miał na myśli snu, ani odpoczynku, pragnął tylko samotności, aby myśli zebrać, zastanowić się nad faktem, który go wstrząsnął do głębi. Gdzie ona teraz, ta towarzyszka zabaw dziecinnych, ta, której obraz nieustannie miał przed oczami, dlaczego nie doniosła mu o swoim zamiarze? Co ją skłoniło do ucieczki?...
Szedł przez ogród, a każda ławeczka, każdy krzak róży, każde drzewo przypominało mu Władzię...
A może to niespodzianka, że jej nie ma, może to tylko halucynacya, sen przykry... Tak... tylko patrzeć, kiedy ze śmiechem srebrzystym z ręką wyciągniętą do powitalnego uścisku wybiegnie z po za drzew i zawoła: Jednak ty mnie żałujesz, Leonku!...
Nie, ogród pusty, nie ma nikogo, cicho szemrzą listkami stare lipy, motyle nad kwiatami się unoszą, pszczoły z brzękiem lecą po zdobycz, kilka wróbli zajadle o chrabąszcza walczy. Niby jest tu życie, a jednak nie ma życia, pustka, jak na cmentarzu, okropna przerażająca pustka.
Usiadł na ławce pod lipą, wsparł głowę na dłoniach i w smutnych myślach zatonął, nie wiedząc, że ktoś dąży aby go powitać.
Był to starowina ogrodnik wysłużony, resztkami sił steranych pracował, byle chleba darmo nie jeść. Pochylony, o długich białych włosach, przygasłem wejrzeniu, dreptał na trzęsących się nogach, chwasty wyrywał, rośliny podlewał, byle coś robić, choć nikt już roboty nie wymagał od niego.
Ujrzawszy Leona, szedł ku niemu, podpierając się motyką, a dłonią oczy sobie od słońca zasłaniał. Śpieszył starowina drobnemi krokami, jak dziecko, i na płacz mu się, jak dziecku zbierało, zaczerwienione powieki drgały nerwowo...
— Paniczu! — drżącym głosem wyrzekł — Leonku!
Młody człowiek spojrzał, jak ze snu ciężkiego zbudzony.
— Ah! Łukasz! — zawołał — jak się macie staruszku?!
— Bóg miłosierny pozwolił mi jeszcze paniczów moich zobaczyć, chwała mu za to niech będzie. A myślałem w zimie, że już was moje oczy nie ujrzą...
— Chorowaliście?
— Starość paniczu, starość, dziecko kochane, złamała mnie i zmogła; leżałem jak nieżywy, oczekując rychło-li śmierć przyjdzie... Była tuż, tuż, bliziuchno, ale nie wzięła, snać człowiek jest jak owa spróchniała wierzba nad wodą; zdaje się, że życie w niej zagasło, aliści wiosna przychodzi, słoneczko grzeje, i z tej niby martwej kłody, jeszcze siaki taki listek wyrośnie. Wywlokłem się z wiosną do ogrodu i kopię, paniczu kochany, ale to już koniec chyba, jesień mnie zmoże... Jakżeś urósł, jakiż mężczyzna duży, niechże cię Bóg błogosławi i wszystko dobre ci da, codziennie modlę się o to...
— Wy nas zawsze kochacie, Łukaszu...
— Każdy człowiek, ukochanie swoje mieć musi, ten ma ojca i matkę, ów żonę i dzieci, a ja sam jestem; moi bliscy dawno już w ziemi, was więc kocham... tylko... tylko, paniczu drogi, znowuż osierocony jestem z tem kochaniem..
— Osierocony?
— A tak, tak, sierota. Nie ma już naszej panienki, nie ma Władzi, odjechała gdzieś daleko w świat, a stary Łukasz płakał i płacze po niej... A, co tu gadać paniczu! Choćby i ten nasz ogród... Gdyby drzewa przemówić mogły, powiedziałyby ci jak to było... Skoro tylko wiosna ona już tu, koło mnie, i tak co roku. Z początku dzieciak psocił tylko, musiałem straszyć, że do pani na skargę pójdę, a później już nie psociła, tylko bywało wciąż pyta: Łukaszu, a to co? — A powiadam, to jest zielę — a jak się zowie? — A kosmaczek, dobry jastrzębiowi na ślepie. — I co z tem zielem zrobić? — Powiadam: wyrwać i wyrzucić. Rwie tedy małemi rączkami, zapaprze się, bywało, ziemią zaczerni, a precz rwie, a precz pyta, a ja tłomaczę. Nauczyła się poznawać każdy badyl, nauczyła się grabić, grządki kopać. I tak, coraz lepiej, coraz lepiej, z roku na rok... e gdzie! moja Władziunia już i przy inspektach, przy kwiatach, już i do szczepienia się bierze, a taką miała rękę szczęśliwą, że wszystko jej się wiodło... Te młode drzewka, co panicz widzi, to jej szczepienia, te róże sztamowe na klombie jej także... Paniczu... wróci ona kiedy do nas?
— Nie wiem, Łukaszu.
— A po co ona pojechała?
— Nie wiem także; przecież nie byłem w domu. Prędzej wam mogła coś powiedzieć...
Starowina uderzył się dłonią w czoło.
— O głowo kapuściana! — zawołał — o pamięci kurza! a toż właśnie zapowiedziała i przykazała mi powtórzyć paniczowi, panu Leonowi, tylko panu, więcej nikomu... Przyrzekłem, że spełnię to...
Leon zerwał się z ławki.
— Co mi kazała powiedzieć? Łukaszu, mów, na Boga!
— Zaraz powiem, zaraz, myśli muszę pozbierać; przypomnieć, kiedy to było... Aha, przyszła tu biedaczka płakać. Usiadła pod lipą, na tej samej ławeczce, taka smutna, że opowiedzieć trudno; ja zaś gracowałem uliczkę, gdyż trawa zaczęła się pokazywać. Gracuję tedy, a panna Władzia siedzi smutna, nareszcie mnie woła, żegna się ze mną, mówi, że odjedzie... Boże wielki! po co? Trzeba, powiada, tak być musi, zostańcie zdrowi i szczęśliwi, Łukaszu... to jej własne słowa...
Zadyszał się starowina. Kaszel go porwał ciężki.
— Tedy paniczu — rzekł po chwili — jakby mnie kosą kto podciął! Jakże to będzie bez niej, na czyje ręce przyjdzie ten ogród? Tak rozmyślam, a ona mówi: Prośbę mam do was, Łukaszu; słuchajcie, za tydzień panicze przyjadą... pokłońcie się im odemnie obydwom, a panu Leonowi...
— Mówcie, mówcie!
— Toż mówię, paniczu, akuratnie wszystko opowiadam jak było, a panu Leonowi, mówi, powiedzcie... albo może karteczkę napiszę. Poszła do pokoju, zabawiła tam może ze trzy pacierze, wraca. Nie, mówi, Łukaszu, rozmyśliłam się, pisać nie będę. Powiedzcie mu tylko, że proszę, aby o mnie źle nie wspominał, i nic o tem nie mówcie nikomu, tylko jemu, niby paniczowi... I z tego krzaka oto zerwijcie co najpiękniejszą różę i dajcie mu ją w mojem imieniu... przyrzekłem, że zrobię jak przykazała, i oto wszystko...
— I nic więcej?
— Nic, paniczku mój kochany, ani słowa. Tylem ją widział. Nazajutrz rano odjechała z panem dziedzicem. Jan ich do kolei odwoził. Nie widziałem nawet kiedy to się stało, gdyż miałem w ogrodzie zajęcie. Niepożegnałem jej... Markotno było, paniczu, i jest markotno, ach, co to gadać! Ogród pusty teraz, przemówić nie ma do kogo... Sierotą na stare lata zostałem... Pójdę po kwiat; kiedy odjeżdżała, te róże w pączkach były, dziś rozwinęły się już ślicznie! Jej to własna hodowla, jej szczepienie, ja ręki nie przykładałem do nich.
Mówiąc to, starowina, wydobył z kieszeni duży nóż ogrodniczy, szeroki, zakrzywiony na końcu, w rogowej oprawie. Otworzył go, ostrze paznogciem spróbował i drobnemi krokami podreptał ku pięknej róży, aby ściąć z niej kwiat najokazalszy.





VI.

W Woli, w wielkim starym dworze, było gwarno i ludno.
Dwa obszerne pokoje przeznaczone dla gości, a prócz tego chiński domek w ogrodzie, pomimo opozycyi pana Eugeniusza, na ten sam cel wyprzątnięto.
Rozmaite rupiecie, narzędzia ogrodnicze, stare zaprzęgi i graty powynoszono na strych i do spichlerza. Ściany pokryto tapetami w chińskim guście, pozaprawiano olejną farbą podłogi, założono w oknach firanki, słowem, pani Felicya dołożyła wszelkich starań, aby z prowizorycznego domku, będącego raczej solidnie zbudowaną altaną, aniżeli domem mieszkalnym, uczynić miłą letnią rezydencyę.
Udało się to w zupełności; odświeżony na zewnątrz i wewnątrz, domek wyglądał jak pudełeczko, żaluzye nie pozwalały przedostać się do środka gorącym promieniom słonecznym; przy jednej ścianie urządzono werendę o płóciennych zasłonach, przyozdobionych girlandami z liści dębowych.
Nazwę „domku chińskiego“ usprawiedliwiały obicia papierowe o dziwacznym rysunku i barwach jaskrawych. Była tam pagoda na wyspie, opasły mandaryn, strzelający z łuku do ptaka rajskiego, palankin, a w nim dama o skośnych oczach, robotnicy zbierający herbatę. Mandarin, dama, rajski ptak, robotnicy, wszystko powtarzało się stokrotnie, aż do zawrotu głowy, ale pani Felicya była zachwycona... i przeznaczyła ten domek na mieszkanie dla swej najmilszej kuzyneczki, panny Wiktoryi, oraz jej ciotki.
Reszta gości mieściła się we dworze, w ogromnych, wysokich pokojach, samemi antykami umeblowanych.
Od wczesnego rana ruch robił się w domu; słońce nie budziło wprawdzie gości, gdyż przez okienice i żaluzye przedrzeć się do pokoju nie mogło, ale pani Felicya z córką już były na nogach, a cała służba żeńska w obrotach nadzwyczajnych.
Rozkazy, częstokroć sprzeczne z sobą, wprawiały w ruch przyśpieszony Marysię, Kasię i Agatę; dorodne te dziewoje biegały jedna za drugą, potrącały się nawzajem, przeklinając zapewne w duchu Warszawiaków, będących przyczyną tego zamętu.
O godzinie siódmej rano pan Eugeniusz powrócił z folwarku, aby wypić herbatę i zaraz na łąki pojechać; koń okulbaczony oczekiwał na niego przed gankiem, w tem przybiegła zadyszana pani Felicya.
— Dzień dobry, mężu! — zawołała — dzień dobry! Bój się Boga, znowuż wyjeżdżasz... Niepoprawny jesteś Geniu...
— Naturalnie, jadę na łąki...
— A goście?!
— A siano?! — odpowiedział pytaniem na pytanie.
— Przesada! Roch dopilnuje...
— A ty tu gości doskonale przyjmiesz i zabawisz... Pojadę, wrócę za dwie godziny i pogodzi się jedno z drugiem wybornie.
— Wolałabym jednak... ale mój mężu, posłańca konnego mi daj...
— Na co?
— Zabawny jesteś! Do Bud zaproszenie poślę, skoro są goście, niechże się bawią. Tam chłopcy jak słyszę, już przyjechali. Niechże się jaki fornal wybierze, ja za kwadransik liścik dam... Pozwolisz, że tu, przy twojem biurku napiszę... Dajże mi papieru i kopert...
— Dziesięć arkuszy, piętnaście? — zapytał z uśmiechem.
— Zawsze żarty cię się trzymają... Proszę o jeden... albo na wszelki wypadek, daj trzy... kto ma tyle na głowie co ja, omylić się może... Nie ma w tem nic nadzwyczajnego... Więc trzy...
— Oto masz całe pudełko papieru, kopert i wszelkie przybory do pisania, chłopaka zaraz ci przyślę... a teraz do widzenia, jadę do kosiarzy...
Pani Felicya zasiadła do pisania — szybko, nerwowym ruchem zapisała jedną stronę, podarła, zapisała drugą, znowu podarła, wreszcie gwałtownie szarpnęła za taśmę od dzwonka.
— Niech panienka natychmiast tu przyjdzie — rzekła do przybiegłej na odgłos dzwonka dziewczyny. — Panna Helena ma tu przyjść zaraz, rozumiesz?
Po chwili córka pani Felicyi zjawiła się przy biurku.
— Mama mnie woła? — rzekła.
— Ja myślę... Bóg wie gdzie biegasz i czem się zajmujesz, a gdy jesteś najbardziej potrzebna to cię niema. Całą służbę muszę alarmować i rozpędzać na wszystkie strony... Szukać panny, niby szpilki w stogu siana...
— Ależ mamo, robiłam to, co mi mama poleciła...
— Wykręty...
— Mamo — rzekła z wymówką — co też mama mówi...
— Wybacz, ale kto ma tyle na głowie... zresztą jestem trochę prędka, więc czasem wyrażam się ostrzej niżby należało, ale ty wiesz, że cię zawsze kocham... Otóż moja duszko, kazałam cię poprosić...
— Co mama rozkaże...
— Trzeba do Bud napisać list... poprosić żeby przyjechali...
— Bagatelka... zaraz to zrobię...
— Ja mam tyle na głowie... Napisz proszę, do pani Marcinowej, ale, żeby przyjechali koniecznie, całym domem, z chłopcami... Wiesz co słyszałam, że Leonek bardzo wyprzystojniał, uważasz?
— Cóż mnie to obchodzi, mamo...
— Nie zapieraj się; wiem ja dobrze, co się święci... Mówisz, że cię nic nie obchodzi, a zarumieniłaś się jak róża. Bardzo ci do twarzy te kolory... Spojrzyj w lusterko, a przekonasz się jaka jesteś ładna...
— Mamo, ja o to nie dbam...
— Hypokrytka! Doskonale zrobiła Władzia, że pojechała do Warszawy...
— Mojem zdaniem, zrobiła bardzo źle, jestem przekonana, że pożałuje kiedyś tego kroku...
— Nie przeczę, dla siebie samej zrobiła źle, ale dla nas wybornie, zwłaszcza teraz...
— Byłoby weselej...
— I niebezpieczniej; bo niepodobna zaprzeczyć, to prześliczna dziewczyna, uroda jej jest bardzo oryginalna... ty, Helenko i Wikcia mogłybyście źle na tem wyjść; bo chociaż taka Władzia, jako partya jest nic, ale uroda w oczach mężczyzn ma zawsze swoje znaczenie... Ja teraz jestem dużo spokojniejsza, szczerze ci to mówię..
— Mamo, list gotów — przerwała panna Helena — proszę przeczytać, czy tak będzie dobrze...
— Bez czytania wiem, że jest doskonale, twój przyszły mąż będzie miał kiedyś z ciebie znakomitego sekretarza...
— Niech jednak mama przeczyta, tem bardziej, że pisałam ten list w imieniu mamy...
Pani Felicya rzuciła okiem na pismo.
— Dobrze, bardzo dobrze... ani słowa nie trzeba dodać, ani słowa ująć... chociaż dodać zawsze można...
— Jeżeli mama każe...
— Nie, nie, włóż w kopertę i zaadresuj, chłopak czeka przed gankiem... Zapowiedz mu, żeby się śpieszył i po drodze nigdzie nie wstępował... Utrapienie z tymi gamoniami naszymi, ja jestem pewna, że on list zgubi, gotowa jestem trzymać wielki zakład...
— Nie zgubi, przecież mu się to nigdy nie zdarzyło...
— Ale może się zdarzyć... Czy ty nie znasz tych gapiów? Każdy z nich ma ręce drewniane, a głowę pustą jak beczka, jedno tylko posiadają rzeczywiście fenomenalne, to apetyt... Dziwię się, że nas jeszcze nie zjedli...
Tyradę tę przerwała służąca.
— Proszę pani — rzekła — panie już wstały. Czy zanieść kawę?
— Ależ naturalnie! Nieś w tej chwili... No, jeszcze tu jesteś? Ruszaj-że się! albo nie, zaczekaj, ja sama pójdę z tobą, gdyż jestem pewna, że zrobisz po cudacku...
— Alboż mi to pierwszyzna...
— Mamo — rzekła panna Helena, ja się tem zajmę...
— Już ja sama przyrządzę i podam; to obowiązek gospodyni... Ty, Helenko, zanieś im na dzień dobry ładny bukiet... zdaje mi się, że w twoim pokoju jest świeżutki... Ale — dodała, zwracając się do służącej — panowie jeszcze nie powstawali...
— Śpią, proszę pani, jak zarżnięte...
— Więc ja idę...
Pobiegła za służącą i po chwili śpieszyła znów do ogrodu... Dziewczyna na ogromnej tacy niosła dzbanuszki z kawą, śmietanką, cukier, masło, masę ciast, sucharków, bułeczek. Przed domkiem stała młoda osoba, zgrabna, wysmukła, ubrana w elegancki negliż. Czarne włosy piętrzyły się nad jej czołem, oczy błyszczały, usta rozchylone były w uśmiechu.
— Dzień dobry Wikciu, jakże spałaś? — zapytała pani Felicya.
— Przewybornie, kochana wujeneczko, doskonale. Tutejsze powietrze upaja poprostu...
— Tak ci się zdaje, a ciocia?
— Wstała w tej chwili i ubiera się...
— Gdzież mam podać kawę, w pokoju, czy w ogrodzie?
— Ależ naturalnie tu, wujenko... Kwiaty prześlicznie pachną, jest cień... rozkoszne miejsce... Niech wujenka pozwoli, ja pomogę nakryć...
— A nie, przyjechałaś na wypoczynek i na kuracyę.
— Wybornie... wypoczynek mi się należy dlatego, żem wcale nie pracowała, a kuracya dlatego, że posiadam wyjątkowe zdrowie...
— Jednak ciocia mówi, że niedomagasz...
— Ciocia! Ciocia żeby mogła, trzymałaby mnie na wacie w pudełeczku i za szkłem, ale ja się nie daję... jabym rada biegać, gonić się, tańczyć...
— Możemy to dziś urządzić...
— Naprawdę?
— Spodziewam się gości, poznasz dwóch młodzieńców, bardzo szykownych... Ostrożnie z serduszkiem.
— A na cóż ta ostrożność?
— Może je kto zabrać...
Panna Wiktorya rozśmiała się.
— Jeżeli mi się ktoś podoba, to niech zabiera...
— Oto jest rozumne zdanie... Podobasz mi się za to. Idzie i Helenka...
— Co za wspaniały bukiet!
— To na dzień dobry, dla ciebie — rzekła panna Helena.
— Dziękuję serdecznie, dziękuję! Jestem zachwycona Wolą i życiem tutejszem, istny sen na kwiatach...
— Przyjedź do nas podczas zimy, gdy śnieg grubą warstwą wszystko dokoła zaściele, a będziesz miała o wsi inne wyobrażenie. Nie chciałabyś pozostać tu za wszystkie skarby świata...
— A przecież wy mieszkacie...
— To co innego, my jesteśmy przyzwyczajone.
— Panienki — wtrąciła pani Felicya — gawędźcie sobie, a ja pójdę przywitać ciocię...
Owa ciocia, daleka kuzynka pani Eugeniuszowej, była osoba niemłoda, dość otyła, ale trzymała się jeszcze doskonale. Zamożna, prowadziła życie regularne i wygodne, nie znała ciężkich zmartwień i trosk, nie przestraszało ją widmo niepewnego jutra; dwa razy do roku trudziła się odcinaniem i wymianą kuponów, a po za tem myślała jedynie o swojem zdrowiu, wygodach i przyjemnościach.
Nazywano ją ogólnie panią prezesową, co pozwalało przypuszczać, że nieboszczyk jej mąż musiał być jakimś prezesem, nikt jednak nie wiedział dokładnie co to była za instytucya, której przewodniczył, oraz gdzie mianowicie i kiedy prezydował. Raz pan Eugeniusz, jedyny człowiek dobrze rzeczy pod tym względem świadomy, wygadał się przed panem Marcinem, że tytuł prezesa dostał się nieboszczykowi przypadkowo i tak jakoś do niego przyrósł, że już na żaden sposób nie było go można odczepić.
Rzecz się tak miała: Ś. p. pan Tomasz, właśnie mąż cioci Ernestyny, miał swego czasu dość duży majątek w zapadłej, bagnistej okolicy. Nie brakło tam grobelek, rowów, dołów, była nawet rzeczka, dość grymaśna o wiośnie, i kilka mostków. Otóż zdarzyło się raz, że taki mostek zawalił się pod ciężarem fury żydowskiej. Oczywiście, było to bardzo nie pięknie ze strony żyda, że taką ciężką furą jeździł, ale komunikacyę należało przywrócić; w tym celu ustanowiono komitet budowy nowego mostu, cztery sążnie długości mieć mającego, a pana Tomasza powołano na prezesa.
Most został według wszelkich prawideł sztuki ciesielskiej zbudowany, następnie według prawa natury zgnił i zawalił się, ale tytuł prezesa przy panu Tomaszu pozostał na zawsze.
Gdy ten umarł, wdowa majątek sprzedała i do Warszawy na mieszkanie się przeniosła, wraz z tytułem mężowskim, który jej dużo powagi nadawał. O prawdziwem godności tej pochodzeniu, wiedział tylko pan Eugeniusz i pan Marcin, i jako ludzie dyskretni, wiadomość zachowywali przy sobie. Tytuł prezesowej jaśniał nad panią Ernestyną, jakby nimb, wzmocniony urokiem kasy ogniotrwałej i listów zastawnych.
Kiedy matka panny Wiktoryi, a rodzona siostra prezesowej umarła, prezesowa wzięła sierotkę do siebie i zajęła się jej wychowaniem.
Panna Wiktorya miała po matce kapitał bardzo dobrze ulokowany i sperandę, że po najdłuższem życiu cioci prezesowej odziedziczy całe jej mienie; i nic też dziwnego, że młodzież bardzo skwapliwie garnęła się do niej w charakterze konkurentów, a jeden aspirant tak się szalenie zakochał, że na rachunek przyszłego szczęścia, dużo pieniędzy napożyczał. Panna posażna, już przez to samo, że posażna, ma w sobie dużo siły przyciągającej, cóż dopiero, gdy jak u panny Wiktoryi, wdzięk bogactwa łączył się z urodą naturalną, wesołe zawsze usposobienie z prostotą w obejściu...
Pani Felicya, wbiegłszy do pokoju prezesowej, zasypała ją gradem komplementów.
— Przecudownie wyglądasz! Jak róża w pełnym rozkwicie. Czy ci tu aby dobrze, moja duszko? Bądź szczera, nie krępuj się niczem, dysponuj jak u siebie w domu. Ja, Helenka, mój mąż i cała służba jesteśmy na twoje rozkazy.
— Ależ zapewnić cię mogę, że mi nic nie braknie...
— Nie politykuj, bądź-no szczerą...
— Chyba chcesz komplementów...
— Prawdy, tylko prawdy... Drżę z obawy, że może ci niewygodnie.
— Nie żartuj, taki śliczny domeczek, taka cisza, taki zapach. Przychodzi mi myśl, żeby kupić majątek i urządzić sobie taką rezydencyę, boję się tylko gospodarstwa, byłby to za wielki ciężar na moje wątłe barki...
— O naturalnie, na to trzeba mężczyzny, ale o cóż łatwiej jak o mężczyznę.
— Co mówisz kochanie, w moim wieku? Żebym była chciała wyjść za mąż powtórnie, uczyniłabym to dawniej; teraz byłoby to śmieszne.
— Nie rozumiemy się. Ja mówię o Wikci, może właśnie wyjdzie za wieśniaka i osiądzie w naszych stronach; w takim razie niewątpliwie i ty mieszkałabyś na wsi...
— Nie wiem, dalekie to jeszcze, w każdym razie i wątpliwe. Cobym uczyniła, nie mam pojęcia boć i miasto nie jest bez zalet, zwłaszcza gdy się kto przyzwyczai. Skąd przychodzi ci myśl, że Wikcia może wyjść za wieśniaka; czy powiedziałaś to tylko tak sobie, czy też...
— Bez przyczyny nie mówię... Zresztą zobaczysz...
— Zaciekawiasz mnie, intrygujesz...
— Bądź cierpliwą do wieczora; będziemy mieli gości; kto wie co z tego może wyniknąć. Dla mnie to wielka przyjemność patrzeć na zakochane pary, swatać, kojarzyć małżeństwa, tak to jakoś ożywia i zajmuje...
— Wierzę ci, ja sama mam tę słabostkę, a że Wikci dotychczas jeszcze nie wydałam, to tylko dlatego, że byłoby mi przykro rozstawać się z nią... Taka dobra dziewczyna!
— Kawa już podana, ostygnie, chodźmy...
Pani prezesowa wyszła przed domek, przywitała się z panienkami i zasiadła do stołu. Wnet też wszczęła rozmowę na temat, że świat wtenczas wydałby się jej zupełnie piękny, gdyby wieś dała miastu trochę swego powietrza, zieloności i kawy, a miasto udzieliło wioskom odrobinę teatru, trochę koncertów, tramwajów, statków parowych, dorożek, kolei żelaznych, wygodnych chodników i tym podobnych drobiazgów...
Wykład ten został przerwany przez jegomościa w jasnym garniturze i eleganckim kapeluszu.
— Dzień dobry pani prezesowej, moje uszanowanie paniom! — wołał zdaleka.
— Dzień dobry radcy...
— Już pan wstał? Co za ranny ptaszek!
— W istocie, jeszcze niema dziewiątej, brakuje pięciu minut. Zadziwiająca rzecz, jak wieś usposabia do rannego wstawania.
— Nie wszystkich — wtrąciła panna Wiktorya — tamci panowie zapewne zasypiają jeszcze snem sprawiedliwych.
— Młode pokolenie... to co innego, zupełnie co innego.
— Jak to pan rozumie?
— Nie jestem człowiek wiekowy, ale należę do innej, niż dzisiejsza młodzież, generacyi, więc też mam inne zasady. Oni są realiści, ja zaś idealista; oni mogą spać jak susły, pomimo że słońce cudownie świeci, kwiaty pachną, cała natura się uśmiecha; ja zaś nie mogę. Zresztą wybaczyłbym im obojętność dla kwiatów, słońca i natury, ale przyznam, że spać wówczas, gdy się wie, że w tak bliskiem sąsiedztwie są młode i piękne damy, to jest grzech śmiertelny, za który nie masz przebaczenia...
— Ślicznie pan powiedział — rzekła pani Felicya — ale za surowo, spoczynek potrzebny jest młodym ludziom bardziej, aniżeli...
— Chciała pani powiedzieć... starym... tak?
— Ależ... niech Bóg broni! Nie miałam bynajmniej podobnej myśli i wcale pana do kategoryi starych ludzi nie zaliczam...
— Naturalnie — wtrąciła prezesowa — pan radca doskonale wygląda, ażebyś wiedziała jak tańczy... znakomicie tańczy! Pamięta też pan na weselu Wicinowskich?
— Jak dziś, pani dobrodziejko.
— Mój Tomcio wówczas żył jeszcze...
— Tak, tak, żył kochany prezes i cieszył się doskonałem zdrowiem. Bawiliśmy się z ogniem, z życiem, z werwą...
— I teraz jeszcze pan potrafi to samo...
— Życie ludzkie, pani prezesowo, jest jak dzień; ma ono swój wschód, południe, zachód i oczywiście noc. Cała sztuka na tem polega, aby pogodne blaski wschodu zachować czyste i niezachmurzone do nocy. Ja już minąłem wschód i południe i jestem obecnie...
— Jest pan radca w epoce podwieczorku — rzekła panna Wiktorya.
— Słusznie powiedziane; ale niech mi pani przyzna, że czasem podwieczorek bywa przyjemniejszy, aniżeli śniadanie...
— Zwłaszcza dla tych, którzy są już oddawna po obiedzie.
— Wikciu! — odezwała się prezesowa — znowuż zaczynasz. Wyobraź sobie, Felciu — dodała, zwracając się do pani Eugeniuszowej — że ci państwo prowadzą z sobą nieustającą wojnę...
— Nie tracę nadziei, że skończy się ona kiedyś pełnym chwały pokojem — odrzekł stary kawaler.
— Chodź Helenko — rzekła panna Wiktorya — przejdziemy się trochę po ogrodzie... Pan radca bawić będzie ciocię i wujenkę...
Nie czekając odpowiedzi, wzięła swą towarzyszkę pod rękę i pociągnęła ją za sobą.
— Wyobraź sobie, Helenko — mówiła, gdy się już znalazły w cienistej alei — że ten dziwak jest moim chronicznym konkurentem...
— Twoim?
— Aż do znudzenia, dwa razy oświadczał mi swoją miłość, dwa razy odpowiedziałam mu wybuchem śmiechu...
— I nie obraził się?
— Ani trochę. Przyjął to z filozoficznym spokojem i powiedział, że trochę zawcześnie się wybrał, i że czekać będzie cierpliwie aż się moje serce odezwie. Niechże czeka, skoro tak sobie postanowił. Przed wyjazdem z Warszawy wspominał, że ma nadzieję, iż kwiaty, ptaszki i motyle prawdopodobnie przebudzą moje uśpione serce i miał zamiar szeroko na ten temat rozprawiać. Na szczęście, było u nas kilku panów i zawołano go do winta, żeby przebudzał ciocię, która ma zwyczaj zdrzemnąć się niekiedy przy kartach... Szepnął mi, że odchodzi z rezygnacyą, wtenczas jednak odchodził, jak sądzę, z przyjemnością, gdyż za wintem przepada i mógłby dwadzieścia cztery godzin przepędzić przy stoliku...
— Moja droga, ale któż jest właściwie ten twój zakochany radca?
— Mój? A prawda, mój, gdyż chodzi za mną jak cień, a w domu u nas jest prawie codziennym gościem. Ciocia lubi go, i ma do niego zaufanie... Załatwia dla niej różne interesa pieniężne, chodzi do banku, zmienia lub kupuje papiery; gdy są goście, należy do partyjki, gdy ich nie ma, grywa z ciocią w pikietę, kupuje bilety do teatru, na koncerty, jednem słowem, dla cioci jest generalnym pełnomocnikiem, a dla mnie generalnym konkurentem. Dziwię się, że go nie znasz...
— Ze słyszenia tylko, i to trochę; w domu u nas jest dopiero po raz pierwszy...
— I jakże ci się podoba?
— Bardzo przyjemny człowiek...
— Chcesz? Dam mu trzeciego odkosza, a wówczas z rozpaczy zwróci się do ciebie...
— Dajże pokój. Nie chcę pozbawiać wiernego przyjaciela. Czy on jest jaki wasz kuzyn?
— Podobno. Ciocia, jak ci wiadomo, zna mnóstwo rodzin, i jak zacznie kombinować różne koligacye, to zawsze jakieś powinowactwo znajdzie. Tak też i z nim; ciocia utrzymuje, że jest naszym kuzynem, ale dalekim. Przypuszczam, że w takim samym stopniu spokrewniony jest z wami i z całym światem...
— Jednem słowem, uniwersalny wujaszek...
— Tak... Zdaje mi się, że niegdyś był zakochany w cioci, ale nie przyznaje się do tego, ponieważ wzdycha teraz do siostrzenicy. Chociaż mówi, że jest dopiero w dobie podwieczorku życia, jednak naprawdę ma tyle lat, że mógłby być naszym dziadkiem. Niegdyś był w urzędowaniu, obecnie pobiera emeryturę. Częstokroć wspomina, że zawcześnie posadę opuścił, i że tylko połowę pensyi wysłużył, ale to nieprawda, bierze całkowitą emeryturę za czterdzieści lat uczciwego i nieskazitelnego przesiadywania przy biurku. Ma też swój dom na Lesznie...
— W każdym razie, na emeryta nie wygląda....
— Ratuje się sztuką. Kruczą czarność włosów i wąsików zawdzięcza jakiemuś smarowidłu. Prawdopodobnie musi to być szuwaks...
— Ej, Wikciu, ty go czernisz bez szuwaksu...
— Mówię tylko prawdę. Jest to śmiesznostka niewinna, nikomu nie szkodząca... Zacny radcunio wyobraża sobie, że jest młodzieńcem, więc muska się, czerni i stroi jak elegant pierwszej mody. Zresztą człowiek to nie zły i bardzo uczynny. Komu potrzeba jakiej przysługi, ułatwienia, ten idzie do pana radcy Lucyana jak w dym, i nigdy zawodu nie dozna. Ciocia utrzymuje, że gdyby radcy zabrakło, czułaby się pozbawioną prawej ręki... Zdaje mi się, że ktoś idzie za nami... Ah! naprawdę to on... Udawajmy, że go nie widzimy i przyśpieszmy kroku.
Zwróciły na lewo boczną dróżką i weszły w cienisty szpaler leszczynowy. Smukłe pręty, pozaginane odpowiednio, tworzyły sklepienie, przez gęste liście nie mogło przedrzeć się słońce, gdzieniegdzie tylko przez niedający się dostrzedz otwór dostawały się promyki światła i złociste plamy kładły na ziemię.
— Tego zakątka szczerze wam zazdroszczę — rzekła panna Wiktorya — chciałabym kiedy mieć taki... Musi być bardzo miło usiąść tu z książką lub robótką, a choćby tylko z myślami własnemi, pogrążyć się w tym cieniu, w tej ciszy, i marzyć... Czy ty lubisz marzyć, Helenko?
— Pytanie twoje tak mnie zaskoczyło znienacka, że nie wiem co ci odpowiedzieć...
— Bardzo prosta odpowiedź; lubisz albo nie lubisz...
— Czasem, trochę... Nie wyobrażam sobie, aby mógł istnieć człowiek nie lubiący marzyć. Miłe jest takie chwilowe oderwanie się od powszedniego życia, od codziennych zatrudnień i drobiazgów...
— Tak... tak... to jedna z najprzyjemniejszych wycieczek.
— Jakto wycieczek?
— Podróż w krainę nieznaną a szczególnie piękną, podróż, w której szybujemy lotem ptaka, właściwiej lotem błyskawicy, do zaczarowanych krain szczęścia... Czyż nie tak?
— Prawda, szczera prawda, moja kochana...
Były przy końcu szpaleru, gdy nagle, jakby z pod ziemi wyrósł, ukazał się przed niemi radca. Obie nie mogły się powstrzymać od lekkiego okrzyku...
— Przestraszyłem panie?
— No... nie... Sądzi pan radca, że jesteśmy takie lękliwe? — rzekła panna Wiktorya.
— Ja jednak najmocniej przepraszam...
— Skąd się pan tu wziął?
— Gonię panie od dziesięciu minut i przyznaję, że dogonić nie mogłem... Nie dlatego żebym nie potrafił szybko chodzić, ale byłyście panie zadaleko, chcąc więc dopiąć celu, udałem się krótszą drogą, przez przekątną i znalazłem panie... w kącie...
— A z jakiego powodu ścigał nas pan tak energicznie?
— Byłem wykonawcą woli wyższej. Mama panny Heleny i pani prezesowa poleciły mi, ażebym panie dogonił i poprosił, abyście raczyły wracać...
— Stało się co? — spytała panna Wiktorya.
— O nic niebezpiecznego... Całe towarzystwo zebrało się, układają porządek dzienny. Prezyduje pani prezesowa, ale rzeczywiście, bez udziału tak poważnego stronnictwa, jakie panie tworzycie, obrady nie mogą wydać stanowczego rezultatu...
— Potęgę i wpływy naszego stronnictwa stanowczo pan przecenia.
— Nie przeceniam, uznaję tylko jego siłę. Anglicy nie chcąc dopuścić kobiet do parlamentu, wiedzą doskonale co czynią. Stokroć łatwiej wojować z takim starym dziadem, jak naprzykład Gladstone, aniżeli z młodą i piękną kobietą. Gdyby ukazała się na mównicy, słuchanoby jej przez grzeczność i zatwierdzonoby jej wnioski także przez grzeczność, choćby to sprzeciwiało się interesom wszelkich stronnictw...
— Więc dlaczego pan taki niebezpieczny żywioł chce wprowadzić do naszego parlamentu domowego?
— Przedewszystkiem nie jestem Anglikiem i nie bardzo sympatyzuję z tą rasą, dusza moja jest bardziej południowa, powiedziałbym włoska...
— Proszę!
— Nie inaczej... Dusza włoska, temperament hiszpański, a serce...
— Afrykańskie może?...
— Sam nie wiem, jak je nazwać... Łatwo zapalne, gorące, a w uczuciach stałe. Gdy raz dla kogo uderzy, to już uderzać będzie aż do śmierci, do grobowej deski, bez wytchnienia, bez żadnej zmiany...
— Widzisz, Helenko, jaki pan radca wytrwały...
— Tak to się mówi...
— Tak się czyni... tak się postępuje, proszę pani... Tak, to tak, na zawsze; nie, to nie, również na zawsze... Takie są moje zasady, a byłem im wierny od najmłodszych lat życia...
— To bardzo ładnie z pańskiej strony...
— Niestety, nie zawsze bywam rozumiany i oceniony jak należy...
— Niech się pan pocieszy, że niesprawiedliwość ludzka nie pana jednego dotyka! trapi ona także i innych...
— A cóż mnie inni obchodzą?!
— Taki pan egoista?
— Przepraszam, ale gdzie idzie o moje najdroższe skarby, tam muszę być samolubem...
— Któż je panu zabiera lub narusza?
— Właśnie, że nikt, i to boli... bardzo boli, panno Wiktoryo. Wiadomo pani zapewne, że rany serca są najbardziej przykre.
— Czemu pan ich nie leczy?
— Złośliwość przemawia przez panią... Pani wie w czyjem ręku znajduje się lekarstwo, i pomimo tego...
— Dam panu plasterek angielski...
— Opowiem ja to wszystko pani prezesowej i jestem pewny, że usłyszy pani kazanie...
— Od cioci przyjmę z pokorą, ale oto jesteśmy u celu, gdzież nasze towarzystwo?
— Są wszyscy w dużym salonie... Proszę panie...
W ogromnej izbie, zwanej salonem, zebrali się już wszyscy goście pani Felicyi: prezesowa, siostra pana Eugeniusza z mężem, z dwiema córkami podlotkami, pan Jan i pan Julian, dwaj młodzi ludzie z Warszawy i jeszcze kilka osób z dalszej rodziny. Gwarno było jak w ulu, a wejście panien i towarzyszącego im radcy, powiększyło jeszcze ten rozgardyasz. Młodzież projektowała wycieczkę do lasu, zaś szwagier pana Eugeniusza, pan Wincenty, uparcie spoglądał na stolik do kart, kombinując, czy nie dałoby się złożyć partyjki. Widocznie kombinacya wypadła pomyślnie, gdyż odprowadził na stronę pana radcę i wszczął z nim przyciszonę rozmowę.
Radca się bronił.
— Dajże pokój, niepodobieństwo! — mówił.
— Dlaczegóżby?
— Moje miejsce jest przy damach, kart mam w Warszawie dość, a jeżeli przyjechałem na wieś, to nie po to, żeby siedzieć przy zielonym stoliku...
— Więc po co?
— Żeby użyć rozkoszy wiejskich i miłego towarzystwa.
— Ej ty pstry motylku, wyperswaduj-że sobie raz nareszcie wszelkie flirty i przyłącz się do nas, do starszych... Ja, ty, prezesowa, jeszcze ktoś czwarty, i już jest zabawa. Na wycieczki do lasu nie chódź, bo ci się reumatyzm przypomni i kwękać będziesz przy damach. No, posłuchaj dobrej rady i nie marudź... Prezesowa będzie ci szczerze wdzięczna, bo i jej przy takiej tuszy, włóczyć się po lesie, wielkiej przyjemności sprawiać to nie będzie...
— Chyba, że dla niej to poświęcenie uczynię, ale muszę się przed towarzystwem, a zwłaszcza przed pannami, usprawiedliwić...
— I co ci na tem zależy?
— A Wincusiu kochany, opinia! Przedewszystkiem opinia. Aczkolwiek nie jestem młodzik, ale nie chcę stanowczo być zaliczonym do kategoryi niedołęgów... Dziękuję uniżenie, mam prawo wymagać jeszcze czegoś od życia...
Szwagier pana Eugeniusza śmiechem wybuchnął.
— W istocie — rzekł — masz prawo wymagać od życia, ciepłego pieca, szlafroka, fajki na długim cybuchu i tabakierki, choćby nawet złotej... To ci się słusznie należy...
— Wicuś — rzekł radca z godnością — jeżeli masz zamiar traktować mnie w ten sposób, w takim razie kwita z przyjaźni; graj sobie z prezesową i z dziadem, czy z prezesową i dwoma dziadami, a ja uciekam z młodzieżą. Bywaj zdrów. Mówię to na seryo i stanowczo.
— Nie bądź-no taki zawzięty, kochany Lucyanie, idź do prezesowej i szepnij jej, że urządzimy partyjkę...
Radca usłuchał, wytłómaczywszy się poprzednio przed pannami, że aczkolwiek przepada za wycieczkami, i nie zna nic milszego nad towarzystwo młodych osób, jednak musi zrobić poświęcenie dla pani prezesowej, która chodzić na dalekie wycieczki nie może...
Towarzystwo opuściło dom i wszyscy udali się do lasu... Pan Eugeniusz powracając z łąk, widział zdaleka swoich gości, nie gonił ich jednak i nie zatrzymywał, śpieszył bowiem do folwarku, aby skorzystać z czasu i kilka pilniejszych spraw załatwić.
Zabiegł mu drogę Roch z wiadomością, że szkoda stała się w polu, wrócił więc aby ję zobaczyć i sprawcę wyśledzić. Pole było odległe, pod lasem położone. Pojechał, szkodę zobaczył, niszczycieli cudzej własności w pień przeklął i zawrócił do domu, gdy w tem usłyszał za sobą tentent galopujących koni. Zaciekawiony odwrócił się i zobaczył pana Marcina z synem starszym...
Powitał ich radosnym okrzykiem:
— Jakże się macie, kochani!
— Józio mnie namówił do dalszej konnej przejażdżki — rzekł pan Marcin — i zapędziliśmy się aż tutaj.
— To wybornie, a skoro tu już jesteście, nie puszczę was, zabieram do niewoli.
— Mieliśmy być dziś u państwa całym domem — rzekł młody człowiek — ale dopiero wieczorem. Matka się wybiera także.
— Więc doskonale, pani przyjedzie, a was zatrzymuję... A gdzież pan Leon, dlaczego wam nie towarzyszy?
— Nie wiem — odrzekł pan Marcin — proponowaliśmy, nie chciał. Obawiam się, czy ten chłopak nie chory...
— Niechże Bóg broni! a cóż mu dolega, na co się skarży?
— Wcale się nie skarży i zapewnia nas, że jest zupełnie zdrów, ale ja uważam w nim zmianę, której przyczyny nie mogę odgadnąć. Jest ciągle jakiś smutny, apatyczny, nic go nie zajmuje; po całych dniach siedzi w ogrodzie z książką w ręku i niby czyta, ale zauważyłem, że kartki książki nie są rozcięte... Doprawdy nie umiem sobie wytłomaczyć, co mu właściwie jest...
— Ja myślę, proszę ojca — rzekł pan Józef, — że to objaw naturalny, reakcya, która następuje zwykle po wielkim wysiłku. Chłopak miał egzamina ciężkie, męczył się, przesiadywał po nocach, truł się czarną kawą i bezsennością; stąd tak wyczerpał siły i teraz wpadł w apatyę. To przejdzie, ojcze... Przed dwoma laty i ja czułem się tak wyczerpanym i znużonym, jak on teraz. W takim stanie pożądałem tylko snu i odpoczynku, ciszy bezwzględnej, niemal cmentarnej. Leżeć jak kamień, nic nie czuć, o niczem nie myśleć, oto były moje jedyne pragnienia w owym czasie, niech się więc ojciec nie obawia, Leonkowi nie będzie nic. Wypocznie, przyjdzie do siebie i z zapałem korzystać zacznie z wakacyj, które mu się słusznie należą...
— Może masz racyę — rzekł pan Marcin.
— Ależ tak, niezawodnie — dodał pan Eugeniusz — nie męczcie go tylko pytaniami i nie zmuszajcie do wesołości... A pan do nas na długo, panie Józefie?
— Na sześć tygodni.
— Tylko?
— I to za wielkiem uproszeniem... Rzeczywiście oddalić się na dłużej trudno, przemysł ma to do siebie, że nie znosi urlopów, a człowiek pracujący przy fabryce, to niby kółko w maszynie, ciągle musi być na miejscu i obracać się...
— No, są kółka i kółka!..
— Chce pan powiedzieć, że są większe i mniejsze?
— Oczywiście...
— Prawda, ale każde musi spełniać, co do niego należy, inaczej maszyna stanie...
Pan Eugeniusz tak prowadził konia, że mógł swobodnie przypatrywać się młodemu człowiekowi.
Była to postać bardzo sympatyczna, dość wysoki, zgrabny, miał kształtną głowę, rysy twarzy regularne, oczy duże, pełne blasku i inteligencyi, ładnie zarysowane i trochę ściągnięte ku sobie brwi znamionowały siłę woli... Wargi i policzki otaczał delikatny zarost czarnej barwy.
Pan Eugeniusz patrzył na młodego człowieka i żałował w duchu, że niema syna.
— Macie sąsiedzie, dużo gości, jak słyszałem — rzekł pan Marcin.
— Jest kilka osób; cichy nasz dom ożywił się niezmiernie, a mamy też i pannę ładną, co się zowie, a bogatą! Panie Józefie, pilnuj się... Warszawianka śliczna, może łatwo głowę zawrócić, jeżeli tylko zechce...
— Jestem o to spokojny — odrzekł młody człowiek z uśmiechem.
— Proszę, jaka pewność, ale bo to podobno wy dzisiejsi nie wierzycie w miłość. Prawdaż to?
— Bynajmniej... Wierzymy we wszystko, w co i wy wierzycie...
— Doskonale, więc i w miłość?
— I w miłość także...
— W takim razie, nie rozumiem pańskiej pewności siebie. Na seryo mówię, że panna Wiktorya może zrobić wrażenie; ja sam, gdybym był ze dwadzieścia pięć lat młodszym, to kto wie, czy nie uległbym jej czarom... Zresztą zobaczysz ją niedługo i przyznasz mi słuszność...
— Nie wątpię o tem... Jakże się miewają panie?
— Doskonale. Zobaczycie je zaraz, ale pośpieszajmy, bom głodny jak wilk, a sądzę, że i wam po takim spacerze jeść się chce. Mnie to szkody narobiono w jęczmieniu, więc przyjechałem na pole obejrzeć...
Puścili konie ostrym kłusem, biegły one parskając. Kary, na którym siedział młody człowiek, rwał się do biegu, ale trzymany pewną i silną ręką na wodzy, musiał być jeźdźcowi posłuszny.
— Nie zapomniałeś jeszcze siedzieć na koniu? — rzekł pan Eugeniusz.
— Trochę z wprawy wyszedłem, ale trzymam się jeszcze jako tako.
— Wybornie, doskonale! Jeździsz tak, jak gdybyś przez całe życie tem się tylko trudnił...
Rzeczywiście, w tej pochwale nie było przesady. Młody człowiek trzymał się na siodle spokojnie i z wdziękiem, prowadził rwącego się bieguna ręką pewną, bez żadnego widocznego wysiłku. Pan Eugeniusz z prawdziwą przyjemnością przypatrywał się jeźdźcowi.
— Mam ochotę ściskać cię, panie Józefie! — zawołał.
— Za co?
— Za to, żeś taki... nasz!
— A jakiż mam być?
— Sądziłem, widzisz, że przy technologii, maszynach, a najbardziej przy Niemcach, z którymi ciągle przestajesz, zrobisz się sztywnym, takim jakby to powiedzieć... pod cyrkiel, do winkla i do pionu, a tu widzę z pociechą, że fantazya jest i żeś nie taki kanciasty, jak sobie wyobrażałem.
— Kanciasty! — rzekł pan Marcin z uśmiechem. — Kanciasty... sąsiad bo miewasz niekiedy szczególne określenia...
— Ale zrozumieliście obadwaj o co idzie. To dla mnie dość.
— Proszę pana — rzekł młody człowiek — ścisłość nie wyklucza fantazyi, a maszyna nie przeszkadza poezyi. Jedne i drugie mają racyę bytu.
— Tak! sto razy tak, kochany Józiu! Czy nie masz nic przeciwko temu, żeby cię stary przyjaciel twego ojca, jak dawniej, po imieniu nazywał?
— Zrobi mi to wielką przyjemność. Sam pan przyznał przed chwilą, że nie jestem kanciasty, i w ogóle nie zmieniłem się, a skoro tak, to pocóż zmieniać mi nazwę? Miło mi będzie pozostać dla pana zawsze Józiem, tak jak pozostanę nim dla ojca i matki...
— Dziękuję ci chłopcze; tak lubię, po dawnemu, bez zmian. A teraz śpieszmy do domu...
Po kwadransie szybkiej jazdy stanęli przed domem w Woli, oddali konie człowiekowi, który przybiegł ze stajni i weszli do pokoju pana Eugeniusza.
— Posiedźcież tu chwilkę — rzekł gospodarz — pójdę oznajmić towarzystwu, że jesteście.
Ojciec z synem zostali sami.
— Nie czujesz zmęczenia? — zapytał pan Marcin.
— Nie, ojcze, ani trochę. Owszem, bardzo mi dobrze. Podobno liczne towarzystwo tu zastaniemy...
— A tak, jest kilka osób, a przedewszystkiem owa panna Wiktorya, siostrzenica prezesowej.
— Podobno bardzo ładna...
— Rzeczywiście przystojna i majętna. Doskonała partya...
Pan Eugeniusz przerwał tę rozmowę, zapraszając gości do salonu.
W tymże samym czasie w Budach, pani Marcinowa wyszła do ogrodu, aby poszukać Leona. Była pewna, że go tam znajdzie, gdyż codziennie po kilka godzin pod lipami przepędzał. Serce matki zaniepokojone było poważnie ciągłym smutkiem syna.
Nie wiedziała czemu ma przypisać przyczynę tej zmiany jego humoru i usposobienia, rozmaite myśli przychodziły jej do głowy, nocami sypiać nie mogła, z obawy, czy syn jej nie chory, czy nie dotknęło go jakie zmartwienie, które przed rodzicami chce ukryć.
Wyszła z domu i udała się wprost pod lipy. Na ławce siedział Leon z książką w ręku i niby czytał; był tak zamyślony, że nie zauważył, że matka nadchodzi, dopiero gdy stanęła tuż przy nim, zerwał się z ławki.
— Przestraszyłam cię? — zapytała łagodnie.
— Ależ nie, mateczko, tylko nie wiedziałem, że tu jesteś.
— Przyszłam cię prosić na śniadanie, bo obiad będzie później, poczekamy na ojca i na Józia...
— Nie ma ich w domu?...
— Pytasz o to? Przecież proponowali ci abyś razem z nimi pojechał...
— Prawda. Przepraszam mamę, za moje roztargnienie...
— No chodź... Źle zrobiłeś żeś nie pojechał z nimi, byłbyś się trochę rozerwał...
— Kiedy nie mam chęci, mateczko... Mnie tu dobrze, w ogrodzie siedzę, wieczorem chciałbym w pole pójść...
— Przecież mamy dziś jechać do Woli...
— Żebym ja w domu mógł zostać, moja mamo kochana...
— Niepodobna; tak zapraszali serdecznie, i ja przyrzekłam, trzeba tam być koniecznie. Chyba, że jesteś chory, mój Leonku, to zostań; ale w takim razie, i ja nie ruszę się z domu...
— Nie jestem chory, nie dolega mi nic, i skoro mateczka życzy sobie żebym pojechał, pojadę...
Pani Zofia smutnemi oczami spoglądała na syna, kroczącego obok niej w milczeniu; gdy weszli do pokoju, usiadła na sofie i poprosiła go by zbliżył się do niej.
— Siądź-no tu — rzekła łagodnie — bliżej, tak jak niegdyś, kiedy byłeś jeszcze mały i miewałeś małe zmartwienia. Pamiętasz? Zawsze w takich wypadkach przychodziłeś do matki; aby się wypłakać, z trosk swoich zwierzyć; a matka zawsze znajdowała dla cię słówko pociechy, tak, że odbiegałeś od niej rozpromieniony, z uśmiechniętą twarzyczką. Umiałam niegdyś łzy twoje osuszać...
— Prawda, matko kochana, prawda... ale to już tak dawno...
— I cóż się w naszym stosunku zmieniło? Co nowego zaszło? Jesteś mojem dzieckiem jak dawniej, a ja nie przestałam być dla cię kochającą matką, któraby chętnie resztę życia oddała za pewność, że wam będzie dobrze na świecie... Mój Leonku, mój synu kochany, ją muszę wiedzieć dlaczegoś ty smutny, z jakiej przyczyny cierpisz? Wszakże nie popełniłeś, chyba nic takiego, cobyś przedemną starał ukryć, nie zbrukałeś honoru, obowiązku, sumienia...
— O nie! — zawołał młody człowiek — nie matko...
— A więc?
Zadawszy to pytanie, patrzyła mu w oczy, gładziła ręką jego włosy miękkie, obsypywała go pieszczotami, jak niegdyś malutkiego Leona, on ręce jej pochwycił i całował.
— Masz słuszność, mateczko — rzekł — powinnaś wiedzieć prawdę, wiem, że nie wyszydzisz mnie, nie wyśmiejesz, że zrozumiesz moją niedolę i że w twem dobrem, macierzyńskiem sercu znajdę współczucie...
— Tak, moje dziecko, znajdziesz je bezwątpienia, a ja szczęśliwą się czuć będę, że kochasz mnie, i że mi ufasz. Może to dobrze się stało, żeś nie pojechał z ojcem i z Józiem. Jesteśmy sami, nikt nam nie przeszkadza, możemy rozmawiać długo i swobodnie. Otwórz serce przedemną, jak przed najlepszym, najbardziej zaufania godnym przyjacielem... wyznaj mi wszystko...
Młody człowiek, z początku nie śmiało, urywanemi zdaniami, zaczął mówić o Władzi. Pani Zofia słuchała z dobrotliwym uśmiechem, nie przerywając ani jednem słowem. Była to jakby spowiedź długa, szczera, serdeczna, historya przyjaźni dwojga dzieci, zmieniająca się z biegiem czasu w tkliwe przywiązanie, wreszcie w gorącą młodzieńczą miłość. Matka słuchała z zajęciem wyznań synowskich, a w miarę jak je Leon rozwijał, przypominała sobie różne drobne szczegóły, do których w swoim czasie nie przywiązywała żadnego znaczenia...
— Że ja tego nie spostrzegłam — rzekła półgłosem.
— Sądzisz, mateczko, że ja spostrzegałem? To tak jakoś przyszło samo, stopniowo, niewiadomo kiedy. Kiełkowało w duszy, niby drobne ziarnko na roli, rozwijało się, rosło, a teraz napełnia wszystkie moje myśli, zabiera mi całą istność. Ja ją bardzo pokochałem, tak bardzo, że opowiedzieć tego nie potrafię... Miałem zamiary na przyszłość i sądziłem, że je urzeczywistnić zdołam. Śpieszyłem do domu z biciem serca, z utęsknieniem, nietylko do was, moi najdrożsi, ale i do niej. Marzyłem o dniach szczęśliwych, jakie mnie tu czekają, a tymczasem na samym wstępie taka okropna wiadomość! Czułem się spiorunowanym, zmiażdżonym, rozdeptanym jak najnędzniejszy robak. Gmach moich najdroższych marzeń runął odrazu, rozsypał się w gruzy i nie pozostało z niego nic... Oh, matko! taka teraz pustka, taka straszna pustka...
— Pomówmy spokojniej, Leonku, nie rozpaczaj. Powiedz mi, czy było między wami jakie porozumienie się, wyznanie?
— A na cóż? Gdym przyjeżdżał do domu, rozmawiałem z nią o wszystkiem, oprócz o miłości... Bez wyznań wiedzieliśmy oboje, że się kochamy, przecież nie mogło być inaczej. Ja widziałem uczucie w jej spojrzeniu, uśmiechu, w sposobie rozmawiania ze mną...
— Ale zastanów się, czy możesz być zupełnie pewnym, że ona cię kochała, jeżeli nigdy nie mówiliście o tem.
— Bo to było niepotrzebne, mateczko, myśmy to czuli... Zresztą, kiedy mówię matce wszystko, to i ten szczegół opowiem... Przed wyjazdem prosiła przez Łukasza abym o niej źle nie wspominał i pozostawiła kwiat na pamiątkę... I co ja mam myśleć o tem, jak to rozumieć, jak postąpić? Ja nie poprzestanę na tem pożegnaniu, ja widzieć ją muszę. Szukać jej będę i znajdę, choćby na końcu świata...
— Jeszcze jedno pytanie, moje dziecko... przez ciebie wielki żal przemawia, ja trzeźwiej na to patrzę, i dlatego o szczegóły zapytuję...
— Co mama chce wiedzieć?
— Jakie były twoje zamiary?
— Pragnąłem, aby została moją żoną, towarzyszką życia w dobrej i złej doli, aż do śmierci... Marzę o tem od lat kilku, gdyż bez niej nie wyobrażam sobie szczęścia... Nie przypuszczałem też ani na chwilę, że wy, rodzice moi, moglibyście mieć co przeciw temu. Jedno jej zarzucić można, że nie bogata, ale czyż ty, mateczko, wniosłaś ojcu jaki majątek... a pomimo tego był i jest z tobą szczęśliwy... Cobyście mieć mogli przeciw Władzi?
— Rodzice marzą zawsze o szczęściu dzieci — odrzekła pani Zofia z rozmysłem — ale gdy dziecko wyobraża sobie szczęście inaczej...
— Ja chciałem was prosić o jej rękę, nie teraz, ale po kilku latach, gdy stanowisko sobie zdobędę...
— Alboż nie zostaniesz przy nas na gospodarstwie? Przecież tak było ułożone...
— Nie, matko...
— Ależ dlaczego?
— Dla zasady, o tem pomówię z wami później, przy sposobności, a teraz, matko kochana, błagam cię o pomoc i o radę... Ja nie mogę żyć bez nadziei... ja popełnię jakie szaleństwo...
— Uspokój się, zaczekaj... Obmyślimy...
Leon zaczął ręce matki pocałunkami obsypywać.
— Jakaś ty dobra mateczko...
— Pomyślę, zastanowię się, co zrobić, ale trochę czasu na to trzeba, ufaj mi i nie nalegaj. Cierpliwości...
Dobra matka postanowiła już w duchu, co ma czynić, postanowiła, że pojedzie do Warszawy, rozmówi się z Władzią, wybada, jaka przyczyna skłoniła ją do opuszczenia domu opiekunów.
Leon, pocieszony nadzieją, pokrzepiony na duchu, odszedł, a pani Zofia długo jeszcze siedziała, pogrążona w dumaniach. Przypominała sobie własną przeszłość, dzieje szczęśliwej miłości i dobrego z mężem pożycia, starała się przypomnieć sobie każdy szczegół z czasów pobytu Władzi w ich domu.
Po południu pojechała z Leonem do Woli, na ową zabawę, która się przeciągnęła do późnej nocy.





VII.

Mosiek ma już spokój w domu; ustały wszelkie spory i nieporozumienia; żona nie nalega, aby założył szynk, a on sam przestał myśleć o sklepie. Znalazł się interes korzystniejszy, a przytem bardziej czysty, przyjemny, szlachetny. Interes, przy którym nie trzeba walać rąk mąką, albo smołą, nie trzeba przesiadywać całemi dniami na jednem miejscu, ani ujadać się z pijanymi chłopami; jednem słowem interes złoto.
Mosiek już nie jest ten Mosiek, wędrujący niegdyś po wioskach z kijem w ręku i workiem na plecach, nie kupuje skórek, ani drobiazgów, lecz jest kapitalistą i prowadzi interesa czysto finansowe. Posłuchał rady Judki, puścił w ruch pieniądze. Ma jeszcze trochę drzewa w zapasie, ale zresztą prawie całe swoje przedsiębierstwo leśne skapitalizował.
Teraz Mosiek nie chodzi po świecie, ale za to chodzą jego pieniądze — i jak one chodzą, jak ślicznie chodzą!
Idzie, naprzykład na spacer jeden rubel, idzie na tydzień, wraca i przynosi dziesiątkę; idzie dwadzieścia rubli, przynosi dwadzieścia dziesiątek; sto to sto — a przecież Mosiek ma takich wędrujących rubli z górą trzysta.
Jaki ładny ruch i jaki piękny obrót, jak to się szybko i ślicznie przerzuca, mięsza, niby we młynie. Ruble i tygodnie, a z tego się sypią dziesiątki; te znów gromadzi się w worku i stąd powstają ruble, gotowe znów w świat frunąć i zyski przynosić — a jaka przytem przyjemna i nie ordynaryjna robota. Siedzieć w stancyi spokojnie, mieć kajet, zapisywać w nim daty i cyfry — od czasu do czasu na rynek wyjść, z żydkami pogawędzić, informacye o interesach pozbierać.
Nie trudna rzecz — a zajmująca i miła.
Czasem klient przyjdzie, to się z nim pogawędzi, coś nowego usłyszy, czegoś się dowie. Z klientami, żądającymi pożyczki, rozmowa dobra; bo taki człowiek nie kłamie; powie on o swoim sąsiedzie wszystko co wie, czasem więcej, aniżeli wie, gdyż mniema, że w ten sposób utoruje sobie drogę do serca kapitalisty i pozyska jego zaufanie.
Brylantowy interes; trzeba do niego mieć trochę głowy, dobre oko, dobre ucho i trochę pieniędzy; trzeba się też znać i na fantach, gdyż nie każdemu można wierzyć na kawałek papieru.
Mosiek nowe swoje zatrudnienie polubił i z tego się też pysznił, że posiadał wspólnika i faktora. Dwie te godności piastował właśnie Judka. Należało mu się to słusznie za dobrą radę, za mądre słowo, za odprowadzenie upartej myśli Mośka od sklepu.
Jako wspólnik, Judka był bardzo mały wspólnik, zaledwie dwadzieścia pięć rubli do geszeftu włożył, ale jako faktor, Judka był wielki faktor. Posiadał nogi długie i cienkie, prawdziwie bocianie nogi; biegał też znakomicie po błotnistych ulicach i dróżkach, język miał ruchliwy i taki do mówienia wprawny, jak u najznakomitszej przekupki, oczy bystre jak u kota, słuch zajęczy.
W razie potrzeby umiał on rzucić się w najbardziej zwarty tłum ludzi na jarmarku, wpaść w morze fur, zanurzyć się w niem, jak rekin, i znaleźć tego, kto był w danym razie potrzebny.
Gdy szło o zebranie o kim wiadomości, o zbadanie stanu majątkowego, dość było Judce jednego dnia czasu, niekiedy kilku godzin. Wywiedział się, policzył wszystko, nawet kury na podwórku i przyniósł relacye najdokładniejsze.
Mosiek mówił o nim zwykle „mój faktor“ z naciskiem na wyraz mój, z zysków dawał mu cząstkę odpowiednio do jego kapitału, i wymagał od klientów, aby płacili Judce faktorne za nastręczenie uczynnego kapitalisty. Śliczne zatrudnienie, poważne stanowisko bankiera napełniało Mośka dumą, chodził on też z podniesioną głową, powoli, z rękami splecionemi na grzbiecie, z fajką w ustach, przysłuchiwał się dysputom prowadzonym na rynku, relacyom w nadzwyczajnych sprawach i procesach cywilnych i karnych.
Prawo cywilne szczególniej go interesowało, a dotychczas nie znał się na niem ani trochę. Jedynym jego juriskonsultem był Judka, który wtajemniczył go stopniowo w znaczenie pozwów i wyroków. Takie wiadomości potrzebne są kapitalistom, nawet niezbędne. Mosiek rozumiał, że bez ich posiadania byłby jak bez ręki, dlatego też chwytał je chciwie.
Judka nie szczędził informacyj, był to wogóle człowiek wesoły i skłonny do rozmowy. Gdy liczyli zyski z operacyi, lubił wspominać o projekcie założenia sklepu.
— Co, Mośku, możebyście wrócili do poprzednich zamiarów? Co? Możebyście założyli sklepik... Śliczny interes, czekać z założonymi rękami, aż się kto trafi, kupi bagatelkę i da zarobić trojaka...
— Dajcie pokój, Judka, ja już o tem nie myślę; zresztą kto wam powiedział, że kiedykolwiek na prawdę miałem to w głowie... Ot tak, mówiło się, aby mówić...
— A myślało, aby myśleć... Nie, to ja dopiero wprowadziłem was na dobrą drogę. Teraz jesteście na szerokim gościńcu, który prowadzi wprost do majątku.
— Daj Boże...
— Owszem, ja wam życzę. Sobie życzę i wam, jako wasz doradca, wspólnik, jako główny macher...
— Wy?
— Alboż nie? Ja wkładam w tę rzecz głowę.
— Nie gadajcie za wiele. Głowa bez pieniędzy, to, podług mojego zdania, wcale nie głowa.
— No, no... a podług mojego zdania, pieniądze bez głowy, to wcale nie pieniądze.
— Widzę, że macie chęć ubliżać mi.
— Broń Boże, ani myślę; tak się przypadkowo zgadało. Wy piknęliście delikatnie mnie, ja was też, jak we współce; ale naprawdę, to nie mamy o co się spierać. Interes nasz jest dobrze postawiony: wy bierzecie zysk w stosunku do waszego udziału, ja w stosunku do mego. Ja dostaję przytem faktorne, co możecie mieć przeciw temu?
— Nic, tylko ja też bym chciał mieć faktorne...
— Owszem, miejcie. Kto wam broni faktorować przy jakim innym interesie, faktorujcie na zdrowie. Ja mojego nie opuszczę. Kto biega, kto traci zdrowie, kto się wywiaduje, kto sprowadza interesantów? Ja — więc mi się wynagrodzenie należy, tembardziej, że ono nie wychodzi z waszej kieszeni... Teraz naprzykład, dziś — wy będziecie siedzieli spokojnie w stancyi, albo spacerowali po rynku, a ja muszę polecieć pieszo o milę drogi, aby wymiarkować, czy można dać pieniędzy chłopu który się wczoraj zgłaszał? O cóż wam chodzi — nasza współka doskonała jest. Może wam idzie o honor?
— Trochę ta przymówka do pieniędzy bez głowy, nie była polityczna, owszem, z czystem sumieniem można powiedzieć, że była całkiem niepolityczna. Jabym się tak nie odezwał do człowieka, z którym mam współkę.
— Mniejsza o to; skoro wam nieprzyjemnie, to drugi raz nie powtórzę... Mogę wam odstąpić pół honoru, nawet cały honor kapitalisty, a ja niech mam tylko zarobek, więcej nie pragnę.
Rzeczywiście Judce nie szło o zaszczyty, ale o najszybszy obrót mośkowych pieniędzy, o najczęstsze faktorne; wyszukiwał też interesantów bardzo energicznie, wmawiał konieczność zaciągnięcia małej pożyczki w ludzi wcale jej nie potrzebujących. Chociaż ciągle mówił o ostrożności, w gruncie rzeczy wielkich skrupułów pod tym względem nie miał, ryzyko głównie padało na wspólnika, a nagroda za pośrednictwo zawsze była pewna.
Mośkowi na myśl nawet nie przychodziło, że Judka, taki Judka, taki zdolny człowiek, mógłby się nie poznać na odpowiedzialności klienta, lub niepewnemu dawać opinię solidnego. To też gdy Judka biegał po wioskach i geszefta obrabiał, Mosiek najspokojniej siedział w domu, lub spacerował po rynku, zabawiał się przyjemnym dyskursem, albo też, bez określonego celu, tylko tak sobie, dla rozrywki, chodził na targ, między chłopskie fury, zobaczyć, co jest na sprzedaż, kto kupuje, po czemu płaci.
Taka wycieczka dawała mu zawsze wiele przyjemnych wrażeń i wzbogacała jego umysł wieloma cennemi spostrzeżeniami.
Podziwiał apatyczne usposobienie chłopów i gorączkowę energię przekupek; spostrzegł i obliczył, że żydówka zanim kupi od baby wiejskiej woreczek orzechów, musi wypowiedzieć trzy razy tyle zaklęć, ile orzechów się znajduje w woreczku; podziwiał bystrość kupców, nabywających zboże od chłopów, i zręczne manewrowanie z wagą dziesiętną; zachwycał się działalnością swej żony, która w targu była genialną kobietą; dowiadywał się nowości od żydków z sąsiednich miasteczek; wzbogacał umysł swój wiadomościami, które do niedawna jeszcze były dla niego zupełnie obce, lub obojętne.
Dawniej, gdy przywlókł się z wędrówki po wioskach, myślał tylko o tem, żeby się dobrze wytrzeć spirytusem kamforowym i położyć się jaknajbliżej pieca, obecnie nie doznaje zmęczenia, ani bólu, jest swobodny, pragnie rozrywek umysłowych, wypala dwie fajki tytuniu na godzinę, ciągle otacza się dymem, czasem marzy i snuje różne projekta odnoszące się do przyszłości.
Pachnie mu większe miasto i większe interesa. Niech no się tylko kapitał potroi, zaraz będzie co innego, Mosiek wyjdzie na szerszy świat. Taka już natura ludzka, ciągle licytuje in plus swoje żądania.
Pewnego dnia, na rynku, Mosiek miał bardzo poważny dyskurs ze swoim wujaszkiem, starym Abramem.
Usiedli obaj na korycie przy studni, ozdabiającej samo centrum ich rodzinnego miasteczka.
Abram poczęstował siostrzeńca tabaką i oświadczył, że bardzo cieszy się ze zmiany jego losu.
— Myślałem — rzekł — że przez całe życie będziesz kapcan i biedak, a tymczasem widzę z pociechą, że i tobie zaświeciła lepsza gwiazda. Ja się z tego bardzo cieszę i życzę ci, żebyś miał jeszcze większą pomyślność.
— Dziękuję wam za to słowo, abyście je w dobrą godzinę wymówili, wujaszku.
— Dla czego nie? W każdym interesie najważniejsza i najtrudniejsza rzecz — to początek, a ty początek już masz; dalej pójdzie wszystko gładko, tylko trzeba pilnować, nie za wiele jeść i nie zanadto spać. Ja myślę, że nie trzeba ci mówić, jaką wartość mają pieniądze.
— Ja jestem na to duży znawca; nie chcę się chwalić, ale jestem i znawca i amator. Ja wam coś powiem, wujaszku, coś, o czem sam dowiedziałem się niedawno z własnej praktyki.
— Cóż takiego?
— Oto, że smak pieniędzy poznaje się dopiero wówczas, gdy się je posiada... One mają wielki smak...
— Nie powiedziałeś nic nowego, to już dawno wiadomo. Człowiek, który nigdy nie zakosztował mięsa gęsi, wie tylko tyle, że gęś jest to podobno bardzo znakomity ptaszek, wie ogólnie; bogacz zaś, który czasem jada gęsinę, ma o jej smaku pojęcie prawdziwe, jasne. Otóż ty jesteś w podobnem położeniu, masz gęś przed sobą. Nie jedz za prędko i nie jedz za dużo, bo może ci, broń Boże, zaszkodzić. Czy rozumiesz, do czego dąży moja mowa?
— Jak najdokładniej...
— Więc do czego?
— Do tego, żeby nie jeść za wiele. Bądźcie spokojni, ja nie należę do gatunku ludzi obżartych, tylko tyle jadam, aby żyć, i tylko to jadam, co jest najtańsze. Moja żona również rozrzutnością nie grzeszy, ona szanuje grosz, onaby za pieniędzmi w ogień skoczyła...
— Wiem o tem bardzo dobrze, a słowa, które powiedziałem przed chwilą bynajmniej nie stosują się do rozrzutności...
— W takim razie, co wujaszek miał na myśli?
— Twój apetyt...
— Szczerze się przyznam, że nic nie rozumiem; mówicie jak kabała, trzeba do waszych słów bardzo dużo komentarzy.
— Być może... a jednak sądziłem, że myśl moją zrozumiesz odrazu... Apetyt jest to w ogóle chęć do czegoś, niekoniecznie tylko do jedzenia... Można mieć apetyt na cymes z marchwi, i na pieniądze też można mieć apetyt, o to właśnie idzie. Kto ma apetyt na pieniądze, lubi ryzykować, a kto lubi ryzykować, ten może stracić.
Mosiek skoczył, jak ukąszony przez żmiję.
— Stracić?! Dlaczego ja mam stracić? Czym na to pracował, czym na to siedział w lesie jak zając, żeby mieć straty! skąd wujaszek wie, że ja jestem na drodze do strat? Jeżeli macie zasadę do takiego gadania, to mi ją wyjawcie póki czas, jeżeli nie, to nie napełniajcie serca mojego strachem, gdyż ono delikatne jest i z takiego powodu będzie dużo cierpiało. Co wam należy na tem, żeby moja spokojna dotąd głowa, dźwigała na sobie wielki ciężar trwogi i niepokoju?
— Nic mi nie należy. Słowo moje urodzone jest z życzliwości. Ja chciałbym widzieć cię bogatym, szanowanym i szczęśliwym. Nasza familia nie jaśniała nigdy milionami, i jak sobie przypominam ojców, dziadków, nawet jednego pradziadka, oni byli ludzie godni, ale, między nami mówiąc, same kapcany. Otóż, ponieważ ty, Mojsie, masz szczęście i ładny początek, chciałbym aby od ciebie spłynęło na nasz ród trochę złotego blasku. Niech wnuki i prawnuki powiedzą kiedyś, że są potomkami wielkiego pieniężnika, reb Mojsia...
— Kto wam powiedział, że ja do tego nie dążę, że nie chcę puścić blasku, na całą familię, że nie mam zamiaru zostawić dzieciom moim ładnych pieniędzy. Wam może się zdawać, że ja w nocy śpię, a to nieprawda; ja bardzo mało śpię, ponieważ dużo myślę; ciągle myślę, kombinuję, moja głowa pełna jest projektów...
— Wierzę, ale zapominacie, że w interesie przez was prowadzonym, oprócz waszej głowy jest jeszcze druga, która też kombinuje, ale w inny sposób niż wasza...
— Macie na myśli Judkę?
— Rzekłeś, Mojsie...
— To jest mądry człowiek i złoty człowiek, on się zna!
— I temu nie przeczę; lecz jest mądry dla siebie, złoty dla swej żony i dzieci, a że się zna... no, to wiadoma rzecz, każdy zna się na tem, co mu korzyść przynosi...
— On jest mój wspólnik, więc co dobre dla niego, to i dla mnie złem być nie może...
— Takby się zdawało, ale pomyśl w jakim stosunku on ma współkę z tobą. Gdy jest zysk, ty bierzesz znaczną część, on zaś tylko odrobinkę, ale odwróć kota ogonem i przypuść, że będzie strata...
— Ja nie chcę straty!
— I ja też jej nie pragnę, ale przypuszczenie można robić. Otóż jeżeli będzie strata, to ciebie ona dotknie w znacznej części, jego zaś tylko odrobinkę... Zdaje się, że chociaż mamy w tej chwili śliczną pogodę, jednak dzień nie jest tak jasny jak to, co ja tobie powiedziałem... Ja Judkę znam, to sprytny człowiek i duży ryzykant, tem bardziej, że ryzykuje z twojej kieszeni...
— Owszem, on jest bardzo ostrożny; zanim się zdecyduje, to długo rozmyśla, a o najpewniejszych ludziach ma wątpliwość, tak, że nieraz ja muszę go przekonywać i zachęcać.
— Mój kochany, tyś niedawno handlował skórkami...
— Nie zaprzeczam, handlowałem; czy mam się tego wstydzić?
— Chowaj Boże, tylko skoro trudniłeś się tym interesem, to zapewne przypominasz sobie, że nieraz wmawiałeś w chłopa, że skórka nic nie warta, chociaż wiadomo ci było doskonale, że nic jej zarzucić nie można, przy każdem kupnie tak się robi...
— Właśnie, właśnie...
— Któż ci zaręczy, że Judka nie trzyma się takiej samej zasady, tylko stosowanej odwrotnie. Chwali interesanta, że jest pewny jak mur, a ten interesant nie wart trzech groszy...
— Dlaczego mnie wujaszek straszy?
— Robię to dla twego dobra... Nie ufaj zanadto, pilnuj, miej oko! Najważniejsza rzecz, miej oko... Więcej ci już nie powiem, pójdę do domu, gdyż mam zatrudnienie. Bądź zdrów.
Mosiek zaniepokoił się bardzo, a chociaż w słowach wujaszka upatrywał przesadę, jednak ziarno nieufności zaczęto szybko kiełkować. Postanowił rozciągnąć nad działalnością Judki kontrolę, i w tym celu, zaraz po powrocie do domu, wybrał się w drogę. Wziął starą kapotę na siebie, kij do ręki i zapowiedział żonie, że wróci dopiero późnym wieczorem, a może nawet w nocy.
— Dokąd idziesz? — zapytała ciekawa połowica.
— Tak sobie — odrzekł — przejdę się trochę. Dla ruchu... Może się trafi co kupić...
— Owszem, idź... Po co masz siedzieć w domu, z tego ci nic nie przyjdzie..
Mosiek kiwnął głową na pożegnanie i wyszedł.
Dzień był upalny, słońce piekło jak ogień. Za rogatkami Mosiek, nie bez pewnego zdziwienia spostrzegł, że już się odzwyczaił od pieszych podróży; że się męczy i nie może tak szybko chodzić, jak dawniej.
Mila drogi, niby nie wielka rzecz, a jednak, możnaby się z kim przejeżdżającym zabrać, ale na drodze nikogo nie widać, chłopi zajęci w polu nie marnują czasu, wyjeżdża tylko ten, kogo zmusza konieczność.
Zamiast przyśpieszać kroku, Mosiek go zwalnia; idzie nie tak jak się chodzi za interesami, ale jak gdyby używał spaceru na rynku. W taki sposób Judka nie prędko zostanie skontrolowany, a kontrolować go trzeba, gdyż wujaszek rzucił na niego podejrzenie.
Brzydka to rzecz i nieprzyjemna, tem więcej, że nie pewna.
Gdy kto jest rzetelny, nie oszukuje, nie działa podstępnie, nie knuje w duszy brzydkiej zdrady, to wiadomo jak z nim postępować, wiadomo, że to przyjaciel. Jeżeli znów ktoś jest nierzetelny, szachruje, kręci, dołki kopie, to również wiadomo jak z nim postępować, wiadomo, że to oszust; lecz gdy się ma na kogoś podejrzenie, samo podejrzenie, nie dowiedzione, nie oparte na pewnej podstawie — to wcale nie wiadomo jak z takim człowiekiem postępować, bo nie wiadomo, czy on jest rzetelny, czy oszust.
I nie koniec na tem; w sercu, w duszy, w pomyśleniu, robią się brzydkie rzeczy, jeść nie można, gdyż w kartoflach zamiast soli, jest podejrzenie; nie sposób myśleć, ani rozmawiać, gdyż w głowie pełno podejrzenia.
Jest to nieznośne, brzydkie, przykre i człowieka wrażliwego może o chorobę przyprawić, a Mosiek jest wrażliwy.
Wlecze się po drodze, chociaż radby lecieć lotem ptaka; ale nogi nie chcą go słuchać, ciężko mu, a jak na złość, ani jednej fury na drodze nie widać, zdaleka tylko majaczy się sylwetka człowieka idącego pieszo. Mosiek poznaje, że to chłop, ze idzie do miasteczka, i że się śpieszy, gdyż robi ogromne kroki, Mosiek widzi, że chłop ten ma w ręku wielki kij, którym się podpiera, i że idzie z rozmachem. Zanim Mosiek te szczegóły zdążył w jakąś kombinacyę ułożyć, już chłop znalazł się tuż przy nim.
— Gospodarzu, słuchajcie-no gospodarzu — rzekł Mosiek.
— A co chcecie, żydku?...
— Czekajcie-no trochę...
— Pilno mi...
— Ja wiem, że wy idziecie do miasta..
— A juści...
— I to wiem, że macie interes...
— Pewnie, że nie leciałbym po próżnicy w roboczy czas...
— Może ja pomógłbym wam w tym interesie?
Chłop zmierzył Mośka oczami od stóp do głowy, spojrzał na jego buty łatane, zniszczoną kapotę, czapkę wytartą, pokręcił głową i rzekł:
— Nie...
— Dlaczego?
— Ja pieniędzy szukam, a wy, żydku, miarkując po osobie, może macie parę groszy całej fortuny, a może i nie...
— Nie rachowaliście mojego majątku... Może ja mam, może nie mam; ale to nic nie znaczy, dopomódz zawsze mogę...
— Choć nie macie?...
— Cóż to znaczy! Dajmy na to, że nie mam, ale mogę znać takich co mają... Rozumiecie teraz?
Chłop podrapał się po głowie i rzekł:
— Rozumiem... Właśnie ja idę do takiego co ponoć gospodarzom pieniędzy pożycza. Nazywa on się Mosiek, dawniej skórkami handlował, a teraz bogacz jest i na procent daje. Radzili mi żebym do niego poszedł... tylko, podobnoć wielki to rozbójnik i zdzierca... Znacie go?
— Tego Mośka?
— A jeno...
— Dlaczego nie miałbym znać, wszystkich znam w mieście...
— I prawda, że un taki?...
Mośkowi pewna myśl przyszła do głowy.
— Tak — odrzekł — to wielki rozbójnik... pierwszy na całe miasto...
— To możebyście nastręczyli innego?
— Inni nie są rozbójnicy jak Mosiek, ale mają jeden duży feler...
— Cóż?...
— Nie pożyczają pieniędzy, a wam zapewne bardzo pilno potrzeba?...
— Oj, jakbyście wiedzieli, okrutnie pilno...
— Nu, to musimy iść do rozbójnika... Nie ma innego sposobu. Ja wam wszystko ułatwię, ma się rozumieć, że nie za darmo.
— Wiadomo, że kto chce jechać, musi smarować...
— Śliczne słowo! Widzicie, przekonajcie się, jaki ja jestem. Szedłem na wieś, dla was wracam do miasta. Dla was to robię, tylko nie będę mógł iść tak prędko, jak wy... Nie mam siły... Skąd wy jesteście, człowieku?...
— Z Wronówki...
— Znam, ładna wieś... za Budami... a jak wy się nazywacie?
— Po imieniu Bartłomiej, a przezwiska Śmieciucha...
— Macie swoje gospodarstwo?
— A toć mam... sześć morgów gruntu, chałupa, obejście, szkapa, kilka ogonów w oborze...
— Ładne gospodarstwo... Wy pewnie różnym żydkom jesteście winni?
— Właśnie, że nie... Gdybym kiedy pożyczał, to wiedziałbym do kogo iść, a teraz jestem jak tabaka w rogu... Stręczyli mi tego zdziercę, Mośka, idę go szukać...
— My go znajdziemy... Umiecie wy pisać?
— Trochę potrafię. Niebardzo pięknie, ale inszy znawca przeczyta.
— Czy was kto w mieście zna?
— Niby jak?
— Czy może kto poświadczyć, że wy jesteście prawdziwy Bartłomiej Śmieciucha... a nie Jacek Kogut, albo Maciek Sikora...
— Kpicie żydku, czy co?
— Bywały już takie zdarzenia... Jeden mówił, że jest jeden, a on wcale nie był jeden, tylko był drugi...
— Ja jestem ja, a że to prawda, może poświadczyć żyd, co ma szynk przy moście i ten co żelaztwo sprzedaje, i ten co ze smołą jeździ, i ten...
— Dość! dość! Ja żądam jednego, a wy dajecie cały kahał! Nie potrzeba tyle...
— I jakże będzie?
— Dobrze będzie, nie frasujcie się, interes skończony... Ile wam potrzeba?
— Najbiedniej trzydzieści rubli...
— Duża suma, wielka suma, inny nie poradziłby na to, ale moja głowa poradzi...
— Na pewno?
— Na wiatr ja słowa nie rzucam, i niech wam się nie zdaje, że to jest łatwa rzecz... Muszę się dużo napracować, natargować, nagadać, ale chcę wam dogodzić i sam chcę przytem zarobić. Jak to doskonale żeśmy się spotkali na drodze, to bardzo dobrze się zdarzyło dla was...
— Ano pewnie; ja takich interesów nie robiłem i nie jestem znawca.., błąkałbym się tylko po mieście od jednego do drugiego żyda i albobym co wskórał, albo i nic...
Mosiek zaprowadził chłopa do szynku i kazał mu tam czekać, sam zaś udał się na poszukiwanie Mośka, w tym celu poszedł do domu i miał długą konferencyę ze swą małżonką, poczem usiadł spokojnie na ławce, zapalił fajkę. Chciał tym sposobem przekonać czekającego w szynku chłopa, że nakłonienie kapitalisty do zawarcia tranzakcyi nie jest łatwem zadaniem, że na to trzeba dużo czasu i wymowy.
Chłop niecierpliwił się, coraz wyglądał przez okno, czy usłużny pośrednik nie nadchodził, obawiał się, że zażartowano z niego. Już miał zamiar wyjść i rozpocząć starania na własną rękę, gdy nadszedł Mosiek, zmęczony i zadyszany.
— A tom się naczekał? — rzekł chłop.
— Niech dyabli wezmą taki interes — odpowiedział Mosiek. Kto się mógł spodziewać, że ten gałgan pojedzie, i dopiero za trzy dni powróci. Tymczasem tak się stało. Jego nie ma w mieście.
— Oj nieszczęście moje, cóż ja teraz pocznę!
— Nie bójcie się, ja wszystko zrobiłem. Musiałem szukać sposobu i znalazłem... Ja na każdą rzecz znajdę sposób, jak potrzeba... On pojechał, ale ona jest.
— Kto niby...
— Jego żona, ona nam pożyczy, to będzie trochę drożej kosztowało, bo ona bardzo chciwa jest, ale co zrobić, jeżeli pilno, to warto zapłacić więcej, jeżeli nie pilno, to szkoda... Możecie kilka dni czekać, to poczekajcie.
— Wiadomo wam, że nie mogę...
— To nie ma co bałamucić, tylko idźmy... Śpieszmy, póki ona w domu jest...
— Chyba nie wyjeżdża?
— Jeszcze gorzej, ona lubi wychodzić na miasto, a gdy wyjdzie, to lubi z kobietami gadać, a jak zacznie gadać, to może gadać do północy... Ona ma taką naturę...
— To idźmy...
— Idźmy, idźmy. Ona obiecała czekać, ale nie długo...
Mosiek przez boczne uliczki, tyłami zaprowadził chłopa do swego mieszkania i po zawziętym targu zrobił co przyobiecał. Chłop wziął pieniądze, podpisał rewers, dał Mośkowi faktorne i pośpieszył do domu, a Mosiek radował się, że zrobił doskonały interes. Żeby częściej trafiały się takie, mógłby obchodzić się bez faktora i bez wspólnika.
Ponieważ był trochę próżny i lubił chwalić się swoim rozumem, więc wieczorem udał się na rynek i opowiedział w sekrecie kilku przyjaciołom, co zrobił.
Przyjaciele powtórzyli to Judce, a Judka był człowiek zawzięty, oburzył się on na taki podstęp, na naruszenie warunków współki, i wpadłszy do mieszkania Mośka z wielkim hałasem, zażądał natychmiastowej likwidacyi interesu, zwrotu straconych korzyści i rozwiązania umowy.
Mosiek zaskoczony znienacka, na razie nie wiedział co odpowiedzieć, cofał się tylko do kąta i powtarzał:
— Nie bądź waryat... czekaj, porozumiemy się...
— Porozumiej ty się z dyabłem, a mnie oddaj zaraz co moje.
Wywiązała się z tego powodu awantura, w której wzięły udział i kobiety; zawziętego wspólnika połączonemi siłami udało się wyrzucić za drzwi i Mosiek odetchnął, myśląc, że na tem koniec...
Niestety, był to dopiero początek początku; Judka bardzo mocnym głosem krzyczał na ulicy, zrobiło się zbiegowisko; bardzo szanowni obywatele, szynkarze i kupcy, przerwali swoje zatrudnienia i pośpieszyli na miejsce wypadku, mniemając, że nagłe wybuchnął pożar, że się stała zbrodnia, lub w ogóle jaki nadzwyczajny wypadek.
Judka widząc, że ma dużo słuchaczów, krzyczał jeszcze głośniej. Nikt nie wiedział o co właściwie chodzi, rozumiano jednak, że ponieważ Judka krzyczy, więc zapewne został pokrzywdzony; — ponieważ miota na Mośka przekleństwa, więc krzywdzicielem jego jest bezwątpienia Mosiek. Z tej przyczyny ogólna sympatya była po stronie Judki, a że Mosiek zatarasował drzwi w swoim domu i nie chciał nikogo wpuścić, to mu poczytano za okoliczność obciążającą.
Kilku poważniejszych ludzi postanowiło wmięszać się w tę sprawę, tem więcej, że Judka płaczliwym głosem wołał o ratunek.
— Czego chcesz? Co ci się stało? — pytano.
— Skrzywdzony jestem! zgubiony! z żoną, z dziećmi, z całą familią! Ten rozbójnik zniszczył mnie do szczętu!
— Cicho, cicho... Mów-no porządnie, co ci zrobił?
— Alboż można mówić spokojnie, gdy serce boli, gdy człowiek patrzy na swój upadek i nieszczęście..
— My nic nie rozumiemy... Co mówi Mosiek?
— On nic nie mówi, zamknął się w izbie, nie śmie ludziom oczu pokazać, czuje, że zrobił łajdactwo.
Wujaszek Abram przepchał się przez tłum, zastukał do okna i zawołał:
— Widzisz, Mojsie, ja ci mówiłem! Ładnego masz wspólnika. Ten Judka już pokazuje co umie... On chce grób kopać dla ciebie.
— Co? co? grób?
Fala sympatyi płynąca dotąd w stronę Judki, odwróciła się nagle ku Mośkowi, a opinia publiczna była niby rozkołysana szala, co balansuje na tę i na drugą stronę, chwieje się i nie może przyjść do równowagi. Wujaszek Abram we wzburzone fale opinii rzucił duży kamień wątpliwości tak, że ludzie poważni, mający zwyczaj badać każdą rzecz wszechstronnie, znaleźli się w kłopocie. Judka krzyczał wprawdzie coraz głośniej, ale i Abram nie milczał, owszem, narobił piekielnego hałasu i wyraził zdumienie, że ziemia nosi takich cyganów i oszustów.
Mosiek wytrzymał mężnie oblężenie i zaklął się na własną brodę, że nie opuści stancyi wpierw, aż się niepotrzebna ciekawość uspokoi...
Judka przestał hałasować, cofnął się i wkrótce odszedł, ażeby jednać sobie stronników, widzowie, ponieważ jedna ze stron wojujących opuściła plac boju, zrozumieli, że nastąpiło chwilowe zawieszenie broni, i że nie ma teraz na co patrzeć. Przed domem został tylko wujaszek Abram i dwaj kupcy uproszeni przez niego, aby zechcieli zaczekać i przekonać się dowodnie, że Mosiek jest pokrzywdzony, aczkolwiek milczy, zaś Judka jest krzywdzicielem, chociaż lamentuje i krzyczy.
Mosiek otworzył nareszcie drzwi i zaczęła się długa dysputa, w której prym trzymał wujaszek Abram. Biedny Mosiek dowiedział się o takich rzeczach, o których mu się nawet nie śniło, dowiedział się, że Judka jest nadzwyczajny ryzykant, że lekkomyślnie, a może nawet rozmyślnie poumieszczał pieniądze Mośka u ludzi, których odpowiedzialność finansowa jest wątpliwa, że całem jego staraniem było złapać faktorne, bez względu na następstwa, że dbał o majątek swego wspólnika akurat tyle, co o zeszłoroczny mróz; jednem słowem wujaszek rozwinął kompletny akt oskarżenia.
Dwaj kupcy, uproszeni do wysłuchania tych żalów, oraz do udzielenia dobrej rady, poważnie kiwali głowami i zażądali dowodów.
— Jakich dowodów wam trzeba? — wołał wujaszek — ja mówię, to dość. Ja patrzę, ja miarkuję, mam przypuszczenia, a skoro miarkuję, to w tem coś jest. Krótko mówiąc, trzeba Mośka ratować i ja was bardzo proszę, wdajcie się w to...
Blisko do północy trwała dysputa i postanowiono całą rzecz oddać pod sąd mężów uczonych, nabożnych i sprawiedliwych, a współkę koniecznie rozwiązać.
Mosiek przez całą noc oka zmrużyć nie mógł, jęczał i wzdychał, wyrzuty gorzkie sobie czynił, że się dał uwieść pokusie, że nie trzymał się pierwotnej myśli założenia skromnego sklepiku. Siedziałby teraz spokojnie, sprzedawał towar, nie rozmyślał nad tem, czy Wojtek jest uczciwy, Bartek odpowiedzialny, Michał utracyusz i pijak. Coby go to mogło obchodzić, co w ogóle byłoby mu wszelkich Wojtków na świecie!
Nazajutrz była sprawa, współkę rozwiązano, na pozór nastała zgoda, ale w rzeczywistości był to dopiero początek walki, niby podstępnej, nieustannej.
Judka się mścił, Mosiek się mścił, jeden drugiemu psuł interesa, jak tylko mógł i jak umiał.
Mosiek zaczął nabierać przekonania, że cała jego fortuna jest zagrożona, i to natchnęło go myślą udania się do Dawida Muchy.
Mucha przyjął swego dawnego pisarza dość kwaśno.
— Czego chcecie? — zapytał.
— Ja nic nie chcę, co ja mam chcieć?
— Więc pocoście tu przyszli?
— Dowiedzieć się, może znajdę jakie zatrudnienie, może znów kupujecie las?...
— Wcale nie kupuję, mam wielkie zapasy. Zresztą na co wam zatrudnienie, zarobiliście dość pieniędzy, macie z czego żyć...
— Nie bardzo, stratę mam, na złego wspólnika trafiłem, poszedłbym znów chętnie do lasu, na pisarza.
— Idźcie, jeżeli wam się podoba, ale u mnie nie znajdzie zatrudnienia...
Mosiek, bardzo smutny powrócił do domu, gdzie oczekiwała go żona z wymówkami, z płaczem, że taki śliczny las, taki majątek zmarnował i zaprzepaścił.
— Ja ci to z góry przepowiadałam, ja miałam przeczucie, że się tak skończy...
— Czekaj, jeszcze się nie skończyło, jeszcze mam pieniądze u ludzi, jeszcze wyspekuluję taki interes, że wszyscy bogacze zazdrościć mi będą.
— Ty wyspekulujesz! ty?
— Dlaczego nie...
Szanowna małżonka wybuchnęła spazmatycznym śmiechem.
— On wyspekuluje! taki niedołęga, taka pusta głowa, człowiek, który nie potrafi trzech zliczyć, zamierza coś wyspekulować! Niech moje wrogi mają takie spekulacye!
Mosiek zatkał sobie uszy, uciekł z domu, wyszedł, za miasto i usiadłszy na kamieniu, rozmyślał o tem, że człowiek dopóki ma pieniądze, bywa zwykle bardzo mądry w oczach ludzi, biedak zaś uchodzi zwykle za niedołęgę, nie umiejącego trzech zliczyć.





VIII.

Pani Felicya była w swoim żywiole; miała gości, zamęt w domu, trzy razy więcej zatrudnienia niż zwykle; wstawała bardzo wcześnie, kładła się na spoczynek późno, lecz uśmiech zadowolenia nie schodził z jej twarzy.
— Przynajmniej wiem, że żyję — mówiła do męża — i przykro mi się robi na myśl, że lato minie, i że znów będziemy siedzieli tu sami, jak na bezludnej wyspie...
Tej kobiecie, potrzebny był do zdrowia nieustanny rwetes, ciągle wydawanie i zmienianie rozkazów, małe lecz częste wybuchy gniewu, bieganie do folwarku, kuchni, śpiżarni, ogrodu.
Pomimo dobrej tuszy, nie doznawała zmęczenia, a wesołość nie opuszczała jej nigdy. Drobne kłopoty gniewały ją tylko chwilowo i nieraz wygłaszała paradoks: że gdyby człowiek nie miał tysiąca małych zmartwień na dzień, toby się zamartwił na śmierć, a gdyby nie wpadał w pasyę przynajmniej trzy razy na godzinę, to niezawodnie dostałby melancholii i skończyłby samobójstwem...
— Obiad lepiej smakuje, jeżeli się w kuchni lub w kredensie co stłucze, bo szkło od tego jest, żeby się rozbijało, a służba musi przecież kiedyś coś usłyszeć, gdyż za to bierze pensyę i pożywienie. Nareszcie trzeba i przy obiedzie mieć coś do powiedzenia, zabawić gości, rozweselić ich, podsunąć zajmujący przedmiot do rozmowy.
Obiady w Woli bywały wyborne, i pani Felicya wogóle miała opinię znakomitej gospodyni, ale uważała za właściwe każdą potrawę poprzedzić wstępem krytycznym, mającym na celu dowieść, że żadna, choćby najlepsza, kucharka nie ma pojęcia o gotowaniu, że wszystko może przesolić, przepieprzyć, przedymić, i że głównem, jeżeli nie jedynem zadaniem takiej istoty, jest psuć krew i szarpać nerwy nieszczęsnych pań.
Pomimo, że goście wszystko chwalili, a jedząc dawali dowód, że zdania ich nie są obłudne, pani Felicya jednak nie przestawała krytykować ostro swych kulinarnych arcydzieł. Pod tym względem była ona podobna do znakomitego śpiewaka, który odbierając hołdy za świetne wykonanie jakiej aryi, zapewnia swych wielbicieli, że jest przeziębiony, że ma gwałtowne zapalenie gardła, i że w najbliższej przyszłości grożą mu suchoty. Znaczy to: „wyobraźcie sobie, jakbym śpiewał, gdybym miał gardło w porządku...“
Przy takiem usposobieniu pani Felicyi, obiad przechodził niby wielka sprawa sądowa, w której ruchliwa gosposia była instygatorem, kucharka oskarżoną, a wszyscy goście gorliwymi jej obrońcami. Radca szczególniej bywał wymownym, gdyż na gastronomii się znał i uważał ją za sztukę, przynoszącą zaszczyt pomysłowości i geniuszowi ludzkiemu. Zdanie swoje umiał zawsze poprzeć jakąś sentencyą, cytatą z dzieł wielkich autorów, to znowuż powoływał się na powagę współczesnych znawców i smakoszów.
Pani Felicya zachwycała się erudycyą radcy, prezesowa zaś twierdziła stanowczo, że powinien on napisać dzieło o gastronomii i głęboką swą wiedzę w tej specyalności przekazać późniejszym pokoleniom. Panna Wiktorya miała z tego powodu tysiące okazyj do żartów z zakochanego radcy, on wszakże wszystkie jej docinki znosił z filozoficznym spokojem, nie próbując nawet bronić się.
W ogóle nastrój całego towarzystwa był wesoły i serdeczny, nawet pani Marcinowa, zwykle poważna i zamyślona; śmiała się nieraz szczerze z figlów i zabaw młodzieży.
Wizytowano się często, tak, że prawie co drugi dzień obydwa domy sąsiedzkie łączyły się we wspólnej zabawie, to też niezmiernie zdziwiła panią Felicyę wiadomość, że pani Zofia wyjechała do Warszawy. Wieść dostała się do Woli pantoflową pocztą, ktoś przechodził przez Budy i stamtąd ją przyniósł.
Pani Felicya nie chciała wierzyć.
— To niepodobna! — zawołała — tak nagle; jabym przecież powinna o tem wiedzieć...
— Ale z pewnością, na własne oczy widziałem — rzekł chłop, który relacye tę przyniósł.
— Nie wierzę!
— Wolna wola wielmożnej pani, ale zawdy ja swoje powiadam; com widział tom widział.
— A cóżeś widział.
— Raniuteczko tamtędy szedłem, przez dziedziniec i zobaczyłem, że stangret powóz myje. Gadu gadu; a gdzie się wybieracie? A to powiada dziedziczkę mam do kolei odwieźć, jako że się wybiera do Warszawy...
— Ciekawam po co?
— Ja nie byłem ciekawy. Jedzie to jedzie. Stangret mówił, że będzie musiał dobrze konie gnać, aby na pociąg zdążyć, a dopiero rankiem powiedzieli, że ma jechać... Żeby tak z wieczora miał przykazanie, toby wszystko zawczasu przysposobił, a tak łap cap, do niczego...
— Chyba się nic nadzwyczajnego nie stało...
— Albo ja wiem... to jeno stangret mówił, że młodszy panicz zrana do stajni wpadł i kazał, żeby szykować powóz i cztery konie piorunem. Zawdy u młodych tak! Starszy pan, jak się gdzie wybiera, to po gospodarsku, zawczasu, a młode panowie są prędkie.
— A może który z nich miał pojechać?
— Nie, pani pojechała...
— Sama?
— A pani, widziałem na swoje oczy... Stangret zajechał, pani wsiadła, maleńki tłomoczek za nią wynieśli. Z miejsca ruszył jak wiatr, tylko się powóz mignął...
— No, to jest koniec świata!
— E, chyba jeszcze nie... jakoś ludzie o tem nie gadają a przecież o takiem zdarzeniu byłoby chyba coś słychać...
— Co ty wiesz, mój człowieku, mówię, że koniec świata i dość...
— Ha, może — rzekł wieśniak apatycznie — toż i ksiądz w kościele zawdy mówi, jako nie jesteśmy wiedzące ani dnia, ani godziny...
Pani Felicya już nie słyszała tej sentencyi, pobiegła bowiem do męża, aby się z nim tą wiadomością podzielić. Nad wszelkie spodziewanie, wieść tak, według zdania pani Felicyi, ważna, nie wywarła na panu Eugeniuszu żadnego wrażenia; wprost oświadczył, że nie widzi w tem nic nadzwyczajnego.
— Trzeba jej było jakiegoś sprawunku, więc pojechała...
— A ja ci mówię, że w tem coś jest; nie wyjeżdża się bez racyi... nagle, nie uprzedziwszy nikogo... wiedząc, że mamy gości i że... w ogóle trzeba szanować łączność towarzystwa, a nasz dom i ich dom, jak teraz stanowi prawie jedno przyjacielskie kółko... temu chyba nie zaprzeczysz...
— Ani myślę, ale też nie widzę w czemby właściwie wyjazd pani Marcinowej miał zmienić postać rzeczy... Wszystko jest dotychczas, jak było i będzie nadal tak samo... Dlaczego się niepokoisz?
— Bo w tem coś jest...
— Imaginacya...
— Nie wytłómaczysz mi, jestem silnie zaniepokojona i z upragnieniem czekam, żeby kto od nich tu się pokazał...
— Pociesz się, cierpliwość twoja nie będzie wystawiona na długą próbę. Dziś rozpoczyna się montowanie maszyn fabryczki, którą do spółki z panem Marcinem zakładamy. Józio zaproszony jest jako rzeczoznawca. Oczywiście, nie przyjedzie sam, ale z ojcem i z bratem. Lada chwila ich się spodziewam, będziesz więc mogła badać ich, przeprowadzać inkwizycyę, skoro jesteś taka ciekawa i skoro ci tak na tem zależy... Nie wątpię, że na dnie owego morza różnych przypuszczeń, które cię w tej chwili trapią, znajdziesz bagatelę, może kwestyę sprawienia nowej sukni lub coś podobnego, w każdym razie drobiazg...
W tym razie, pan Eugeniusz mylił się, bo cel podróży pani Zofii nie był bagatelką, ani dla niej samej, ani dla całej rodziny; stroskana matka wybrała się na poszukiwanie Władzi... Uczyniła to po dojrzałym namyśle i po długiej rozmowie z mężem.
Przez drogę, zanim dojechała do stacyi, następnie w wagonie drogi żelaznej zastanawiała się nad pytaniem, w jaki sposób zbadać duszę tej dziewczyny, wydobyć z niej prawdę.
W Warszawie zatrzymała się u znajomych, a dowiedziawszy się o adresie swej wychowanki, postanowiła pójść do niej. Wybrała się wieczorem gdyż uprzedzono ją, że dopiero o ósmej Władzia powraca do domu.
W starej dzielnicy miasta, na ulicy Kościelnej, mieszkała pewna emerytka, matka dwóch niemłodych już córek; od niej to Władzia odnajmowała malutki pokoik, u niej miała stół i opiekę. Emerytka była to kobiecina starej daty, nie odznaczała się wysokim polotem myśli, lecz miała serce dobre i charakter prawy. Dla Władzi była dobrą i troskliwą opiekunką, a traktowała ją jak własną córkę. Emerytka utrzymywała się ze skromnej pensyi, którą nieboszczyk mąż dla niej wysłużył, córki zarabiały trochę, udzielając lekcyi na mieście, opłata za pokoik zajmowany przez Władzię, trochę lżejszym czyniła zawsze dotkliwy dla niezamożnych ludzi w Warszawie ciężar komornego. Córki jej, panna Walerya i panna Anna, obie nie pierwszej młodości, nie miały jednak zgryźliwego charakteru starych panien... godziły się z losem, a życia nie uważały za ciężar i starały się je, w miarę możności, uprzyjemniać... Co wieczór, przez cały tydzień, odbywały się debaty, w jaki sposób przepędzić niedzielę. Zawsze był w projekcie to spacer, to teatr, to wycieczka za miasto... Spacer do Łazienek, teatr na galeryę, wycieczka piesza za rogatki, lub o jedną stacyę za miasto koleją... a potem znów sześć dni powszednich, dni pracy, i wieczorami tworzenie projektów na święto... Przy tej skromnej, małej wymagającej rodzinie mieszczańskiej, Władzia czuła się względnie dobrze. Było jej tam jakoś zacisznie, spokojnie i ciepło. Miała głęboki smutek w duszy, tęskniła, dawał jej się uczuwać brak przestrzeni, słońca, powietrza, lasu, zielonych pól, swobody, otoczenia, do którego przywykła, ale przynajmniej nie czuła się samą, nie wątpiła, że w tych trzech obcych kobietach, ma jednak serca życzliwe. To przekonanie było jej pociechą w wielkim smutku, jaki jej wrażliwą duszę opanował, jak sądziła, na zawsze.
Pani Zofia znaną była dobrze emerytce z opowiadań Władzi, to też gdy weszła, gdy powiedziała kto jest, staruszka powitała ją bardzo serdecznie.
— Ah! jak to dobrze! — zawołała — jak się Władeczka ucieszy! Ona panią kocha jak matkę rodzoną, wspomina o pani jak o świętej, a drobne pamiątki ze wsi, przechowuje niby relikwie.
— Jednak opuściła nas — rzekła pani Zofia ze smutkiem.
Praktyczna mieszczanka odpowiedziała na to:
— Pani dobrodziejko, ma ona słuszność... To sierota, a choć państwo byliście dla niej tak dobrzy, jednak kto może wiedzieć, co ją w przyszłości czeka, panienka, może wyjść za mąż, a może i nie wyjść... Jak Bóg da. Ja naprzykład, swego czasu wyszłam, a moje dwie dziewczyny nie wyszły i zapewne już nie wyjdą. Muszę więc sobie sama radzić... Gdy się ma w ręku jaką umiejętność, to się ma sposób do życia, to się żyje, pani dobrodziejko; lepiej czy gorzej, ale o własnej sile, ciężarem nikomu się nie jest... Czyż nieprawda, pani?
— Zapewne... zapewne... ale, widzi pani, Władzia była w innem położeniu...
— Każde położenie może się zmienić.
— I temu nie przeczę...
— Tak... tak... Pan Bóg dobry daje, a do rozdania ma dużo; lecz czasem chce ludzi doświadczać, więc zsyła różne nieszczęścia. Ztąd też i człowiek każdy raz może być na wozie, to znów pod wozem. Zresztą, co mam pani tłómaczyć, wie pani dobrze do czego zmierzam...
— Domyślam się; chce pani powiedzieć, że i my, chociaż dalibyśmy z największą chęcią zabezpieczenie bytu dla Władzi, możemy jednak doznać klęsk licznych, które najlepsze chęci obrócą w niwecz. Wszak dobrze zrozumiałam myśl pani?
— Bezwątpienia, chociaż... niechże mi pani za złe tego nie ma.
— Proszę pani — rzekła pani Zofia — a jakże Władzia, jak ją pani znajduje, czy przynajmniej zdrowa, czy powietrze wielkiego miasta nie szkodzi jej?
— Zdrowa, owszem, tylko ciągle zamyślona i smutna, aż się nieraz dziwię, a o to powietrze niechże się pani nie obawia. Ja tu się urodziłam, tyle lat przeżyłam i powietrze warszawskie nic mi dotąd nie zaszkodziło, i proszę pani, nie jest ono chyba tak złe, skoro ludzie z różnych stron do Warszawy ściągają i chwalą miasto.. że ładne i przyjemne... No — rzekła spoglądając na zegar — lada chwila Władzia przyjdzie, tylko co patrzeć. Dopieroż będzie uszczęśliwiona! Niech pani wejdzie do jej pokoju i usiądzie, ja nic nie powiem; dopieroż to będzie niespodzianka...
To, co staruszka nazywała pokojem, było właściwie maleńką stancyjką, mogącą zaledwie pomieścić łóżko, stolik, szafkę i kilka krzeseł, jednak ciasny ten zakątek złego wrażenia nie robił, przyjemnym mógł być nawet, ze względu na czystość, jaka w nim panowała.
Na oknie ozdobionem białą firanką, stało kilka doniczek kwitnących roślin, na stole bukiecik, parę książek, na ścianie wisiały fotografie.
Pani Zofia jednym rzutem oka objęła te wszystkie szczegóły, usiadła przy oknie i machinalnie wzięła książkę do ręki, nie zdążyła jednak jej otworzyć, gdy od drzwi rozległ się okrzyk zdziwienia, i radości.
Przez chwilę Władzia stała z rozkrzyżowanemi rękami, jak gdyby namyślając się co począć, lecz widząc pełen dobroci uśmiech swej opiekunki, z płaczem rzuciła się do jej rąk.
— Czy mogłam spodziewać się takiego szczęścia? — szeptała. — Czy warta jestem tego? Moja najdroższa, kochana mateczko!
Pani Zofia ucałowała ją szczerze i rzekła tonem łagodnej wymówki:
— Czekałam na ciebie... doczekać się nie mogłam, więc...
— Niech mi ciocia wierzy, że ja duchem ciągle znajdowałam się przy was; nie było godziny, w której nie myślałabym o moich najdroższych opiekunach... Jakże się miewa wuj, Józio?...
— O Leonka nie pytasz?
Na twarz dziewczęcia wybiegł mocny rumieniec..
— O wszystkich bez wyjątku pragnę wiedzieć droga ciociu, a gdyby nie obawa, że się wydam dziecinną, zapytałabym o ogród, kwiaty, łąki, las... Jak tam teraz pięknie być musi!...
— Przekonaj się... przyjedź...
Władzia milczała, pani Zofia mówiła dalej łagodnym tonem, spokojnie:
— Wuj i Józio dobrze się mają; szczególniej Józio, w Woli są teraz goście na wakacyach, więc bawią się wesoło, tylko Leonek...
— Chory?! — zapytała z przerażeniem w oczach.
— Doprawdy, nie wiem jak ci na to odpowiedzieć. Chory we właściwem znaczeniu tego wyrazu on nie jest, ale trapi go jakiś smutek, i to od pierwszej chwili po przyjeździe do domu. Znać, że ten chłopiec cierpi, i możesz sobie wyobrazić jaką mnie to boleścią przejmuje...
Nastała długa chwila milczenia.
Władzia z trudnością powstrzymywała łzy cisnące się jej do oczu i sama nie mogła sobie zdać sprawy czy to są łzy smutku, czy radości... Więc tęskni, myślała, więc żałuje, więc... kocha. Tysiące myśli przebiegło jej przez głowę... Chciałaby być w jednej chwili na wsi, zobaczyć i pocieszyć towarzysza zabaw dziecinnych, usłyszeć od niego, że nie jest mu obojętną, że nie zapomniał o niej — to znowuż przychodziło jej na pamięć pytanie pana Eugeniusza: „na kogo ona tu ma czekać?“ Okropne pytanie. Ciężka walka wewnętrzna malowała się na twarzy dziewczyny i nie mogła się ukryć przed wzrokiem pani Zofii. Ta nie chciała jednak odrazu wypowiedzieć wszystkiego i zwróciła rozmowę na inny przedmiot.
— Powiedz-że mi Władziu — spytała — dobrze ci tu?
— Dobrze, ciociu, tylko...
— Więc jest i ale, cóż mianowicie?
— Smutno mi, bardzo smutno, chociaż właściwie niewiem dlaczego. Pani, u której mieszkam, jest dobra i życzliwa dla mnie, córki jej również. Nie spodziewałam się, że wśród obcych znajdę tyle życzliwości... Zatrudniona jestem przez cały dzień, z rana wychodzę, w południe mam wolną godzinę na obiad, wieczorem powracam, rozmawiamy trochę, a po herbacie rozchodzimy się zaraz, bo staruszka wcześnie idzie spać, a wszystkie musimy wstawać bardzo rano... Otóż kochana ciociu, dzień przechodzi jako tako, ale wieczorem, gdy się już znajdę sama w tym pokoiku, to mi bardzo smutno. Gaszę światło i chcę być w ciemności... lecz latarnia świeci na ulicy i migotliwe blaski rzuca na ściany, pragnę ciszy, ale tu jej nie ma nigdy...
— W tym pokoju? a zdawałoby się...
— Nie, niema, nawet w nocy. Przerywają ją kroki zapóźnionych przechodniów, turkot dorożek... dzwon zegaru na wieży... a ledwie dzień zaczyna się robić, już miasto się budzi... Na wsi spokojnie...!
— Moje dziecko — rzekła pani Zofia — trzeba żebyś mi jutrzejszy dzień poświęciła, przepędzimy go razem...
— Jak najchętniej, cioteczko.. rano dam znać do pracowni, że przyjść nie mogę...
— Pójdziemy tam obie...
— Czy ciocia ma zamiar co sprawić?
— Chciałabym...
— A to doskonale, w naszej pracowni robią elegancko i niedrogo, a i dla mnie będzie wielka przyjemność, że ciocia włoży suknię w jakiejś cząstce przezemnie zrobioną...
Pani Zofia odpowiedziała na to skinieniem głowy i uśmiechem, lecz nie wyjawiła swego zdania.
— Czy mogę przepędzić z tobą dzisiejszy wieczór? — zapytała.
— Ciociu! Cóż znowu?! Przecież to będzie dla mnie prawdziwe szczęście...
— Obawiam się, że zrobię kłopot twojej staruszce...
— Ależ nie, ona taka dobra i gościnna.
W istocie, emerytka była bardzo rada, że może przyjąć u siebie osobę ze wsi, „magnatkę,“ jak sądziła, że może jej przedstawić swoje córki.
Niech wiedzą na wsi, myślała zacna babina, że i tu u nas, w Warszawie, na Kościelnej, wiedzą jak kogo przyjąć i umieją się znaleźć. Aczkolwiek bardzo oszczędna, postanowiła jednak „wystąpić.“ Córki pobiegły do miasta i powróciły niebawem obładowane mnóstwem paczek; w jednej chwili, w tak zwanym salonie, maleńkim, ale jak bombonierka szczupłym, na stole, nakrytym białym jak śnieg obrusem, znalazł się samowar, szklanki i mnóstwo talerzyków, zastawionych ciastkami, wędliną, owocami, pieczywem. Staruszka zmieniła nawet toaletę, popielaty szlafroczek zastąpiła czarną suknią, a i pannom poleciła się ogarnąć. Stało to się wszystko bardzo szybko. Staruszka rzuciła okiem na stół i zapytała córek:
— Jest szyk?!
— Jest, mamo — odpowiedziały jednogłośnie.
Po takiem zapewnieniu udała się do pokoju Władzi i zaprosiła panią Zofię.
Bardzo przyjemnie zeszło kilka godzin w tem kółku, pani Marcinowa polubiła emerytkę i jej córki i dziękowała serdecznie za życzliwość dla Władzi; rozmowa toczyła się żwawo bez przymusu i trudności.
Panny opowiadały o życiu warszawskiem; wiejskie mało im było znane, tyle tylko, ile z wycieczek świątecznych pociągiem spacerowym, lub statkiem do Jabłonny.
O dziesiątej pani Zofia odjechała, a nazajutrz Władzia przyszła do niej rano. Były w kościele, później załatwiały sprawunki, i ani się spostrzegły, że już południe nadeszło.
— Gorąco — rzekła pani Zofia — pragnę cieniu i ochłody... Wiesz co, przejedźmy się do Łazienek, tak dawno tam nie byłam...
W parku kazały się zatrzymać dorożkarzowi, same zaś poszły pieszo... Pani Zofia wskazała ławkę w ustronnej, cichej alei. Nie było tam spacerujących, przez gęste liście drzew nie dostawały się promienie słoneczne, od stawu lekki wietrzyk chłód przynosił... Doskonałe ustronie do samotnych dumań, lub do zwierzeń poufnych.
— Siądźmy tu, Władziu... czuję się znużoną, miasto mnie męczy... Ciebie nie?
— Jużem się trochę przyzwyczaiła... ale z początku, rzeczywiście, byłam jak nie swoja...
Pani Zofia patrzyła uważnie na swą wychowankę i po chwili rzekła:
— Jedziemy jutro...
— Kto, cioteczko... przecież ciocia przyjechała sama...
— Ja i ty...
Twarz Władzi pokryła się mocnym rumieńcem.
— Ja? ja nie wiem — wyszeptała.
— Moje dziecko — rzekła pani Zofia — czy mam ci tłómaczyć, że przyjechałam umyślnie po to, aby cię zabrać, że nam wszystkim smutno bez ciebie... Czyż tego nie chcesz rozumieć?
— Droga ciociu, kiedy... kiedy... to niepodobieństwo...
— Dzieciństwo, dzieciństwo... Więc nawet nie zasłużyliśmy na tę łaskę, żebyś nas chciała odwiedzić?
— Z rozkoszą, ciociu, przyjadę, ale nie teraz.
— A kiedyż raczysz wyznaczyć termin?
— Przyjadę w zimie, na jesieni, kiedy ciocia pozwoli, byle tylko nie teraz... powtarzam cioci, że to niepodobieństwo...
— A domyślam się przyczyny... Widocznie jest obecnie w naszym domu ktoś, kogo niecierpisz, nienawidzisz, kto ci wyrządził krzywdę lub przykrość, której się nie przebacza. Wszak nie omyliłam się... tak? No powiedz.
Dziewczyna wybuchnęła spazmatycznym płaczem, pani Zofia objęła gibki jej stan i przyciągnęła ją do siebie.
— O to dobrze — mówiła — to dobrze, tego pragnęłam, wypłacz się, to ci ulży, a bądź szczerą... Pamiętaj Władziu o tem, że zawsze traktowałam cię jak rodzone dziecko, że o ile to jest możebne, chciałam ci zastąpić matkę. Moja droga, na co ty się dręczysz, dlaczego ukrywasz prawdę przedemną. Wyznaj wszystko, szczerze, co cię wypędziło z pod naszego dachu? dlaczego zakrwawiłaś nasze serca? Bądź szczerą, powiedz prawdę, jeżeli mnie kochasz...
Długo przemawiała pani Zofia, czule, serdecznie, a Władzia otarłszy łzy, opowiedziała jej ze wszelkiemi szczegółami rozmowę podsłuchaną mimowolnie, swoją walkę wewnętrzną i rozpacz.
— Czy mogłam postąpić inaczej? — zapytała.
— Mogłaś. Powinnaś była przyjść do mnie, wyznać co cię boli, zwierzyć się... Z pewnością byłoby to lepiej. Zdanie pana Eugeniusza nas nie obowiązuje... mamy swój własny sposób zapatrywania się, a w sprawach sercowych, ani ja, ani mój mąż nie myślimy synów naszych krępować. Niech wezmą za żony dziewczyny biedne, byle wychowane w uczciwych zasadach. Ten ostatni warunek jest według nas konieczny. Dlaczegóż więc Władziu ten opór... skoro się kochacie, bierzcie się... Dotąd kochałam cię jak córkę, odtąd kochać będę i jak synowę... Mój mąż nie ma nic przeciwko waszemu związkowi... Czemuż mi nic nie odpowiadasz, Władziu?
— Bo... bo... proszę cioci..
— No cóż?
— Bo Leonek, pan Leon, nigdy mi nie mówił, że...
— A no widzisz, zarozumiały chłopak.. był pewny swego... zresztą miał czas, a przytem niespodziewał się, że tak nam uciekniesz znienacka... Chciał się poprzednio z nami rozmówić, on taki dobry syn... Czy mógł przypuszczać, że cię nie zastanie, i że dom, w którym chowałaś się od dziecka opuścisz na zawsze. Szkoda żeś nie widziała rozpaczy i smutku tego chłopca, nie wątpię, że to przekonałoby cię łatwiej aniżeli moje perswazye...
— Moja ciociu, moja droga ciociu — powtarzała Władzia, tuląc się do ramienia pani Zofii.
Chciałabym, żebyś nazywała mnie matką.
— W duchu od dawna to czynię...
— Więc niechże dziecko będzie posłuszne i wraca do domu, gdzie na nie z taką tęsknotą oczekują..
— Więc mam porzucić rozpoczętą naukę?
— O tem później, Władziu... Naradzimy się wspólnie, a teraz wracajmy do miasta, bo jeszcze dużo roboty nas czeka...
— Roboty?
— Właściwie nie roboty ale chodzenia... Wspominałam ci, że w Woli bawi kilka osób, a ja sobie nie życzę, żeby moja córeczka zaprezentowała się tam w skromnej czarnej sukience...
— Ach, ciociu, to zbyteczne!
— Zostaw to mnie, Władziu, w tym razie chcę być despotyczną, i wymagam bezwzględnego posłuszeństwa, możesz mieć tylko głos doradczy co do wyboru. Uprzedzam cię przytem, że musimy śpieszyć, gdyż radabym jednej chwili znaleźć się w domu.
Władzia pragnęłaby lotem ptaka przebyć przestrzeń oddzielającą od starego dworu, gdzie tyle dni spokojnych i szczęśliwych jej przeszło; od ogrodu, gdzie każde drzewo, każdy krzak róży ma urok wspomnień.
Nazajutrz rano posłaniec z telegrafu śpieszył do dworu pana Marcina; Leon zobaczył go przez okno i wybiegł na jego spotkanie. Gorączkowym ruchem otworzył depeszę i o mało nie krzyknął z radości. Brzmiała ona krótko: «Przyjeżdżamy wieczorem.»
Przyjeżdżamy, więc obie, więc nie sama tylko matka. A może to omyłka telegrafisty... może przypadkowo dodana jedna litera?
Nie, nie... to być nie może...
Pobiegł do stajni, wydał dyspozycyę żeby powóz szybko przygotowano do drogi... potem wrócił do domu i wszedł do pokoju pana Marcina.
— Ojcze — rzekł — jest depesza... matka dziś przyjeżdża...
— Trzeba posłać konie na stacyę...
— Już to zarządziłem ojcze, za godzinę stangret wyjedzie...
— To trochę zawcześnie...
— Nic nie szkodzi, konie wypoczną... Ojciec nie będzie miał nic przeciwko temu, że ja pojadę po matkę!..
Pan Marcin popatrzył na syna spokojnie i rzekł:
— Pokaż-no mi depeszę.
Przeczytał, złożył ją i oddał Leonowi.
— No tak — odezwał się — wypada... Czemu się tak rumienisz, mój chłopcze?
— Bo ojciec...
— Wiem, wiem — rzekł z uśmiechem. — Przechodziłem i ja w swoim czasie to samo... ubiegałem się o rękę ubogiej panienki i nie zataję tego... Co do ciebie to mi tylko przykro, że masz tak mało zaufania do mnie...
— Proszę ojca...
— Nie tłómacz się, to faktu nie zmienia... o zamiarach twoich względem Władzi dowiedziałem się dopiero od matki..
— Ja chciałem ojcu wszystko wyznać, ale uważałem, że jeszcze czas na to nie przyszedł...
— No, stało się już... Pamiętaj jednak o tem, że matką zaufania jest przyjaźń, a nie zdaje mi się, żebyś miał lepszego i wierniejszego przyjaciela nademnie...
Leon rękę ojca przycisnął do ust...
— Pamiętaj o tem, chłopcze zawsze — dodał pan Marcin — w każdej wątpliwości, w zmartwieniu, w trosce, w nieszczęściu, czy w radości... Jedźże i powitaj ją i w mojem imieniu także, niech wejdzie do tego domu śmiało... z pogodnem czołem, z uśmiechem na ustach... Ja właściwej przyczyny jej odjazdu nie znam, ale teraz domyślam się... Opuściła nasz dom, sądząc, że krzywo patrzylibyśmy na twoje do niej przywiązanie. Dowiodła tem nieznajomości ludzi, ale zarazem i szlachetności charakteru... Z dobrego to gniazda dziewczyna... No, ale nie zatrzymuję cię, powóz już zaprzężony... Rozumiem doskonale, twój pośpiech; tylko jako gospodarz, proszę cię, nie pędź koni bez potrzeby, powoli jadąc, jeszcze przez kilka godzin będziesz się nudził na stacyi, zanim się przyjścia pociągu warszawskiego doczekasz... Nie sądzę, żeby ci ten czas szybko przeszedł... ale, skoro już tak się śpieszysz, to jedź. Oczekiwać będziemy waszego powrotu z niecierpliwością.
Młody człowiek ucałował ręce ojca, wchodzącemu bratu rzucił się na szyję i wybiegł z pokoju, jak szalony.
— Co się Leonowi stało? — spytał Józef.
Pan Marcin podał mu depeszę.
— Przeczytaj — rzekł.
— Teraz rozumiem, znajduje się zguba i stąd taka radość...
Leon wsiadł do powozu i polecił stangretowi, aby jechał po gospodarsku, nie śpiesząc; co chwila jednak spoglądał na zegarek... Tyle jeszcze czasu, tyle czasu! Sześć godzin, prawie że wieczność. Konie szły równo po twardej i dobrej drodze, powóz mijał wierzby rosochate, minął las, za którym rozciągała się wielka płaszczyzna, poprzerzynana drogami różnemi i dróżkami, a dalej parą błyszczących szyn żelaznych.. Na samym skraju horyzontu czerwieniły się mury stacyi kolejowej.





IX.

W Woli goście bawili się doskonale. Radca asystował wciąż pannie Wiktoryi, pomimo że młodzi ludzie umyślnie proponowali odległe wycieczki, aby utrudnić zadanie wytrwałego konkurenta i zmęczyć go tak, żeby przynajmniej na kilka dni musiał się wyrzec spacerów. Nie udawało się to jednak, bo stary kawaler zbierał resztki sił, aby pokazać, że jest jeszcze rzeźki i wytrwały.
Na jednej wycieczce ktoś zaproponował wyścigi piesze; radca bez żadnego protestu stanął do szeregu i byłby ubiegał się o kwiatek, mający być nagrodą zwycięzcy, ale panna Wiktorya nie pozwoliła na to.
— Zabraniam — rzekła stanowczo.
— I dlaczego? z jakiej racyi? — zapytał stary kawaler.
— Dla bardzo ważnych powodów, dla kaprysu, dla stu przyczyn, dość, że nie pozwalam i jestem pewna, że pan usłucha...
— Zawsze i we wszystkiem, ale chciałbym poznać motywy.
— Owszem; mógłby się pan zmęczyć, zachorować i umrzeć...
— A pani by mnie bardzo żałowała?
— Tak...
— W takich warunkach mogę umierać...
— Przepraszam, panu nie wolno umierać... Pańskie życie jest potrzebne...
— Dla kogo?
— Przedewszystkiem dla cioci prezesowej. Nie przeżyłaby ona straty tak zacnego przyjaciela...
— Pani prezesowa to zacna dusza, ale jej siostrzenica nie wspomniałaby nawet, że kiedyś istniał na świecie jakiś radca, człowiek, który... nie wiem jakby powiedzieć... który był bardzo wierny w przyjaźni, bardzo stały w uczuciach, wytrwały w niepowodzeniach i zawodach, cierpliwy jak...
— O panie, wygłaszasz sobie samemu panegiryk...
— Mówię tylko prawdę, ale że pani ze mnie żartuje, więc niech zginę... będę dotąd biegał, aż...
— Nie będziesz pan biegał, będziesz mi wciąż asystował, dziś wybieram pana na swego rycerza...
— A jeżeli tak, to chciałbym żyć sto lat... i chciałbym żeby dzisiejszy dzień trwał do skończenia świata...
— Panie, w zachwycie zgubiłeś logikę.
— Jakto?...
— Tak dalece chcesz pan przedłużyć dzień dzisiejszy, że ani pan sam, ani nikt z nas niedoczekałby jutra... Widzi pan radca, jak to można się czasem zapędzić...
— Pani wie doskonale co ja chciałem powiedzieć; pani czyta w mych myślach jak w książce...
— Nie umiem po grecku... Zmęczona jestem, może pan raczy podać mi rękę...
Całe towarzystwo wracało do domu; radca z panną Wiktoryą szli na końcu. Stary kawaler zauważył już od kilku dni, że jego towarzyszka straciła na humorze, że uśmiecha się z przymusem, zamyśla bez widocznego powodu, i chociaż stara się być wesołą, jednak wesołość ta nie jest naturalną jak dawniej. Korzystając z nadarzonej sposobności, postanowił ją wybadać.
— Wakacye kończą się — rzekł — niedługo trzeba wracać do domu. Czy też pani ani razu nie zatęskniła do naszej kochanej Warszawki?
— Nie...
— To szczególna rzecz... Ja bo pomimo wszystkiego, pomimo że nam tu jest tak dobrze, że jesteśmy przyjmowani gościnnie i serdecznie, chciałbym jednak ukradkiem, chociaż na chwilę znaleźć się na Krakowskiem Przedmieściu, wpaść na chwilę do Loursa, do klubu, do Saskiego ogrodu, do teatru, usłyszeć najświeższe nowinki, zebrać je, niby kwiatki w ładny bukiecik, powrócić tu lotem ptaka i ofiarować je pani... Nie wątpię, że z przyjemnością przyjęłaby pani taki prezencik.
— Może...
— Tak obojętnie?...
— A cóż mi tam Warszawa!...
— Co ja słyszę? Panno Wiktoryo, i to pani mówi, pani, najpiękniejsza Warszawianka, jaką znam! To nie do uwierzenia. Chyba pani żartuje...
— Nietylko że nie żartuję, ale namawiać będę ciocię, żeby kupiła majątek...
— I możeby mieszkała na wsi?
— A tak...
— Nawet w zimie, kiedy śnieg zasypie dom, aż do samego komina, kiedy wilki wyją pod oknami i pożerają ludzi, kiedy trzeba siedzieć jak w więzieniu...
— Helenka mówi, że zima na wsi nie jest bynajmniej straszna, że ma nawet swoje powaby i przyjemności...
— Kłaniam uniżenie. Średnia przyjemność być zagrzebanym w śniegu, lub pożartym przez dzikie zwierzęta... Ciekawy jestem jednak poznać przyczynę nagłej zmiany upodobań pani. Czyżby ten krótki pobyt na wsi...
— Nie wiem, panie.
— Zdaje mi się, panno Wiktoryo, że nie będę dalekim od prawdy, jeżeli powiem, że to nie wieś tak panią usposobiła, ale ktoś z jej mieszkańców; ktoś, kogo pani poznała niedawno, a jednak... Nie mam dość słów oburzenia...
— Na mnie? Cóż to znowu?...
— Nie na panią, bo dla niej mogę mieć tylko słowa uwielbienia, ale na niesprawiedliwość losu, na krzywdę, jaką on ludziom wyrządza...
— Szaradami pan radca mówi, a ja daru odgadywania nie posiadam...
— Więc postaram się wyjaśnić znaczenie tej, jak ją pani zowie, szarady. Jest człowiek znany pani oddawna, pamiętający panią jeszcze dzieckiem, przyjaciel domu, życzliwy, wierny, przychylny jest i nic! Jest drugi, zna go pani zaledwie kilka tygodni, nie ma pani pojęcia jaki to charakter, serce, usposobienie, dusza, przekonania. Człowiek najzupełniej obcy; widziała go pani, przesadzę, jeżeli powiem że dziesięć razy, i człowiek tem już zdołał wywołać zmianę w pani humorze, usposobieniu, gustach, dla niego gotowa pani wyrzec się Warszawy, zagrzebać się na wsi, w piasku, w śniegu... To niesprawiedliwość, największa niesprawiedliwość, jaka być może na świecie!
— Czy pan już skończył, panie radco?
— Gdybym chciał wypowiedzieć wszystko, co mam na sercu, wszystko co mnie boli, oburza, dręczy, pogrąża w otchłań rozpaczy, to nie skończyłbym przez trzy dni, ale na co dużo słów tracić, pani wie doskonale o co mi idzie.
— W tym razie nie wiem...
— Pani wie, że ja panią szalenie kocham.
— To już niejednokrotnie słyszałam. Panie radco, przestańmy sprzeczać się jak dzieci, pan wiesz, że jestem pańską przyjaciółką i pozostanę nią na zawsze, ale więcej odemnie pan nie żądaj, usposobienia mego nie badaj, bo...
— Jestem w rozpaczy...
— Nie bądź pan w rozpaczy, a przynajmniej nie mów mi o tem, gdyż ucieknę...
— A więc dobrze, milczę jak grób, ale będzie mnie pani miała na sumieniu...
Pani Felicya stała na ganku, oczekując swych gości; gdy nadeszli, przywitała ich westchnieniami. Obiad już dawno gotów, nie wiele on był wart w ogóle, ale teraz, gdy się przestał, będzie szkaradny... i z pewnością nikt go jeść nie zechce. Trzeba jednak próbować, gdyż zanim-by się drugi zdążyło zrobić, upłynęłoby kilka godzin czasu. Goście zdecydowali się na próbę i jak zwykle, jedli z wielkim apetytem, śmiejąc się z przesadnych obaw gosposi.
Podczas obiadu przyniesiono pani Felicyi list.
— Ach mój Boże! — zawołała, rzuciwszy okiem na pismo — wszystkie nasze dzisiejsze plany na nic! Otrzymaliśmy serdeczne zaproszenie od państwa Marcinów na wieczór, musimy jechać.
Panna Wiktorya i panna Helena zarumieniły się jednocześnie, radca brwi zmarszczył.
— Odmówić nie można — rzekła pani Felicya — zresztą pisze pani Marcinowa, że czeka nas jakaś niespodzianka, a dla mnie wszelkie niespodzianki mają nadzwyczajny urok...
Przed wieczorem zajechały dwa powozy i całe towarzystwo udało się do Bud. Niespodzianka była większa, niż pani Felicya mogła przypuszczać. Władzia ukazała się w salonie. W ostatnim czasie trochę zeszczuplała i pobladła, ale piękność jej zyskała na tem, wyszlachetniła się, nabrała pewnego idealnego wyrazu. Nawet panna Wiktorya, osoba rzeczywiście ładna, zniknęła przy niej; elegancka suknia, według ostatniej mody zrobiona, jeszcze bardziej podnosiła wdzięk Władzi.
— Jezus Marya! — zawołała pani Felicya, gdy Władzia na jej spotkanie wybiegła — kogoż ja widzę? Tyżeś-to Władziu, czy cię odmieniono w Warszawie?
— Ta sama jestem, proszę pani, taż sama, a zawsze szczera przyjaciółka Helenki, do której serdecznie tęskniłam...
Helenka jednym rzutem oka zrozumiała co się dzieje, dość jej było spojrzeć na rozpromienioną twarz Leona, aby poznać co jest... Biedna dziewczyna posmutniała, lecz pragnęła ukryć swój ból... Zbliżyła się do Władzi z uśmiechem.
— Na długo do nas? — rzekła.
— Nie wiem; chcę wracać za tydzień, ale kochana cioteczka zatrzymuje...
— Czy tylko cioteczka?
— Ach! oni tu wszyscy tacy dobrzy dla mnie...
— Dlaczego szczera nie jesteś, Władziu... ja przed tobą nigdy sekretu nie miałam...
— Jakie sekreta?...
— Ty już tu na zawsze zostaniesz, Władziu, wszak zgadłam?
— Albo ja wiem...
— Ja to przeczuwałam, domyślałam się tego oddawna... Niech ci Bóg da szczęście, życzę z całej duszy. Tobie i jemu, oboje jesteście warci szczęścia...
— Helenko! kto ci o tem powiedział?
— Moje przeczucie...
— Dziękuję ci za dobre życzenia, ale proszę nie mów nikomu, to do czasu sekret. Ja przynajmniej, nie chciałabym, żeby teraz o tem już wiedziano... To wszystko stało się tak szybko, tak niespodziewanie... gdyby mi ktoś powiedział przed tygodniem, że tu będę, że te miejsca zobaczę, nie uwierzyłabym nigdy... Ciocia przyjechała do mnie do Warszawy, sama przyjechała... Ach, ona taka dobra, taka serdeczna... Cóż miałam robić?...
— Czy ty go kochasz? — zapytała Helenka.
— Czy ja go kocham?... Cóż ci mam na to odpowiedzieć, moja droga... Z myślą o nim żyłam, z myślą o nim byłabym umarła... O! wierz mi, że kochać bez nadziei, to straszna rzecz...
— Masz słuszność, to bardzo straszna rzecz kochać bez nadziei...
Władzia spojrzała uważnie na swoją przyjaciółkę.
— Czyżby...
— Nie, nie — przerwała panna Helena — nie nadawaj wyrazom moim żadnego specyalnego znaczenia, mówiłam ogólnie... bo rzeczywiście tak mi się wydaje, że położenie podobne musi być bardzo przykre... Wracajmy do towarzystwa — dodała — trzeba się bawić... Dla ciebie dzień dzisiejszy powinien być bardzo wesoły...
Młodzież bawiła się ochoczo, tańczono przy dźwiękach fortepianu, starsi zasiedli do kart... tylko gospodarz domu i pan Eugeniusz nie grali. Mąż pani Felicyi miał bystre oko i dar spostrzegawczy, zmiarkował też odrazu, że w domu pana Marcina stało się coś ważnego, że niespodziewany przyjazd Władzi jest z tem w związku. Nie zapytywał jednak sąsiada, nie chcąc być niedyskretnym i sądząc, że jako taki bliski przyjaciel, zostanie wtajemniczony.
Po kolacyi wyszli obadwaj na ganek i usiedli na ławce. Noc była prześliczna, gwiazdy jaśniały na niebie, a łagodny wietrzyk przynosił zapach z łąk. Mówili o żniwach, gospodarstwie, ale nie kleiło się jakoś, widocznie obu zajmował inny jakiś przedmiot... Nareszcie pan Marcin sam zaczął.
— Młodszy mój syn — rzekł — zrobił mi niespodziankę...
— A jakąż? Sądząc po dotychczasowem jego postępowaniu, niespodzianka przykra chyba nie jest...
— No nie, nie jest przykra, to prawda, ale w każdym razie niespodzianka... Zaskoczyła ona mnie znienacka, nie byłem na nią przygotowany... Przypominasz sobie zapewne, panie Eugeniuszu rozmowę, jaką mieliśmy przed pół rokiem, o przyszłości naszych dzieci?...
— Nietylko przypominam, ale doskonale ją pamiętam... Sam ją zacząłem wtedy...
— Otóż, przyznam szczerze, że bardzo mi się ów projekt uśmiechał... i byłem niemal pewny, że przyjdzie do skutku... Tymczasem dzieje się inaczej... Dowiaduję się, że mój syn młodszy oddawna zakochany...
— W pannie Władysławie?
— Tak...
— Trudno, kochany sąsiedzie, sercu rozkazywać skoro jest przywiązanie...
— I ja jestem tego samego zdania, ale zdawało mi się... Przeciw mojej wychowanicy nic nie mam... Dobra to dziewczyna...
— Kiedyż pobiorą się?
— Jeszcze nie wiemy. Ja chciałbym Leona przy sobie mieć, żeby tu wraz ze mną pracował, om znów wyrywa się w świat, chce samodzielnie zaczynać, od dzierżawy... O małą tylko zapomogę prosi na początek, reszty chce sam sobie zawdzięczać...
— I cóż mu odpowiedziałeś, panie Marcinie?
— Stanowczego nic jeszcze, rozważam, zastanawiam się... Pragnąłbym żeby został, ale nie widzę dobrej racyi jego życzeniom przeszkadzać, tem bardziej, że je motywuje rozsądnie, zasadnie. O starszym nie ma co mówić, zawód, który sobie obrał, powołuje go do miast, do wielkich centrów fabrycznych, tak więc zostanę tu sam i przyznam się, kochany panie Eugeniuszu, smutno mi będzie, a cóż dopiero mówić o mojej żonie. Dla niej osamotnienie będzie jeszcze dotkliwsze... Liczyłem na Leona...
— Trzeba go namawiać, może zostanie...
— Nie, namawiać nie będę, ponieważ on ma słuszność, ponieważ daje dobre argumenta. On mówi tak: ojciec jeszcze jest silny, wypoczynku nie chce, po cóż więc mamy we dwóch jednę pracę podejmować na jednem miejscu. To marnowanie się tylko. Ojciec poprowadzi dalej pracę swojego życia, ja moją rozpocznę, Józio także, ojciec swoje utrzyma, my dorobimy się swego i będziemy jako trzy siły... Ja na cudzej roli dorobię się własnej, Józio w swoim czasie zbliży się do nas, wśród naszych pól kominy fabryczne postawi, biednym ludziom zarobek da i będziemy wszyscy pracownikami w jednej winnicy... Co powiedzieć na taki argument, sąsiedzie?
— Pomódz i program wykonać... oto moja rada. Dlaczego nie podejmować ciężarów, skoro jest wola i siła po temu... Nie tamuj ich dobrych chęci; chcą dźwigać, niech dźwigają. Gdyby każdy chciał tak czynić, podźwignęłoby się wiele, bardzo wiele...
Pan Eugeniusz posmutniał i zamyślił się. Z kimże jego ukochane dziecko dźwigać będzie brzemię swego życia... Czy z pracownikiem wytrwałym i rozumnym, czy też z paniczem-motylkiem, za błyskotkami goniącym.
Gdyby mógł czytać w myślach swojej córki, dowiedziałby się, że ona już w tej chwili dźwiga wielki ciężar smutku, i że chce go nosić sama do końca życia...
Leon nie odstępował swojej narzeczonej i tak umiał zręcznie manewrować, że nawet wśród zabawy, wśród licznego i ożywionego towarzystwa, znajdował sposobność, aby jej szepnąć do ucha słówko miłości. Szept jego wywoływał na twarz Władzi gorące rumieńce, które dodawały blasku jej niezwykłej urodzie.
Wymawiał jej żartobliwie wyjazd, ale też i dziękował za pożegnanie, które mu przez Błażeja posłała, za różę.
— Mam ją ciągle przy sobie — mówił.
— Na cóż trzymać zeschły kwiat, nazrywam ci świeżych, ile zechcesz...
— Owszem, ale tamten zachowam, jako pamiątkę, że był czas, kiedyś mnie kochała...
— Takiego czasu nigdy nie było...
— Nawet wtedy gdyś była małą, niezgrabną i brzydką dziewczyną?
— Nawet wtedy.
— I wtedy gdyśmy w piłkę grywali i wówczas gdy wysyłałaś nam do miasta, przez troskliwie wyszukiwane okazye, rozmaite przysmaki, i wówczas, gdy uczyłem cię jeździć na łyżwach?
— Wtedy ja byłam już w tobie zakochana szalenie, a ty?
— A ja sto razy więcej!
— To niemożliwe, więcej niż ja ciebie, kochać nie można...
— Ja tak samo myślę o mojem kochaniu, a któż osądzi po czyjej stronie słuszność?
— Wierzmy sobie nawzajem, na cóż nam sędziowie?...
— Tak, wierzmy jedno drugiemu, i teraz i zawsze, dopóki życia starczy.
Dla zakochanych były to dnie szczęśliwe, czas upływał im szybko, gdyż prawie ciągle znajdowali się razem; każdy pokój, każde niemal drzewo w ogrodzie dawało im niewyczerpany materyał wspomnień z chwil wspólnie przepędzanych w dzieciństwie. W złotą przędzę zachwytów wplatali jednak i szare nitki prozy, układając plany na przyszłość. Postanowili zgodnie, że nie rozpoczną wspólnego życia pod dachem rodziców, ale u siebie, na co trzeba jeszcze przez jakiś czas poczekać. Ona zostanie tu, on zaś poszuka dzierżawy, zagospodaruje się, dom urządzi, a wówczas... I tak mu pilno do czynu, że zaraz chce wyjechać, szukać tej wioski, w której ma być może ciężko, może trudno, ale szczęśliwie... Narzeczona zatrzymuje go.
— Zostań — mówi — poświęć mi jeszcze chociaż tydzień; tyle czasu nie widziałam cię, tyle dni przeżyłam w smutku z tą okropną myślą, że się już nie spotkamy nigdy...
— Dobrze więc, zostanę, ale pamiętaj, tylko jeden tydzień, nie więcej...
— Ach, ty skąpcze szkaradny!
— Kto chce mieć skarby w przyszłości, musi skąpić.
— I oto cię proszę serdecznie, nie szukaj nowej siedziby daleko. Chciałabym, żebyś od czasu do czasu przyjeżdżał, żebym cię mogła widywać, a jak się wyniesiesz gdzie na koniec świata, jak się w roli i różnych kłopotach zagrzebiesz, to chyba rzadko, bardzo rzadko mi moje słońce zaświeci. Będę tęskniła, spojrzę w okno i zobaczę tylko las... las dokoła... Powiem sobie, że daleko, daleko, za borami jest moje kochanie, że przyjdzie kiedyś ten, którego wyglądam, ale... ale chciałabym, żeby przychodził często, jak najczęściej; żeby był blisko, jak najbliżej...
— Wszelkiemi siłami będę starał się o to, bo i mnie również będzie smutno samemu, ale inaczej nie można...
Życzenia Władzi spełniły się, a przyczynił się do tego pan Marcin, który chciał jednak mieć syna, jeżeli nie przy sobie, to przynajmniej blisko siebie... Miał on z nim długą rozmowę.
— Ja, mój drogi — mówił — zamiary twoje oceniam jak należy, a poglądom przyznaję zupełną słuszność. Czujesz w sobie siły, chcesz się łamać z trudnościami, chcesz przejść szkołę doświadczenia, bardzo dobrze, zgadzam się na to, ale mojem zdaniem, lepiej to robić na własnem, niż na cudzem...
— Kiedy nie mam własnego...
— Pozwól-że, niech skończę... Jest niedaleko, o kilka mil od nas, nawet w dobrej ziemi, ale zapuszczony, zaniedbany, zadłużony folwark... tam byś miał co robić. Można go kupić bardzo tanio, gdyż właściciel stary i niedołężny człowiek, pozbyłby się chętnie ciężaru, z którym rady sobie dać nie może... Gdybyś ten folwark objął, miałbyś pracę ogromną, która jednak sowicie opłaciłaby się w przyszłości... Kup...
— Za co?
— Nie wiele na to potrzeba, posag twojej przyszłej żony wystarczy, możecie nabyć wspólnie.
— Ojciec żartuje chyba, moja przyszła żona wcale posagu nie posiada...
— Mylisz się, synu... Od chwili gdyśmy ją wzięli na wychowanie, corocznie odkładałem dla niej pewną sumkę, matka twoja dorzucała do tego coś ze swoich oszczędności i takim sposobem majątek Władzi powiększał się ciągle... Mieliśmy zawsze na myśli przyszłość tej sieroty, ją samą wszakże nie wtajemniczaliśmy, w nasze zamiary... Kiedy postanowiła opuścić nasz dom i przysposabiać się do samodzielnej pracy, aczkolwiek było mi to trochę przykro, zezwoliłem na wyjazd; mieliśmy jednak na nią oko, i w jakiejś chwili stanowczej, czy gdyby wychodziła za mąż, czy też gdyby była chciała założyć pracownię na własną rękę, byłbym jej ten uzbierany fundusz wręczył...
— Jacy wy jesteście dobrzy dla niej — szepnął wzruszony Leon.
— Otóż posagu panny Władysławy nie lekceważ, da on ci możność nabycia materyału, z którego przy pracy i umiejętności, można dużo wydobyć. Często mówiłeś, będąc jeszcze młodym chłopcem, że chciałbyś zostać alchelmikiem i robić złoto z piasku, tam znajdziesz lepszy materyał niż piasek, probuj więc, wytrwaj, a uda ci się sztuka. Co będzie potrzeba na pierwsze wydatki na zagospodarowanie się, ja ci dam; a może ci się też, do twoich teoretycznych akademickich wiadomości i moja z praktyki, z doświadczenia poczerpnięta rada przyda na co. Będziemy blisko siebie... Mówiłem z matką, i ona moje zdanie podziela... Cóż myślisz, chłopcze?
— Mogę tylko ojcu najserdeczniej podziękować.
— Więc dobrze. Zechcesz zapewne zobaczyć to pustkowie?
— Jak najprędzej...
— Możemy pojechać jutro. Starowina właściciel, tęskni do miasta, spokoju i wygodnego życia, więc przywita nas jak wybawców i jestem przekonany, że w kilku słowach skończymy. Trzeba będzie potem załatwić stronę formalną tranzakcyi i zaraz brać się energicznie do roboty, póki jeszcze czas... Mieszkanie dla siebie tam znajdziesz, ale budynki w stanie okropnym, a ziemia... Obawiam się tylko, żebyś obaczywszy tę fortunę nie uciekł za dziesiątą granicę...
— Niech ojciec będzie spokojny, ja się byle czego nie zlęknę...
— Więc jutro rano jedziemy...
— I Józio z nami?...
— Nie wiem, o ile będzie miał czas... bo on, o ile uważam, także jest zajęty...
Leon uśmiechnął się.
— Proszę ojca — rzekł — cóż robić, na wszystko czas przychodzi, a pani prezesowa twierdzi, że nikt nie może uniknąć swego przeznaczenia... Mówiłem jej, że takie przekonanie trąci turecczyzną, ale nie odstąpiła od swego...
Nazajutrz wczesnym rankiem, przed dom w Budach zajechała bryczka, a jednocześnie chłopak przyprowadził wierzchowca...
Pan Marcin z Leonem wyszli na ganek...
— A dla kogóż ten koń?
— Nie wiem — odrzekł chłopiec — starszy panicz kazał go osiodłać.
— To dla mnie, ojcze — odezwał się Józef — przepraszam, że się trochę spóźniłem, szukałem szpicruty...
— Więc nie jedziesz z nami?
— Ależ jadę... jadę... Chcę przecież zobaczyć przyszłe dziedzictwo Leona... wolę jednak jechać wierzchem, aniżeli na kołach...
— Dlaczego?
— Raz, że jestem wielkim amatorem konnej jazdy, powtóre, że kary jest przepyszny wierzchowiec...
— A po trzecie — przerwał Leon — że z powrotem chcesz wstąpić do Woli... od tego trzeba było zacząć...
— Mówisz, kochany braciszku, jak prorok... Muszę być dziś w Woli, ponieważ przyrzekłem prezesowej...
— Siadajcie, siadajcie — rzekł pan Marcin — szkoda czasu, dość długa droga nas czeka.
Odjechali... Droga była dobra i sucha, w przeciągu kilku godzin znaleźli się w Białce; w owym zniszczonym majątku, który pan Marcin dla syna kupić zamierzał. Na pierwszy rzut oka folwark ten robił nieprzyjemne wrażenie; ploty poobalane, brama rozwalona, budynki grożące zawaleniem się, przy lada silniejszym wietrze, dziedziniec zarośnięty chwastami, pod rozwaloną szopą i obok niej w nieładzie rozrzucone narzędzia. Chude konie, istne szkielety, pasły się na trawie przed domem mieszkalnym, na którym także ząb czasu głębokie pozostawił ślady.
Ujrzawszy przybyłych przez okno, gospodarz wyszedł na ich spotkanie. Był to starowina szczupły, łysy, zgarbiony, ubrany w długi kitel płócienny. Znał on pana Marcina osobiście, spotkali się niegdyś na jakiejś radzie familijnej.
— Witam, witam — mówił drżącym głosem. — Proszę bardzo. Czemuż przypisać mam niespodziewany zaszczyt... A to zapewne synowie pana dobrodzieja...
— Tak, panie, starszy Józef... młodszy Leon...
— Piękni kawalerowie... powinszować, powinszować... a ja nie mam nikogo, ani żony, ani synów, ani córek... Siostra tylko dotrzymuje mi towarzystwa... Stara prawie jak ja, schorowana jeszcze bardziej niż ja... Dwa drzewa skrzypiące... ot... Raczcież panowie dalej... pod dach, proszę serdecznie...
Smutno było pod tym dachem. Rolety pospuszczane nie przepuszczały dość światła, czuć było aromatyczny zapach ziół suszonych, które pękami leżały na stołach, atmosfera mieszkania przypominała coś pośredniego między szpitalem a apteką.
— Siadajcież panowie — prosił gospodarz — zapalcie cygara... Ja wnet wrócę, tylko siostrunię poruszę, aby się zakrzątnęła trochę... U nas gość, to rara avis, rzadki ptaszek... bardzo rzadki...
Gdy starowina przydreptał z powrotem, pan Marcin w krótkich słowach przedstawił mu cel swego przybycia. Właściciel rudery trząsł głową, poruszał ustami, namyślał się długo, wreszcie rzekł:
— Ha, może was tu Pan Bóg przyprowadził. Oglądajcie, targujcie, kupujcie. Nie wiele na to trzeba czasu. Oglądać nie bardzo co jest, targować się o co też nie ma, bo ja drogo nie żądam, a kupić można od słowa... Oglądajcie tedy panowie, proszę... Michał po granicach oprowadzi, pola pokaże, a mapy za szafą leżą, czy w spiżarni, każę zaraz poszukać... Mnie już nie do gospodarstwa; ani ja młody, ani silny, ani zdrów... Do miasta nam trzeba z siostrunią, żeby mieć blisko kościół, doktora, aptekę, odpoczynek... Stancya na Starem Mieście, kawałek mięsa na rosół, oto i wszystko, co nam potrzeba...
Ojciec z synami pojechali zaraz pola oglądać; Leon dopytywał owego Michała o zbiory.
Chłop ręką machnął niechętnie.
— Wiem ja — rzekł — skąd wielmożny pan jest i jakie gospodarstwo ma, więc co mam dużo gadać... U nas tu po dziadowsku wszystko idzie, grunt zapuszczony, zachwaszczony, obrabiać nie ma czem, plewy siejemy, śmiecie zbieramy i tyle.
— Ale ziemia niezgorsza?...
— Wielmożny panie, dobra, odpowiedzialna ziemia; byle ją tylko krzynkę posmarować, jak się patrzy podrapać, dać jej co trzeba, to chleba po same uszy będzie... Eh nie, wielmożnym panom mam tłómaczyć, takim gospodarzom... Panowie widzą co jest... Granicę tylko pokażę i dość.
— Rzekę tu macie, zdaje się? — spytał Józef.
— O jest i porządna, woda w niej przez cały rok, a bystra... chłop ledwie dostoi pod prąd, wiosną wylew bywa duży na łąki, i to cała okrasa tej fortuny...
— Bystra rzeka — rzekł Józef do brata — to moje marzenie... Turbiny, młyny, fabryki, naturalny, a tani motor...
Gdy wrócili z objazdu, starowina z wyraźnym niepokojem zapytał:
— I cóż, moi panowie, cóż? Jakże podobało się...
— Wie pan dobrodziej sam — rzekł pan Marcin — że nie ma się czem zachwycać...
— Prawda, prawda, zapuszczone to, biedne, wyście do innych widoków przywykli... Nie dziw, że się nie podobało... Szczerze mówiąc, szkoda, myślałem, że kupicie...
— Owszem, kupimy bardzo chętnie, chciej pan tylko oznajmić jakie są warunki...
— W trzech słowach skończymy... Dobra wiara wzajemna; ja się nie drożę, a pana nie śmiałbym posądzać, że chcesz położenie starego niedołęgi wyzyskać...
— Cóż znowu!
— A zatem dobrze, ale wpierw obiadek..
— Panie dobrodzieju, czasu nie mamy — rzekł Józef.
— A ja nie mam zwyczaju, gości głodnych z pod swego dachu wypuszczać...
Nie można było odmówić. Podano obiad, ukazała się i owa siostrunia, starowinka, schorowana, mizerna. Ożywiła ją bardzo wiadomość o sprzedaży folwarku, znać było, że tym ludziom starym i zmęczonym — ciężko, że nabywca ziemi i nieodłącznych od niej kłopotów, przychodzi jak wybawiciel, dający możność odetchnienia i starannego pielęgnowania resztek życia...
Brat z siostrą sprzeczali się nawet z ożywieniem, a powód do sporu dało zamierzone mieszkanie w Warszawie; brat chciał szukać lokalu na Starem Mieście, siostra głosowała za Kanonią.
— Aha — rzekła starowina — już jestem w domu, już wiem. Kanonia się pani siostrze podoba, bo niegdyś temu lat... no mniejsza o to, kochała się pani siostra w fircyku, co na Kanonii mieszkał i na skrzypcach grywał... więc będą wspomnienia przyjemne...
— Niech-no brat tak nie mówi — odrzekła — bo najpierw nie był to wcale fircyk, tylko człowiek godny, a powtóre, nie godzi się o nim źle mówić, bo już oddawna nie żyje; możnaby sobie inny przedmiot żarcików obrać, skoro te jeszcze się pana brata kochanego trzymają...
— Przepraszam siostrunię, obrazić nie chciałem, wyszło mi z głowy, że on już nie żyje...
— Nie dobra głowa, z której wspomnienie przyjaciela tak prędko wychodzi...
Brat jeszcze raz siostrę przeprosił i udobruchał ją o tyle, że mu już nie czyniła wymówek za fircyka.
Po obiedzie zrobiono tranzakcyę, właściciel rzeczywiście nie stawiał trudnych warunków, przeciwnie, na każdym punkcie okazywał skłonność do ustępstw. W przeciągu godziny czasu nastąpiło zupełne porozumienie, pozostawało tylko załatwić formalności prawne, co miało nastąpić za tydzień. Pan Marcin dał zadatek, a na zapytanie kiedy będzie można objąć folwark, starowina zawołał z niekłamaną radością.
— A bierzcie go sobie panowie, choćby w tej chwili, bo co ja tu mam robić? Urządzę się w ten sposób, abym wprost z gubernialnego miasta, jak tylko kontrakt podpiszę, nie wracając już tu, do Warszawy pojechać... Dla każdego czas drogi, a dla starca najdroższy, bo krótki, bardzo już krótki zapewne...
Pożegnany serdecznie, Pan Marcin z synami odjechał; gdy się już znaleźli za rozwaloną bramą Józef rzekł do brata:
— Winszuję ci Leonie nabytku...
— Na seryo?
— Najzupełniej. Będziesz tu pracował, walczył, łamał się z trudnościami, będziesz żył... Zazdroszczę ci nawet, i gdybym był rolnikiem, ubiegałbym się o kupno tej pustyni, ale ja jeszcze nim będę, dodał ciszej.
— Jak to rozumiesz, synu? — zapytał pan Marcin.
— Zobaczy ojciec, niech-no się tylko dorobię, niech trochę funduszów złożę, za kilkanaście lat, może za dwadzieścia kilka, ja do roli powrócę, i przemysł na niej zaszczepię... To wszystko, co widzimy, musi inaczej wyglądać... Inaczej, ojcze, inaczej...





X.

W Woli, w górnym pokoju, który przez kilka tygodni zajmował, pan radca układał rzeczy w walizki. Czynił to powoli, z właściwą sobie systematycznością, ale ręce mu się przy tem trzęsły, zagryzał wargi i znać było, że jest niezwykle wzburzony.
Podociągał paski, pozamykał walizki na klucz, przeszedł się kilka razy po pokoju, wreszcie stanął przed lustrem i poprawił mocno przerzedzone włosy.
— Trudno — szepnął do siebie — tu dłużej pozostać nie mogę, niech się pani prezesowa gniewa, lub nie gniewa, to mi już wszystko jedno...
Włożył kapelusz na głowę i wyszedł od ogrodu, kierując się wprost do chińskiego domku. Pani prezesowa siedziała na fotelu przed wejściem.
— Doskonale żeś pan przyszedł — rzekła — sama jestem i trochę się nudzę, gazet z poczty dziś nie przywieźli, nie wiem z jakiej przyczyny... Felcia bardzo zajęta, młodzież gdzieś się podziała i ja, jak pustelnica tu jestem... Siadajże pan, co tu robisz o tej porze? Dlaczego nie jesteś z młodszem towarzystwem?...
— Ja proszę pani, właściwie przyszedłem tylko zapytać, czy pani nie ma jakich zleceń do Warszawy?
— Jest okazya?
— Ja jadę...
— A to co nowego?
— Jednak jadę.
— Kiedy?
— Dziś, za parę godzin. Jak tylko pan Eugeniusz z pola wróci, poproszę go o konie do stacyi.
— Nic a nic tego wszystkiego nie rozumiem. Przyjechaliśmy razem, mieliśmy wracać razem, skąd-że ta nagła zmiana?
— Przeliczyłem się z czasem, a mam kilka spraw terminowych, dla których obecność moja w Warszawie jest niezbędna. Interesa pieniężne, majątkowe, zaniedbywać ich nie mogę.
— Szczególna rzecz...
— Zwyczajna, pani dobrodziejko, zwyczajna... Nie mogę inaczej postąpić...
— Niezmiernie mi to przykro, tembardziej, że w słowach pańskich nie ma tego dźwięku szczerości, do którego przyzwyczaiłeś mnie od tylu lat. Coś zaszło... Nieładnie, bardzo nieładnie z pańskiej, strony, że jesteś skryty, że opuszczasz mnie, zwłaszcza w takiej ważnej chwili, gdy pańska rada byłaby mi bardzo potrzebna i pożądana...
— Czy wolno zapytać na czem polega ta ważność?
— Nie domyśla się pan?
— Nic a nic...
— To dziwne...
Radca domyślał się doskonale, i dlatego chciał koniecznie odjechać, widział, że wszystkie jego najdroższe nadzieje są pogrzebane na zawsze...
Prezesowa zaczęła znów:
— Przypuszczam, że w losie mojej kochanej siostrzenicy zajdzie zmiana...
Radca przygryzł wargi.
— Tak, poniekąd domyślałem się tego — rzekł — postępowanie panny Wiktoryi od niejakiego czasu znacznie się zmieniło...
— Jak pan to rozumie?
— Otóż, proszę pani... jeżeli mam powiedzieć prawdę, to ja wcale tego nie rozumiem... Wyobrażałem sobie... śmiałem przypuszczać, że to inaczej się zakończy; omyliłem się... Widocznie nie znam ludzi, nie znam kobiet, nic nie znam... Tak, się zestarzałem, pani prezesowo, wielu rzeczy nie umiem sobie wytłómaczyć... Zdaje mi się, że patrzę na przedmiot biały i widzę biały; tymczasem mówią mi: mylisz się, to rzecz czarna... Świat teraz zmądrzał nadzwyczajnie, a ja pozostałem na dawnym poziomie pojmowania.. więc...
— Ja pańskich słów także nie rozumiem; mówisz pan jak gdybyś był chory... rozdrażniony... zdenerwowany... To sprawia mi wielką przykrość; zazwyczaj rozmawialiśmy inaczej...
— Niech pani sądzi jak chce, ja wiem tylko jedno, że dziś odjeżdżam... Obecność moja jest tu niepotrzebna, a w Warszawie konieczna. Tam znajdę kółko moich starych przyjaciół, partyjkę winta, a zresztą już mi nic nie potrzeba...
— Ja jednak proszę, nie rób pan dziwactw. Ja teraz potrzebuję pańskiej rady bardziej niż kiedykolwiek, a sądzę, że nie zasłużyłam na to, aby mi jej pan odmawiał...
— O cóż więc idzie? Niech pani prezesowa rozkazuje, jestem na usługi. Rada radą, a wyjazd wyjazdem, jedno z drugiem może się da pogodzić... Domyślam się, że idzie o małżeństwo panny Wiktoryi. Czy ten młody człowiek już się oświadczył?
— Nie, ale uczyni to lada dzień...
— Lepiej byłoby, żeby wcale tego nie czynił...
— Dlaczego?
— Taka krótka, prawie przelotna znajomość... Czy go panie poznałyście dobrze, czy wiecie jaki to charakter, serce, usposobienie...? Ot... podobał się, bo ładny, bo młody, bo umie się znaleść, jest synem dość zamożnego ojca... chociaż pani prezesowo, te wiejskie zamożności zależne od gradu, lub deszczu, dla mnie są zawsze problematyczne...
— No nie zawsze...
— Bezwarunkowo... Żaden majątek ziemski nie może się równać co do pewności z kamienicą w Warszawie, albo z listem zastawnym, ale mniejsza o to. Widzę, że pani prezesowa przychylnie się zapatruje na ten związek i że...
— Panie, według mego zdania, Władzia zrobi bardzo dobrą partyę...
— To się w przyszłości pokaże...
— Jestem pewna, że się pokaże jaknajlepiej. Wszystko za tem przemawia, nawet moje przeczucia, z których pan się śmieje zwykle. Coś mi mówi, coś mi szepce do ucha, że Władzia będzie szczęśliwa...
— Daj Boże, ale w obec tej pewności, nie rozumiem na co przydać się może moja rada?
— A majątkowa strona kwestyi! Czy mam oddać Wikci odrazu cały jej i mój majątek, czy też dość będzie płacić procent do czasu...
— A przepraszam. Z chwilą gdy panna Wiktorya wyjdzie za mąż, opiekunem jej i zarządcą majątkowym będzie mąż, majątek więc należy wydać. To w porządku, ale co do osobistych funduszów pani prezesowej, za pozwoleniem... Nie, nie można. Ja się temu sprzeciwiać będę... Na łasce pani chce być?
— Oni tacy dobrzy...
— Proszę, któż to oni?! Panna Wiktorya bez niego nic zdziałać nie będzie mogła, a on... ja nie wiem, kto on jest i choćby był nietylko, jak pani mówi sympatycznym chłopcem, ale nawet, aniołem, to jeszcze nie racya, żeby pani wyzuwała się z majątku i była na jego łasce. Pani prezesowa musi mieć byt zapewniony i niezależność aż do śmierci; wszelkie darowizny, zapisy i tak dalej, dopiero po najdłuższem życiu, w testamencie, w testamencie, pani dobrodziejko, inaczej nic...
— Więc jesteś pan zdania, że trzeba im zapisać...
— Ja nic nie doradzam, nie chcę mieć zdania... Zapisze pani komu zechce, ale za życia nic, trzeba przedewszystkiem pamiętać o sobie... Panna Wiktorya i bez pani zapisu dość jest bogata, trzeba tylko, aby ten majątek znalazł odpowiednie zabezpieczenie... Mojem zdaniem, wychodząc za mąż, robi ona głupstwo...
— Co?
— Głupstwo, powtarzam, wierutne, ale skoro inaczej być nie może, niechże to głupstwo będzie przynajmniej z intercyzą...
— Zapewne...
— I to jeszcze dodam, z intercyzą porządną, jak należy zrobioną, żeby była fundamentalna, niewzruszona, jak opoka... Jeżeli już koniecznie panna Wiktorya ma zrobić taki, mojem zdaniem, ryzykowny krok, to niechże chociaż pod względem majątkowym zabezpieczy się dobrze. Ja w tem chętnie dopomogę i jeżeli pani będzie sobie tego życzyła, zamówię u regenta w Warszawie akcik... zobaczy pani jaki akcik... To będzie moja ostatnia przysługa dla panny Wiktoryi... Swoją drogą, dziś odjeżdżam stanowczo...
— Niepoprawny fantastyk z pana...
— Jeżeli pani podoba się nazywać stałość fantazyą, to rzeczywiście jestem fantastyk i takim zginę...
Prezesowa spojrzała znacząco na starego kawalera.
— Ach — rzekła po chwili — czyżby pan seryo o niej myślał?...
— Ja zawsze myślę na seryo i rozumiem przecie chyba, że obecnie jestem tu wcale niepotrzebny...
W kilka godzin później radca odjechał, usprawiedliwszy się przed panem Eugeniuszem, że nadzwyczaj ważne interesa powołują go natychmiast do Warszawy.
O prawdziwej przyczynie wiedziała tylko prezesowa i panna Wiktorya, której, przy pożegnaniu, życzył szczęścia i najlepszego losu, i dodał że prawdopodobnie wyjedzie na zawsze z Warszawy, aby resztkę życia przepędzić w jakiem samotnem ustroniu, zdaleka od ludzi i od wspomnień, jeżeli wogóle można się przed wspomnieniami ukryć.
Młoda osoba przyjęła słowa pożegnania z uśmiechem i wyraziła nadzieję, że szanowny radca namyśli się jeszcze, że pozostanie w ulubionej Warszawie, a dla dawnych i dalszych znajomych zachowa na zawsze uczucia przyjaźni...
Jeszcze kilka osób z gości pani Felicyi również opuściło Wolę, pozostała tylko prezesowa z panną Wiktoryą o której rękę oświadczył się starszy syn pana Marcina i został przyjęty.
Sierpień zbliżał się do końca, na polach było już pusto, zboże sprzątnięte.
Leon przeniósł się do Białki, i z całą energią przystąpił do odnowienia rudery. Sprowadzał materyały budowlane, stawiał nowe stodoły, obory, stajnie. Na dziedzińcu uwijała się wciąż liczna gromada robotników, rozlegał się łoskot siekier, zgrzyt pił, nawoływanie majstrów. Ludność wioskowa potrzebowała zarobku, rąk więc nie brakło, robota szła pośpiesznie. Leon prawie nie odstępował ludzi, kierował ich czynnościami, zachęcał do energii, wdawał się we wszelkie szczegóły. W dzień świąteczny tylko opuszczał swoje stanowisko i śpieszył do domu, gdzie oczekiwała na niego Władzia zakochana, uśmiechnięta, szczęśliwa...
Gdy przybył, zapytaniom nie było końca; chciała o wszystkiem wiedzieć, co się dzieje, jaki jest postęp roboty, kiedy wszystko będzie gotowe.
— Dzieciaku — mówił Leon — tam jeszcze za pięć lat nie będzie takiego ładu jak potrzeba...
— Ale domek będzie?
— Także nie zaraz. Na początek wyporządzimy stary dwór, a dopiero dorobiwszy się pomyślimy o nowym... Nie obawiaj się, i w starym będzie ładnie...
— To już mój kłopot — mówiła — ja sama wszystko urządzę ślicznie, czyściutko. Dom i ogród do mnie należy, to sobie zastrzegam. Ja muszę mieć swoje gospodarstwo i Błażeja z sobą zabieram...
— Daj pokój starowinie, on już ledwie chodzi...
— Dam mu takie wygody, że do stu lat dożyje...
Jednego dnia Władzia zapragnęła zrobić narzeczonemu niespodziankę i odwiedzić go w Białce, wybrały się z panią Marcinową wczesnym rankiem i pojechały, wziąwszy z sobą kilka koszów różnego pożywienia, aby, jak mówiła Władzia, biedny kolonista z głodu nie umarł.
Zaskoczyły go niespodzianie, zajęty z cieślą układaniem wiązania, nie słyszał kiedy powóz wtoczył się na dziedziniec zarzucony belkami. Władzia zbliżyła się do niego.
— Witam pana — rzekła.
Młody człowiek wydał okrzyk radości.
— Władzia! mateczka... Co za niespodzianka, gdzież ja takich kochanych gości przyjmę, na czem posadzę, czem ugoszczę?... Proszę do moich apartamentów.
Apartamenta składały się z jednego na prędce wyporządzonego pokoju, stało w nim łóżko żelazne, duży stół sosnowy i kilka krzeseł.
— Więc ty tu mieszkasz, biedaku? — rzekła Władzia.
— A cóż? przepyszny lokal...
— Ciociu, to trzeba inaczej urządzić...
— Będzie i na to czas — odrzekł młody człowiek — tymczasem rozgośćcie się, siadajcie; a może wolicie w ogrodzie, bo tu trochę duszno... Dawny właściciel staruszek, nie wiele zboża zbierał, ale miał szczególną namiętność do ziół, podobno po całych nocach chodził, aby je zbierać. Wszędzie ich pełno: na strychu, w pokojach, cały dom przeszedł niemi jak apteka. Kazałem je wyrzucić, ale zapachu, pomimo ciągłego otwierania okien, usunąć nie mogę. Chodźcie panie do ogrodu...
Ogród był ładny, ale zaniedbany i zapuszczony w najwyższym stopniu. Nie brakło w nim drzew pięknych, była nawet sadzawka.
— Cacko z tego zrobić można! — zawołała Władzia — tylko rąk i pieniędzy...
— I czasu — dodała matka.
— Tu nawet niegdyś była cieplarnia — rzekł Leon, wskazując na kupę gruzów — i kanały są jeszcze zupełnie dobre; były inspekta, szkółki drzew, ale dziś nic już z tego nie pozostało. Tak to, mateczko — dodał — jedni rujnują, drudzy budują po to; ażeby również kiedyś pracę ich zrujnowano...
— Nie mów tak...
— Zwykła kolej rzeczy... Oto z dawnej świetności ogrodu, stół kamienny i ławy... tam pod kasztanami... W tym letnim salonie przyjmę moich ukochanych gości. Nie spodziewałem się że mnie dzisiaj takie szczęście spotka... Dziękuję za nie i mateczce i tobie, moja śliczna Władziu.
— Jej tylko podziękowanie się należy — rzekła pani Marcinowa — gdyż ona namówiła mnie do tej wycieczki.
— Tak — wtrąciła Władzia z uśmiechem — nie chciała góra przyjść do Mahometa, więc... a przytem, nieznośna wada, jak mówią, wyłącznie kobieca, mianowicie: ciekawość była także przyczyną... Koniecznie pragnęłam zobaczyć, jak to osławione pustkowie wygląda i co z niego można zrobić. Odpowiadam za wewnętrzne urządzenie domu i za ogród; zobaczysz, przekonasz się, jakie będą zmiany, jak się wszystko odnowi, odmłodzi i zacznie żyć nowem życiem...
— Leonku — rzekła matka — pamiętaj, że pojutrze na cały dzień cię zapraszam, będzie uroczystość rodzinna, zaręczyny Józia. Prezesowa z Wikcią odjedzie do Warszawy, on je odprowadzi.
— A kiedyż ślub, mamo?
— W karnawale... Zostaniemy z ojcem osamotnieni już zupełnie.
— A nas mama nie liczy? — zapytał Leon — w tak bliskiem sąsiedztwie, to prawie jak w jednym domu...
— Dla matki jednak daleko, a nie o odległości ja mówię, tylko o tem, że już nasze myśli pójdą w innym kierunku, że będziecie mieli swoje własne cele, własne szczęście i troski własne... Czy obejrzycie się niekiedy po za siebie, na nas... co przygotowaliśmy was do życia, torowali wam drogę?
— A matko, czyż wątpisz?
— Bo to widzisz, w tej pamięci, w odrobinie przywiązania jest nagroda za wszelkie trudy i cierpienia, za noce niespane, za niepokoje, za wszystko... No — dodała — ja pójdę zarządzić, żeby nam tu śniadanie przyniesiono...
Rzekłszy to, oddaliła się szybko, ażeby ukryć wzruszenie...
— Władziu — rzekł Leon, ujmując narzeczoną za rękę — czy będziesz o mojej matce pamiętała?
— Kocham ją serdecznie, bo mi rodzoną matkę zastępowała, a jeszcze bardziej za to, że dała mi ciebie... Bądź przekonany, że będę dla niej żywiła do końca życia niewygasłe uczucia wdzięczności...
— Tyś dobra...
— A ty przeciwnie, tyś niedobry, że mi podobne pytanie zadajesz... Czy ja kocham naszą matkę... ty gotów jesteś zapytać, czy ja ciebie kocham?
— Właśnie to miałem na myśli...
— Otóż nie kocham — rzekła nadąsana — i już tu więcej nigdy się nie pokażę... dopóki...
— A więc nie nigdy...
— Dopóki nie zaniechasz zwyczaju zadawania pytań, na które odpowiedź znasz doskonale...
— A ja tak lubię słyszeć to samo, choćby sto razy, i im częściej słyszę, tem mi się ta odpowiedź więcej podoba, tem bardziej zachwyca, tem milej brzmi... Ty nie masz pojęcia, ile jest w tym wyrazie nieopisanego czaru i uroku...
— Ja nie mam pojęcia?... Czy ci się zdaje, że sam jeden tylko posiadasz monopol na pojęcia?...
— No, Władziu, wysłuchaj mojej prośby... powtórz...
— No, więc kocham, kocham, kocham...
Pochwycił jej rękę i do ust przycisnął.
— Niech cię nie dziwi — rzekł — że ja tu ciągle przesiaduję i nie jestem przy tobie tak często jakbym pragnął... Radbym z jednego dnia zrobić dwa, trzy, byle prędzej wszystko urządzić i przygotować, ja myślę, że ty rozumiesz mnie, Władziu?
— Ja cię zawsze rozumiem.
Matka powróciła do ogrodu i kilka godzin szybko, jak jeden moment zbiegło na miłej rozmowie. Gdy słońce już się ku zachodowi zniżało, Leon odprowadził panie do powozu.
— Teraz — rzekł — kiedy już znacie drogę, pamiętajcie o samotniku...
— Nie potrzeba tego przypominać — rzekła Władzia — jeżeli nie pokażesz się przez kilka dni, będziemy wiedziały, gdzie cię szukać...
— A nie zapomnij, Leonku, być u nas pojutrze — wtrąciła matka — cały dzień musisz poświęcić dla nas...
— Przyjadę rano... Do widzenia...
— Do widzenia, kochany...
Leon stał na dziedzińcu i patrzył dotąd, aż powóz zniknął na zakręcie drogi za drzewami.

. . . . . . . . . . . . . . . .

Upłynęło lat kilka.
W Budach, jak dawniej, gospodaruje pan Marcin, w Woli pan Eugeniusz; do współki prowadzą na dużą skalę olejarnię; zasiewają rozległe pola rzepakiem i zakupują to ziarno w całej okolicy.
Najbliższym ich sąsiadem jest Leon; Białka pod jego umiejętnym zarządem, przy nakładach i pracy, zmieniła się zupełnie; gdyby poprzedni jej właściciel staruszek, który w Warszawie osiadł i tam resztkę dni swoich przepędza, przybył kiedy do swej dawnej siedziby, nie poznałby jej niezawodnie. Budynki kapitalne, stary dwór wyrestaurowany, odświeżony, bieli się na tle zieleni ogrodu i dziedzińca. Na dobrze uprawnych polach faluje zboże, na łąkach doprowadzonych do porządku liczne stogi się wznoszą, a wśród tych pól i łąk, od rana do nocy uwija się młody gospodarz, czynny ciągle, niezmordowany, wytrwały, nie zrażający się niepowodzeniem chwilowem, dążący do celu drogami obmyślanemi rozumnie, wytkniętemi stale.
Sam jest panem i sam rządcą, sam kierownikiem i wykonawcą, nie folguje sobie, nie odpoczywa. Wierzy w przyszłość i liczy na własne siły, wie, że jest robotnikiem poważnym a myślącym, i że ma duże zadanie do spełnienia, że powinien oddać potomnym więcej aniżeli wziął od poprzedników.
Nagrodę już ma w przekonaniu, że zadanie spełni, oraz w cichem szczęściu domowem. Posiada towarzyszkę życia przywiązaną, podzielającą jego przekonania, pracownicę rozumną i wytrwałą.
Ładnie u nich w domu, chociaż nie bogato; wesoło, choć zabaw nie ma, a gości, prócz najbliższych, prócz dawnych znajomych z Woli, rzadko się kiedy pokaże; poczta przynosi wieści ze świata, książki na zimowe wieczory, i to wystarcza.
Nieraz zjeżdżają się wszyscy trzej pracownicy: pan Marcin, Eugeniusz i Leon; dwaj pierwsi doświadczeni i wypraktykowani, trzeci na początku zawodu będący, ale wyposażony w teoryę, bogaty śmiałością i energią. Częstokroć ścierają się ich zdania, młody się zapala, starsi chłodniej na rzeczy patrzą, ale zawsze z dyskusyi coś pożytecznego wynika.
Pani Felicya traci dawną ruchliwość i żwawość, coś jej dolega, tchu jej brak niekiedy. Wyjeżdżała na kilka miesięcy, by się leczyć, a w tej podróży towarzyszyła jej córka, piękna jak dawniej, może nawet piękniejsza, ale zawsze poważna, zamyślona i smutna. Za granicą, gdzie z matką u wód była, kilku młodych ludzi ubiegało się o jej względy, ale napróżno. Były partye nie do pogardzenia, bardzo dobre nawet, matka namawiała, prosiła, lecz słowa jej były daremne. Panna oświadczyła wyraźnie, że nie ma zamiaru za mąż wyjść i że w tem postanowieniu wytrwa.
Czy istotnie tak będzie, to pytanie. Pan Eugeniusz twierdzi, że postanowienia panieńskie podobne są do chmur letnich, które lada wietrzyk rozpędzić potrafi. Może ma słuszność, ale pani Felicyi to przypuszczenie nie pociesza bynajmniej; ona chciałaby widzieć swoją córkę szczęśliwą, zawsze uśmiechniętą, wesołą; pragnęłaby doczekać się wnuków przed śmiercią.
Postanowienie córki napełnia ją smutkiem; nie biega też jak dawniej po pokojach, nie mówi dużo, nie śmieje się, a większą część dnia przepędza w fotelu przy oknie i niby książkę czyta, chociaż myśl jej w istocie czem innem jest zajęta.
Pan Eugeniusz zaniepokojony jest stanem swej małżonki i znów snuje projekt, aby ją do wód na kuracyę wysłać.
Pani Marcinowa nie zmieniła się ani trochę: zawsze jednakowo dobra, cicha, wyrozumiała, łagodna i pracą zajęta. Władzię pokochała całem sercem, jakby własne dziecko, i błogosławi chwilę, w której tę sierotę pod swój dach przygarnęła.
Pan Józef z żoną mieszka w mieście, przy nich osiadła prezesowa, aby się ze swą ukochaną Wikcią nie rozstawać. Ma mieszkanie w tym samym domu i na tem samem piętrze co i młodzi małżonkowie, ale żyje swoim dworem, by młodym kłopotu nie sprawiać i swoich przyzwyczajeń nie zrzekać się na starość.
Radca dotrzymał słowa, w kilka godzin po ślubie panny Wiktoryi, pociągiem kuryerskim wyjechał za granicę, aby w obcym, ustronnym zakątku z żalem swoim się zagrzebać.
Osiadł w Szwajcaryi i przez cały tydzień był przekonany, że już nigdy nie wróci, w następnym tygodniu postanowienie to zaczęło się chwiać, w trzecim przyszedł do wniosku, że prezesowa bez jego pomocy rady sobie nie da, że panna Wiktorya i tak i tak na zawsze już stracona, i że ostatecznie, nie ma sensu przesiadywać w mieście, w którem trudno o porządną partyę winta, o znajomych, o świeże gazety warszawskie, teatrzyk ogródkowy, nawet o dryndę taką, do jakiej przywykł od młodości.
Rozważywszy to wszystko, zapakował rzeczy, wsiadł do wagonu i wkrótce znalazł się na bruku warszawskim.
Prezesowa powitała go okrzykiem radości, a pani Wiktorya przyjaznym uściskiem dłoni.
Drżącym ze wzruszenia głosem radca oświadczył, że nie ma już do niej żalu i że będzie wdzięczny za odrobinę choćby życzliwości i przyjaźni.
I wszystko wróciło do dawnego porządku; radca znowuż za interesami biega, papiery procentowe kupuje, kupony wymienia, z prezesową grywa w pikietę lub bezika, z dawnymi przyjaciołmi w winta, chodzi do teatru, do resursy i nabiera przekonania, że jednak zawód w miłości nie zabija człowieka nagle jak apopleksya, chociaż przypomina się czasem i dokucza niby latający reumatyzm.
Zwykły tryb życia starego kawalera przerwany został nagle w skutek bardzo ważnego wydarzenia...
Sama pani Wiktorya uprosiła radcę, aby zajął się sprawami blisko ją obchodzącemi.
Postanowiono założyć fabrykę w okolicy rodzinnej pana Józefa, tuż obok majątku Leona. Założycielem i dyrektorem miał być pan Józef, grunt zakupiono, kapitały na budowę zebrano zbiorowemi siłami. Złożyły się na nie: posag pięknej Wikci, wkład pana Marcina, pana Eugeniusza i poważna suma prezesowej. Radca miał zostać nareszcie prawdziwym radcą, mianowicie: radcą prawnym nowopowstałej spółki. Tak mu się to podobało, że i sam z dość znacznym udziałem do przedsiębierstwa przystąpił. Mając dużo zajęcia, odżył i odmłodniał niejako, jeździ często z Warszawy do fabryki i znowuż z fabryki do Warszawy, załatwia interesa prawne, administruje, ugadza majstrów, czyni zakupy.
Wszyscy wspólnicy przyznają, że radca jest dzielny i energiczny, ale te pochwały nie wiele go obchodzą, dba on tylko o uznanie ze strony pani Wiktoryi, jest najszczęśliwszy gdy od niej usłyszy komplement, gdy ona mu powie.
— Brawo, radco!...
— Mogłaby pani dodać, choćby przez grzeczność, kochany panie radco, to daleko lepiej brzmi...
— A więc owszem: kochany panie radco...
— Szczerze?
— Naturalnie...
— Więc proszę o rączkę do pocałowania, i zgoda...
— Zgoda, zgoda, przecież tak było umówione między nami...
— A tak, tak... Stało się, ale zawsze miło jest służyć pani...
W płaskiej, posępnej, a jednak zawsze miłej okolicy, panuje gorączkowy ruch, wznoszą się już czerwone gmachy fabryczne, a nad niemi komin wysoki jak wieża, długi sznur wozów wlecze się powoli od stacyi drogi żelaznej, wioząc maszyny; dokoła fabryki powstają małe domki, przyszłe mieszkania robotników. Na torfiastych łąkach robota aż kipi, czarne cegiełki suszą się na słońcu, ludność cieszy się zarobkiem i nadzieją większego jeszcze w przyszłości.
Pan Józef mieszka przy fabryce, żona jego tym czasowo w Budach, dopóki nowy dom wykończony nie będzie. Prezesowa ma zamiar opuścić Warszawę i przenieść się do Wikci, ale zebrać się jakoś nie może: żal jej miasta i jego wygód.
Pan Eugeniusz zazdrości sąsiadowi swemu synów.
— Szczęśliwy jesteś, panie Marcinie — mówi bardzo szczęśliwy, nie zmarnowałeś życia... Przypomnij-no sobie, w jakich ciężkich okolicznościach zaczynałeś, z jak małemi środkami, pod nieustanną grozą wywłaszczenia.
— Co to wspominać, kochany sąsiedzie, ciężko było, bo ciężko, ale przecież podźwignęło się jakoś... Ja nigdy nie narzekałem na złe losy, gdyż czułem w sobie siłę do ich pokonania.
— Dziś zbierasz owoce swej pracy. Byłeś sam, teraz jesteście we trzech, budzicie w tym kącie zapadłym ruch i życie, ziemi nie dacie próżnować, ludziom gnuśnieć w lenistwie. Trzech was teraz jest...
— Przepraszam cię, kochany przyjacielu, tyś czwarty... Szedłeś ręka w rękę ze mną, teraz będziemy szli z młodymi, póki siły starczą, póki życia Bóg daje, zawsze razem...
Podali sobie ręce.
Przez wąską, polną drożynę, idzie przygarbiony człowiek, z workiem na plecach; podpiera się kijem, krok jego powolny, głowa pochylona ku ziemi, twarz pomarszczona i wychudła, broda prawie biała.
Idzie, przystaje co chwila, rozgląda się dokoła. Widzi zdaleka nowe budynki, liczne wozy, ludzi uwijających się przy pracy, patrzy na to wszystko i rozmyśla:
— Dobrze to, czy źle? — pyta w duchu.
Może dobrze, bo ludzi będzie więcej, pieniędzy więcej w obrocie; może się da co zyskać przy tym ruchu, a może też będzie gorzej, może ludzie zmądrzeją... już nawet zmądrzeli — zakładają podobno własny sklep... Nie, to będzie wcale nie dobrze... źle będzie...
Świat się do góry nogami przewraca, psuje się, niszczy... Wszystko idzie na opak, na wywrót...
Starowina ten, to nasz znajomy Mosiek.
Przystanął, westchnął i splunął na swoją złą dolę, na odpędzenie czarnych myśli, jakie go opanowały.
Źle jest... a jednak była chwila dobra, było szczęście; tylko, że ono jest jak ptaszek, ma skrzydła, lubi od człowieka uciec... Od Mośka uciekło. Miał wróbla, chciał zrobić z niego gęś... Miał odrobinkę, pragnął dużo, ryzykował, łakomił się, stracił... Wspólnik go zdradził, pieniądze u ludzi przepadły, zostało tylko wspomnienie i gderliwa żona w domu, wymawiająca Mośkowi wciąż, że jest głupi...
A przecież to nieprawda. Mosiek nie jest głupi, tylko nie ma szczęścia, bo ono od niego uciekło.
Wziął kij do ręki, worek na plecy, zrzekł się wyższych aspiracyj, idzie jak dawniej kupować skórki i gonić wiatr po polu — a może znowuż szczęście złapie?
Może, ale już się nie da skusić... postąpi podług własnej myśli i założy sklepik...


KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.